39,99 zł
Lutosława Karabina stoi przed najtrudniejszym wyborem. Wplątana w skomplikowaną intrygę rosyjskiego wywiadu GRU, zostaje zmuszona do wykonania niebezpiecznego zadania – likwidacji Joaquina Gutiérreza, przewodniczącego Komitetu Wojskowego NATO, który wkrótce przybędzie do Polski. Stawka jest ogromna, bo zakładnikami Rosjan są jej ukochane dzieci. Luta nie ma złudzeń co do konsekwencji odmowy.
Zdradzona i zmuszona do posłuszeństwa, otrzymuje tymczasem nieoczekiwane wsparcie od najwierniejszych kompanów z elitarnej Jednostki Wojskowej Komandosów, w której niegdyś służyła jako strzelec wyborowy.
Walcząc o życie najbliższych, Luta musi poruszać się jak po polu minowym. Każdy ruch, każde słowo mogą przybliżyć ją do celu lub wystawić na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Czy Luta wykona zlecone zadanie, czy jednak zaryzykuje i ruszy na bezpośrednie starcie z najbardziej bezlitosnym tworem rosyjskiego reżimu? Każda decyzja wydaje się zła, zwłaszcza w przededniu nadciągającej wojny…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 367
Kwaśna woń odchodów nietoperzy mieszała się z kredowym zapachem tufowych skał.
Starszy mężczyzna poprawił czołówkę i przyjrzał się malunkom naskalnym. Przypominały dzisiejsze piktogramy i przedstawiały uzbrojonych wojowników, wznoszących dłonie ku niebu kapłanów i polowania na dzikie zwierzęta. Obok znajdowało się kilkanaście par odbitych dłoni.
– Popatrz – szepnął, aby nie zbudzić wiszących im nad głowami nietoperzy. – Te malunki mają przynajmniej osiem tysięcy lat, a to oznacza, że miasto jest co najmniej równie stare. Pochodzą jeszcze sprzed czasów, w których na tych terenach rządzili Hetyci. Daj rękę, proszę.
Młoda dziewczyna wyciągnęła dłoń. Starszy mężczyzna chwycił ją i pokierował na ścianę. Chwilę później poczuła na skórze chłód skały.
– Widzisz – kontynuował mężczyzna. Jego ton zdradzał, że jest znaleziskiem podekscytowany. – Ta dłoń prawdopodobnie należała do dziewczyny takiej jak ty. Jej właścicielka mogła mieć nie więcej niż kilkanaście lat. Jak myślisz, z kim wtedy była? O czym mogła myśleć?
– Nie mam pojęcia, dziadku – odparła dziewczyna zgodnie z prawdą.
– Spróbuj to sobie wyobrazić. Posługiwanie się wyobraźnią to jedna z najcenniejszych umiejętności, jaką posiadł człowiek. To właśnie ona odróżnia nas od zwierząt. Potrafimy tworzyć w głowie obrazy, których nie ma, dzięki czemu możemy cofać się w czasie. Albo wyprzedzać przyszłość.
– Jak to wyprzedzać przyszłość?
– Planować, tworzyć i kreować rzeczywistość. To dzięki wyobraźni potrafimy opuścić swoje ciało i przenieść się w miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byliśmy. Wejść w skórę innych ludzi, współodczuwać ich radość, smutek, ból czy tęsknotę. Dzięki wyobraźni nosimy w sobie empatię wobec bliźniego.
– Albo wobec zwierzęcia.
– Otóż to. – Mężczyzna posłał dziewczynce serdeczny uśmiech. – A teraz zamknij oczy. Duchy przedwiecznych wciąż tu są. Wsłuchaj się w ich głosy i spróbuj wyobrazić sobie tę scenę.
Dziewczyna docisnęła dłoń do ściany. Nakryła palcami ślady po niegdysiejszej mieszkance starego miasta i zamknęła powieki. Uspokoiła oddech, wsłuchując się w odgłosy z przeszłości. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, ale nagle jej zmysły jakby się wyostrzyły. Dźwięki i zapachy stały się bardziej intensywne. Kapanie wody, szmer przemykającej w kałuży salamandry, szelest odnóży maszerującego po ścianie stawonoga, delikatny ruch chwiejącego się nietoperza. Odniosła wrażenie, że nozdrza wypełnił zapach pieczonej baraniny, a z głębi niekończących się tuneli sączy się jakaś melodia. Przypominała kołysankę, którą śpiewał jej ojciec. Gdy jeszcze żył…
Wzdrygnęła się i gwałtownie skierowała światło czołówki w jeden z wąskich korytarzy. Dostrzegła jakiś ruch za jednym ze skalnych załomów.
– Boję się, dziadku – powiedziała.
– Czego?
– Nie wiem. Tu jest strasznie. – Złapała go za rękę. – Daleko jeszcze do tego skarbu?
– Już niedaleko, kochana. – Mężczyzna przekręcił czołówkę, aby nie oślepić wnuczki, a następnie poprawił jej wystające spod kasku kosmyki. – Jesteś bardzo dzielna i równie mądra. Nie każdy potrafi otwarcie przyznać się do tego, że odczuwa strach, a to jeden z najważniejszych ludzkich instynktów. Gdybyśmy się nie bali, nie bylibyśmy w stanie dostrzec nadciągającego niebezpieczeństwa. – Uśmiechnął się i chwycił ją za dłonie. – Strach nigdy natomiast nie powinien tobą rządzić. Musisz nauczyć się nad nim panować. Oswoić go. W końcu ujarzmić. Wtedy zawsze będziesz wiedziała, jak reagować. Nawet gdy sytuacja będzie wydawać się beznadziejna.
– Teraz chyba nie jest taka beznadziejna…
– Nie, teraz nie. – Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie. – Chodźmy więc do tego skarbu. Strzeże go wielki jaszczur o dwóch głowach i zębiskach tak ostrych, że potrafi przegryźć stalagmity.
– W to już, dziadku, to nie uwierzę. – Dziewczynka prychnęła.
– I tak właśnie oswaja się strach, kochana. Jeszcze chwilę temu pewnie wzięłabyś nogi za pas, mam rację?
– Wcale nie.
– Na pewno? – Mężczyzna teatralnie uniósł lewą brew.
– Na pewno. Takie stwory to tylko w bajkach są.
– No to prowadź, skoroś taka odważna. Korytarz do skarbu to ten za zakrętem. Ten, gdzie jest najwięcej nietoperzy wampirów.
Dziewczynka się zawahała, a mężczyzna spostrzegł, że na jej przedramionach pojawiła się gęsia skórka. Po chwili jednak zadarła brodę wyżej.
– Tu nie ma nietoperzy wampirów – odparła po chwili namysłu. – Nietoperze wampiry występują w Ameryce Środkowej i Południowej.
– A nie w podziemnych miastach Azji Mniejszej?
– Nie.
– Jesteś tego absolutnie pewna?
Chwila zawahania pozwoliła, aby echo ich słów popełzło w trzewia góry.
– Czytaliśmy o nich całkiem niedawno – podjęła po namyśle dziewczynka. – Jestem pewna i mnie nie nastraszysz.
Mężczyzna znów się uśmiechnął.
– Zgadza się. Tu nie ma nietoperzy wampirów. I dlatego nauka jest tak istotna. Mądrego człowieka trudniej omamić, oszukać i nastraszyć. Pamiętaj o tym, kochanie. Treningi to jedno, ale wiedza jest równie ważna jak umiejętności manualne i siła mięśni.
– Idziemy do tego skarbu?
– Idziemy, idziemy. Pewnie już trochę przynudzam, co?
– Nie, dziadku. Ty nigdy nie przynudzasz. Ale bardzo jestem ciekawa, czy ten skarb naprawdę istnieje.
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
– No to chodźmy już do tego piekła. Może trochę ogrzeję się w ogniu.
– Oj, Lutka, Lutka.
– Nie ojojuj, dziadku, tylko chodź.
Lutosława Karabina podniosła się z kucek, poprawiła włosy i czołówkę na kasku. Odchrząknęła i hardo ruszyła w kierunku wskazanym przez dziadka. Pomyślała, że fajnie byłoby mieć swoje piekło, bo mogłaby wysyłać tam wszystkich, którzy tak uporczywie gnębią ją w szkole. Ta myśl towarzyszyła jej jeszcze długo, a gdy w końcu ujrzała skarb, zrozumiała, co dziadek chciał jej przekazać.
Piekło nie było tylko nic nieznaczącym słowem. Piekło istniało. Podobnie jak zamieszkujące je demony. Dziadek robił zaś wszystko, aby – jeśli w przyszłości los nie będzie dla niej łaskawy – mogła stanąć przed nimi z otwartą przyłbicą. Bez lęku i bez strachu. Na własnych warunkach.
Woda była przejrzysta i przyjemnie chłodna. Ona – rozgrzana niczym w gorączce.
Pięćdziesiąt basenów. Dwa i pół kilometra. W trzydzieści minut.
Luta dotknęła palcami ściany, chwyciła się rantu obiema dłońmi. Wzięła kilka głębokich wdechów. Czuła, że jej ciało płonie. Zakwaszone mięśnie piekły, jakby ktoś przypalał je żywym ogniem. Zerknęła na zegarek. Dwadzieścia dziewięć minut, czterdzieści siedem sekund i trzydzieści dwie setne. Do życiówki trochę brakowało, bo w szczycie formy zbliżała się do złamania bariery dwudziestu dziewięciu minut, ale i tak była z siebie zadowolona. Może gdyby podkręciła tempo trochę wcześniej, toby się udało?
Ustawiła stoper na kolejne sześćdziesiąt sekund. Nigdy nie dawała sobie więcej na odpoczynek. Minuta pod ostrzałem wroga to i tak było za dużo, ale taka przerwa często okazywała się po prostu niezbędna. Pozwalała ciału odetchnąć i skumulować resztki sił. Ocena ryzyka pozostawała w gestii każdego żołnierza.
Uspokoiła oddech, wykorzystała przeponę. Wciągała powietrze przez nos i wypuszczała ustami. Powoli, miarowo, wyciszając rozbuchany organizm. Starała się nie myśleć o tym, co ją czeka. Pragnęła oczyścić umysł, uspokoić skołatane nerwy, skupić się na sobie. Obudzić drzemiący potencjał.
Gdy stoper zasygnalizował, że czas dobiegł końca, wzięła kilka głębokich wdechów, po czym odwróciła się, zanurzyła głowę i odbiła się nogami od ściany. Ostatni basen zawsze pokonywała pod wodą na długu tlenowym. Tylko tak mogła zbliżyć się do warunków, które corocznie musiał spełnić każdy żołnierz Jednostki Wojskowej Komandosów. Pokonanie pięćdziesięciu metrów na bezdechu, z bronią i w pełnym umundurowaniu było jednym z warunków umożliwiających dalszą służbę. W Lublińcu mogli szkolić się tylko najlepsi z najlepszych. Płeć nie stanowiła żadnej taryfy ulgowej.
Kiedy dotknęła palcami przeciwległej ściany basenu, wynurzyła się i zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Wtedy zdała sobie sprawę, że tuż nad nią wyrósł jakiś cień. Ściągnęła okularki i zerknęła na dwie stopy przy słupku startowym. Z tej pespektywy wydawały się nienaturalnie wielkie, podobnie jak blizna na łydce, nieco powyżej kostki.
Odłamek. Pamiętała. Sama szyła tę ranę.
Westchnęła, zagryzła zęby i policzyła do dziesięciu. Musiała trzymać emocje na wodzy. Zdusić je, aby nie oszaleć. Zamknęła powieki.
– Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo kusi mnie, aby cię… – urwała i zamilkła. Nie mogła tak zaczynać roboty.
– Właśnie dlatego przyszedłem tutaj – odparł męski głos. – Poza tym chcę pogadać, a to jedyne miejsce, gdzie masz gwarancję, że nikt nas nie podsłucha. – Mężczyzna nachylił się i wyciągnął dłoń.
– Zabieraj tę łapę – warknęła, po czym podciągnęła się i wyszła z wody. Ledwo się powstrzymała, aby nie wykorzystać okazji. Oczami wyobraźni widziała, jak chwyta przedramię, obala przeciwnika, a następnie wyciąga balachę. W uszach niemal usłyszała trzask rozrywanych ścięgien, więzadeł i torebki w stawie łokciowym. Wyprostowała się i spojrzała w oczy wroga. – Może nie dziś i nie tutaj, ale obiecuję ci, że kiedyś cię zabiję – powiedziała.
– Nie miałem wyjścia – odparł. – I dobrze o tym wiesz…
– Zamknij się, zanim zmienię zdanie i uduszę cię tu i teraz.
– To bez sensu.
– Zamknij ryj!
Luta odprowadziła spojrzeniem młodego ojca z kilkuletnim synem. Minęli ich akurat w momencie, gdy się uniosła. Zniesmaczony odwrócił wzrok, ale kątem oka dostrzegła, że chwilę później zerknął na nią raz jeszcze. Pomyślała, że za wszelką cenę musi stłamsić trawiący ją gniew. Ostatnim, czego potrzebowała, była interwencja ratownika albo jakaś pyskówka z nieznajomym. Nie mogła zwracać na siebie uwagi.
– Jacuzzi – rzuciła i chwyciwszy leżący pod ścianą ręcznik, ruszyła przed siebie. Nie oglądała się przez ramię. Widok jego zdradzieckiej mordy przyprawiał ją o torsje.
Kilkanaście sekund później zanurzyła się po szyję w niewielkim basenie z bulgoczącą wodą. Odczekała, aż mężczyzna w ciasnych slipkach do niej dołączy. W międzyczasie zlustrowała okolicę. Na basenie nie odnotowała żadnej podejrzanej aktywności. Za przeszkloną ścianą znajdującej się na piętrze restauracji też nic nie wzbudziło jej podejrzeń. Niechętnie musiała przyznać, że to rzeczywiście było najlepsze miejsce, aby się rozmówić. O tak wczesnej porze obiekt nie był zatłoczony, a warunki pozwalały mieć pewność, że interlokutor nie ukrył pluskwy albo podsłuchu. Do tej pory nie wymyślono sprzętu, który działałby pod wodą.
– Zanurz głowę i pozostań minutę pod powierzchnią – poleciła. Wolała nie ryzykować, że wcisnął sobie w ucho jakiś supernowoczesny sprzęt, o którym nie miała pojęcia, że istnieje.
Mężczyzna wykonał polecenie. Wykorzystując moment, raz jeszcze omiotła spojrzeniem basen. Z dwunastu osób, które znalazły się w zasięgu jej wzroku, tylko jeden mężczyzna aspirował do kogoś z obserwacji. Po czterdziestce, nieźle zbudowany, z charakterystyczną podłużną blizną na wysokości żeber. Na jej oko został kiedyś dźgnięty nożem. Pływał jednak kraulem, płynnie pokonując kolejne baseny. Tak jak ona jeszcze kilka chwil temu. Nie miał prawa ich słyszeć, jeśli nie potrafi czytać w myślach. Poza nim jedynie rodzice z dziećmi i para zakochanych nastolatków. Luta pomyślała, że musi się uspokoić i wyciągnąć z tej rozmowy jak najwięcej informacji. Zerknęła na stoper. Właśnie minęła sześćdziesiąta sekunda. Chwilę później mężczyzna wynurzył się z wody. Powoli, od razu łapiąc z nią kontakt wzrokowy.
– Czy teraz mi wierzysz? – zapytał.
– Nie kpij.
– Chciałem ci wszystko wytłumaczyć i…
– Wiesz, gdzie są moje dzieci?
– Nie.
– Kłamiesz.
– Nie kłamię. – Mężczyzna wbił w nią ponure spojrzenie. – A nawet gdybym wiedział i ci powiedział, to co niby chciałabyś z tą wiedzą zrobić?
– To już nie twoja sprawa. Mów, co wiesz.
– Niewiele.
– Co wiesz?
– Co najwyżej podejrzewam.
– Gdzie?
– Obstawiam Krym. Tam się teraz dużo dzieje. Ale równie dobrze mogli wywieźć je na Kamczatkę. Rosja jest duża.
– Krym to nie Rosja.
– Zdania są podzielone.
Luta przełknęła ślinę. Nigdy tam nie była. Jakoś tak się złożyło, że najdalej zawitała do Odessy. I też tylko raz, gdy miała zaledwie pięć lat. To miała być sentymentalna podróż do miejsca, gdzie ojciec poznał się z matką. Spędziła tam z rodzicami tydzień, smażąc się na plaży i zwiedzając miasto, ale nie pamiętała z tej wyprawy zbyt wiele. O Krymie zaś wiedziała tyle, co przeciętny obywatel interesujący się historią i geopolityką tego zakątka świata. Gdyby tylko żył dziadek. On spędził tam pół życia…
Pomyślała, że wróci do tematu, kiedy na spokojnie wszystko przemyśli. Teraz należało wyciągnąć z tego gnoja jak najwięcej informacji.
– Chciałeś się wytłumaczyć – podjęła.
Mężczyzna poprawił pozycję. Westchnął i spuścił wzrok, ale po chwili podniósł głowę i spojrzał Lucie głęboko w oczy.
– Porwali moją partnerkę i dzieci – powiedział. – Nie miałem wyjścia. Zmusili mnie. W przeciwnym wypadku… – Zacisnął zęby. – Zresztą co ja ci będę mówił. Wiesz, jacy oni są. Ozalanowie to przy nich chłopcy ze szkółki niedzielnej.
– I tak od razu zgodziłeś się w tym uczestniczyć?
– Od razu nie. Znasz mnie i wiesz, że…
– Najwyraźniej nie znam cię ani trochę.
– Trzy dni mnie oprawiali, a zdrajcom rozbijali młotem łby tuż obok. Plułem ich mózgami, ale nie dałem się złamać. Wierz lub nie, ale nigdy bym cię nie zdradził. Prędzej bym zdechł.
– A jednak żyjesz…
– A co ty byś zrobiła na moim miejscu? Przyprowadzili do piwnicy moją rodzinę. Moje dzieci. Są młodsze od Franka i Werki. No powiedz, miałem jakiś wybór?
Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Obawiała się go, bo – co niechętnie musiała przyznać – to w pewnym sensie rzeczywiście tłumaczyło decyzję Borysa. Wszak ona teraz też grała w takt ich muzyki. Była na ich smyczy. Na komendę szczekała, warczała, warowała i aportowała. I gdyby kazali jej stanąć na rzęsach, to pewnie by jeszcze na nich zatańczyła krakowiaka. Zrobiłaby absolutnie wszystko, co wykonalne i niewykonalne. Gdyby chciała być stuprocentowo uczciwa wobec samej siebie, musiałaby mu wybaczyć. Ale nie chciała. Nie potrafiła. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Jeśli oczywiście mówisz prawdę, pomyślała.
– Mimo to mogłeś mi powiedzieć…
– I co by mi to dało? Poszłabyś na wojnę z ruskim wywiadem wojskowym w imię mojej rodziny? O której nawet nie wiedziałaś, że istnieje? Nie pamiętasz, jak mnie przywitałaś na cmentarzu?
Znów musiała przyznać mu rację. W ogóle nie chciała z nim rozmawiać i tylko sytuacja, w jakiej się znalazła, sprawiła, że znalazła dla niego usprawiedliwienie. W drodze na zatracenie Borys wydawał się kompanem idealnym.
– A skoro ty nie chciałaś mnie widzieć, to tym bardziej nie miałbym czego szukać u reszty chłopaków – dodał, jakby siedział w jej głowie. Rzeczywiście przez chwilę pomyślała o kolegach z jednostki. – Zostałem z tym sam. Nie miałem wyboru.
– Zawsze jest jakiś wybór.
– W takim razie ja go dokonałem. Możesz mnie za to nienawidzić do końca życia, ale wtedy nie widziałem innego wyjścia. Powiedzieli, że gdy cię zwerbuję, to ich wypuszczą…
– Ale nie wypuścili.
– Nie.
– A teraz wypuszczą? – W jej tonie dało się wyczuć kpinę.
– Nie wiem, kurwa! Nie mam pojęcia, ale póki jestem im do czegoś przydatny, to ich nie zabiją. Może w przyszłości…
– I ty naprawdę wierzysz w to, co mówisz? – Luta prychnęła, choć wcale nie było jej do śmiechu. Znajdowała się dokładnie w takiej samej sytuacji.
– Nie ma znaczenia, w co wierzę – odparł. – Robię to, co muszę, aby chronić rodzinę.
– Zmuszając mnie do tego samego. – Luta znów poczuła wzbierającą złość.
– Znasz realia. Nie chciałem tego. Wiem, że moje przeprosiny nic dla ciebie nie znaczą, więc nie będę tracił na nie czasu. Ale…
– Nie ma „ale”. Nie chcę tego słuchać.
– W porządku.
Mężczyzna spuścił wzrok. Przez dłuższą chwilę siedzieli i nic nie mówili. Luta obserwowała jego reakcje. Naprawdę wyglądał na skruszonego. Okrył się hańbą nie tylko jako żołnierz, ale i jako człowiek. Kiedyś użyłaby słowa partner albo przyjaciel, ale teraz nie przeszłoby jej to przez gardło. Nawet w myślach rezonowało odstręczająco. Nie miałaby najmniejszych skrupułów, aby w tym momencie skręcić mu kark, ale po pierwsze mogłaby nie dać mu rady, a po drugie powierzone im zadanie musieli wypełnić wspólnie. Jak za starych dobrych lat, pomyślała, aby chwilę później skarcić się w myślach. Stare dobre lata dziś dźwięczały jej w uszach jak echo czegoś, co tak naprawdę nigdy nie istniało. To nie były stare dobre lata, ale zwykłe piekło.
– Zatem przejdźmy do konkretów – oznajmiła, gdy ochłonęła.
– Tutaj?
– Tutaj. Kto, gdzie i kiedy?
Luta słuchała, patrząc mu w oczy. Kiedyś powtarzała, że to jego jedyna ładna część ciała. Dziś nawet one budziły w niej skrajne obrzydzenie.
Borys Morozow już nie był ani jej skrzydłowym, ani partnerem, ani tym bardziej przyjacielem. Borys Morozow był jej wspólnikiem w drodze na zatracenie. Do czasu, pomyślała. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Emil Poleski rozsunął zasłony i upił łyk kawy.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ponury widok za oknem. Wiało, padało, a w powietrzu unosiła się szarobura zawiesina typowa dla miast położonych na wschód od Odry, gdzie wciąż królują elektrownie napędzane węglem, a po ulicach tarabanią się trzydziestoletnie diesle. Samochody, niekoniecznie tak stare, z lubością rozjeżdżały pozostałości po zgarnianym przez pługi śniegu, ochlapując szarą breją przemykających po chodnikach mieszkańców. Park za garażami straszył bezlistnymi konarami, które obsiadały kruki i wrony. Gdzieś z czeluści duszącego się miasta niósł się odgłos karetki na sygnale. A może policji?
Emil zerknął na zegar ścienny, który zawsze spóźniał się kilka minut, nawet jeśli dzień wcześniej ustawił go równo z czasem wyświetlanym na ekranie smartfona. Dochodziło wpół do dziesiątej, co oznaczało, że powinien zjeść śniadanie i wypić białko. W drodze do lodówki pomyślał, że ma cholerne szczęście, że nie musi wstawać o piątej czy szóstej, aby wyrobić się do roboty na siódmą czy ósmą. Od kilku lat miejsce jego pracy znajdowało się w tym samym pokoju, pod ścianą, na lekko wytartej skórzanej sofie, kilka metrów od lodówki, w której właśnie nurkował.
Z górnej półki ściągnął czarne pudełko po sushi. Z wczorajszego wieczoru zostało jeszcze kilka rolek, więc na szybko wepchnął je do ust bez dodatków w postaci sosu sojowego i wasabi. Wszystko to popił białkiem, po czym walnął się na sofie, wyłożył nogi na ławę i włączył kanał informacyjny. Prezenter z włosami przyprószonymi siwizną właśnie perorował na temat sytuacji za naszą wschodnią granicą.
– …Kremla wydają się absurdalne, mimo to prezydent Federacji Rosyjskiej wcale nie zamierza zrezygnować ze swoich żądań wycofania wojsk NATO z czternastu państw, które wstąpiły do Sojuszu po tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku, w tym oczywiście Polski. Zachód nie zamierza podawać w wątpliwość jedności Paktu Północnoatlantyckiego, co w najlepszym wypadku wydaje się prowadzić do eskalacji napięcia. Niestety, dotarły do nas niepokojące sygnały, że sytuacja na Wschodzie komplikuje się coraz bardziej. Zdjęcia z amerykańskich satelitów wskazują, że w Białorusi i Rosji, na terenach graniczących z Ukrainą, powstają szpitale polowe, co według ekspertów od wojskowości sygnalizuje, że Kreml szykuje się do pełnoskalowej agresji. Czy zatem wojna wybuchnie nieuchronnie? Posłuchajmy emerytowanego generała brygady Bronisława Morawskiego.
Emil wysłuchał wypowiedzi byłego wojskowego, a następnie kolejnych ekspertów, najwyższych rangą polityków i emerytowanego oficera wywiadu. Z ich wystąpień wyłaniał się raczej ponury obraz rzeczywistości. Wszystko wskazywało, że Europę czeka konflikt, jaki nie trawił kontynentu od zakończenia drugiej wojny światowej. Poleski przełączył kanał. Na ekranie pojawiła się strzelista wieża platformy wiertniczej, a na czerwonym pasku informacja, że zostało wszczęte śledztwo w sprawie wtargnięcia na teren jednej z konstrukcji na Morzu Północnym. Według niepotwierdzonych doniesień na platformie wiertniczej znaleziono kilka ciał należących do mężczyzn pochodzenia tureckiego. Pojawiła się też sugestia, że wydarzenia sprzed kilku dni mogą być jedną z rosyjskich prowokacji mających na celu destabilizację rynku wydobywczego, wszak to właśnie Kreml był najbardziej zainteresowany wzrostem cen ropy.
Emil uśmiechnął się pod nosem. To wszystko były brednie. Prawda o wydarzeniach na norweskiej platformie nie miała z telewizyjnymi newsami nic wspólnego.
– Nie martw się. Hakana już nie ma. Klanu też nie ma – oznajmiła mu wczoraj Luta, gdy zapytał, czy nie boi się zemsty ze strony Ozalanów. Od razu połączył kropki, ale nie naciskał. Znał ją, przynajmniej na tym polu, aż za dobrze. I jeśli miała mu kiedyś o tym opowiedzieć, to tę decyzję musiała podjąć sama. Wciąż jednak nie mieściło mu się w głowie, że kobieta, która wtulała się teraz w jego pierś, mogła posunąć się do takich czynów. – Chciałabym ci podziękować za twoje zaangażowanie – dodała, dotykając jego obandażowanego ramienia. – Niewielu mężczyzn miałoby tyle odwagi co ty. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Ale proszę, Emil, nie pytaj o nic więcej. Czasem niewiedza potrafi być największym błogosławieństwem.
Nie miał pojęcia, co kryło się za tymi słowami, ale uszanował jej prośbę. Pozwolił, aby zmieniła mu opatrunek. Obserwował ją, zupełnie nagą, idealną. Jej dłonie operowały z niespotykaną finezją i lekkością. Potem znów się kochali, a on czuł, że po raz pierwszy zespolili się w jedność, ich ciała stały się nierozłączne. Co z tego, gdy po ostatniej kąpieli Luta wytarła się ręcznikiem, a potem zupełnie niespodziewanie sięgnęła po bieliznę i resztę ubrań.
– Nie zostaniesz na noc? – spytał zaskoczony.
– Nie mogę. Poza tym… – Skończyła zaplatać warkocz. – Mówiłam ci, że teraz będę potrzebowała czasu. Ale dziękuję ci za wszystko.
W jej tonie dało się wyczuć skrzętnie skrywany żal, co sprawiło, że ogarnął go niepokój. Zrozumiał, że nie chce, aby odchodziła. Niepokój przerodził się w lęk, a następnie strach, że już więcej jej nie zobaczy. Trudno mu było jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego odniósł takie wrażenie, ale wydawało mu się niezwykle dojmujące i boleśnie prawdziwe.
– Kiedy znów się zobaczymy? – zapytał z duszą na ramieniu.
– Odezwę się – odparła i wyszła. W jej oczach dostrzegł perlące się łzy.
Długo nie mógł zasnąć. W głowie kotłowały mu się czarne scenariusze, począwszy od ewentualnych konsekwencji tego, co wydarzyło się przy chlewie w gospodarstwie Szatana, po decyzje jego kobiety. Tak właśnie uważał. Luta była jego kobietą. Wyjątkowa, niesamowita, absolutnie nietuzinkowa. Budziła w nim emocje, o których nie miał pojęcia, że istnieją. Nie mógł jej jednak do końca rozgryźć. Powiedzieć, że mieszkały w niej dwa wilki, to nic nie powiedzieć, a klasyczne porównanie ognia i wody w jej przypadku nabierało nowego znaczenia. Pociągała go równie mocno, jak przerażała. Pragnął odkryć wszystkie jej tajemnice. Miał wrażenie, że od jakiegoś czasu stało się to jego obsesją, a uczucie, jakim darzy Lutę, zaczyna wymykać mu się spod kontroli. Im bardziej trzymała go na dystans, tym silniej się w niej zadurzał.
Emil wyłączył telewizor, odchylił głowę i zamknął oczy. Działo się coś złego. Czuł to. Co z tego, gdy Luta milczała jak zaklęta. Dlaczego była taka małomówna? Dlaczego uroniła łzę, gdy się kochali? Dlaczego jej oczy zaszkliły się, gdy wychodziła?
Tu nie chodziło o innego faceta. Luta powiedziałaby mu wprost. A jednak mimowolnie uwalniała emocje, które do tej pory trzymała na krótkiej smyczy. Nie do końca potrafił odczytywać te jej zakamuflowane sygnały, ale miał wrażenie, że ubiegłego wieczoru chciała mu zakomunikować, że też nie jest jej obojętny. Ale… no właśnie. Za tym „ale” kryło się coś, co go przerażało.
Spojrzał na wyświetlacz smartfona i przejrzał ostatnie połączenia. Zatrzymał wzrok na tym jednym, które budziło nadzieję. Wahał się przez chwilę, w końcu nacisnął zieloną słuchawkę. Po kilku sygnałach usłyszał trzask i chrząknięcie.
– Cześć – przywitał się.
– Cześć – odpowiedział mu zachrypnięty głos. W tle krakały jakieś ptaszyska.
– Musimy się spotkać – oznajmił bez owijania w bawełnę.
– Niczego nie musimy…
– Ale… – Poleski westchnął. – Boję się o Lutę, Zygmunt. Zachowuje się nienaturalnie, a w zasadzie bardzo dziwnie. Zupełnie jak nie ona.
– Nie pomyślałeś, że ma swoje powody?
– Tu nie chodzi o dzieci. Nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić, ale czuję, że…
– Poczekaj. Nie przez telefon.
– Gdzie jesteś?
– Na cmentarzu.
– Mogę tam być za kwadrans.
– Strasznie jesteś w gorącej wodzie kąpany…
– Mam złe przeczucie. Ty, stary pies, powinieneś wiedzieć, o czym mówię.
– Ech… – Emil usłyszał, jak rozmówca zaciąga się papierosem, wzdycha, odchrząkuje. – Cmentarz to dobre miejsce, aby porozmawiać w spokoju. Tylko przywieź ciepłą kawę. Palce mi z zimna skostniały.
Płyty nagrobne były czyste i schludne. Szatan oparł się dłonią o zimny marmur i nie bez problemów podniósł się z kolan. Kręgosłup, zwłaszcza część lędźwiowa, wciąż dawały mu się we znaki. Raz czuł się lepiej, a innym razem nie był w stanie wstać z łóżka. Ostatnio, gdy namachał się łopatą, zmuszony zakopać tego ruskiego bandytę, rwący ból trzymał go równe trzy dni. Nawet nie wstawał umyć zębów, bo nie mógł poruszyć się choćby o centymetr. W końcu zadzwonił do Emila, a ten przywiózł mu tabletki przeciwzapalne. Przetrwał najgorsze, nie zaglądając do kieliszka. Nie sądził, że ponownie spotkają się tak szybko.
Teraz Emil maszerował alejką z papierową torbą w dłoniach, zapięty pod szyję, owinięty szalikiem, z wełnianą czapką na głowie. Stawiał kroki szybko, nerwowo rozglądając się na boki. Przy jednej z ławeczek poślizgnął się i omal nie wywinął orła, ale zamiast zwolnić, na przekór wszystkiemu przyspieszył. Szatan pomyślał, że po tym wszystkim chłopak jest rozchwiany emocjonalnie i jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie, zanim wróci do jako takiej stabilizacji. Jeśli w ogóle.
Złapał w garść szmatę, którą polerował mogiłę, i wcisnął ją do reklamówki. Poprawił jeszcze płonący znicz, po czym przysiadł na ławeczce i zapalił papierosa. Emil stanął obok niego w momencie, gdy Szatan wydmuchał gęsty obłok dymu.
– Proszę. – Wyciągnął papierowy kubek. – Czarna, mocna. Taka, jak lubisz.
– Siadaj. – Szatan odebrał kawę i od razu umoczył usta. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Wiesz, kto tu leży? – zapytał, odchrząkując.
– Wiem.
Gdzieś niedaleko jakaś starsza kobieta upuściła siatkę, z której wysypały się znicze. Z pobliskich kasztanowców poderwały się okupujące bezlistne konary ptaszyska. Kruki i wrony. Zakręciły się w powietrzu i obsiadły inne gałęzie. Kilka przycupnęło na mogiłach. Z niedalekiej alejki dało się słyszeć biadolenie staruszki.
– Gdy je porwano, byłem sporo młodszy od ciebie – kontynuował Szatan. – Pełen werwy i wigoru. Myślałem, że jestem niepokonany. Życie szybko i brutalnie sprowadziło mnie na ziemię.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Bo przypominasz mi mnie samego sprzed lat. Może i jesteś kilka lat starszy, ale równie naiwny i głupi.
– Nie rozumiem.
– Właśnie dlatego ci to mówię. Bo nic nie rozumiesz. Życie jeszcze cię nie doświadczyło.
– Może i nie, ale to nie znaczy, że nie widzę, co się wokół mnie dzieje. Ostatnio też widziałem więcej, niż ci się wydawało. I gdyby nie ja…
– Daruj sobie. Nie jestem ci nic winny.
Przez następnych kilka chwil mężczyźni milczeli. Szatan popijał kawę i palił. Poleski pociągał nosem, w końcu wyjął chusteczkę i się wysmarkał.
– Posłuchaj, Zygmunt – przerwał w końcu przedłużającą się ciszę. – Ja po prostu chcę wiedzieć, co tu się wyprawia. Siedzimy w tym razem. Zabiliśmy człowieka, o którym wiem tylko tyle, że był jakimś Ruskim, który chciał zabić ciebie. Do tego sam zarobiłem kulkę. Nie mogę iść z tym nawet do lekarza, choć napierdala jak cholera. Ty naprawdę myślisz, że przejdę nad tym do porządku dziennego? Ot tak?
– Powinieneś.
– Chyba naprawdę żyjemy w innych światach.
– Żebyś wiedział.
– Ale ja się na to nie godzę, rozumiesz? Chcę wiedzieć, co tu się odjebało. Chcę wiedzieć, dlaczego Luta znów zachowuje się, jakby coś kombinowała. Myślisz, że nie zdaję sobie sprawy z tego, że ta akcja na platformie to jej robota?
– Co ci powiedziała? – Szatan po raz pierwszy zwrócił wzrok na rozmówcę.
– Nic, jak zawsze. Ale nie jestem idiotą. Pracowała kiedyś na Hansenie, a w wiadomościach mówią, że to na tej platformie znaleziono trupy jakichś Turasów. Gdy ją o to zapytałem, odparła enigmatycznie, że nie mam co obawiać się zemsty Ozalanów, bo klan już nie istnieje. Naprawdę nietrudno połączyć kropki. Wiem, czym się kiedyś zajmowała, i choć nie znam szczegółów, bo nigdy się tym nie chwaliła, to zdaję sobie sprawę z tego, co potrafi. Widziałem ją na strzelnicy i na macie. Potrafię też całkiem nieźle czytać między wierszami.
– Gówno tam potrafisz.
– Nie wkurwiaj mnie, Zygmunt!
Szatan z powrotem przeniósł wzrok na mogiły swoich bliskich. Zaciągnął się kilka razy, wypuszczając potężne chmury papierosowego dymu. Upił łyk kawy.
– Czego ty ode mnie oczekujesz? – zapytał.
– Że powiesz mi, o co w tym chodzi.
– Wiesz, że nie mogę tego zrobić.
– Zrozum, Zygmunt. Nie mogę funkcjonować w takiej popapranej nieświadomości. Luta milczy, ty milczysz. Czuję, jakbym żył w jakimś matriksie.
– Uwierz mi, że czasem lepiej żyć w matriksie, nie wiedząc, jak naprawdę wygląda rzeczywistość. I jeśli Luta uznała, że tak będzie lepiej, to nie wymagaj ode mnie, żebym działał wbrew jej decyzjom. Poza tym, jeśli mam być całkiem szczery, to sam niewiele wiem. Nie myśl, że mi się z czegokolwiek zwierza.
– Na pewno wiesz więcej ode mnie.
– Na pewno to kiedyś wszyscy zdechniemy.
– Ja pierd… – Emil podniósł się z ławki. – Z tobą nie da się gadać. Naprawdę. Ty jesteś jakiś… no… – zawahał się. – Ja po prostu dłużej tego nie zniosę. Mam dość domysłów i skrolowania internetu w poszukiwaniu kolejnych informacji na temat Ozalanów, Ruskich czy cholera wie czego jeszcze. Mam dość doszukiwania się rzeczy, których nie ma. Układania raz po raz tych cholernych puzzli. Ciągle oglądam się za siebie, bo mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Muszę wiedzieć, Zygmunt, słyszysz? Muszę wiedzieć, co tu się dzieje i co ona planuje, bo naprawdę nie wyrobię. Zależy mi na niej. Nie mogę przestać o tym myśleć i…
– Zakochałeś się, co?
Emil z powrotem przysiadł na ławce. Schował głowę w dłoniach, zamknął powieki. Gdy je otworzył, Szatan dostrzegł, że oczy przykryła mu cienka warstwa łez.
– Nie wiem, kurwa, chyba tak. Nie chcę, aby coś jej się stało. Wycierpiała już tyle, że… – Poleski wytarł rękawem płaszcza łzę, która niepostrzeżenie urwała się z kącika oka. – Nie wiem, jak z nią rozmawiać. Jest taka niedostępna.
– Chroni cię.
– Przed czym? Przed kim? O co tu chodzi, do jasnej cholery?
– Myślę, że wiesz wystarczająco wiele, żeby samemu wyciągnąć wnioski. Mówisz, że wiele wycierpiała. I masz rację. Dlatego daj jej czas. Może kiedyś sama ci wszystko opowie.
– Tylko że ten czas… – Emil wziął głęboki oddech. Musiał uspokoić emocje. – Gdy kochaliśmy się poprzedniego wieczoru, to ona się popłakała. A potem… – znów zrobił krótką pauzę – …odniosłem wrażenie, że się ze mną żegna. Jakby to miało być nasze ostatnie spotkanie.
Szatan zmarszczył brwi, a na jego czole pojawiło się kilka pionowych bruzd. Przez chwilę analizował słowa młodszego kompana. Zaniepokoiły go, bo takie zachowanie rzeczywiście było do Luty niepodobne. Pamiętał też, co mu powiedziała, gdy wróciła z Berlina. Próbował wyciągnąć od niej coś na temat tego Ruskiego, którego kilka godzin wcześniej zakopał za szopą. „Nie pytaj”, odparła. „To już ciebie nie dotyczy”, dodała, a potem zmieniła temat, posługując się wyświechtanym frazesem, że jest starym psem i powinien wiedzieć, że nie ma sensu drążyć. Szanował ją, więc nie drążył. Zapewnił tylko, że pójdzie za nią jak w dym, jeśli zajdzie taka potrzeba, a potem się pożegnali i do tej pory nie widzieli.
Słowa Emila sporo jednak zmieniały. Ona rzeczywiście coś kombinowała, co gorsza, wszystko wskazywało, że pakowała się w kolejne kłopoty. W tym kontekście na myśl przychodził mu tylko ten Ruski. Facet musiał być kimś ważnym, być może płatnym mordercą albo – co budziło jego największe zaniepokojenie – oficerem rosyjskiego wywiadu. Jego wizyta ewidentnie korelowała z tym, co Luta robiła w Norwegii i w Niemczech. Nie wyjaśnił jednak konkretnego celu swojej obecności, przebąkując jedynie coś o współpracy i grze do jednej bramki. Kim był? Czego chciał? Dla kogo pracował? FSB, GRU, SWR? Gdyby Szatan musiał wybierać, to ze względu na przeszłość Luty postawiłby na dwie ostatnie. Trudno jednak widzieć w tym jakiś głębszy sens, ale wobec tych wszystkich ponurych doniesień medialnych dotyczących sytuacji geopolitycznej na Wschodzie można było szukać konkretnych powiązań. I jeśli w tych przypuszczeniach istniało choć ziarno prawdy, to sytuacja wyglądała fatalnie, wszak przy rosyjskim wywiadzie nawet klan Ozalanów prezentował się co najwyżej jak grupka osiedlowych łobuzów.
Szatan wrzucił peta do wypalonego znicza i upił kawy. Z trudem podniósł się z ławki.
– Przejdźmy się – powiedział, sięgając po reklamówkę ze śmieciami. – Muszę rozprostować kości. Opowiesz mi wszystko jeszcze raz, a potem zobaczymy, co da się z tym zrobić.
Szatan nie zrobił znaku krzyża, bo Boga miał w głębokim poważaniu. Posłał ostatnie spojrzenie na zdjęcia żony i córki i przepuściwszy Emila, ruszył jego śladami. Ani on, ani tym bardziej Poleski nie mieli pojęcia, że każde ich słowo jest rejestrowane przez zainstalowany w ich smartfonach program szpiegowski najnowszej generacji. Urządzenia nie musiały być nawet włączone, ba, mogły nie mieć zaimplementowanej karty SIM. Same w sobie były doskonałymi pluskwami.
Tydzień. Siedem dni. Mało. Cholernie mało.
Luta maszerowała deptakiem, rozmyślając nad tym, co usłyszała z ust Borysa. Do dzisiejszego poranka wiedziała jedynie, że otrzyma zadanie zlikwidowania jakiegoś celu. Ruski oficer – jak podejrzewała – GRU, który kazał nazywać się Iwanem, nie zdradził jednak kogo, gdzie i kiedy. Miała czekać na kontakt. To on miał jej przedstawić szczegóły planu. Nie spodziewała się, że tym kontaktem będzie Borys.
– Dostaniesz dwa stare telefony, dzięki którym będziemy w stałym kontakcie. Tak między sobą, jak i, jeśli zajdzie taka konieczność, z Iwanem – tłumaczył jej w jacuzzi stary kompan z JWK. – Przynajmniej jeden z nich zawsze musisz mieć przy sobie. Numery są bezpieczne, ale po każdym kontakcie kartę usuwasz i niszczysz, a na drugie urządzenie przychodzi informacja, którą z kart masz włożyć w następnej kolejności. Na początek otrzymasz dwadzieścia ponumerowanych sztuk.
– GPS?
– Chcą mieć nas na smyczy. Nie ma co tego ukrywać. Dlatego nie próbuj grzebać w sprzęcie. Iwan nie toleruje takich akcji. Zakładam, że i tak się wkurwi, gdy dowie się, że rozmawiamy w cztery oczy. Ale w razie czego wezmę to na siebie.
– Nie kpij.
– Możesz myśleć, co tam sobie chcesz, ale teraz naprawdę nikt nas nie słyszy. Widziałaś, żeby ktoś za tobą łaził?
Luta musiała przyznać, że w ciągu ostatnich kilku dni nie dostrzegła niczego podejrzanego. Albo mieli tak dobrych ludzi, albo zatrudnili duchy.
– Ruscy zwykle nie pozostawiają sobie marginesu na błędy – skomentowała.
– Wiedzą też, z kim mają do czynienia. Od razu wyłapalibyśmy, gdyby ktoś za nami chodził. – Borys poczekał chwilę na potwierdzenie. Nie doczekał się. Odchrząknął i podjął: – Iwan wie, że trzyma nas za mordę i tak czy siak wykonamy każde jego polecenie. Nie musi nas śledzić, skoro będzie miał nas na GPS-ie. Poza tym idzie wojna. Wywiady wszystkich państw oszalały i wypuściły na żer swoje psy. Polska to teraz najgorętszy teren. Szpiegów jak mrówków. Na moje oko Iwan uznał, że ktoś może cię obserwować, więc gdybyś miała stale przyklejony ogon, jego człowiek też mógłby trafić na celownik i zostać zdekonspirowany. Wtedy cały plan szlag by trafił. Myślę, że Iwan, skoro ma nas w garści, po prostu postanowił nie podejmować niepotrzebnego ryzyka.
– Do brzegu. Co to za plan?
Borys nachylił się ku Lucie i przykrył dłonią usta, udając, że drapie się po policzku. Ostrożności nigdy za wiele.
– Joaquín Gutiérrez – rzucił półszeptem. – Kojarzysz to nazwisko?
Luta zamknęła oczy. Westchnęła. Gorzej być już nie mogło. Joaquín Gutiérrez był admirałem hiszpańskiej floty oddelegowanym do roli przewodniczącego Komitetu Wojskowego NATO. Każdy bardziej rozgarnięty żołdak wiedział, że organ ten, choć podlegał decyzyjnej Radzie Północnoatlantyckiej i Grupie Planowania Nuklearnego, tak naprawdę był miejscem, gdzie zapadały wiążące decyzje co do strategicznych posunięć Sojuszu. A Joaquín Gutiérrez dał się poznać jako jeden z najbardziej drapieżnych jastrzębi pośród wszystkich naczelnych dowódców NATO. Od zawsze nastawiony do Kremla konfrontacyjnie, przy każdej okazji podkreślał, że największym zagrożeniem dla Europy i świata są imperialistyczne zapędy Federacji Rosyjskiej. Podczas publicznych wystąpień nie gryzł się w język, irytując wszystkich, włącznie z prezydentem Stanów Zjednoczonych, który podobno kilkakrotnie próbował przywołać go do porządku. Nic nie wskórał.
– On jest celem? – spytała Luta, choć tak naprawdę znała odpowiedź, zanim otworzyła usta. Borys skinął na potwierdzenie.
– Za siedem dni „Guti” ma pojawić się z wizytą w Polsce – ciągnął. – Na pewno na poligonie w Drawsku Pomorskim i w ośrodku w Nowej Wsi.
– W tym pałacyku MON-u?
– Dokładnie. – Borys odruchowo zerknął przez ramię. – Rozmowy mają dotyczyć obecnego zagrożenia ze strony Rosji i ewentualnych kroków, gdyby Kreml jednak zdecydował się na pełnoskalową agresję. Ruskim się nie podoba, że facet jest nastawiony do nich tak wrogo, bo wciąż liczą, że Europa jednak nie zareaguje i Ukrainie nie pomoże. „Guti” ma jednak bardzo dużo do powiedzenia. To taka szara eminencja NATO, człowiek, który podejmuje kluczowe decyzje. Według Ruskich zapewne będzie lobbował za tym, aby państwa członkowskie udzieliły Kijowowi natychmiastowej pomocy. Czy militarnej? Raczej wątpię, ale wystarczy, że zapadnie decyzja, aby wysłać kilkanaście tysięcy javelinów i kilka patriotów, dosypać kilkanaście miliardów na amunicję, a plan błyskawicznego pobicia Kijowa może posypać się jak domek z kart. Dlatego chcą pozbyć się problemu, a przy okazji wprowadzić ferment w samym NATO. To ma być widowiskowa śmierć, którą będzie można pokazywać na każdym kanale przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. I teraz wyobraź sobie nastroje w Europie, gdy na polskiej ziemi zamordowany zostanie najważniejszy człowiek Sojuszu mającego bronić ich przed Rosją.
Luta jednak wolała sobie tego nie wyobrażać.
– To zdrada – powiedziała. – Zdrada kraju – dodała, jakby to nie było dla niego oczywiste.
– Myślisz, że tego nie wiem?
Oboje kiedyś przysięgali, choć Borys już dawno sprzeniewierzył wszystkie swoje ideały. Stał się zwykłym najemnikiem. I to pod ruskim sztandarem.
– Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jakie to mogłoby mieć skutki? – zapytała.
– Wiem – odparł spokojnie. – Może w końcu zrozumiesz, że wplątując w to ciebie, też nie miałem wyboru.
To brzmiało okropnie, ale musiała przyznać Borysowi rację. Trudno było kłaść na szali zdradę kraju przeciwko zdradzie rodziny. Jeśli nie wykonałaby zadania, prawdopodobnie już nigdy nie zobaczyłaby dzieci, które w najgorszym wypadku zostałyby jej dostarczone, podobnie jak kiedyś żona i córka Szatanowi, w podręcznych paczkach. Kawałek po kawałeczku. W najlepszym zostałyby wysłane gdzieś w głąb Rosji i byłyby przetrzymywane w jakiejś zimnej, cuchnącej piwnicy, a ona do końca życia szukałaby ich po omacku, aby zapewne w końcu zginąć na jakiejś podłej ulicy od kuli jednego z sołncewskich bandziorów. Gdyby jednak jakimś cudem udało jej się wypełnić misję i zlikwidować Gutiérreza, zdradziłaby kraj, narażając go na konsekwencje, o których nawet nie chciała myśleć. Przecież po takiej akcji Europa mogłaby się odwrócić do Polski plecami, pozostawiając ją na pastwę rosyjskich żołdaków. W takim wypadku wojna, zwłaszcza biorąc pod uwagę aktualną sytuację na Wschodzie, wydawała się nieuchronna, co gorsza, Luta nie miała żadnej gwarancji, że po wykonaniu zadania i poświęceniu bezpieczeństwa kraju znów zobaczy dzieci.
Pomyślała, że to jakiś bezdenny koszmar, z którego bardzo pragnie się obudzić. Pomyślała też, że Borys żyje w tym koszmarze dużo dłużej. Wciąż nie potrafiła go jednak usprawiedliwić. To było ponad jej siły.
– Skąd w ogóle masz te wszystkie informacje? – zmieniła temat. – Skąd masz pewność, że Kreml zaatakuje?
– Tylko wyjątkowi naiwniacy albo po prostu idioci wciąż się łudzą, że Putin się wycofa. On już podjął decyzję o ataku. Plan zlikwidowania „Gutiego” jest tego najbardziej jaskrawym dowodem.
Niechętnie musiała przyznać, że Borys znów ma rację. Już w grudniu, gdy Moskwa wysunęła swoje żądania o cofnięciu NATO do granic sprzed 1997 roku, zrozumiała, że to nie skończy się na politykowaniu w zaciszu gabinetów. Przegadała temat z kilkoma ludźmi z branży. Żaden z nich nie miał złudzeń. Wojna była nieuchronna. Pozostawało pytanie, jaką osiągnie skalę. Potem jednak dowiedziała się o śmierci dziadka, czym prędzej poleciała do Turcji i…
Chryste! Przecież od początku była tylko pionkiem w grze o dużo większą stawkę. Pierdolone GRU zaplanowało to wszystko od samego początku. Szukali słupa, którym nie brudząc sobie rąk, mogli się posłużyć, aby zdestabilizować całą Europę. Ona zaś nadawała się do tego idealnie. Była żołnierz jednej z najlepszych na świecie jednostek sił specjalnych, której przeszłość po odejściu ze służby została utajniona, wybitna snajperka z piątym z kolei rekordowym trafieniem w historii, a do tego kobieta i matka dwójki dzieci, której – może poza kilkoma wojskowymi znającymi jej możliwości – nikt by nie podejrzewał o tego typu akcję. Rosyjski wywiad musiał ją tylko przetestować, aby się upewnić, że podoła zadaniu. Stety, niestety, egzamin zdała na szóstkę z plusem. Niemal w pojedynkę wybiła jeden z największych klanów mafijnych w Europie, do tego umiejętnie zacierając po sobie wszelkie ślady.
Poczuła, że zaraz pęknie jej głowa. Zamknęła powieki, wtedy przed oczami stanęły jej przerażone twarze Franka i Werki. Z trudem powstrzymała łzy. Nie mogła okazać słabości. Zwłaszcza przy Borysie.
Dla niepoznaki schowała się cała w bulgoczącej wodzie, a gdy się wynurzyła, odgarnęła przyklejone do policzków kosmyki. Pomyślała, że wyszło kiepsko. Borys nie był idiotą.
– Niby jak mamy to zrobić? – zapytała.
– Na kwaterze mam szczegółowe plany. Myślę, że to najlepsza pora, aby się im przyjrzeć.
– Gdzie ta twoja kwatera?
– W bloku naprzeciwko twojego.
– Iwan nie próżnował…
– Oni potrafią w takie rzeczy.
– Po kim to mieszkanie?
– Nie pytałem. I ty też nie pytaj. To nie ma już żadnego znaczenia.
Luta przypomniała sobie, jak kilka tygodni temu, jakoś koło północy, jej uwagę zwrócił podjeżdżający na sygnale ambulans. Zerknęła przez okno, bo takie sytuacje zawsze budziły w niej dodatkowy niepokój. Ratownicy nie mieli dużo roboty, a chwilę później na miejscu pojawiła się policja i karawan. Pracownicy zakładu pogrzebowego wynieśli z klatki naprzeciwko czarny worek. Dzień później, gdy robiła zakupy w osiedlowym sklepiku, usłyszała, że zwłoki należały do osiemdziesięcioletniej kobiety, niejakiej Celiny Miller. Podobno umarła we śnie…
– Oni nie mają żadnych skrupułów – odezwał się Borys, jakby czytał jej w myślach. – I masz rację. Nie zostawiają niczego dziełu przypadku – dodał, a potem wstał i wyszedł z jacuzzi. Luta również opuściła bulgoczący brodzik.
– Żeby była jasność – rzuciła, gdy zaczęła się wycierać. – Nie przestąpisz progu mojego mieszkania.
– O tym zadecyduje Iwan.
– O tym decyduję ja – warknęła. – A jeśli Iwan ma z tym jakiś problem, to niech kontaktuje się ze mną osobiście. Wytłumaczę mu, że nie dam rady skupić się na zadaniu, gdy w domu moich dzieci będzie kręcił się zdrajca, który naraził je na ten koszmar. A teraz spierdalaj do tej swojej kwatery. Ja muszę się przejść i sobie to wszystko poukładać.
Teraz właśnie mijała pomnik Bohaterów Drugiej Wojny Światowej, stary monument odsłonięty jeszcze za głębokiego PRL-u, zresztą w pierwotnej wersji upamiętniający pochowanych na zlikwidowanym cmentarzu stu dziewięćdziesięciu sześciu żołnierzy Armii Czerwonej. Zatrzymała się przy betonowej konstrukcji, przy okazji dyskretnie lustrując okolicę. W ciągu godzinnego spaceru, który jednocześnie miał być trasą sprawdzeniową mającą na celu zweryfikowanie, czy nie znalazła się pod kontrolą operacyjną swoich „szefów”, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ktoś jednak za nią chodzi. Nie znalazła na to twardego dowodu. Dwukrotnie natknęła się tylko na postawnego mężczyznę w granatowej puchowej kurtce. Za pierwszym razem ujrzała jego odbicie w szybie wystawowej lumpeksu, a za drugim razem mignął jej w bramie jednej z kamienic. To mógł być przypadek, owszem, ale gdy wtedy posłała mu dyskretne spojrzenie, facet nieco zbyt nerwowo wszedł do małego kantoru. W ciągu kilku kolejnych minut szukała go za plecami, ale już się nie pojawił. Albo więc rzeczywiście był to tylko zbieg okoliczności, albo facet był profesjonalistą. Co z tego, że gdyby nawet go zdekonspirowała, to i tak nie mogłaby z tym nic zrobić.
Luta postawiła kołnierz płaszcza, poprawiła czapkę i wytarła łzę. Usprawiedliwiła się przed samą sobą, że to wina zimnego wiatru. Na niezabudowanym Placu Bohaterów rzeczywiście hulał jak wściekły, wciskając się w każdy możliwy zakamarek. Raz jeszcze się rozejrzała, pociągnęła nosem i ruszyła w stronę głównej arterii miasta.
Gdy przysiadła na jednym z krzesełek przystanku autobusowego, mężczyzna w puchowej kurtce wciąż miał ją w zasięgu wzroku. Doskonale zdawał sobie sprawę, że prawie się zdekonspirował, dlatego zaraz po opuszczeniu kantoru włożył kurtkę na drugą stronę. Teraz z zewnątrz przypominała czarną skórę, a on faceta z brzuszkiem. Okulary i wyjęty z kieszeni kaszkiet dopełniły dzieła błyskawicznej metamorfozy, mimo to wciąż trzymał się na dystans. Gdy Luta wsiadła do autobusu, szybko sprawdził w sieci numer linii i trasę. Chwilę później wsiadł do taksówki.
– Dokąd jedziemy? – zapytał siedzący za kółkiem siwy mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Miał na nosie duży pieprzyk, który nie dodawał mu urody.
– Skręci pan w prawo, a następnie nawróci – oznajmił klient. – Będzie pan jechał powoli tam, gdzie panu powiem. I nie będzie pan zadawał więcej pytań. Boli mnie od nich głowa – dodał, a następnie wręczył mężczyźnie banknot z królem Jagiełłą.
Taksiarz przyjął pieniądze bez słowa i już się nie odzywał. W swoim stosunkowo długim życiu woził wielu różnych klientów i widział wystarczająco dużo, aby wiedzieć, kiedy zamilknąć. Od tego momentu robił, co mu kazano. Mężczyzna na tylnym siedzeniu wydawał kolejne komendy, ale Rysiek nie był głupi i szybko zdał sobie sprawę, że jadą za autobusem linii numer osiem. Tych myśli jednak nie wyartykułował. Uznał, że lepiej pilnować swojego nosa.
Wnętrze obskurnego magazynu tonęło w półmroku.
Panował przyjemny chłód, a w tle grał telewizor. Na ekranie prężyła się jakaś latynoska piękność, która co rusz pojawiała się w innym anturażu. Nikt z zebranych nie znał jej personaliów, choć była podobno całkiem popularną wokalistką. Na stole leżały rozsypane karty i banknoty, począwszy od Kazimierza Wielkiego, a skończywszy na Janie III Sobieskim. W rogu leżała wciśnięta do kabury beretta, a obok niej napoczęta butelka z piwem. Dwie inne znajdowały się w rękach siedzących przy stole mężczyzn, czwarta właśnie była opróżniana, a kiedy z powrotem wylądowała na blacie, ciszę przerwało soczyste beknięcie. Gdy ponownie rozległ się szelest tasowanych kart, z odległego kąta dało się słyszeć zgrzyt otwieranego zamka. Oczy trójki graczy od razu zwróciły się w tę stronę. Czwarty wyłonił się z korytarza z toaletą. Akurat dopinał rozporek.
– I znowu w komplecie – rzucił jeden z karciarzy, ogolony na łyso mężczyzna koło czterdziestki. Miał charakterystyczną brodę, którą wieńczył krótki warkoczyk, i nazywał się Krzysztof Myszkowski vel Mysza albo Mycha. Rękawki brązowego T-shirta z kieszonką opinały jego bicepsy do granic możliwości, a przedramiona przecinała siatka niebieskich żył. Lubił muzykę poważną, zwłaszcza Chopina i Bacha, dobrze grał w koszykówkę, a dwa lata temu urodził mu się pierwszy syn, któremu dał na imię Karol.
Pozostali mu zawtórowali i kolejno wstawali, aby serdecznie poklepać się po plecach z przybyłym. Najpierw z krzesła podniósł się Leon Bogusławski, na którego wszyscy wołali Boguś lub Piękniś. Miał niepozorną sylwetkę, a krótko przystrzyżone włosy i ogolone policzki podkreślały jego urodę, przez co wydawał się jeszcze bardziej atrakcyjny. Wrażenie to sprawiało, że najczęściej pakował się w kłopoty, bo kobiety do niego lgnęły, nawet te z obstawą. Ich nadpobudliwi adoratorzy rzadko kiedy potrafili ocenić swoje szanse, a gdy już leżeli z rozbitymi nosami i wykręconymi rękami na ziemi, zwykle było za późno. Boguś słynął z tego, że przyrządza równie dobre spaghetti, jak dobrze ciska nożami w kapsle po piwach.
Po nim z przybyszem przywitał się Roman Kmiecik, do którego przylgnęła ksywka Zumba. Regularnie się golił i często żuł gumę, z zumbą zaś nie miał nic wspólnego, ale kiedyś jeden z jego kompanów pomylił trenowaną przez niego capoeirę z zumbą i tak już zostało. Kmiecik lubił też wspinaczkę, ostre jedzenie, a nie znosił machania ciężarami, bo uważał, że i tak miarodajne wyniki daje tylko kalistenika. Być może właśnie dlatego doszedł do perfekcji w panowaniu nad własnym ciałem, gdyż poruszał się jak kot, z miejsca potrafił zrobić salto i na wyprostowanych nogach dotykał łokciami ziemi.
– A ciebie to chyba z dekadę nie widziałem – rzucił przybysz w kierunku tego, który właśnie wrócił z toalety. – Wyrosłeś, posiwiałeś – dodał, zerkając wymownie na srebrne pasemka nad uszami. – Jak idzie niańczenie tych przygłupów?
– Nudy – odparł Miron Stachowski, najmłodszy z zebranych. Miał trzydzieści osiem lat, a na jego szyi wciąż straszyła paskudna blizna po postrzale, którą zwykle krył pod kołnierzem białej koszuli zakładanej po to, aby odpowiednio prezentować się w towarzystwie najważniejszych osób w państwie. Stachu, bo taką ksywę miał od lat szkolnych, był dumnym posiadaczem piątego dana w judo, więc w zwarciu nie miał sobie równych. W ostatnich latach pochłonęła go nauka brazylijskiego jiu-jitsu, gdzie zdołał dochrapać się brązowego pasa, więc i w parterze wydawał się nie do ugryzienia. Poza tym lubił oglądać filmy przyrodnicze i miał małe, ale własne obserwatorium astronomiczne, gdzie wieczorami spędzał większość czasu, szukając na niebie nowych gwiazd albo nadlatujących z otchłani komet. Stachu szybko zaczął siwieć i nie znosił polityki.
Przybyły mężczyzna raz jeszcze przyjrzał się dawnym podkomendnym. Wszyscy zaliczali się do aktualnych bądź byłych żołnierzy Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, pełniących służbę w Jednostce Wojskowej Komandosów. Cisi i skuteczni. Najlepsi z najlepszych. Wyjątkiem był Stachu, który po akcji w afgańskim Qal’a-i-Najil, ciężko postrzelony w szyję, po półrocznej rekonwalescencji musiał odejść z wojska. Po dwóch latach dostał pracę w Biurze Ochrony Rządu kilka lat temu przemianowanej na Służbę Ochrony Państwa.
Mężczyzna z zadowoleniem zanotował, że wszyscy wyglądają na takich, co trzymają formę i przede wszystkim wiedzą, po co tu przyszli. Niczego więcej nie oczekiwał.
– Kawy, szefie? – zapytał Boguś, wiedząc, że gość nie pije alkoholu.
– Chętnie.
Major Grzegorz Żywuski dosiadł się do stołu. Praca w sztabie sprawiła, że od dawna nie był w ogniu walki, a obowiązki rodzinne i permanentny brak czasu nie dawały wielu możliwości do spotkań ze starymi przyjaciółmi z pola walki. Od pępkowego swojej najmłodszej córki nie widział żadnego z nich. Pomyślał, że czas płynie coraz szybciej. Mimo że impreza na cześć Zuzi odbyła się ponad trzy lata temu, wciąż miał wrażenie, jakby od stołu odeszli wczoraj. Pomyślał też, że ma to swoje dobre strony. Te trzy lata nic w ich relacjach nie zmieniły. Sama obecność tych facetów sprawiała, że czuł się jak w domu.
Gdy Bogusławski postawił przez Żywuskim kubek z kawą i sam usiadł do stołu, rozmowy umilkły. Z blatu zniknęły karty i pieniądze, pozostały jedynie butelki z piwem. Na ekranie wyciszonego telewizora latynoską piękność zastąpił nikomu nieznany gruby raper z kilogramami złota na szyi. W przyozdobionych sygnetami palcach trzymał wielkie cygaro, a na smyczy przypięte miał dwie tancerki, które warowały przy jego nogach niczym niewolnice.
– Wyłącz to – rzucił major w stronę Stacha, który miał najbliżej do pilota. Chorąży Stachowski wykonał polecenie, a gdy w pomieszczeniu zapadła kompletna cisza, Żywuski raz jeszcze omiótł spojrzeniem swoich ludzi. Odchrząknął. – Na początku chciałbym wam wszystkim bardzo podziękować za to, że zjawiliście się w komplecie. Zwłaszcza że sytuacja jest jaka jest.
– Bez takich, szefie – bąknął Myszkowski. – Chyba nikt tu nie musi wysłuchiwać głodnych kawałków. Jesteśmy tu i zrobimy, co trzeba.
– Dobrze gada – rzucił Kmiecik, a inni mu zawtórowali.
Żywuski przełknął ślinę i podrapał się po kilkudniowym zaroście. Poczuł dumę, a nawet trochę się wzruszył. Kochał tych facetów i dałby się pokroić za każdego z nich. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że z wzajemnością.
– Do sedna, szefie. – Kmiecik wyjął z ust gumę do żucia. – Jak znam życie, to sprawa jest pilna i czas nie gra na naszą korzyść.
– To prawda – przyznał major. – Ale musicie wiedzieć, że tym razem to będzie nieautoryzowana akcja. Co gorsza, wciąż nie znamy celu i to w naszej gestii będzie ustalić, gdzie są przetrzymywane dzieci Lutki.
– Za Lutkę – rzucił Boguś. Wszyscy poza Żywuskim stuknęli się butelkami.
– Mam zaufanego człowieka w SKW, któremu nadałem temat – kontynuował Żywuski. – Kiedyś udaremniliśmy zamach na jego córkę, która pracowała jako dziennikarka w Afganistanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki