Luta Karabina. Ostatni taniec - Przemysław Piotrowski - ebook

Luta Karabina. Ostatni taniec ebook

Przemysław Piotrowski

5,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lutosława Karabina stoi przed najtrudniejszym wyborem. Wplątana w skomplikowaną intrygę rosyjskiego wywiadu GRU, zostaje zmuszona do wykonania niebezpiecznego zadania – likwidacji Joaquina Gutiérreza, przewodniczącego Komitetu Wojskowego NATO, który wkrótce przybędzie do Polski. Stawka jest ogromna, bo zakładnikami Rosjan są jej ukochane dzieci. Luta nie ma złudzeń co do konsekwencji odmowy.

Zdradzona i zmuszona do posłuszeństwa, otrzymuje tymczasem nieoczekiwane wsparcie od najwierniejszych kompanów z elitarnej Jednostki Wojskowej Komandosów, w której niegdyś służyła jako strzelec wyborowy.

Walcząc o życie najbliższych, Luta musi poruszać się jak po polu minowym. Każdy ruch, każde słowo mogą przybliżyć ją do celu lub wystawić na jeszcze większe niebezpieczeństwo.

Czy Luta wykona zlecone zadanie, czy jednak zaryzykuje i ruszy na bezpośrednie starcie z najbardziej bezlitosnym tworem rosyjskiego reżimu? Każda decyzja wydaje się zła, zwłaszcza w przededniu nadciągającej wojny…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 367

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Kwaśna woń odcho­dów nie­to­pe­rzy mie­szała się z kre­do­wym zapa­chem tufo­wych skał.

Star­szy męż­czy­zna popra­wił czo­łówkę i przyj­rzał się malun­kom naskal­nym. Przy­po­mi­nały dzi­siej­sze pik­to­gramy i przed­sta­wiały uzbro­jo­nych wojow­ni­ków, wzno­szą­cych dło­nie ku niebu kapła­nów i polo­wa­nia na dzi­kie zwie­rzęta. Obok znaj­do­wało się kil­ka­na­ście par odbi­tych dłoni.

– Popatrz – szep­nął, aby nie zbu­dzić wiszą­cych im nad gło­wami nie­to­pe­rzy. – Te malunki mają przy­naj­mniej osiem tysięcy lat, a to ozna­cza, że mia­sto jest co naj­mniej rów­nie stare. Pocho­dzą jesz­cze sprzed cza­sów, w któ­rych na tych tere­nach rzą­dzili Hetyci. Daj rękę, pro­szę.

Młoda dziew­czyna wycią­gnęła dłoń. Star­szy męż­czy­zna chwy­cił ją i pokie­ro­wał na ścianę. Chwilę póź­niej poczuła na skó­rze chłód skały.

– Widzisz – kon­ty­nu­ował męż­czy­zna. Jego ton zdra­dzał, że jest zna­le­zi­skiem pod­eks­cy­to­wany. – Ta dłoń praw­do­po­dob­nie nale­żała do dziew­czyny takiej jak ty. Jej wła­ści­cielka mogła mieć nie wię­cej niż kil­ka­na­ście lat. Jak myślisz, z kim wtedy była? O czym mogła myśleć?

– Nie mam poję­cia, dziadku – odparła dziew­czyna zgod­nie z prawdą.

– Spró­buj to sobie wyobra­zić. Posłu­gi­wa­nie się wyobraź­nią to jedna z naj­cen­niej­szych umie­jęt­no­ści, jaką posiadł czło­wiek. To wła­śnie ona odróż­nia nas od zwie­rząt. Potra­fimy two­rzyć w gło­wie obrazy, któ­rych nie ma, dzięki czemu możemy cofać się w cza­sie. Albo wyprze­dzać przy­szłość.

– Jak to wyprze­dzać przy­szłość?

– Pla­no­wać, two­rzyć i kre­ować rze­czy­wi­stość. To dzięki wyobraźni potra­fimy opu­ścić swoje ciało i prze­nieść się w miej­sce, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie byli­śmy. Wejść w skórę innych ludzi, współ­od­czu­wać ich radość, smu­tek, ból czy tęsk­notę. Dzięki wyobraźni nosimy w sobie empa­tię wobec bliź­niego.

– Albo wobec zwie­rzę­cia.

– Otóż to. – Męż­czy­zna posłał dziew­czynce ser­deczny uśmiech. – A teraz zamknij oczy. Duchy przed­wiecz­nych wciąż tu są. Wsłu­chaj się w ich głosy i spró­buj wyobra­zić sobie tę scenę.

Dziew­czyna doci­snęła dłoń do ściany. Nakryła pal­cami ślady po nie­gdy­siej­szej miesz­kance sta­rego mia­sta i zamknęła powieki. Uspo­ko­iła oddech, wsłu­chu­jąc się w odgłosy z prze­szło­ści. Przez dłuż­szą chwilę nic się nie działo, ale nagle jej zmy­sły jakby się wyostrzyły. Dźwięki i zapa­chy stały się bar­dziej inten­sywne. Kapa­nie wody, szmer prze­my­ka­ją­cej w kałuży sala­man­dry, sze­lest odnóży masze­ru­ją­cego po ścia­nie sta­wo­noga, deli­katny ruch chwie­ją­cego się nie­to­pe­rza. Odnio­sła wra­że­nie, że noz­drza wypeł­nił zapach pie­czo­nej bara­niny, a z głębi nie­koń­czą­cych się tuneli sączy się jakaś melo­dia. Przy­po­mi­nała koły­sankę, którą śpie­wał jej ojciec. Gdy jesz­cze żył…

Wzdry­gnęła się i gwał­tow­nie skie­ro­wała świa­tło czo­łówki w jeden z wąskich kory­ta­rzy. Dostrze­gła jakiś ruch za jed­nym ze skal­nych zało­mów.

– Boję się, dziadku – powie­działa.

– Czego?

– Nie wiem. Tu jest strasz­nie. – Zła­pała go za rękę. – Daleko jesz­cze do tego skarbu?

– Już nie­da­leko, kochana. – Męż­czy­zna prze­krę­cił czo­łówkę, aby nie ośle­pić wnuczki, a następ­nie popra­wił jej wysta­jące spod kasku kosmyki. – Jesteś bar­dzo dzielna i rów­nie mądra. Nie każdy potrafi otwar­cie przy­znać się do tego, że odczuwa strach, a to jeden z naj­waż­niej­szych ludz­kich instynk­tów. Gdy­by­śmy się nie bali, nie byli­by­śmy w sta­nie dostrzec nad­cią­ga­ją­cego nie­bez­pie­czeń­stwa. – Uśmiech­nął się i chwy­cił ją za dło­nie. – Strach ni­gdy nato­miast nie powi­nien tobą rzą­dzić. Musisz nauczyć się nad nim pano­wać. Oswoić go. W końcu ujarz­mić. Wtedy zawsze będziesz wie­działa, jak reago­wać. Nawet gdy sytu­acja będzie wyda­wać się bez­na­dziejna.

– Teraz chyba nie jest taka bez­na­dziejna…

– Nie, teraz nie. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się ser­decz­nie. – Chodźmy więc do tego skarbu. Strzeże go wielki jasz­czur o dwóch gło­wach i zębi­skach tak ostrych, że potrafi prze­gryźć sta­lag­mity.

– W to już, dziadku, to nie uwie­rzę. – Dziew­czynka prych­nęła.

– I tak wła­śnie oswaja się strach, kochana. Jesz­cze chwilę temu pew­nie wzię­ła­byś nogi za pas, mam rację?

– Wcale nie.

– Na pewno? – Męż­czy­zna teatral­nie uniósł lewą brew.

– Na pewno. Takie stwory to tylko w baj­kach są.

– No to pro­wadź, sko­roś taka odważna. Kory­tarz do skarbu to ten za zakrę­tem. Ten, gdzie jest naj­wię­cej nie­to­pe­rzy wam­pi­rów.

Dziew­czynka się zawa­hała, a męż­czy­zna spo­strzegł, że na jej przed­ra­mio­nach poja­wiła się gęsia skórka. Po chwili jed­nak zadarła brodę wyżej.

– Tu nie ma nie­to­pe­rzy wam­pi­rów – odparła po chwili namy­słu. – Nie­to­pe­rze wam­piry wystę­pują w Ame­ryce Środ­ko­wej i Połu­dnio­wej.

– A nie w pod­ziem­nych mia­stach Azji Mniej­szej?

– Nie.

– Jesteś tego abso­lut­nie pewna?

Chwila zawa­ha­nia pozwo­liła, aby echo ich słów popeł­zło w trze­wia góry.

– Czy­ta­li­śmy o nich cał­kiem nie­dawno – pod­jęła po namy­śle dziew­czynka. – Jestem pewna i mnie nie nastra­szysz.

Męż­czy­zna znów się uśmiech­nął.

– Zga­dza się. Tu nie ma nie­to­pe­rzy wam­pi­rów. I dla­tego nauka jest tak istotna. Mądrego czło­wieka trud­niej oma­mić, oszu­kać i nastra­szyć. Pamię­taj o tym, kocha­nie. Tre­ningi to jedno, ale wie­dza jest rów­nie ważna jak umie­jęt­no­ści manu­alne i siła mię­śni.

– Idziemy do tego skarbu?

– Idziemy, idziemy. Pew­nie już tro­chę przy­nu­dzam, co?

– Nie, dziadku. Ty ni­gdy nie przy­nu­dzasz. Ale bar­dzo jestem cie­kawa, czy ten skarb naprawdę ist­nieje.

– Cie­ka­wość to pierw­szy sto­pień do pie­kła.

– No to chodźmy już do tego pie­kła. Może tro­chę ogrzeję się w ogniu.

– Oj, Lutka, Lutka.

– Nie ojo­juj, dziadku, tylko chodź.

Luto­sława Kara­bina pod­nio­sła się z kucek, popra­wiła włosy i czo­łówkę na kasku. Odchrząk­nęła i hardo ruszyła w kie­runku wska­za­nym przez dziadka. Pomy­ślała, że faj­nie byłoby mieć swoje pie­kło, bo mogłaby wysy­łać tam wszyst­kich, któ­rzy tak upo­rczy­wie gnę­bią ją w szkole. Ta myśl towa­rzy­szyła jej jesz­cze długo, a gdy w końcu ujrzała skarb, zro­zu­miała, co dzia­dek chciał jej prze­ka­zać.

Pie­kło nie było tylko nic nie­zna­czą­cym sło­wem. Pie­kło ist­niało. Podob­nie jak zamiesz­ku­jące je demony. Dzia­dek robił zaś wszystko, aby – jeśli w przy­szło­ści los nie będzie dla niej łaskawy – mogła sta­nąć przed nimi z otwartą przy­łbicą. Bez lęku i bez stra­chu. Na wła­snych warun­kach.

Rozdział 1

Woda była przej­rzy­sta i przy­jem­nie chłodna. Ona – roz­grzana niczym w gorączce.

Pięć­dzie­siąt base­nów. Dwa i pół kilo­me­tra. W trzy­dzie­ści minut.

Luta dotknęła pal­cami ściany, chwy­ciła się rantu obiema dłońmi. Wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów. Czuła, że jej ciało pło­nie. Zakwa­szone mię­śnie pie­kły, jakby ktoś przy­pa­lał je żywym ogniem. Zer­k­nęła na zega­rek. Dwa­dzie­ścia dzie­więć minut, czter­dzie­ści sie­dem sekund i trzy­dzie­ści dwie setne. Do życiówki tro­chę bra­ko­wało, bo w szczy­cie formy zbli­żała się do zła­ma­nia bariery dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu minut, ale i tak była z sie­bie zado­wo­lona. Może gdyby pod­krę­ciła tempo tro­chę wcze­śniej, toby się udało?

Usta­wiła sto­per na kolejne sześć­dzie­siąt sekund. Ni­gdy nie dawała sobie wię­cej na odpo­czy­nek. Minuta pod ostrza­łem wroga to i tak było za dużo, ale taka prze­rwa czę­sto oka­zy­wała się po pro­stu nie­zbędna. Pozwa­lała ciału ode­tchnąć i sku­mu­lo­wać resztki sił. Ocena ryzyka pozo­sta­wała w gestii każ­dego żoł­nie­rza.

Uspo­ko­iła oddech, wyko­rzy­stała prze­ponę. Wcią­gała powie­trze przez nos i wypusz­czała ustami. Powoli, mia­rowo, wyci­sza­jąc roz­bu­chany orga­nizm. Sta­rała się nie myśleć o tym, co ją czeka. Pra­gnęła oczy­ścić umysł, uspo­koić sko­ła­tane nerwy, sku­pić się na sobie. Obu­dzić drze­miący poten­cjał.

Gdy sto­per zasy­gna­li­zo­wał, że czas dobiegł końca, wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów, po czym odwró­ciła się, zanu­rzyła głowę i odbiła się nogami od ściany. Ostatni basen zawsze poko­ny­wała pod wodą na długu tle­no­wym. Tylko tak mogła zbli­żyć się do warun­ków, które corocz­nie musiał speł­nić każdy żoł­nierz Jed­nostki Woj­sko­wej Koman­do­sów. Poko­na­nie pięć­dzie­się­ciu metrów na bez­de­chu, z bro­nią i w peł­nym umun­du­ro­wa­niu było jed­nym z warun­ków umoż­li­wia­ją­cych dal­szą służbę. W Lublińcu mogli szko­lić się tylko naj­lepsi z naj­lep­szych. Płeć nie sta­no­wiła żad­nej taryfy ulgo­wej.

Kiedy dotknęła pal­cami prze­ciw­le­głej ściany basenu, wynu­rzyła się i zaczerp­nęła głę­boki haust powie­trza. Wtedy zdała sobie sprawę, że tuż nad nią wyrósł jakiś cień. Ścią­gnęła oku­larki i zer­k­nęła na dwie stopy przy słupku star­to­wym. Z tej pespek­tywy wyda­wały się nie­na­tu­ral­nie wiel­kie, podob­nie jak bli­zna na łydce, nieco powy­żej kostki.

Odła­mek. Pamię­tała. Sama szyła tę ranę.

Wes­tchnęła, zagry­zła zęby i poli­czyła do dzie­się­ciu. Musiała trzy­mać emo­cje na wodzy. Zdu­sić je, aby nie osza­leć. Zamknęła powieki.

– Zda­jesz sobie sprawę, jak bar­dzo kusi mnie, aby cię… – urwała i zamil­kła. Nie mogła tak zaczy­nać roboty.

– Wła­śnie dla­tego przy­sze­dłem tutaj – odparł męski głos. – Poza tym chcę poga­dać, a to jedyne miej­sce, gdzie masz gwa­ran­cję, że nikt nas nie pod­słu­cha. – Męż­czy­zna nachy­lił się i wycią­gnął dłoń.

– Zabie­raj tę łapę – wark­nęła, po czym pod­cią­gnęła się i wyszła z wody. Ledwo się powstrzy­mała, aby nie wyko­rzy­stać oka­zji. Oczami wyobraźni widziała, jak chwyta przed­ra­mię, obala prze­ciw­nika, a następ­nie wyciąga bala­chę. W uszach nie­mal usły­szała trzask roz­ry­wa­nych ścię­gien, wię­za­deł i torebki w sta­wie łok­cio­wym. Wypro­sto­wała się i spoj­rzała w oczy wroga. – Może nie dziś i nie tutaj, ale obie­cuję ci, że kie­dyś cię zabiję – powie­działa.

– Nie mia­łem wyj­ścia – odparł. – I dobrze o tym wiesz…

– Zamknij się, zanim zmie­nię zda­nie i udu­szę cię tu i teraz.

– To bez sensu.

– Zamknij ryj!

Luta odpro­wa­dziła spoj­rze­niem mło­dego ojca z kil­ku­let­nim synem. Minęli ich aku­rat w momen­cie, gdy się unio­sła. Znie­sma­czony odwró­cił wzrok, ale kątem oka dostrze­gła, że chwilę póź­niej zer­k­nął na nią raz jesz­cze. Pomy­ślała, że za wszelką cenę musi stłam­sić tra­wiący ją gniew. Ostat­nim, czego potrze­bo­wała, była inter­wen­cja ratow­nika albo jakaś pyskówka z nie­zna­jo­mym. Nie mogła zwra­cać na sie­bie uwagi.

– Jacuzzi – rzu­ciła i chwy­ciw­szy leżący pod ścianą ręcz­nik, ruszyła przed sie­bie. Nie oglą­dała się przez ramię. Widok jego zdra­dziec­kiej mordy przy­pra­wiał ją o tor­sje.

Kil­ka­na­ście sekund póź­niej zanu­rzyła się po szyję w nie­wiel­kim base­nie z bul­go­czącą wodą. Odcze­kała, aż męż­czy­zna w cia­snych slip­kach do niej dołą­czy. W mię­dzy­cza­sie zlu­stro­wała oko­licę. Na base­nie nie odno­to­wała żad­nej podej­rza­nej aktyw­no­ści. Za prze­szkloną ścianą znaj­du­ją­cej się na pię­trze restau­ra­cji też nic nie wzbu­dziło jej podej­rzeń. Nie­chęt­nie musiała przy­znać, że to rze­czy­wi­ście było naj­lep­sze miej­sce, aby się roz­mó­wić. O tak wcze­snej porze obiekt nie był zatło­czony, a warunki pozwa­lały mieć pew­ność, że inter­lo­ku­tor nie ukrył plu­skwy albo pod­słu­chu. Do tej pory nie wymy­ślono sprzętu, który dzia­łałby pod wodą.

– Zanurz głowę i pozo­stań minutę pod powierzch­nią – pole­ciła. Wolała nie ryzy­ko­wać, że wci­snął sobie w ucho jakiś super­no­wo­cze­sny sprzęt, o któ­rym nie miała poję­cia, że ist­nieje.

Męż­czy­zna wyko­nał pole­ce­nie. Wyko­rzy­stu­jąc moment, raz jesz­cze omio­tła spoj­rze­niem basen. Z dwu­na­stu osób, które zna­la­zły się w zasięgu jej wzroku, tylko jeden męż­czy­zna aspi­ro­wał do kogoś z obser­wa­cji. Po czter­dzie­stce, nie­źle zbu­do­wany, z cha­rak­te­ry­styczną podłużną bli­zną na wyso­ko­ści żeber. Na jej oko został kie­dyś dźgnięty nożem. Pły­wał jed­nak krau­lem, płyn­nie poko­nu­jąc kolejne baseny. Tak jak ona jesz­cze kilka chwil temu. Nie miał prawa ich sły­szeć, jeśli nie potrafi czy­tać w myślach. Poza nim jedy­nie rodzice z dziećmi i para zako­cha­nych nasto­lat­ków. Luta pomy­ślała, że musi się uspo­koić i wycią­gnąć z tej roz­mowy jak naj­wię­cej infor­ma­cji. Zer­k­nęła na sto­per. Wła­śnie minęła sześć­dzie­siąta sekunda. Chwilę póź­niej męż­czy­zna wynu­rzył się z wody. Powoli, od razu łapiąc z nią kon­takt wzro­kowy.

– Czy teraz mi wie­rzysz? – zapy­tał.

– Nie kpij.

– Chcia­łem ci wszystko wytłu­ma­czyć i…

– Wiesz, gdzie są moje dzieci?

– Nie.

– Kła­miesz.

– Nie kła­mię. – Męż­czy­zna wbił w nią ponure spoj­rze­nie. – A nawet gdy­bym wie­dział i ci powie­dział, to co niby chcia­ła­byś z tą wie­dzą zro­bić?

– To już nie twoja sprawa. Mów, co wiesz.

– Nie­wiele.

– Co wiesz?

– Co naj­wy­żej podej­rze­wam.

– Gdzie?

– Obsta­wiam Krym. Tam się teraz dużo dzieje. Ale rów­nie dobrze mogli wywieźć je na Kam­czatkę. Rosja jest duża.

– Krym to nie Rosja.

– Zda­nia są podzie­lone.

Luta prze­łknęła ślinę. Ni­gdy tam nie była. Jakoś tak się zło­żyło, że naj­da­lej zawi­tała do Ode­ssy. I też tylko raz, gdy miała zale­d­wie pięć lat. To miała być sen­ty­men­talna podróż do miej­sca, gdzie ojciec poznał się z matką. Spę­dziła tam z rodzi­cami tydzień, sma­żąc się na plaży i zwie­dza­jąc mia­sto, ale nie pamię­tała z tej wyprawy zbyt wiele. O Kry­mie zaś wie­działa tyle, co prze­ciętny oby­wa­tel inte­re­su­jący się histo­rią i geo­po­li­tyką tego zakątka świata. Gdyby tylko żył dzia­dek. On spę­dził tam pół życia…

Pomy­ślała, że wróci do tematu, kiedy na spo­koj­nie wszystko prze­my­śli. Teraz nale­żało wycią­gnąć z tego gnoja jak naj­wię­cej infor­ma­cji.

– Chcia­łeś się wytłu­ma­czyć – pod­jęła.

Męż­czy­zna popra­wił pozy­cję. Wes­tchnął i spu­ścił wzrok, ale po chwili pod­niósł głowę i spoj­rzał Lucie głę­boko w oczy.

– Porwali moją part­nerkę i dzieci – powie­dział. – Nie mia­łem wyj­ścia. Zmu­sili mnie. W prze­ciw­nym wypadku… – Zaci­snął zęby. – Zresztą co ja ci będę mówił. Wiesz, jacy oni są. Oza­la­no­wie to przy nich chłopcy ze szkółki nie­dziel­nej.

– I tak od razu zgo­dzi­łeś się w tym uczest­ni­czyć?

– Od razu nie. Znasz mnie i wiesz, że…

– Naj­wy­raź­niej nie znam cię ani tro­chę.

– Trzy dni mnie opra­wiali, a zdraj­com roz­bi­jali mło­tem łby tuż obok. Plu­łem ich mózgami, ale nie dałem się zła­mać. Wierz lub nie, ale ni­gdy bym cię nie zdra­dził. Prę­dzej bym zdechł.

– A jed­nak żyjesz…

– A co ty byś zro­biła na moim miej­scu? Przy­pro­wa­dzili do piw­nicy moją rodzinę. Moje dzieci. Są młod­sze od Franka i Werki. No powiedz, mia­łem jakiś wybór?

Nie znała odpo­wie­dzi na to pyta­nie. Oba­wiała się go, bo – co nie­chęt­nie musiała przy­znać – to w pew­nym sen­sie rze­czy­wi­ście tłu­ma­czyło decy­zję Borysa. Wszak ona teraz też grała w takt ich muzyki. Była na ich smy­czy. Na komendę szcze­kała, war­czała, waro­wała i apor­to­wała. I gdyby kazali jej sta­nąć na rzę­sach, to pew­nie by jesz­cze na nich zatań­czyła kra­ko­wiaka. Zro­bi­łaby abso­lut­nie wszystko, co wyko­nalne i niewyko­nalne. Gdyby chciała być stu­pro­cen­towo uczciwa wobec samej sie­bie, musia­łaby mu wyba­czyć. Ale nie chciała. Nie potra­fiła. Przy­naj­mniej jesz­cze nie teraz.

Jeśli oczy­wi­ście mówisz prawdę, pomy­ślała.

– Mimo to mogłeś mi powie­dzieć…

– I co by mi to dało? Poszła­byś na wojnę z ruskim wywia­dem woj­sko­wym w imię mojej rodziny? O któ­rej nawet nie wie­dzia­łaś, że ist­nieje? Nie pamię­tasz, jak mnie przy­wi­ta­łaś na cmen­ta­rzu?

Znów musiała przy­znać mu rację. W ogóle nie chciała z nim roz­ma­wiać i tylko sytu­acja, w jakiej się zna­la­zła, spra­wiła, że zna­la­zła dla niego uspra­wie­dli­wie­nie. W dro­dze na zatra­ce­nie Borys wyda­wał się kom­pa­nem ide­al­nym.

– A skoro ty nie chcia­łaś mnie widzieć, to tym bar­dziej nie miał­bym czego szu­kać u reszty chło­pa­ków – dodał, jakby sie­dział w jej gło­wie. Rze­czy­wi­ście przez chwilę pomy­ślała o kole­gach z jed­nostki. – Zosta­łem z tym sam. Nie mia­łem wyboru.

– Zawsze jest jakiś wybór.

– W takim razie ja go doko­na­łem. Możesz mnie za to nie­na­wi­dzić do końca życia, ale wtedy nie widzia­łem innego wyj­ścia. Powie­dzieli, że gdy cię zwer­buję, to ich wypusz­czą…

– Ale nie wypu­ścili.

– Nie.

– A teraz wypusz­czą? – W jej tonie dało się wyczuć kpinę.

– Nie wiem, kurwa! Nie mam poję­cia, ale póki jestem im do cze­goś przy­datny, to ich nie zabiją. Może w przy­szło­ści…

– I ty naprawdę wie­rzysz w to, co mówisz? – Luta prych­nęła, choć wcale nie było jej do śmie­chu. Znaj­do­wała się dokład­nie w takiej samej sytu­acji.

– Nie ma zna­cze­nia, w co wie­rzę – odparł. – Robię to, co muszę, aby chro­nić rodzinę.

– Zmu­sza­jąc mnie do tego samego. – Luta znów poczuła wzbie­ra­jącą złość.

– Znasz realia. Nie chcia­łem tego. Wiem, że moje prze­pro­siny nic dla cie­bie nie zna­czą, więc nie będę tra­cił na nie czasu. Ale…

– Nie ma „ale”. Nie chcę tego słu­chać.

– W porządku.

Męż­czy­zna spu­ścił wzrok. Przez dłuż­szą chwilę sie­dzieli i nic nie mówili. Luta obser­wo­wała jego reak­cje. Naprawdę wyglą­dał na skru­szo­nego. Okrył się hańbą nie tylko jako żoł­nierz, ale i jako czło­wiek. Kie­dyś uży­łaby słowa part­ner albo przy­ja­ciel, ale teraz nie prze­szłoby jej to przez gar­dło. Nawet w myślach rezo­no­wało odstrę­cza­jąco. Nie mia­łaby naj­mniej­szych skru­pu­łów, aby w tym momen­cie skrę­cić mu kark, ale po pierw­sze mogłaby nie dać mu rady, a po dru­gie powie­rzone im zada­nie musieli wypeł­nić wspól­nie. Jak za sta­rych dobrych lat, pomy­ślała, aby chwilę póź­niej skar­cić się w myślach. Stare dobre lata dziś dźwię­czały jej w uszach jak echo cze­goś, co tak naprawdę ni­gdy nie ist­niało. To nie były stare dobre lata, ale zwy­kłe pie­kło.

– Zatem przejdźmy do kon­kre­tów – oznaj­miła, gdy ochło­nęła.

– Tutaj?

– Tutaj. Kto, gdzie i kiedy?

Luta słu­chała, patrząc mu w oczy. Kie­dyś powta­rzała, że to jego jedyna ładna część ciała. Dziś nawet one budziły w niej skrajne obrzy­dze­nie.

Borys Moro­zow już nie był ani jej skrzy­dło­wym, ani part­ne­rem, ani tym bar­dziej przy­ja­cie­lem. Borys Moro­zow był jej wspól­ni­kiem w dro­dze na zatra­ce­nie. Do czasu, pomy­ślała. Przy­naj­mniej taką miała nadzieję.

Rozdział 2

Emil Pole­ski roz­su­nął zasłony i upił łyk kawy.

Przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wał się w ponury widok za oknem. Wiało, padało, a w powie­trzu uno­siła się sza­ro­bura zawie­sina typowa dla miast poło­żo­nych na wschód od Odry, gdzie wciąż kró­lują elek­trow­nie napę­dzane węglem, a po uli­cach tara­ba­nią się trzy­dzie­sto­let­nie die­sle. Samo­chody, nie­ko­niecz­nie tak stare, z lubo­ścią roz­jeż­dżały pozo­sta­ło­ści po zgar­nia­nym przez pługi śniegu, ochla­pu­jąc szarą breją prze­my­ka­ją­cych po chod­ni­kach miesz­kań­ców. Park za gara­żami stra­szył bez­list­nymi kona­rami, które obsia­dały kruki i wrony. Gdzieś z cze­lu­ści duszą­cego się mia­sta niósł się odgłos karetki na sygnale. A może poli­cji?

Emil zer­k­nął na zegar ścienny, który zawsze spóź­niał się kilka minut, nawet jeśli dzień wcze­śniej usta­wił go równo z cza­sem wyświe­tla­nym na ekra­nie smart­fona. Docho­dziło wpół do dzie­sią­tej, co ozna­czało, że powi­nien zjeść śnia­da­nie i wypić białko. W dro­dze do lodówki pomy­ślał, że ma cho­lerne szczę­ście, że nie musi wsta­wać o pią­tej czy szó­stej, aby wyro­bić się do roboty na siódmą czy ósmą. Od kilku lat miej­sce jego pracy znaj­do­wało się w tym samym pokoju, pod ścianą, na lekko wytar­tej skó­rza­nej sofie, kilka metrów od lodówki, w któ­rej wła­śnie nur­ko­wał.

Z gór­nej półki ścią­gnął czarne pudełko po sushi. Z wczo­raj­szego wie­czoru zostało jesz­cze kilka rolek, więc na szybko wepchnął je do ust bez dodat­ków w postaci sosu sojo­wego i wasabi. Wszystko to popił biał­kiem, po czym wal­nął się na sofie, wyło­żył nogi na ławę i włą­czył kanał infor­ma­cyjny. Pre­zen­ter z wło­sami przy­pró­szo­nymi siwi­zną wła­śnie pero­ro­wał na temat sytu­acji za naszą wschod­nią gra­nicą.

– …Kremla wydają się absur­dalne, mimo to pre­zy­dent Fede­ra­cji Rosyj­skiej wcale nie zamie­rza zre­zy­gno­wać ze swo­ich żądań wyco­fa­nia wojsk NATO z czter­na­stu państw, które wstą­piły do Soju­szu po tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym siód­mym roku, w tym oczy­wi­ście Pol­ski. Zachód nie zamie­rza poda­wać w wąt­pli­wość jed­no­ści Paktu Pół­noc­no­atlan­tyc­kiego, co w naj­lep­szym wypadku wydaje się pro­wa­dzić do eska­la­cji napię­cia. Nie­stety, dotarły do nas nie­po­ko­jące sygnały, że sytu­acja na Wscho­dzie kom­pli­kuje się coraz bar­dziej. Zdję­cia z ame­ry­kań­skich sate­li­tów wska­zują, że w Bia­ło­rusi i Rosji, na tere­nach gra­ni­czą­cych z Ukra­iną, powstają szpi­tale polowe, co według eks­per­tów od woj­sko­wo­ści sygna­li­zuje, że Kreml szy­kuje się do peł­no­ska­lo­wej agre­sji. Czy zatem wojna wybuch­nie nie­uchron­nie? Posłu­chajmy eme­ry­to­wa­nego gene­rała bry­gady Bro­ni­sława Moraw­skiego.

Emil wysłu­chał wypo­wie­dzi byłego woj­sko­wego, a następ­nie kolej­nych eks­per­tów, naj­wyż­szych rangą poli­ty­ków i eme­ry­to­wa­nego ofi­cera wywiadu. Z ich wystą­pień wyła­niał się raczej ponury obraz rze­czy­wi­sto­ści. Wszystko wska­zy­wało, że Europę czeka kon­flikt, jaki nie tra­wił kon­ty­nentu od zakoń­cze­nia dru­giej wojny świa­to­wej. Pole­ski prze­łą­czył kanał. Na ekra­nie poja­wiła się strze­li­sta wieża plat­formy wiert­ni­czej, a na czer­wo­nym pasku infor­ma­cja, że zostało wsz­częte śledz­two w spra­wie wtar­gnię­cia na teren jed­nej z kon­struk­cji na Morzu Pół­noc­nym. Według nie­po­twier­dzo­nych donie­sień na plat­for­mie wiert­ni­czej zna­le­ziono kilka ciał nale­żą­cych do męż­czyzn pocho­dze­nia turec­kiego. Poja­wiła się też suge­stia, że wyda­rze­nia sprzed kilku dni mogą być jedną z rosyj­skich pro­wo­ka­cji mają­cych na celu desta­bi­li­za­cję rynku wydo­byw­czego, wszak to wła­śnie Kreml był naj­bar­dziej zain­te­re­so­wany wzro­stem cen ropy.

Emil uśmiech­nął się pod nosem. To wszystko były bred­nie. Prawda o wyda­rze­niach na nor­we­skiej plat­for­mie nie miała z tele­wi­zyj­nymi new­sami nic wspól­nego.

– Nie martw się. Hakana już nie ma. Klanu też nie ma – oznaj­miła mu wczo­raj Luta, gdy zapy­tał, czy nie boi się zemsty ze strony Oza­la­nów. Od razu połą­czył kropki, ale nie naci­skał. Znał ją, przy­naj­mniej na tym polu, aż za dobrze. I jeśli miała mu kie­dyś o tym opo­wie­dzieć, to tę decy­zję musiała pod­jąć sama. Wciąż jed­nak nie mie­ściło mu się w gło­wie, że kobieta, która wtu­lała się teraz w jego pierś, mogła posu­nąć się do takich czy­nów. – Chcia­ła­bym ci podzię­ko­wać za twoje zaan­ga­żo­wa­nie – dodała, doty­ka­jąc jego oban­da­żo­wa­nego ramie­nia. – Nie­wielu męż­czyzn mia­łoby tyle odwagi co ty. To naprawdę wiele dla mnie zna­czy. Ale pro­szę, Emil, nie pytaj o nic wię­cej. Cza­sem nie­wie­dza potrafi być naj­więk­szym bło­go­sła­wień­stwem.

Nie miał poję­cia, co kryło się za tymi sło­wami, ale usza­no­wał jej prośbę. Pozwo­lił, aby zmie­niła mu opa­tru­nek. Obser­wo­wał ją, zupeł­nie nagą, ide­alną. Jej dło­nie ope­ro­wały z nie­spo­ty­kaną fine­zją i lek­ko­ścią. Potem znów się kochali, a on czuł, że po raz pierw­szy zespo­lili się w jed­ność, ich ciała stały się nie­roz­łączne. Co z tego, gdy po ostat­niej kąpieli Luta wytarła się ręcz­ni­kiem, a potem zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie się­gnęła po bie­li­znę i resztę ubrań.

– Nie zosta­niesz na noc? – spy­tał zasko­czony.

– Nie mogę. Poza tym… – Skoń­czyła zapla­tać war­kocz. – Mówi­łam ci, że teraz będę potrze­bo­wała czasu. Ale dzię­kuję ci za wszystko.

W jej tonie dało się wyczuć skrzęt­nie skry­wany żal, co spra­wiło, że ogar­nął go nie­po­kój. Zro­zu­miał, że nie chce, aby odcho­dziła. Nie­po­kój prze­ro­dził się w lęk, a następ­nie strach, że już wię­cej jej nie zoba­czy. Trudno mu było jed­no­znacz­nie odpo­wie­dzieć na pyta­nie, dla­czego odniósł takie wra­że­nie, ale wyda­wało mu się nie­zwy­kle doj­mu­jące i bole­śnie praw­dziwe.

– Kiedy znów się zoba­czymy? – zapy­tał z duszą na ramie­niu.

– Ode­zwę się – odparła i wyszła. W jej oczach dostrzegł per­lące się łzy.

Długo nie mógł zasnąć. W gło­wie kotło­wały mu się czarne sce­na­riu­sze, począw­szy od ewen­tu­al­nych kon­se­kwen­cji tego, co wyda­rzyło się przy chle­wie w gospo­dar­stwie Sza­tana, po decy­zje jego kobiety. Tak wła­śnie uwa­żał. Luta była jego kobietą. Wyjąt­kowa, nie­sa­mo­wita, abso­lut­nie nie­tu­zin­kowa. Budziła w nim emo­cje, o któ­rych nie miał poję­cia, że ist­nieją. Nie mógł jej jed­nak do końca roz­gryźć. Powie­dzieć, że miesz­kały w niej dwa wilki, to nic nie powie­dzieć, a kla­syczne porów­na­nie ognia i wody w jej przy­padku nabie­rało nowego zna­cze­nia. Pocią­gała go rów­nie mocno, jak prze­ra­żała. Pra­gnął odkryć wszyst­kie jej tajem­nice. Miał wra­że­nie, że od jakie­goś czasu stało się to jego obse­sją, a uczu­cie, jakim darzy Lutę, zaczyna wymy­kać mu się spod kon­troli. Im bar­dziej trzy­mała go na dystans, tym sil­niej się w niej zadu­rzał.

Emil wyłą­czył tele­wi­zor, odchy­lił głowę i zamknął oczy. Działo się coś złego. Czuł to. Co z tego, gdy Luta mil­czała jak zaklęta. Dla­czego była taka mało­mówna? Dla­czego uro­niła łzę, gdy się kochali? Dla­czego jej oczy zaszkliły się, gdy wycho­dziła?

Tu nie cho­dziło o innego faceta. Luta powie­dzia­łaby mu wprost. A jed­nak mimo­wol­nie uwal­niała emo­cje, które do tej pory trzy­mała na krót­kiej smy­czy. Nie do końca potra­fił odczy­ty­wać te jej zaka­mu­flo­wane sygnały, ale miał wra­że­nie, że ubie­głego wie­czoru chciała mu zako­mu­ni­ko­wać, że też nie jest jej obo­jętny. Ale… no wła­śnie. Za tym „ale” kryło się coś, co go prze­ra­żało.

Spoj­rzał na wyświe­tlacz smart­fona i przej­rzał ostat­nie połą­cze­nia. Zatrzy­mał wzrok na tym jed­nym, które budziło nadzieję. Wahał się przez chwilę, w końcu naci­snął zie­loną słu­chawkę. Po kilku sygna­łach usły­szał trzask i chrząk­nię­cie.

– Cześć – przy­wi­tał się.

– Cześć – odpo­wie­dział mu zachryp­nięty głos. W tle kra­kały jakieś pta­szy­ska.

– Musimy się spo­tkać – oznaj­mił bez owi­ja­nia w bawełnę.

– Niczego nie musimy…

– Ale… – Pole­ski wes­tchnął. – Boję się o Lutę, Zyg­munt. Zacho­wuje się nie­na­tu­ral­nie, a w zasa­dzie bar­dzo dziw­nie. Zupeł­nie jak nie ona.

– Nie pomy­śla­łeś, że ma swoje powody?

– Tu nie cho­dzi o dzieci. Nie wiem, nie potra­fię tego wyja­śnić, ale czuję, że…

– Pocze­kaj. Nie przez tele­fon.

– Gdzie jesteś?

– Na cmen­ta­rzu.

– Mogę tam być za kwa­drans.

– Strasz­nie jesteś w gorą­cej wodzie kąpany…

– Mam złe prze­czu­cie. Ty, stary pies, powi­nie­neś wie­dzieć, o czym mówię.

– Ech… – Emil usły­szał, jak roz­mówca zaciąga się papie­ro­sem, wzdy­cha, odchrzą­kuje. – Cmen­tarz to dobre miej­sce, aby poroz­ma­wiać w spo­koju. Tylko przy­wieź cie­płą kawę. Palce mi z zimna skost­niały.

* * *

Płyty nagrobne były czy­ste i schludne. Sza­tan oparł się dło­nią o zimny mar­mur i nie bez pro­ble­mów pod­niósł się z kolan. Krę­go­słup, zwłasz­cza część lędź­wiowa, wciąż dawały mu się we znaki. Raz czuł się lepiej, a innym razem nie był w sta­nie wstać z łóżka. Ostat­nio, gdy nama­chał się łopatą, zmu­szony zako­pać tego ruskiego ban­dytę, rwący ból trzy­mał go równe trzy dni. Nawet nie wsta­wał umyć zębów, bo nie mógł poru­szyć się choćby o cen­ty­metr. W końcu zadzwo­nił do Emila, a ten przy­wiózł mu tabletki prze­ciw­za­palne. Prze­trwał naj­gor­sze, nie zaglą­da­jąc do kie­liszka. Nie sądził, że ponow­nie spo­tkają się tak szybko.

Teraz Emil masze­ro­wał alejką z papie­rową torbą w dło­niach, zapięty pod szyję, owi­nięty sza­li­kiem, z weł­nianą czapką na gło­wie. Sta­wiał kroki szybko, ner­wowo roz­glą­da­jąc się na boki. Przy jed­nej z ławe­czek pośli­zgnął się i omal nie wywi­nął orła, ale zamiast zwol­nić, na prze­kór wszyst­kiemu przy­spie­szył. Sza­tan pomy­ślał, że po tym wszyst­kim chło­pak jest roz­chwiany emo­cjo­nal­nie i jesz­cze sporo wody w Wiśle upły­nie, zanim wróci do jako takiej sta­bi­li­za­cji. Jeśli w ogóle.

Zła­pał w garść szmatę, którą pole­ro­wał mogiłę, i wci­snął ją do rekla­mówki. Popra­wił jesz­cze pło­nący znicz, po czym przy­siadł na ławeczce i zapa­lił papie­rosa. Emil sta­nął obok niego w momen­cie, gdy Sza­tan wydmu­chał gęsty obłok dymu.

– Pro­szę. – Wycią­gnął papie­rowy kubek. – Czarna, mocna. Taka, jak lubisz.

– Sia­daj. – Sza­tan ode­brał kawę i od razu umo­czył usta. Przez chwilę sie­dzieli w mil­cze­niu. – Wiesz, kto tu leży? – zapy­tał, odchrzą­ku­jąc.

– Wiem.

Gdzieś nie­da­leko jakaś star­sza kobieta upu­ściła siatkę, z któ­rej wysy­pały się zni­cze. Z pobli­skich kasz­ta­now­ców pode­rwały się oku­pu­jące bez­listne konary pta­szy­ska. Kruki i wrony. Zakrę­ciły się w powie­trzu i obsia­dły inne gałę­zie. Kilka przy­cup­nęło na mogi­łach. Z nie­da­le­kiej alejki dało się sły­szeć bia­do­le­nie sta­ruszki.

– Gdy je porwano, byłem sporo młod­szy od cie­bie – kon­ty­nu­ował Sza­tan. – Pełen werwy i wigoru. Myśla­łem, że jestem nie­po­ko­nany. Życie szybko i bru­tal­nie spro­wa­dziło mnie na zie­mię.

– Dla­czego mi to mówisz?

– Bo przy­po­mi­nasz mi mnie samego sprzed lat. Może i jesteś kilka lat star­szy, ale rów­nie naiwny i głupi.

– Nie rozu­miem.

– Wła­śnie dla­tego ci to mówię. Bo nic nie rozu­miesz. Życie jesz­cze cię nie doświad­czyło.

– Może i nie, ale to nie zna­czy, że nie widzę, co się wokół mnie dzieje. Ostat­nio też widzia­łem wię­cej, niż ci się wyda­wało. I gdyby nie ja…

– Daruj sobie. Nie jestem ci nic winny.

Przez następ­nych kilka chwil męż­czyźni mil­czeli. Sza­tan popi­jał kawę i palił. Pole­ski pocią­gał nosem, w końcu wyjął chu­s­teczkę i się wysmar­kał.

– Posłu­chaj, Zyg­munt – prze­rwał w końcu prze­dłu­ża­jącą się ciszę. – Ja po pro­stu chcę wie­dzieć, co tu się wypra­wia. Sie­dzimy w tym razem. Zabi­li­śmy czło­wieka, o któ­rym wiem tylko tyle, że był jakimś Ruskim, który chciał zabić cie­bie. Do tego sam zaro­bi­łem kulkę. Nie mogę iść z tym nawet do leka­rza, choć napier­dala jak cho­lera. Ty naprawdę myślisz, że przejdę nad tym do porządku dzien­nego? Ot tak?

– Powi­nie­neś.

– Chyba naprawdę żyjemy w innych świa­tach.

– Żebyś wie­dział.

– Ale ja się na to nie godzę, rozu­miesz? Chcę wie­dzieć, co tu się odje­bało. Chcę wie­dzieć, dla­czego Luta znów zacho­wuje się, jakby coś kom­bi­no­wała. Myślisz, że nie zdaję sobie sprawy z tego, że ta akcja na plat­for­mie to jej robota?

– Co ci powie­działa? – Sza­tan po raz pierw­szy zwró­cił wzrok na roz­mówcę.

– Nic, jak zawsze. Ale nie jestem idiotą. Pra­co­wała kie­dyś na Han­se­nie, a w wia­do­mo­ściach mówią, że to na tej plat­for­mie zna­le­ziono trupy jakichś Tura­sów. Gdy ją o to zapy­ta­łem, odparła enig­ma­tycz­nie, że nie mam co oba­wiać się zemsty Oza­la­nów, bo klan już nie ist­nieje. Naprawdę nie­trudno połą­czyć kropki. Wiem, czym się kie­dyś zaj­mo­wała, i choć nie znam szcze­gó­łów, bo ni­gdy się tym nie chwa­liła, to zdaję sobie sprawę z tego, co potrafi. Widzia­łem ją na strzel­nicy i na macie. Potra­fię też cał­kiem nie­źle czy­tać mię­dzy wier­szami.

– Gówno tam potra­fisz.

– Nie wkur­wiaj mnie, Zyg­munt!

Sza­tan z powro­tem prze­niósł wzrok na mogiły swo­ich bli­skich. Zacią­gnął się kilka razy, wypusz­cza­jąc potężne chmury papie­ro­so­wego dymu. Upił łyk kawy.

– Czego ty ode mnie ocze­ku­jesz? – zapy­tał.

– Że powiesz mi, o co w tym cho­dzi.

– Wiesz, że nie mogę tego zro­bić.

– Zro­zum, Zyg­munt. Nie mogę funk­cjo­no­wać w takiej popa­pra­nej nie­świa­do­mo­ści. Luta mil­czy, ty mil­czysz. Czuję, jak­bym żył w jakimś matrik­sie.

– Uwierz mi, że cza­sem lepiej żyć w matrik­sie, nie wie­dząc, jak naprawdę wygląda rze­czy­wi­stość. I jeśli Luta uznała, że tak będzie lepiej, to nie wyma­gaj ode mnie, żebym dzia­łał wbrew jej decy­zjom. Poza tym, jeśli mam być cał­kiem szczery, to sam nie­wiele wiem. Nie myśl, że mi się z cze­go­kol­wiek zwie­rza.

– Na pewno wiesz wię­cej ode mnie.

– Na pewno to kie­dyś wszy­scy zdech­niemy.

– Ja pierd… – Emil pod­niósł się z ławki. – Z tobą nie da się gadać. Naprawdę. Ty jesteś jakiś… no… – zawa­hał się. – Ja po pro­stu dłu­żej tego nie zniosę. Mam dość domy­słów i skro­lo­wa­nia inter­netu w poszu­ki­wa­niu kolej­nych infor­ma­cji na temat Oza­la­nów, Ruskich czy cho­lera wie czego jesz­cze. Mam dość doszu­ki­wa­nia się rze­czy, któ­rych nie ma. Ukła­da­nia raz po raz tych cho­ler­nych puz­zli. Cią­gle oglą­dam się za sie­bie, bo mam wra­że­nie, że ktoś mnie śle­dzi. Muszę wie­dzieć, Zyg­munt, sły­szysz? Muszę wie­dzieć, co tu się dzieje i co ona pla­nuje, bo naprawdę nie wyro­bię. Zależy mi na niej. Nie mogę prze­stać o tym myśleć i…

– Zako­cha­łeś się, co?

Emil z powro­tem przy­siadł na ławce. Scho­wał głowę w dło­niach, zamknął powieki. Gdy je otwo­rzył, Sza­tan dostrzegł, że oczy przy­kryła mu cienka war­stwa łez.

– Nie wiem, kurwa, chyba tak. Nie chcę, aby coś jej się stało. Wycier­piała już tyle, że… – Pole­ski wytarł ręka­wem płasz­cza łzę, która nie­po­strze­że­nie urwała się z kącika oka. – Nie wiem, jak z nią roz­ma­wiać. Jest taka nie­do­stępna.

– Chroni cię.

– Przed czym? Przed kim? O co tu cho­dzi, do jasnej cho­lery?

– Myślę, że wiesz wystar­cza­jąco wiele, żeby samemu wycią­gnąć wnio­ski. Mówisz, że wiele wycier­piała. I masz rację. Dla­tego daj jej czas. Może kie­dyś sama ci wszystko opo­wie.

– Tylko że ten czas… – Emil wziął głę­boki oddech. Musiał uspo­koić emo­cje. – Gdy kocha­li­śmy się poprzed­niego wie­czoru, to ona się popła­kała. A potem… – znów zro­bił krótką pauzę – …odnio­słem wra­że­nie, że się ze mną żegna. Jakby to miało być nasze ostat­nie spo­tka­nie.

Sza­tan zmarsz­czył brwi, a na jego czole poja­wiło się kilka pio­no­wych bruzd. Przez chwilę ana­li­zo­wał słowa młod­szego kom­pana. Zanie­po­ko­iły go, bo takie zacho­wa­nie rze­czy­wi­ście było do Luty nie­po­dobne. Pamię­tał też, co mu powie­działa, gdy wró­ciła z Ber­lina. Pró­bo­wał wycią­gnąć od niej coś na temat tego Ruskiego, któ­rego kilka godzin wcze­śniej zako­pał za szopą. „Nie pytaj”, odparła. „To już cie­bie nie doty­czy”, dodała, a potem zmie­niła temat, posłu­gu­jąc się wyświech­ta­nym fra­ze­sem, że jest sta­rym psem i powi­nien wie­dzieć, że nie ma sensu drą­żyć. Sza­no­wał ją, więc nie drą­żył. Zapew­nił tylko, że pój­dzie za nią jak w dym, jeśli zaj­dzie taka potrzeba, a potem się poże­gnali i do tej pory nie widzieli.

Słowa Emila sporo jed­nak zmie­niały. Ona rze­czy­wi­ście coś kom­bi­no­wała, co gor­sza, wszystko wska­zy­wało, że pako­wała się w kolejne kło­poty. W tym kon­tek­ście na myśl przy­cho­dził mu tylko ten Ruski. Facet musiał być kimś waż­nym, być może płat­nym mor­dercą albo – co budziło jego naj­więk­sze zanie­po­ko­je­nie – ofi­ce­rem rosyj­skiego wywiadu. Jego wizyta ewi­dent­nie kore­lo­wała z tym, co Luta robiła w Nor­we­gii i w Niem­czech. Nie wyja­śnił jed­nak kon­kret­nego celu swo­jej obec­no­ści, prze­bą­ku­jąc jedy­nie coś o współ­pracy i grze do jed­nej bramki. Kim był? Czego chciał? Dla kogo pra­co­wał? FSB, GRU, SWR? Gdyby Sza­tan musiał wybie­rać, to ze względu na prze­szłość Luty posta­wiłby na dwie ostat­nie. Trudno jed­nak widzieć w tym jakiś głęb­szy sens, ale wobec tych wszyst­kich ponu­rych donie­sień medial­nych doty­czą­cych sytu­acji geo­po­li­tycz­nej na Wscho­dzie można było szu­kać kon­kret­nych powią­zań. I jeśli w tych przy­pusz­cze­niach ist­niało choć ziarno prawdy, to sytu­acja wyglą­dała fatal­nie, wszak przy rosyj­skim wywia­dzie nawet klan Oza­la­nów pre­zen­to­wał się co naj­wy­żej jak grupka osie­dlo­wych łobu­zów.

Sza­tan wrzu­cił peta do wypa­lo­nego zni­cza i upił kawy. Z tru­dem pod­niósł się z ławki.

– Przejdźmy się – powie­dział, się­ga­jąc po rekla­mówkę ze śmie­ciami. – Muszę roz­pro­sto­wać kości. Opo­wiesz mi wszystko jesz­cze raz, a potem zoba­czymy, co da się z tym zro­bić.

Sza­tan nie zro­bił znaku krzyża, bo Boga miał w głę­bo­kim powa­ża­niu. Posłał ostat­nie spoj­rze­nie na zdję­cia żony i córki i prze­pu­ściw­szy Emila, ruszył jego śla­dami. Ani on, ani tym bar­dziej Pole­ski nie mieli poję­cia, że każde ich słowo jest reje­stro­wane przez zain­sta­lo­wany w ich smart­fo­nach pro­gram szpie­gow­ski naj­now­szej gene­ra­cji. Urzą­dze­nia nie musiały być nawet włą­czone, ba, mogły nie mieć zaim­ple­men­to­wa­nej karty SIM. Same w sobie były dosko­na­łymi plu­skwami.

Rozdział 3

Tydzień. Sie­dem dni. Mało. Cho­ler­nie mało.

Luta masze­ro­wała dep­ta­kiem, roz­my­śla­jąc nad tym, co usły­szała z ust Borysa. Do dzi­siej­szego poranka wie­działa jedy­nie, że otrzyma zada­nie zli­kwi­do­wa­nia jakie­goś celu. Ruski ofi­cer – jak podej­rze­wała – GRU, który kazał nazy­wać się Iwa­nem, nie zdra­dził jed­nak kogo, gdzie i kiedy. Miała cze­kać na kon­takt. To on miał jej przed­sta­wić szcze­góły planu. Nie spo­dzie­wała się, że tym kon­taktem będzie Borys.

– Dosta­niesz dwa stare tele­fony, dzięki któ­rym będziemy w sta­łym kon­tak­cie. Tak mię­dzy sobą, jak i, jeśli zaj­dzie taka koniecz­ność, z Iwa­nem – tłu­ma­czył jej w jacuzzi stary kom­pan z JWK. – Przy­naj­mniej jeden z nich zawsze musisz mieć przy sobie. Numery są bez­pieczne, ale po każ­dym kon­tak­cie kartę usu­wasz i nisz­czysz, a na dru­gie urzą­dze­nie przy­cho­dzi infor­ma­cja, którą z kart masz wło­żyć w następ­nej kolej­no­ści. Na począ­tek otrzy­masz dwa­dzie­ścia ponu­me­ro­wa­nych sztuk.

– GPS?

– Chcą mieć nas na smy­czy. Nie ma co tego ukry­wać. Dla­tego nie pró­buj grze­bać w sprzę­cie. Iwan nie tole­ruje takich akcji. Zakła­dam, że i tak się wkurwi, gdy dowie się, że roz­ma­wiamy w cztery oczy. Ale w razie czego wezmę to na sie­bie.

– Nie kpij.

– Możesz myśleć, co tam sobie chcesz, ale teraz naprawdę nikt nas nie sły­szy. Widzia­łaś, żeby ktoś za tobą łaził?

Luta musiała przy­znać, że w ciągu ostat­nich kilku dni nie dostrze­gła niczego podej­rza­nego. Albo mieli tak dobrych ludzi, albo zatrud­nili duchy.

– Ruscy zwy­kle nie pozo­sta­wiają sobie mar­gi­nesu na błędy – sko­men­to­wała.

– Wie­dzą też, z kim mają do czy­nie­nia. Od razu wyła­pa­li­by­śmy, gdyby ktoś za nami cho­dził. – Borys pocze­kał chwilę na potwier­dze­nie. Nie docze­kał się. Odchrząk­nął i pod­jął: – Iwan wie, że trzyma nas za mordę i tak czy siak wyko­namy każde jego pole­ce­nie. Nie musi nas śle­dzić, skoro będzie miał nas na GPS-ie. Poza tym idzie wojna. Wywiady wszyst­kich państw osza­lały i wypu­ściły na żer swoje psy. Pol­ska to teraz naj­go­ręt­szy teren. Szpie­gów jak mrów­ków. Na moje oko Iwan uznał, że ktoś może cię obser­wo­wać, więc gdy­byś miała stale przy­kle­jony ogon, jego czło­wiek też mógłby tra­fić na celow­nik i zostać zde­kon­spi­ro­wany. Wtedy cały plan szlag by tra­fił. Myślę, że Iwan, skoro ma nas w gar­ści, po pro­stu posta­no­wił nie podej­mo­wać nie­po­trzeb­nego ryzyka.

– Do brzegu. Co to za plan?

Borys nachy­lił się ku Lucie i przy­krył dło­nią usta, uda­jąc, że dra­pie się po policzku. Ostroż­no­ści ni­gdy za wiele.

– Joaquín Gutiérrez – rzu­cił pół­szep­tem. – Koja­rzysz to nazwi­sko?

Luta zamknęła oczy. Wes­tchnęła. Gorzej być już nie mogło. Joaquín Gutiérrez był admi­ra­łem hisz­pań­skiej floty odde­le­go­wa­nym do roli prze­wod­ni­czą­cego Komi­tetu Woj­sko­wego NATO. Każdy bar­dziej roz­gar­nięty żoł­dak wie­dział, że organ ten, choć pod­le­gał decy­zyj­nej Radzie Pół­noc­no­atlan­tyc­kiej i Gru­pie Pla­no­wa­nia Nukle­ar­nego, tak naprawdę był miej­scem, gdzie zapa­dały wią­żące decy­zje co do stra­te­gicz­nych posu­nięć Soju­szu. A Joaquín Gutiérrez dał się poznać jako jeden z najbar­dziej dra­pież­nych jastrzębi pośród wszyst­kich naczel­nych dowód­ców NATO. Od zawsze nasta­wiony do Kremla kon­fron­ta­cyj­nie, przy każ­dej oka­zji pod­kre­ślał, że naj­więk­szym zagro­że­niem dla Europy i świata są impe­ria­li­styczne zapędy Fede­ra­cji Rosyj­skiej. Pod­czas publicz­nych wystą­pień nie gryzł się w język, iry­tu­jąc wszyst­kich, włącz­nie z pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych, który podobno kil­ka­krot­nie pró­bo­wał przy­wo­łać go do porządku. Nic nie wskó­rał.

– On jest celem? – spy­tała Luta, choć tak naprawdę znała odpo­wiedź, zanim otwo­rzyła usta. Borys ski­nął na potwier­dze­nie.

– Za sie­dem dni „Guti” ma poja­wić się z wizytą w Pol­sce – cią­gnął. – Na pewno na poli­go­nie w Draw­sku Pomor­skim i w ośrodku w Nowej Wsi.

– W tym pała­cyku MON-u?

– Dokład­nie. – Borys odru­chowo zer­k­nął przez ramię. – Roz­mowy mają doty­czyć obec­nego zagro­że­nia ze strony Rosji i ewen­tu­al­nych kro­ków, gdyby Kreml jed­nak zde­cy­do­wał się na peł­no­ska­lową agre­sję. Ruskim się nie podoba, że facet jest nasta­wiony do nich tak wrogo, bo wciąż liczą, że Europa jed­nak nie zare­aguje i Ukra­inie nie pomoże. „Guti” ma jed­nak bar­dzo dużo do powie­dze­nia. To taka szara emi­nen­cja NATO, czło­wiek, który podej­muje klu­czowe decy­zje. Według Ruskich zapewne będzie lob­bo­wał za tym, aby pań­stwa człon­kow­skie udzie­liły Kijo­wowi natych­mia­sto­wej pomocy. Czy mili­tar­nej? Raczej wąt­pię, ale wystar­czy, że zapad­nie decy­zja, aby wysłać kil­ka­na­ście tysięcy jave­li­nów i kilka patrio­tów, dosy­pać kil­ka­na­ście miliar­dów na amu­ni­cję, a plan bły­ska­wicz­nego pobi­cia Kijowa może posy­pać się jak domek z kart. Dla­tego chcą pozbyć się pro­blemu, a przy oka­zji wpro­wa­dzić fer­ment w samym NATO. To ma być wido­wi­skowa śmierć, którą będzie można poka­zy­wać na każ­dym kanale przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. I teraz wyobraź sobie nastroje w Euro­pie, gdy na pol­skiej ziemi zamor­do­wany zosta­nie naj­waż­niej­szy czło­wiek Soju­szu mają­cego bro­nić ich przed Rosją.

Luta jed­nak wolała sobie tego nie wyobra­żać.

– To zdrada – powie­działa. – Zdrada kraju – dodała, jakby to nie było dla niego oczy­wi­ste.

– Myślisz, że tego nie wiem?

Oboje kie­dyś przy­się­gali, choć Borys już dawno sprze­nie­wie­rzył wszyst­kie swoje ide­ały. Stał się zwy­kłym najem­ni­kiem. I to pod ruskim sztan­da­rem.

– Czy ty w ogóle zda­jesz sobie sprawę, jakie to mogłoby mieć skutki? – zapy­tała.

– Wiem – odparł spo­koj­nie. – Może w końcu zro­zu­miesz, że wplą­tu­jąc w to cie­bie, też nie mia­łem wyboru.

To brzmiało okrop­nie, ale musiała przy­znać Bory­sowi rację. Trudno było kłaść na szali zdradę kraju prze­ciwko zdra­dzie rodziny. Jeśli nie wyko­na­łaby zada­nia, praw­do­po­dob­nie już ni­gdy nie zoba­czy­łaby dzieci, które w naj­gor­szym wypadku zosta­łyby jej dostar­czone, podob­nie jak kie­dyś żona i córka Sza­ta­nowi, w pod­ręcz­nych pacz­kach. Kawa­łek po kawa­łeczku. W naj­lep­szym zosta­łyby wysłane gdzieś w głąb Rosji i byłyby prze­trzy­my­wane w jakiejś zim­nej, cuch­ną­cej piw­nicy, a ona do końca życia szu­ka­łaby ich po omacku, aby zapewne w końcu zgi­nąć na jakiejś pod­łej ulicy od kuli jed­nego z sołn­cew­skich ban­dzio­rów. Gdyby jed­nak jakimś cudem udało jej się wypeł­nić misję i zli­kwi­do­wać Gutiérreza, zdra­dzi­łaby kraj, nara­ża­jąc go na kon­se­kwen­cje, o któ­rych nawet nie chciała myśleć. Prze­cież po takiej akcji Europa mogłaby się odwró­cić do Pol­ski ple­cami, pozo­sta­wia­jąc ją na pastwę rosyj­skich żoł­da­ków. W takim wypadku wojna, zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę aktu­alną sytu­ację na Wscho­dzie, wyda­wała się nie­uchronna, co gor­sza, Luta nie miała żad­nej gwa­ran­cji, że po wyko­na­niu zada­nia i poświę­ce­niu bez­pie­czeń­stwa kraju znów zoba­czy dzieci.

Pomy­ślała, że to jakiś bez­denny kosz­mar, z któ­rego bar­dzo pra­gnie się obu­dzić. Pomy­ślała też, że Borys żyje w tym kosz­marze dużo dłu­żej. Wciąż nie potra­fiła go jed­nak uspra­wie­dli­wić. To było ponad jej siły.

– Skąd w ogóle masz te wszyst­kie infor­ma­cje? – zmie­niła temat. – Skąd masz pew­ność, że Kreml zaata­kuje?

– Tylko wyjąt­kowi naiw­niacy albo po pro­stu idioci wciąż się łudzą, że Putin się wycofa. On już pod­jął decy­zję o ataku. Plan zli­kwi­do­wa­nia „Gutiego” jest tego naj­bar­dziej jaskra­wym dowo­dem.

Nie­chęt­nie musiała przy­znać, że Borys znów ma rację. Już w grud­niu, gdy Moskwa wysu­nęła swoje żąda­nia o cof­nię­ciu NATO do gra­nic sprzed 1997 roku, zro­zu­miała, że to nie skoń­czy się na poli­ty­ko­wa­niu w zaci­szu gabi­ne­tów. Prze­ga­dała temat z kil­koma ludźmi z branży. Żaden z nich nie miał złu­dzeń. Wojna była nie­uchronna. Pozo­sta­wało pyta­nie, jaką osią­gnie skalę. Potem jed­nak dowie­działa się o śmierci dziadka, czym prę­dzej pole­ciała do Tur­cji i…

Chry­ste! Prze­cież od początku była tylko pion­kiem w grze o dużo więk­szą stawkę. Pier­do­lone GRU zapla­no­wało to wszystko od samego początku. Szu­kali słupa, któ­rym nie bru­dząc sobie rąk, mogli się posłu­żyć, aby zde­sta­bi­li­zo­wać całą Europę. Ona zaś nada­wała się do tego ide­al­nie. Była żoł­nierz jed­nej z naj­lep­szych na świe­cie jed­no­stek sił spe­cjal­nych, któ­rej prze­szłość po odej­ściu ze służby została utaj­niona, wybitna snaj­perka z pią­tym z kolei rekor­do­wym tra­fie­niem w histo­rii, a do tego kobieta i matka dwójki dzieci, któ­rej – może poza kil­koma woj­sko­wymi zna­ją­cymi jej moż­li­wo­ści – nikt by nie podej­rze­wał o tego typu akcję. Rosyj­ski wywiad musiał ją tylko prze­te­sto­wać, aby się upew­nić, że podoła zada­niu. Stety, nie­stety, egza­min zdała na szóstkę z plu­sem. Nie­mal w poje­dynkę wybiła jeden z naj­więk­szych kla­nów mafij­nych w Euro­pie, do tego umie­jęt­nie zacie­ra­jąc po sobie wszel­kie ślady.

Poczuła, że zaraz pęk­nie jej głowa. Zamknęła powieki, wtedy przed oczami sta­nęły jej prze­ra­żone twa­rze Franka i Werki. Z tru­dem powstrzy­mała łzy. Nie mogła oka­zać sła­bo­ści. Zwłasz­cza przy Bory­sie.

Dla nie­po­znaki scho­wała się cała w bul­go­czą­cej wodzie, a gdy się wynu­rzyła, odgar­nęła przy­kle­jone do policz­ków kosmyki. Pomy­ślała, że wyszło kiep­sko. Borys nie był idiotą.

– Niby jak mamy to zro­bić? – zapy­tała.

– Na kwa­te­rze mam szcze­gó­łowe plany. Myślę, że to naj­lep­sza pora, aby się im przyj­rzeć.

– Gdzie ta twoja kwa­tera?

– W bloku naprze­ciwko two­jego.

– Iwan nie próż­no­wał…

– Oni potra­fią w takie rze­czy.

– Po kim to miesz­ka­nie?

– Nie pyta­łem. I ty też nie pytaj. To nie ma już żad­nego zna­cze­nia.

Luta przy­po­mniała sobie, jak kilka tygo­dni temu, jakoś koło pół­nocy, jej uwagę zwró­cił pod­jeż­dża­jący na sygnale ambu­lans. Zer­k­nęła przez okno, bo takie sytu­acje zawsze budziły w niej dodat­kowy nie­po­kój. Ratow­nicy nie mieli dużo roboty, a chwilę póź­niej na miej­scu poja­wiła się poli­cja i kara­wan. Pra­cow­nicy zakładu pogrze­bo­wego wynie­śli z klatki naprze­ciwko czarny worek. Dzień póź­niej, gdy robiła zakupy w osie­dlo­wym skle­piku, usły­szała, że zwłoki nale­żały do osiem­dzie­się­cio­let­niej kobiety, nie­ja­kiej Celiny Mil­ler. Podobno umarła we śnie…

– Oni nie mają żad­nych skru­pu­łów – ode­zwał się Borys, jakby czy­tał jej w myślach. – I masz rację. Nie zosta­wiają niczego dziełu przy­padku – dodał, a potem wstał i wyszedł z jacuzzi. Luta rów­nież opu­ściła bul­go­czący bro­dzik.

– Żeby była jasność – rzu­ciła, gdy zaczęła się wycie­rać. – Nie prze­stą­pisz progu mojego miesz­ka­nia.

– O tym zade­cy­duje Iwan.

– O tym decy­duję ja – wark­nęła. – A jeśli Iwan ma z tym jakiś pro­blem, to niech kon­tak­tuje się ze mną oso­bi­ście. Wytłu­ma­czę mu, że nie dam rady sku­pić się na zada­niu, gdy w domu moich dzieci będzie krę­cił się zdrajca, który nara­ził je na ten kosz­mar. A teraz spier­da­laj do tej swo­jej kwa­tery. Ja muszę się przejść i sobie to wszystko poukła­dać.

Teraz wła­śnie mijała pomnik Boha­te­rów Dru­giej Wojny Świa­to­wej, stary monu­ment odsło­nięty jesz­cze za głę­bo­kiego PRL-u, zresztą w pier­wot­nej wer­sji upa­mięt­nia­jący pocho­wa­nych na zli­kwi­do­wa­nym cmen­ta­rzu stu dzie­więć­dzie­się­ciu sze­ściu żoł­nie­rzy Armii Czer­wo­nej. Zatrzy­mała się przy beto­no­wej kon­struk­cji, przy oka­zji dys­kret­nie lustru­jąc oko­licę. W ciągu godzin­nego spa­ceru, który jed­no­cze­śnie miał być trasą spraw­dze­niową mającą na celu zwe­ry­fi­ko­wa­nie, czy nie zna­la­zła się pod kon­trolą ope­ra­cyjną swo­ich „sze­fów”, nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że ktoś jed­nak za nią cho­dzi. Nie zna­la­zła na to twar­dego dowodu. Dwu­krot­nie natknęła się tylko na postaw­nego męż­czy­znę w gra­na­to­wej pucho­wej kurtce. Za pierw­szym razem ujrzała jego odbi­cie w szy­bie wysta­wo­wej lum­peksu, a za dru­gim razem mignął jej w bra­mie jed­nej z kamie­nic. To mógł być przy­pa­dek, ow­szem, ale gdy wtedy posłała mu dys­kretne spoj­rze­nie, facet nieco zbyt ner­wowo wszedł do małego kan­toru. W ciągu kilku kolej­nych minut szu­kała go za ple­cami, ale już się nie poja­wił. Albo więc rze­czy­wi­ście był to tylko zbieg oko­licz­no­ści, albo facet był pro­fe­sjo­na­li­stą. Co z tego, że gdyby nawet go zde­kon­spi­ro­wała, to i tak nie mogłaby z tym nic zro­bić.

Luta posta­wiła koł­nierz płasz­cza, popra­wiła czapkę i wytarła łzę. Uspra­wie­dli­wiła się przed samą sobą, że to wina zim­nego wia­tru. Na nie­za­bu­do­wa­nym Placu Boha­te­rów rze­czy­wi­ście hulał jak wście­kły, wci­ska­jąc się w każdy moż­liwy zaka­ma­rek. Raz jesz­cze się rozej­rzała, pocią­gnęła nosem i ruszyła w stronę głów­nej arte­rii mia­sta.

Gdy przy­sia­dła na jed­nym z krze­se­łek przy­stanku auto­bu­so­wego, męż­czy­zna w pucho­wej kurtce wciąż miał ją w zasięgu wzroku. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że pra­wie się zde­kon­spi­ro­wał, dla­tego zaraz po opusz­cze­niu kan­toru wło­żył kurtkę na drugą stronę. Teraz z zewnątrz przy­po­mi­nała czarną skórę, a on faceta z brzusz­kiem. Oku­lary i wyjęty z kie­szeni kasz­kiet dopeł­niły dzieła bły­ska­wicz­nej meta­mor­fozy, mimo to wciąż trzy­mał się na dystans. Gdy Luta wsia­dła do auto­busu, szybko spraw­dził w sieci numer linii i trasę. Chwilę póź­niej wsiadł do tak­sówki.

– Dokąd jedziemy? – zapy­tał sie­dzący za kół­kiem siwy męż­czy­zna pod sześć­dzie­siątkę. Miał na nosie duży pie­przyk, który nie doda­wał mu urody.

– Skręci pan w prawo, a następ­nie nawróci – oznaj­mił klient. – Będzie pan jechał powoli tam, gdzie panu powiem. I nie będzie pan zada­wał wię­cej pytań. Boli mnie od nich głowa – dodał, a następ­nie wrę­czył męż­czyź­nie bank­not z kró­lem Jagiełłą.

Tak­siarz przy­jął pie­nią­dze bez słowa i już się nie odzy­wał. W swoim sto­sun­kowo dłu­gim życiu woził wielu róż­nych klien­tów i widział wystar­cza­jąco dużo, aby wie­dzieć, kiedy zamilk­nąć. Od tego momentu robił, co mu kazano. Męż­czy­zna na tyl­nym sie­dze­niu wyda­wał kolejne komendy, ale Rysiek nie był głupi i szybko zdał sobie sprawę, że jadą za auto­bu­sem linii numer osiem. Tych myśli jed­nak nie wyar­ty­ku­ło­wał. Uznał, że lepiej pil­no­wać swo­jego nosa.

Rozdział 4

Wnętrze obskur­nego maga­zynu tonęło w pół­mroku.

Pano­wał przy­jemny chłód, a w tle grał tele­wi­zor. Na ekra­nie prę­żyła się jakaś laty­no­ska pięk­ność, która co rusz poja­wiała się w innym antu­rażu. Nikt z zebra­nych nie znał jej per­so­na­liów, choć była podobno cał­kiem popu­larną woka­listką. Na stole leżały roz­sy­pane karty i bank­noty, począw­szy od Kazi­mie­rza Wiel­kiego, a skoń­czyw­szy na Janie III Sobie­skim. W rogu leżała wci­śnięta do kabury beretta, a obok niej napo­częta butelka z piwem. Dwie inne znaj­do­wały się w rękach sie­dzą­cych przy stole męż­czyzn, czwarta wła­śnie była opróż­niana, a kiedy z powro­tem wylą­do­wała na bla­cie, ciszę prze­rwało soczy­ste bek­nię­cie. Gdy ponow­nie roz­legł się sze­lest taso­wa­nych kart, z odle­głego kąta dało się sły­szeć zgrzyt otwie­ra­nego zamka. Oczy trójki gra­czy od razu zwró­ciły się w tę stronę. Czwarty wyło­nił się z kory­ta­rza z toa­letą. Aku­rat dopi­nał roz­po­rek.

– I znowu w kom­ple­cie – rzu­cił jeden z kar­cia­rzy, ogo­lony na łyso męż­czy­zna koło czter­dziestki. Miał cha­rak­te­ry­styczną brodę, którą wień­czył krótki war­ko­czyk, i nazy­wał się Krzysz­tof Mysz­kow­ski vel Mysza albo Mycha. Rękawki brą­zo­wego T-shirta z kie­szonką opi­nały jego bicepsy do gra­nic moż­li­wo­ści, a przed­ra­miona prze­ci­nała siatka nie­bie­skich żył. Lubił muzykę poważną, zwłasz­cza Cho­pina i Bacha, dobrze grał w koszy­kówkę, a dwa lata temu uro­dził mu się pierw­szy syn, któ­remu dał na imię Karol.

Pozo­stali mu zawtó­ro­wali i kolejno wsta­wali, aby ser­decz­nie pokle­pać się po ple­cach z przy­by­łym. Naj­pierw z krze­sła pod­niósł się Leon Bogu­sław­ski, na któ­rego wszy­scy wołali Boguś lub Pięk­niś. Miał nie­po­zorną syl­wetkę, a krótko przy­strzy­żone włosy i ogo­lone policzki pod­kre­ślały jego urodę, przez co wyda­wał się jesz­cze bar­dziej atrak­cyjny. Wra­że­nie to spra­wiało, że naj­czę­ściej pako­wał się w kło­poty, bo kobiety do niego lgnęły, nawet te z obstawą. Ich nad­po­bu­dliwi ado­ra­to­rzy rzadko kiedy potra­fili oce­nić swoje szanse, a gdy już leżeli z roz­bi­tymi nosami i wykrę­co­nymi rękami na ziemi, zwy­kle było za późno. Boguś sły­nął z tego, że przy­rzą­dza rów­nie dobre spa­ghetti, jak dobrze ciska nożami w kap­sle po piwach.

Po nim z przy­by­szem przy­wi­tał się Roman Kmie­cik, do któ­rego przy­lgnęła ksywka Zumba. Regu­lar­nie się golił i czę­sto żuł gumę, z zumbą zaś nie miał nic wspól­nego, ale kie­dyś jeden z jego kom­pa­nów pomy­lił tre­no­waną przez niego capo­eirę z zumbą i tak już zostało. Kmie­cik lubił też wspi­naczkę, ostre jedze­nie, a nie zno­sił macha­nia cię­ża­rami, bo uwa­żał, że i tak mia­ro­dajne wyniki daje tylko kali­ste­nika. Być może wła­śnie dla­tego doszedł do per­fek­cji w pano­wa­niu nad wła­snym cia­łem, gdyż poru­szał się jak kot, z miej­sca potra­fił zro­bić salto i na wypro­sto­wa­nych nogach doty­kał łok­ciami ziemi.

– A cie­bie to chyba z dekadę nie widzia­łem – rzu­cił przy­bysz w kie­runku tego, który wła­śnie wró­cił z toa­lety. – Wyro­słeś, posi­wia­łeś – dodał, zer­ka­jąc wymow­nie na srebrne pasemka nad uszami. – Jak idzie niań­cze­nie tych przy­głu­pów?

– Nudy – odparł Miron Sta­chow­ski, naj­młod­szy z zebra­nych. Miał trzy­dzie­ści osiem lat, a na jego szyi wciąż stra­szyła paskudna bli­zna po postrzale, którą zwy­kle krył pod koł­nie­rzem bia­łej koszuli zakła­da­nej po to, aby odpo­wied­nio pre­zen­to­wać się w towa­rzy­stwie naj­waż­niej­szych osób w pań­stwie. Sta­chu, bo taką ksywę miał od lat szkol­nych, był dum­nym posia­da­czem pią­tego dana w judo, więc w zwar­ciu nie miał sobie rów­nych. W ostat­nich latach pochło­nęła go nauka bra­zy­lij­skiego jiu-jitsu, gdzie zdo­łał dochra­pać się brą­zo­wego pasa, więc i w par­te­rze wyda­wał się nie do ugry­zie­nia. Poza tym lubił oglą­dać filmy przy­rod­ni­cze i miał małe, ale wła­sne obser­wa­to­rium astro­no­miczne, gdzie wie­czo­rami spę­dzał więk­szość czasu, szu­ka­jąc na nie­bie nowych gwiazd albo nad­la­tu­ją­cych z otchłani komet. Sta­chu szybko zaczął siwieć i nie zno­sił poli­tyki.

Przy­były męż­czy­zna raz jesz­cze przyj­rzał się daw­nym pod­ko­mend­nym. Wszy­scy zali­czali się do aktu­al­nych bądź byłych żoł­nie­rzy Sił Zbroj­nych Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, peł­nią­cych służbę w Jed­no­stce Woj­sko­wej Koman­do­sów. Cisi i sku­teczni. Naj­lepsi z naj­lep­szych. Wyjąt­kiem był Sta­chu, który po akcji w afgań­skim Qal’a-i-Najil, ciężko postrze­lony w szyję, po pół­rocz­nej rekon­wa­le­scen­cji musiał odejść z woj­ska. Po dwóch latach dostał pracę w Biu­rze Ochrony Rządu kilka lat temu prze­mia­no­wa­nej na Służbę Ochrony Pań­stwa.

Męż­czy­zna z zado­wo­le­niem zano­to­wał, że wszy­scy wyglą­dają na takich, co trzy­mają formę i przede wszyst­kim wie­dzą, po co tu przy­szli. Niczego wię­cej nie ocze­ki­wał.

– Kawy, sze­fie? – zapy­tał Boguś, wie­dząc, że gość nie pije alko­holu.

– Chęt­nie.

Major Grze­gorz Żywu­ski dosiadł się do stołu. Praca w szta­bie spra­wiła, że od dawna nie był w ogniu walki, a obo­wiązki rodzinne i per­ma­nentny brak czasu nie dawały wielu moż­li­wo­ści do spo­tkań ze sta­rymi przy­ja­ciółmi z pola walki. Od pęp­ko­wego swo­jej naj­młod­szej córki nie widział żad­nego z nich. Pomy­ślał, że czas pły­nie coraz szyb­ciej. Mimo że impreza na cześć Zuzi odbyła się ponad trzy lata temu, wciąż miał wra­że­nie, jakby od stołu ode­szli wczo­raj. Pomy­ślał też, że ma to swoje dobre strony. Te trzy lata nic w ich rela­cjach nie zmie­niły. Sama obec­ność tych face­tów spra­wiała, że czuł się jak w domu.

Gdy Bogu­sław­ski posta­wił przez Żywu­skim kubek z kawą i sam usiadł do stołu, roz­mowy umil­kły. Z blatu znik­nęły karty i pie­nią­dze, pozo­stały jedy­nie butelki z piwem. Na ekra­nie wyci­szo­nego tele­wi­zora laty­no­ską pięk­ność zastą­pił nikomu nie­znany gruby raper z kilo­gra­mami złota na szyi. W przy­ozdo­bio­nych sygne­tami pal­cach trzy­mał wiel­kie cygaro, a na smy­czy przy­pięte miał dwie tan­cerki, które waro­wały przy jego nogach niczym nie­wol­nice.

– Wyłącz to – rzu­cił major w stronę Sta­cha, który miał naj­bli­żej do pilota. Cho­rąży Sta­chow­ski wyko­nał pole­ce­nie, a gdy w pomiesz­cze­niu zapa­dła kom­pletna cisza, Żywu­ski raz jesz­cze omiótł spoj­rze­niem swo­ich ludzi. Odchrząk­nął. – Na początku chciał­bym wam wszyst­kim bar­dzo podzię­ko­wać za to, że zja­wi­li­ście się w kom­ple­cie. Zwłasz­cza że sytu­acja jest jaka jest.

– Bez takich, sze­fie – bąk­nął Mysz­kow­ski. – Chyba nikt tu nie musi wysłu­chi­wać głod­nych kawał­ków. Jeste­śmy tu i zro­bimy, co trzeba.

– Dobrze gada – rzu­cił Kmie­cik, a inni mu zawtó­ro­wali.

Żywu­ski prze­łknął ślinę i podra­pał się po kil­ku­dnio­wym zaro­ście. Poczuł dumę, a nawet tro­chę się wzru­szył. Kochał tych face­tów i dałby się pokroić za każ­dego z nich. Nie miał naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że z wza­jem­no­ścią.

– Do sedna, sze­fie. – Kmie­cik wyjął z ust gumę do żucia. – Jak znam życie, to sprawa jest pilna i czas nie gra na naszą korzyść.

– To prawda – przy­znał major. – Ale musi­cie wie­dzieć, że tym razem to będzie nie­au­to­ry­zo­wana akcja. Co gor­sza, wciąż nie znamy celu i to w naszej gestii będzie usta­lić, gdzie są prze­trzy­my­wane dzieci Lutki.

– Za Lutkę – rzu­cił Boguś. Wszy­scy poza Żywu­skim stuk­nęli się butel­kami.

– Mam zaufa­nego czło­wieka w SKW, któ­remu nada­łem temat – kon­ty­nu­ował Żywu­ski. – Kie­dyś uda­rem­ni­li­śmy zamach na jego córkę, która pra­co­wała jako dzien­ni­karka w Afga­ni­sta­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki