Matnia - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook + książka

Matnia ebook

Przemysław Piotrowski

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Przemysław Piotrowski, autor bestsellerowego cyklu o komisarzu Igorze Brudnym i poruszającej Krwi z krwi, powraca z mrocznym thrillerem psychologicznym.

Zuza nigdy nie miała w życiu zbyt wielkiego szczęścia, ale przez wiele lat po prostu dawała sobie radę. Do czasu. Gdy jej były okazuje się seryjnym naciągaczem, dziewczyna musi spojrzeć prawdzie w oczy. Ma trzydzieści cztery lata, straciła pracę i oszczędności. A za niecałe pół roku urodzi bliźniaczki.

To dlatego jej związek z Markiem wydaje się zbyt piękny, by mógł być prawdziwy. Po wszystkim, co ją spotkało, w jej życiu w końcu pojawił się idealny mężczyzna. I choć z początku podchodzi do tego pomysłu nieufnie, zgadza się, by przeprowadzić się na wieś do jego rodzinnego domu. W mieście nie czeka jej już nic dobrego.

Bardzo szybko okazuje się jednak, że wiejska sielanka musi poczekać. Marek dostaje pilne zlecenie, a Zuza zostaje sama w oddalonych od świata Toporzycach. I wcale nie pomaga jej świadomość, że w pobliskim jeziorze topiono kiedyś czarownice…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 401

Oceny
4,2 (3360 ocen)
1735
827
450
273
75
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaLuca

Nie oderwiesz się od lektury

świetna po prostu!Pełna tajemnic i niespodzianek...świetnie napisana historia ,w której stopniowane jest napięcie i ciekawość -co dalej😊z niecierpliwością czekam na kolejne dzieci tegoz autora!
Ewa1966

Nie polecam

Przewidywalna i rozwlekła. Temat na opowiadanie a nie powieść.
136
MariaGdansk82

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się oderwać od lektury. Super wciągająca.
92
magda_lenna

Z braku laku…

Porażająco naiwna historia, do tego do bólu przewidywalna. Nie polecam.
148
MarcinDurka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Czytałam z zapartym tchem.
73

Popularność




PRO­LOG

Sły­szę, jak dom oddy­cha.

Stare kro­kwie trzesz­czą pod napo­rem wia­tru, kro­ple desz­czu dud­nią w dachówki, w kominku wciąż pali się ogień, któ­rego blade świa­tło rzuca na ścianę pokraczne cie­nie. Cie­nie te przy­po­mi­nają istoty nie z tego świata, w ich tańcu jest coś zło­śli­wego, co mnie drażni. Poru­szają się nie­zgrab­nie, cha­otycz­nie, jakby znaj­do­wały się w jakimś innym wymia­rze i za wszelką cenę chciały prze­do­stać się do mojego świata. Po co? Głu­pie pyta­nie, idio­tyczne. Nie­po­trzeb­nie się nakrę­cam. Ale nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że w tym nie­mym tańcu jest coś nie­przy­jem­nego, może nawet pod­łego. To coś nie pozwala mi zamknąć oczu, bo wtedy boję się je ponow­nie otwo­rzyć. Mam bujną wyobraź­nię, zbyt bujną jak na to miej­sce, mimo to jestem tu sama. Ja, ogień i cie­nie na ścia­nie. I her­bata z mio­dem.

Się­gam po kubek. Ma weł­nianą osłonkę w cha­bro­wym kolo­rze. Pod­no­szę go obu­rącz, przy­ty­kam do ust i upi­jam łyk, czuję, jak fala cie­pła roz­cho­dzi się po całym ciele. Zamy­kam powieki, biorę głęb­szy oddech i wypusz­czam powie­trze, wokół moich ust two­rzy się mały obło­czek pary. Wciąż jest zimno i muszę doło­żyć do ognia. Zbie­ram się na odwagę i otwie­ram oczy.

Jestem sama.

Zsu­wam koc i spusz­czam nogi na drew­nianą pod­łogę, na któ­rej leżą kap­cie. Duże, w kolo­rze lazuru, puszy­ste i wło­chate. Wsu­wam w nie stopy, nie­chęt­nie zauwa­żam, że są spuch­nięte, paznok­cie zanie­dbane, nie pamię­tam, kiedy ostat­nio robi­łam pedi­cure. Odrzu­cam tę myśl, tu nikt nie zrobi mi paznokci, o wszystko muszę zadbać sama.

Gdy schy­lam się po leżące obok kominka polana, mój krę­go­słup pro­te­stuje. Kucam, aby go bar­dziej nie nad­wy­rę­żyć, wciąż boli, więc przy­klę­kam. Na pod­ło­dze widzę dro­binki popiołu, drewna i kory, jutro będę musiała je sprząt­nąć. W pojem­niku leżą kawałki drewna, są duże i grube, ale nie narze­kam, dobrze, że przy­naj­mniej ktoś je porą­bał. Otwie­ram prze­szklone drzwiczki, pło­mień syczy, przy­gasa, a potem znów syczy, w górze komina sły­szę gwizd wia­tru. Chwy­tam jedno z więk­szych polan, a potem kolejne, to buk i jesion, ten drugi muszę prze­rzu­cić dwoma rękami, bo jest naprawdę ciężki. Wrzu­cam je do kominka, strze­lają iskry, odru­chowo mrużę oczy i cofam twarz. Pło­mień leni­wie oplata drewno, rośnie, więc zamy­kam osmo­lone drzwiczki, prze­krę­cam wygięty sko­bel i lekko parzę sobie palce, bo jest nagrzany. Przez chwilę patrzę w ogień, klę­czę, kładę ręce na brzu­chu i cze­kam, aż się poru­szy.

Nawet nie drgnie. Chyba śpią.

Na czwo­ra­kach wyco­fuję się na swoje miej­sce. Nie mam siły popra­wiać sta­rej narzuty w kratę, po pro­stu wdra­puję się na kanapę i nakry­wam kocem. Patrzę na zega­rek. Docho­dzi pierw­sza w nocy. Na dwo­rze sza­leje wichura i leje deszcz, a może to już grad, bo izbę wypeł­nia teraz głu­che dud­nie­nie. Bez­listne konary oko­licz­nych drzew co rusz zaglą­dają w czarne okna, wyglą­dają jak rachi­tyczne palce cze­goś, czego nawet nie chcę sobie wyobra­żać. Cza­sem pukają w te okna albo w dach, wtedy się wzdry­gam, ale już rza­dziej niż wcze­śniej. Mimo to nie mogę sobie wyba­czyć, że ścią­gnę­łam zasłony. Cuch­nęły, ale przy­naj­mniej były, a nowych jesz­cze nie kupi­łam i teraz bar­dzo tego żałuję. Sta­ram się więc nie patrzeć w te okna, wciąż oba­wiam się, niczym mała dziew­czynka, że coś może się za nimi czaić. Co takiego? Nie wiem, ale wyobraź­nia pod­suwa mi prze­ra­ża­jące obrazy.

Biorę do ręki romans. Potrze­buję cze­goś lek­kiego, cze­goś, co pod­nie­sie mnie na duchu, sprawi, że znów uwie­rzę w miłość. Czy­tam, ale wciąż sły­szę odgłosy domu. Jęczy, skrzypi, trzesz­czy, jakby chciał do mnie prze­mó­wić, jakby był nawie­dzony przez zjawę, która szuka wyba­wie­nia albo po pro­stu kon­taktu. Z oddali nie­sie się sko­wyt psa, potem wyją kolejne. Tu w każ­dym domo­stwie jest pies. Tylko ja nie mam psa.

Jestem sama.

Znów czuję chłód, jest prze­ni­kliwy, wdziera się pod cie­pły koc. Otwie­ram oczy, panuje pół­mrok. Książka leży na pod­ło­dze, część kar­tek się pognio­tła. Her­bata prze­stała paro­wać, świece też zga­sły. Słaby blask z kominka świad­czy o tym, że ogień dogasa, i znów muszę doło­żyć drewna, aby nie zmar­z­nąć. Zwle­kam się z kanapy, dorzu­cam do pale­ni­ska, wokół panuje nie­zmą­cona cisza. Zer­kam na zega­rek. Już pra­wie czwarta. Drewno znów zaczyna pło­nąć, izbę roz­świe­tla słaby blask, a ja myślę o tym, skąd wytrza­snąć nową żarówkę, bo stara wczo­raj się prze­pa­liła.

Odrzu­cam tę myśl i owi­nięta kocem idę do kuchni. Jestem głodna i chyba nie tylko ja. Doty­kam brzu­cha, wydaje mi się ogromny, jak­bym połknęła piłkę lekar­ską. Czuję ruch, zbyt gwał­towny, łapie mnie silny skurcz. Opie­ram się o blat kuchen­nej szafki i sta­ram się oddy­chać, wdech–wydech, wdech–wydech. Koc zsuwa mi się z ramion i opada na pod­łogę. Nie mam sił kuc­nąć, aby go pod­nieść, bo boję się, że zaboli moc­niej niż teraz. Stoję tak przez chwilę, nie wiem jak długo, ból ustaje. Z tru­dem pro­stuję plecy i otwie­ram lodówkę. Wybór jest skromny. Wycią­gam jogurt wani­liowy i parówki. Kie­dyś ni­gdy bym tego nie zja­dła, a przy­naj­mniej nie w takiej kon­fi­gu­ra­cji. Dwa kęsy, trzy, zja­dam parówkę, się­gam też po jogurt. Wycią­gam łyżeczkę i szybko pochła­niam całą zawar­tość. Otwie­ram szafkę, w któ­rej znaj­duje się kubeł na śmieci, i pozby­wam się pudełka po jogur­cie, widzę leżący na pod­ło­dze koc i wiem, że prze­cież muszę go pod­nieść. Lepiej się schy­lić, niż iść po drugi na pię­tro. Nie ma się nad czym zasta­na­wiać, więc chwy­tam się blatu i kucam, się­gam po koc, a następ­nie zarzu­cam go sobie na ramiona. Wtedy kątem oka widzę za oknem jakiś ruch.

Nie­ru­cho­mieję. Chłód jest doj­mu­jący. Sły­szę sko­wyt psa, ale tym razem docho­dzi z bli­ska. Czuję, jak ogar­nia mnie lęk. Pró­buję z nim wal­czyć, wiem, że to tylko pies, ale boję się spoj­rzeć w okno. Głu­pia dzie­wu­cha, myślę, mia­stowa idiotka, powta­rzam sobie, ale wciąż nie mogę się zmu­sić, aby skie­ro­wać wzrok na ten kawa­łek szkła. I wtedy znów widzę ruch.

Jakby ktoś prze­mknął tuż przy ścia­nie z pochod­nią w ręku. Jestem pewna, że widzia­łam zarys postaci, ale kto mógłby o tej porze krę­cić się wokół domu z pochod­nią? Kto w dzi­siej­szych cza­sach używa pochodni? Może jed­nak prze­sa­dzam, może to tylko odbity blask świecy, która prze­cież… zga­sła. Moja wyobraź­nia sza­leje, bły­ska­wicz­nie kre­śli naj­czar­niej­sze sce­na­riu­sze. Serce zaczyna walić coraz moc­niej, cie­pło roz­lewa się po całym ciele, oble­pia mnie strach i wiem, że muszę spoj­rzeć w to pie­przone okno, bo ina­czej osza­leję. W końcu obra­cam głowę, zbli­żam się, aby móc rozej­rzeć się po obej­ściu. Przy­ty­kam nos do zim­nej szyby, patrzę w prawo i w lewo, ale nie ma śladu po czy­jejś byt­no­ści. Tylko drzewa i pró­szący śnieg. Poza tym nie ma nikogo.

Jestem sama.

Głu­pia, naiwna, mia­stowa pinda, myślę sobie. Tu nie ma żad­nych stra­chów, bo to tylko domek na obrze­żach nie­wiel­kiej wsi, w pięk­nym sta­rym lesie, przy rów­nie uro­kli­wym jezio­rze. Powin­naś się cie­szyć, bo w two­jej sytu­acji nic lep­szego nie mogło ci się przy­tra­fić. Tak naprawdę jesteś szczę­ściarą i…

Czuję gwał­towny przy­pływ adre­na­liny. Lodo­waty dreszcz spływa mi po krę­go­słu­pie, bo wiem, i teraz już jestem tego abso­lut­nie pewna, że za oknem ktoś stoi. Widzę to przez zamknięte powieki, widzę blask pochodni. Dzieli nas nie wię­cej niż dzie­sięć cen­ty­me­trów i cienki kawa­łek szkła.

Jestem prze­ra­żona i boję się poru­szyć choćby o cen­ty­metr. Oczami wyobraźni widzę… Nie, to jakiś obłęd! Co się z tobą dzieje, dziew­czyno? Dla­czego sama to sobie robisz? Za oknem nikogo nie ma!

Otwie­ram oczy…

ROZ­DZIAŁ 1

12 sierp­nia

– Zuzka! Zuzka!

Wyry­wam się, ale ktoś mnie trzyma. Mocno. Nie widzę go, jest ciemno, ale czuję silne dło­nie na swo­ich przed­ra­mio­nach. Krzy­czę i pró­buję uwol­nić się z uści­sku.

– Zuzka, to ja. Marek! Obudź się, Zuzka…

Znam ten głos. Czuję na skro­niach zimny pot, włosy kleją mi się do twa­rzy.

– Już dobrze, kocha­nie. To tylko kosz­mar. Jestem przy tobie.

Szar­pię się jesz­cze przez chwilę, ale jego słowa spra­wiają, że powoli się uspo­ka­jam. Roz­glą­dam się nie­pew­nie w ciem­no­ści, wciąż jestem zdez­o­rien­to­wana, ale z każdą kolejną sekundą strach ula­tuje. Jestem w łóżku, pod cie­płą koł­drą, a obok mnie on.

– Już dobrze, Zuza. Mia­łaś jakiś kosz­mar, ale już po wszyst­kim – mówi z tro­ską w gło­sie.

– Boże… – szep­czę. – Boże, Marek…

Oddy­cham głę­boko, serce wciąż wali jak sza­lone, ale już wiem, że jestem bez­pieczna. Wiem, że to tylko kosz­mar. Sły­szę prze­ska­ku­jący pstry­czek i po chwili mrok roz­ja­śnia żół­tawe świa­tło noc­nej lampki. Marek mruży oczy, mruga kil­ka­krot­nie, a potem mnie przy­tula. Sku­lona zata­piam się w jego sil­nych ramio­nach, przy­kła­dam głowę do jego sze­ro­kiej piersi, wtu­lam się w mojego męż­czy­znę i znaj­duję w tym uko­je­nie.

– Już wszystko dobrze, wszystko dobrze, kocha­nie – powta­rza i deli­kat­nie masuje moje nagie ramiona, a ja nie chcę, aby prze­stał.

Jego cie­pły oddech jest mia­rowy i spo­kojny. Spra­wia, że czuję się bez­piecz­nie. Odgar­niam z policz­ków dłu­gie włosy, z któ­rych jestem tak dumna. Nie­dbale zakła­dam je za uszy.

– To… – Nie wiem, co powie­dzieć. On czeka. – To było takie praw­dziwe… – dodaję szep­tem i przy­kła­dam dłoń do brzu­cha. Wciąż jest pra­wie pła­ski, choć widać już nie­wielką wypu­kłość. Jestem w czwar­tym mie­siącu ciąży i noszę w sobie dwie małe istotki, które bar­dzo kocham.

– Prze­stra­szy­łaś mnie, Zuza – szep­cze Marek.

Mil­czę. Wciąż jesz­cze nie zrzu­ci­łam z sie­bie sen­nej paję­czyny. Sta­ram się oddy­chać głę­boko i powoli. Zdaje się, że jestem już cał­kiem przy­tomna, ale sen, nie, nie sen, kosz­mar wciąż sie­dzi mi w gło­wie.

– Śniło mi się… – zaczy­nam, ale nagle uzmy­sła­wiam sobie, że chyba nie powin­nam mówić mu całej prawdy. Wie­rzę, że mu na mnie zależy i mógłby źle zin­ter­pre­to­wać moje słowa. Jesz­cze mu w pełni nie ufam.

Nie prze­staje mnie tulić. Jest deli­katny i wyro­zu­miały.

– Czę­sto mie­wasz kosz­mary? – pyta. Boję się, że w tym pyta­niu jest dru­gie dno.

– Nie – odpo­wia­dam. – To był pierw­szy od wielu lat. – Kła­mię, ale tylko tro­chę.

Kosz­mary towa­rzy­szą mi od zawsze, przez całe moje życie. Kosz­mar to ja. Ale nie mogę mu tego powie­dzieć. Boję się jego reak­cji. I tak wie już wystar­cza­jąco dużo.

– Powiesz, co cię tak prze­ra­ziło? – pyta, w jego tonie sły­chać szczerą tro­skę.

Moje dło­nie w jego rękach są wiot­kie i deli­katne. Jest dużym i sil­nym męż­czy­zną. Inne dziew­czyny może by powie­działy, że takim tro­chę misio­wa­tym, ale ja lubię ten typ face­tów, natu­ral­nych, bez tan­det­nych tatu­aży i eks­tre­mal­nie wyrzeź­bio­nych brzu­chów. Takich, któ­rzy potra­fią nie tylko wyci­skać cię­żary na siłowni, ale też wymie­nić koło w samo­cho­dzie czy uszczelkę w kra­nie. Marek wydaje się wła­śnie takim face­tem. „Wydaje się” to dobre okre­śle­nie, bo tak naprawdę pra­wie go nie znam. I nie wiem, czy dobrze robię, że pozwo­li­łam mu się do sie­bie zbli­żyć tak szybko.

Odwra­cam głowę i nasze usta się spo­ty­kają. Cału­jemy się deli­kat­nie, a potem po pro­stu patrzymy sobie w oczy. Zasta­na­wiam się, gdzie jest haczyk, bo prze­cież tacy męż­czyźni nie ist­nieją. Ale im dłu­żej wpa­truję się w jego ciemne tęczówki, tym moc­niej utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że los po latach jed­nak się do mnie uśmiech­nął. Marek jest dosko­nały i to mnie prze­raża. Do tej pory o ide­ałach czy­ta­łam tylko w baj­kach i roman­sach. I choć wyda­wały mi się one tak nie­wia­ry­godne, że aż głu­pie, pochła­nia­łam je hur­towo i każdy kolejny spra­wiał, że odpły­wa­łam do świata marzeń, do świata, w któ­rym męż­czyźni są męż­czy­znami i wie­dzą, jak zadbać o swoje kobiety. Marek taki wła­śnie jest. Wie, jak zadbać o swoją kobietę. Wie, jak zadbać o mnie. To facet z bajki. Wraż­liwy, opie­kuń­czy, odpo­wie­dzialny, a do tego cał­kiem przy­stojny i naprawdę dobry w łóżku. Myślę, że mógłby mieć każdą…

– Powiesz mi czy idziemy spać? – pyta raz jesz­cze i kła­dzie swoją dłoń na moim brzu­chu.

Tacy męż­czyźni nie ist­nieją, powta­rzam sobie w duchu. Powta­rzam to raz po raz, po raz setny pytam samą sie­bie, dla­czego ten facet chce zwią­zać się z kobietą w czwar­tym mie­siącu ciąży. Ow­szem, jestem atrak­cyjna. Mam dłu­gie włosy w kolo­rze słońca, duże zie­lone oczy, aksa­mitną skórę, pełne usta. Natura nie poską­piła mi rów­nież figury, a moje kształty spra­wiają, że więk­szość męż­czyzn ogląda się za mną na ulicy, z tru­dem powstrzy­mu­jąc się nawet w towa­rzy­stwie swo­ich part­ne­rek. Dłu­gie i szczu­płe nogi, sze­ro­kie bio­dra, wąska talia, jędrny biust. Gdy­bym miała w życiu wię­cej szczę­ścia, pew­nie cho­dzi­ła­bym teraz po wybie­gach dla mode­lek, ale tyle tego szczę­ścia nie mia­łam, a jedyną pro­po­zy­cją, jaką dosta­łam od jed­nego z moich byłych, oka­zała się rola w tanim fil­mie porno.

Znam swoje atuty, tym bar­dziej boję się, że Marek nie jest ze mną szczery. Może pra­gnie tylko mojego ciała, roz­ko­szy, którą może mu ono dać? Może tylko dziś, jutro, poju­trze mówi, że mnie kocha, a za tydzień po pro­stu prze­sta­nie odbie­rać tele­fony, a ja znów zostanę sama, bez pie­nię­dzy, z dłu­gami, bez szans na pod­ję­cie jakiej­kol­wiek pracy, bo kto zatrudni kobietę w ciąży?

Wciąż wpa­truję się w jego błysz­czące źre­nice i nie mogę pozbyć się tar­ga­ją­cych mną wąt­pli­wo­ści. Znów mnie całuje, a ja daję się ponieść emo­cjom. Nie chcę myśleć o tym co złe, chcę zapo­mnieć o tym śnie, o tym, co zoba­czy­łam za oknem.

– Pój­dziemy spać, ale naj­pierw… – szep­czę uwo­dzi­ciel­sko.

Prze­su­wam dłoń w oko­lice jego kro­cza. Jest gotowy, jak zawsze. Całuję go jesz­cze raz, lekko przy­gry­zam dolną wargę. Odwza­jem­nia piesz­czotę, muska ustami szyję, piersi, gryzę jego sutki, wiem, że to lubi. Robimy się zachłanni sie­bie nawza­jem, czuję, że też jestem już gotowa, uno­szę bio­dra, wśli­zguję się na niego i dosia­dam go. Kochamy się długo i namięt­nie, świat wiruje, jestem szczę­śliwa. W końcu nad­cho­dzi orgazm, przez moje ciało prze­biega fala dresz­czy, spi­nam się, krzy­czę, wtedy on jesz­cze przy­spie­sza i chwilę póź­niej eks­plo­duje we mnie niczym gorący wul­kan.

Osu­wam się na niego, wyczer­pana, szczę­śliwa, czuję się jak w bajce. Deli­kat­nie muskam ustami jego ucho i po raz pierw­szy mówię, że go kocham.

ROZ­DZIAŁ 2

13 sierp­nia

Budzi mnie sygnał smart­fona. Odwra­cam się w stronę Marka, ale nieco zasko­czona zauwa­żam, że jego miej­sce jest puste. Przez chwilę po pro­stu leżę i uśmie­cham się pod nosem na wspo­mnie­nie ostat­niej nocy.

Drzwi do sypialni są zamknięte, ale sły­szę, że Marek krząta się po kuchni. Po domu nie­sie się odgłos pra­cu­ją­cego eks­presu i stu­kot noża ude­rza­ją­cego o drew­nianą deskę, sze­lest jakie­goś opa­ko­wa­nia, kroki. Uśmie­cham się do sie­bie. Nagle drzwi otwie­rają się z impe­tem i mój męż­czy­zna wcho­dzi z tacką ze śnia­da­niem. Ma na sobie tylko far­tu­szek imi­tu­jący gołą klatkę pier­siową rzym­skiego gla­dia­tora. Kupi­łam mu go kilka dni temu porwana wspól­nie oglą­da­nym seria­lem o Spar­ta­cu­sie. Jeden z wąt­ków przed­sta­wia rela­cję Lukre­cji, żony wła­ści­ciela ludus, oraz Krik­sosa, mistrza areny, któ­rego ta pierw­sza zmu­sza do pota­jem­nych scha­dzek w wia­do­mym celu.

– Domina… – wita się i z gra­cją kła­dzie tackę na prze­ście­ra­dle. – Dziś pro­po­nuję tosty z serem, szynką i ogór­kiem kiszo­nym oraz jogurt z musem jago­do­wym i cap­puc­cino. Oczy­wi­ście dla pani bez­ko­fe­inowe – dodaje, następ­nie kła­nia się nisko, sta­ra­jąc się przy tym zacho­wać pełną powagę.

Patrzę na niego z nie­do­wie­rza­niem. Jesz­cze raz powta­rzam sobie w duchu, że tacy faceci nie ist­nieją. Pod­chwy­tuję zapro­po­no­waną przez Marka grę i spo­glą­dam na tacę. Pro­fe­sjo­nal­nym okiem oce­niam zdol­no­ści kuli­narne mojego nie­wol­nika, następ­nie w pierw­szej kolej­no­ści się­gam po fili­żankę i upi­jam łyk kawy. Uno­szę brew i rzu­cam swemu słu­dze pełne uzna­nia spoj­rze­nie.

– Posta­ra­łeś się, Marku… to zna­czy Krik­so­sie – popra­wiam się. – W nagrodę możesz wyma­so­wać stopy swej pani – dodaję, nie wycho­dząc z roli.

– Jak moja pani sobie życzy – odpo­wiada i natych­miast przy­klęka na skraju łóżka.

Marek bie­rze moje stopy w dło­nie i zaczyna deli­kat­nie maso­wać, sku­pia­jąc na nich całą swoją uwagę, jakby naprawdę był dyplo­mo­wa­nym masa­ży­stą albo nie­wol­ni­kiem goto­wym speł­nić każde żąda­nie swej pani. Uwiel­biam to, uwiel­biam mieć maso­wane stopy. Odgry­zam kawa­łek tosta, popi­jam pyszną kawą, delek­tuję się tą chwilą. Zer­kam na niego, ale on nie reaguje. Wciąż wydaje się pochło­nięty masa­żem, sku­piony, w pew­nym momen­cie wkłada do ust palce moich stóp i zaczyna je pie­ścić języ­kiem. Cicho poję­kuję, bo to dla mnie naj­więk­sza roz­kosz. Odkła­dam tacę i jesz­cze przez kilka minut pozwa­lam mu pie­ścić moje stopy, a potem odwdzię­czam się w spo­sób, który męż­czyźni uwiel­biają ponad wszystko.

– Uwiel­biam cię – szep­czę, gdy leży w pełni zaspo­ko­jony.

– Ja cie­bie też, Zuza – odpo­wiada. – Dzię­kuję, że jesteś – dodaje i gła­dzi mnie po wło­sach.

Leżymy jesz­cze przez kilka minut i choć mogłoby to trwać cały dzień, przy­po­mi­nam sobie, że prze­cież Marek musi dziś po połu­dniu wyje­chać w inte­re­sach. Nie wiem gdzie dokład­nie, ale chyba daleko, bo mówił, że może wró­cić dopiero wie­czo­rem albo nawet w nocy. Zer­kam na zega­rek. Docho­dzi jede­na­sta, naj­wyż­szy czas, aby wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Myślę, że miło by mu było, gdy­bym przy­go­to­wała mu na drogę kanapki.

– Pani zmyka do łazie­neczki – oznaj­miam i daję mu buziaka.

Gdy wra­cam, wyką­pana, ucze­sana i uma­lo­wana, Marek leży w dużym pokoju z nosem w smart­fo­nie. Ma na sobie ciem­no­nie­bie­skie dżinsy, raczej z tych bar­dziej ele­ganc­kich, białą koszulę, tylko włosy wciąż są w lek­kim nie­ła­dzie.

– Moja pani już wypie­lę­gno­wała swoje boskie ciało? – pyta, uno­sząc wzrok znad wyświe­tla­cza.

– Tak – odpo­wia­dam. – Pani jest już piękna i pach­nąca.

– Moja pani zawsze jest piękna i pach­nąca.

– Nawet jak jest coraz grub­sza?

– Zawsze.

Marek wstaje z kanapy, pod­cho­dzi do mnie i kła­dzie mi dło­nie na bio­drach, a potem kil­ka­krot­nie całuje mnie w szyję, chwyta i lekko ści­ska pośladki.

– Kocham cię, Zuza – mówi.

– Ja cie­bie też, Marek – odpo­wia­dam.

Przez chwilę namięt­nie się cału­jemy, a potem Marek daje mi deli­kat­nego klapsa i idzie do łazienki.

– Chcesz zostać czy wycho­dzisz? – pyta pod­nie­sio­nym gło­sem. Przez szparę widzę, jak na włosy nakłada żel.

– Umó­wi­łam się w mie­ście z Agatą – odpo­wia­dam. – Pój­dziemy na kawę, poplot­ku­jemy, a potem wpadnę jesz­cze na chwilę do sie­bie.

– Jak chcesz, to może­cie sobie nawet wal­nąć lampkę wina. To zna­czy ona może – popra­wia się. – Ja wcze­śniej niż przed pół­nocą nie wrócę. Wła­śnie dosta­łem wia­do­mość, że chło­paki mogą się spóź­nić, więc mi też zej­dzie tro­chę dłu­żej.

Wiem tyle, że Marek pro­wa­dzi jakieś inte­resy w Niem­czech. Jest kie­row­ni­kiem budowy albo kimś takim. Na pewno odpo­wiada za ludzi, bo czę­sto wspo­mina o chło­pa­kach albo eki­pach mon­ta­żo­wych. Ostat­nio miał lekki zastój, ale firma, w któ­rej pra­cuje, podobno znów dostała zle­ce­nia i szy­kuje się gorący okres.

– To może zosta­niesz na obiad? – pytam.

– Nie, Zuza. Kiedy spa­łaś, zadzwo­ni­łem do tego faceta, który ma mi dostar­czyć drewno na opał. Gość powie­dział, że może być w Topo­rzy­cach koło czter­na­stej, więc pomy­śla­łem, że po dro­dze do Niemca ogarnę ten temat. Nie chcę… – Marek wycho­dzi z łazienki, popra­wia­jąc koł­nie­rzyk koszuli – …nie chcę, żeby zrzu­cił to byle gdzie. Poza tym to wszystko trzeba będzie jesz­cze porą­bać.

– Porą­bać?

– Wycho­dzi taniej, zresztą tro­chę ruchu mi nie zaszko­dzi.

Marek nie jest kre­zu­sem i od początku naszej zna­jo­mo­ści tego przede mną nie ukrywa. Doce­niam to, bo więk­szość face­tów zwy­kle wymy­śla nie­stwo­rzone histo­rie na temat branży, w któ­rej pra­cuje, albo swo­ich zarob­ków tylko po to, aby w eks­pre­so­wym try­bie zacią­gnąć kobietę do łóżka. Ilu to ja już pozna­łam leka­rzy, den­ty­stów czy adwo­ka­tów, któ­rzy o swo­jej pracy mówili tylko, że jest „nudna i lepiej poroz­ma­wiać o czymś przy­jem­niej­szym”. Ci, któ­rzy rze­czy­wi­ście mieli gruby port­fel, z reguły oka­zy­wali się podej­rza­nymi typami z kon­tak­tami w pół­światku albo pod­sta­rza­łymi dyrek­to­rami ban­ków szu­ka­ją­cymi odskoczni od mara­zmu życia rodzin­nego. Przy nich Marek jawi się jako pra­co­wity, zaradny i odpo­wie­dzialny męż­czy­zna, który co prawda nie jest boga­czem, ale potrafi o sie­bie zadbać i nie narzeka na brak pie­nię­dzy, bo wie, jak nimi zarzą­dzać. Tam, gdzie można zna­leźć jakieś oszczęd­no­ści, stara się ogra­ni­czyć wydatki. Od początku bar­dzo podo­bało mi się takie podej­ście. Może dla­tego, że Marek, choć jesz­cze do nie­dawna miał ojca, od zawsze musiał radzić sobie sam.

– Chcia­ła­bym zoba­czyć, jak rąbiesz to drewno – mówię i posy­łam mu filu­terne spoj­rze­nie.

– Zoba­czysz, Zuza, ale dopiero w week­end – odpo­wiada, pusz­cza­jąc do mnie oko. – Elek­trycy muszą jesz­cze dopro­wa­dzić do ładu insta­la­cję i w zasa­dzie będzie można się już wpro­wa­dzać.

– Dach też już zro­bili?

– Podobno koń­czą. Z nimi też chcę się zoba­czyć, ale gwa­ran­tuję, że na week­end dom będzie gotowy.

– To super.

Nie do końca jestem pewna, czy aby na pewno jest super. Prze­pro­wadzka do Topo­rzyc to jedna wielka nie­wia­doma. Wciąż się waham, prze­cież znamy się zale­d­wie kilka tygo­dni.

– Poje­dziemy w pią­tek i posie­dzimy do nie­dzieli – mówi. – Tak na próbę. Jestem pewny, że ci się spodoba.

– Okej.

Ten pomysł aku­rat naprawdę mnie kręci: dwie noce w głu­szy, nad uro­kli­wym jezio­rem, i to w towa­rzy­stwie uko­cha­nego. Brzmi co naj­mniej obie­cu­jąco. Poza tym jeśli mam tam w przy­szło­ści zamiesz­kać, to naj­pierw wypa­da­łoby cha­łupę prze­te­sto­wać, a wspólny week­end wydaje się do tego ide­alną oka­zją.

– Cie­szę się, że ty się cie­szysz. – Marek pakuje do torby przy­go­to­wane przeze mnie kanapki, wyj­muje z lodówki butelkę mro­żo­nej her­baty i zaczyna roz­glą­dać się za klu­czami do samo­chodu. Leżą na stole, więc chwyta je w garść. – Muszę lecieć, kocha­nie. Czuj się jak u sie­bie, a gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała, to dzwoń.

– Jedź ostroż­nie. Kocham cię.

– Ja cie­bie też. Pa.

Daje mi ostat­niego buziaka, wsuwa stopy w skó­rzane moka­syny i wycho­dzi z domu. Pod­cho­dzę do drzwi i spo­glą­dam przez wizjer. Mój męż­czy­zna znika za win­klem w głębi kory­ta­rza. Wtedy przy­po­mina mi się sen i to, co zoba­czy­łam za oknem. Momen­tal­nie odkle­jam oko od wizjera, w oba­wie przed tym, że znów mogę to zoba­czyć.

Głu­pia jesteś, myślę, ale i tak prze­krę­cam oba zamki.

* * *

– Daj mu szansę, Zuzka – radzi Agata, która jest moją naj­lep­szą, a w zasa­dzie jedyną przy­ja­ciółką. Ma kru­czo­czarne włosy do ramion, kilka tatu­aży i dwa­na­ście kol­czy­ków: w tym w pępku, języku i nosie. Moja rówie­śniczka, jest dla mnie jak sio­stra, razem wycho­wy­wa­ły­śmy się w domu dziecka. – Nie dość, że jest cho­ler­nie przy­stojny, to jesz­cze samo­dzielny, odpo­wie­dzialny, opie­kuń­czy, tro­skliwy, cie­pły… – wyli­cza na pal­cach, wymow­nie uno­sząc brwi przy każ­dej kolej­nej wyar­ty­ku­ło­wa­nej zale­cie Marka.

– No wła­śnie…

– Pocze­kaj, pocze­kaj, bo nie skoń­czy­łam. Lećmy dalej. – Wysta­wia drugą dłoń. – Doj­rzały, zaradny, samo­wy­star­czalny, pra­co­wity, a do tego nie musisz się mar­twić o teściową, bo nie ma matki, i jesz­cze w bonu­sie masuje ci stopy i daje orga­zmy. Kuźwa, kobieto! Bra­kuje mi pal­ców. Nad czym ty się jesz­cze zasta­na­wiasz?

– No wła­śnie to jest zbyt piękne, żeby było praw­dziwe – odpo­wia­dam, tak tro­chę na prze­kór.

– I wiesz co jesz­cze, Zuza? – Agata nachyla się nad swoją fili­żanką, uda­jąc prze­sad­nie poważną. – Zapo­mnia­ły­śmy o naj­waż­niej­szym.

– No niby o czym?

– Marek jest WOLNY!

Agata chi­cho­cze, łączy pię­ści pod brodą jak mała dziew­czynka, która usły­szała, że zaraz dosta­nie lizaka. Też się uśmie­cham i prze­ko­ma­rzamy się jak dwie nasto­latki, nieco za bar­dzo zwra­ca­jąc uwagę innych klien­tów kawiarni.

– Ale, Aga… – mówię, gdy w końcu prze­sta­jemy świ­ro­wać. – Ja wiem, że wszystko wygląda jak w bajce. Wła­śnie dla­tego mam wąt­pli­wo­ści.

– Daj mu szansę – naci­ska. – Prze­cież nie musisz się od razu haj­tać. Mówisz, że chce cię zabrać do tego domu nad jezio­rem na week­end. Pojedź i prze­ko­naj się, jak tam jest.

– Jestem pewna, że będzie super.

– Sama widzisz…

– Ale… – Przez chwilę zasta­na­wiam się nad tym, co tak naprawdę chcę powie­dzieć. – Zamiesz­kać tam na stałe? Prze­cież to straszna wio­cha. Podobno nawet asfaltu nie ma. Tam psy dupami szcze­kają. I ta nazwa… Topo­rzyce.

– Oj tam, oj tam. Gadasz, jak­byś już tam była. – Agata nabija na widel­czyk kawa­łek muf­finki i wkłada go do ust. – Poza tym czego ty teraz ocze­ku­jesz? Nie­długo uro­dzisz dwie piękne dziew­czynki i co? Masz zamiar co tydzień bie­gać na imprezy? Po tym wszyst­kim tro­chę spo­koju dobrze ci zrobi. Żaden komor­ni­czy kuta­fon nie będzie cię tam nacho­dził. Same plusy, Zuza. Uwa­żam, że to wspa­niały pomysł.

– No nie wiem…

– Ta wio­ska to nie koniec świata – cią­gnie. – Poza tym prze­cież Marek ma samo­chód. Będziesz mobilna. Co ci szko­dzi spró­bo­wać?

– Chyba masz rację. Zresztą… – wzdy­cham, czuję nagły przy­pływ smutku – …chyba nie mam innego wyj­ścia.

– Zawsze jest jakieś wyj­ście, ale nie będę się kłó­cić. To w tej chwili dla cie­bie naj­lep­szy wybór. Kiedy Marek ma zamiar się wpro­wa­dzić?

– Nie­długo. Naj­pierw chce przy­go­to­wać wszystko na tip-top, wypo­wie­dział też umowę najmu w mie­ście. Ale naj­pierw ten week­end.

– To może byśmy was odwie­dzili z Mate­uszem? W sobotę i nie­dzielę ma być gorąco, a my nie mamy żad­nych pla­nów.

Że też wcze­śniej nie przy­szło mi to na myśl. Wyobra­ża­łam sobie, że spę­dzę ten week­end z Mar­kiem tylko we dwoje, ale wizyta przy­ja­ciół to prze­cież fan­ta­styczny pomysł. Od początku tej zna­jo­mo­ści bar­dzo zale­żało mi na tym, aby Marek lepiej poznał Agatę i Mate­usza.

– Chęt­nie – mówię. – Może nawet zosta­li­by­ście na noc? Marek twier­dzi, że dom jest duży.

– A nie będziemy wam prze­szka­dzać…? – pyta przy­ja­ciółka, wymow­nie uno­sząc brew.

– Już mówi­łam, że dom jest duży… – odpo­wia­dam, wyraź­nie kła­dąc nacisk na ostat­nie słowo.

– Skoro tak, to poga­dam z Matim. Chło­paki się napiją, popro­szę go, aby wyba­dał grunt.

– Nie, lepiej nie… – pro­te­stuję.

– Jak chcesz, ale mój stary jest w tym naprawdę dobry. Wiesz… han­dlo­wiec musi mieć bajerę.

Agata od trzech lat jest w cał­kiem uda­nym związku z Mate­uszem. Na początku za nim nie prze­pa­da­łam, uwa­ża­łam, że ode­brał mi jedyną bli­ską osobę. Ow­szem, miał też inne wady, kom­pul­syw­nie grał na kon­soli i palił zioło (choć podobno ostat­nio mocno to ogra­ni­czył), ale miał poczu­cie humoru i nie­źle płatną pracę, a do tego według wszyst­kich zna­ków na nie­bie i ziemi nie oglą­dał się za innymi kobie­tami. Tego, że Agata nie była już wyłącz­nie moja, nie mogłam mu jed­nak wyba­czyć. Wiem, że to strasz­nie samo­lubne, ale nikt wycho­wany w nor­mal­nej rodzi­nie nie zro­zu­mie naszej rela­cji. Przez więk­szość życia były­śmy nie­roz­łączne. W bidulu dzie­li­ły­śmy pokój, potem szkolną ławkę i kolejne przy­gody, począw­szy od kon­cer­tów roc­ko­wych, po wyjazdy za gra­nicę w poszu­ki­wa­niu pracy.

Ni­gdy nie mia­łam wiel­kich aspi­ra­cji, nie chcia­łam być lekarką, praw­niczką czy infor­ma­tyczką, zna­łam swoje ogra­ni­cze­nia, nie poszłam na stu­dia, bo wtedy myśla­łam, że to strata czasu i lep­szym roz­wią­za­niem jest wyjazd do Lon­dynu. Ow­szem, gdzieś tam z tyłu głowy tliła się nadzieja na zro­bie­nie kariery w mode­lingu, cho­dzi­łam więc na castingi, wysy­ła­łam port­fo­lio, a wie­czo­rami bie­ga­łam z tacką i nale­wa­łam piwo. Zawsze było bli­sko, ale zawsze też koń­czyło się tak samo. Za duży tyłek, mówili. Z takimi bio­drami mogłam grać w por­no­sach, a nie cho­dzić po wybie­gach. Nie­któ­rzy przed­sta­wiali pro­po­zy­cje nie do odrzu­ce­nia. Mam jed­nak swój honor i nie zamie­rza­łam robić kariery, obcią­ga­jąc fiuty. Inne dziew­czyny nie miały podob­nych obiek­cji i dosta­wały przy­naj­mniej role w rekla­mach tanich środ­ków czysz­czą­cych albo tych na erek­cję. A potem kil­ka­set fun­tów i wil­czy bilet, bo w kolejce cze­kało dzie­sięć następ­nych. Po nie­ca­łych dwóch latach moje marze­nia osta­tecz­nie wypa­ro­wały i zde­cy­do­wa­ły­śmy razem z Agatą wró­cić do Pol­ski. Zaosz­czę­dzone pie­nią­dze zain­we­sto­wa­ły­śmy w sklep z uży­waną odzieżą, ale naj­wy­raź­niej porwa­ły­śmy się z motyką na słońce, bo inte­res nie wypa­lił. Wró­ci­ły­śmy do punktu wyj­ścia, posta­no­wi­ły­śmy jed­nak zostać w kraju, ona zatrud­niła się jako fry­zjerka, ja w skle­pie odzie­żo­wym popu­lar­nej marki i żyły­śmy z dnia na dzień, bez więk­szych ocze­ki­wań, tak po pro­stu, życiem sza­rego czło­wieka w sza­rym kraju, który nazywa się Pol­ska.

Lata mijały, prio­ry­tety się zmie­niały, Agata zako­chała się w Mate­uszu, a ja po kilku prze­lot­nych zna­jo­mo­ściach zwią­za­łam się z Patry­kiem, któ­rego w panicz­nej pró­bie poszu­ki­wa­nia dru­giej połówki zna­la­złam, a raczej on mnie, na jed­nym z por­tali rand­ko­wych. Kiedy tylko zało­ży­łam pro­fil i wrzu­ci­łam kilka swo­ich fotek, zasy­pała mnie lawina postów, ser­du­szek i polu­bień. Wspo­mi­na­łam już, że jestem atrak­cyjną kobietą, więc mogłam się tego spo­dzie­wać, ale nie myśla­łam, że mój smart­fon będzie się grzał do czer­wo­no­ści dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Więk­szość face­tów nawet nie owi­jała w bawełnę, już w powi­tal­nych postach pro­po­no­wała mi seks, wysy­ła­jąc zdję­cia swo­ich ster­czą­cych przy­ro­dzeń albo oferty wspól­nych wyjaz­dów zagra­nicz­nych w naj­dal­sze zakątki świata, oczy­wi­ście „za darmo”, a co to „za darmo” zna­czyło, to chyba nie muszę wyja­śniać. Mieli pecha, bo nie szu­ka­łam seksu ani tym bar­dziej widoku ich fiu­tów, choć nie­chęt­nie przy­znam, że opcja waka­cji odro­binę kusiła. Z kil­koma nor­mal­niej­szymi tro­chę poga­da­łam, z dwoma się umó­wi­łam, ale na star­cie mi nie przy­pa­so­wali. Zaiskrzyło przy trze­cim, a ten trzeci nazy­wał się Patry­cjusz Kie­dryń­ski.

Na pierw­szą randkę przy­szedł odstrze­lony w spodnie w kant i drogą koszulę, blond włosy miał ele­gancko uło­żone, ład­nie pach­niał, kilka gór­nych guzi­ków roz­piął z pełną pre­me­dy­ta­cją, abym mogła dostrzec zarys jego umię­śnio­nej klatki pier­sio­wej. Był nie­zwy­kle inte­li­gentny i oczy­tany, a do tego cza­ru­jący i szar­mancki. Nie chwa­lił się, ile zara­bia i co robi, dopóki go o to nie zapy­ta­łam. Przy­znał, że z zawodu jest komor­ni­kiem, potem oka­zało się, że nie byle jakim, bo głów­nie zaj­mo­wał konta nie­wy­wią­zu­ją­cych się z zobo­wią­zań firm, nawet tych wie­lo­mi­lio­no­wych. Impo­no­wał mi swoją wie­dzą, a do tego nie był nachalny i do łóżka poszli­śmy dopiero na czwar­tej randce. Zosta­li­śmy parą i zako­cha­łam się w nim po uszy. Patryk był czuły, opie­kuń­czy i szybko zaofe­ro­wał, abym się do niego wpro­wa­dziła. Gdy w sieci skle­pów z odzieżą, w któ­rej pra­co­wa­łam, doszło do „reor­ga­ni­za­cji”, a ja przy­pad­kiem się na tę „reor­ga­ni­za­cję” zała­pa­łam i dosta­łam wypo­wie­dze­nie, nawet się ucie­szył, bo uznał, że zara­bia wystar­cza­jąco, aby o nas zadbać. Mia­łam mie­szane uczu­cia, ale osta­tecz­nie nie roze­sła­łam CV i zaję­łam się domem, zaufa­łam mu bez­gra­nicz­nie. Przez kilka mie­sięcy wszystko ukła­dało się jak w bajce, spę­dza­li­śmy ze sobą dużo czasu, w roz­mo­wach zaczął prze­wi­jać się nawet temat dzieci. Wpa­dłam jak śliwka w kom­pot, zupeł­nie stra­ci­łam głowę i nie­stety prze­sta­łam dostrze­gać pewne nie­po­ko­jące sygnały. Przede wszyst­kim od początku uni­kał jakich­kol­wiek kon­tak­tów z moimi zna­jo­mymi i nawet nie chciał sły­szeć o spo­tka­niach z Agatą i Mate­uszem. Coraz czę­ściej wyjeż­dżał też w dele­ga­cje. W pew­nym momen­cie, oczy­wi­ście po kilku wspól­nych i bar­dzo upoj­nych dniach, pod­su­nął mi do pod­pi­sa­nia jakieś papiery, tłu­ma­cząc to męt­nie ulgami podat­ko­wymi albo innymi para­gra­fami, któ­rych kom­plet­nie nie rozu­mia­łam. Wyja­śnił mi, że ma szansę tanio wyku­pić kamie­nicę w sto­licy, ale żeby nie zaro­bić zbyt wiele, to chce ją prze­pi­sać na mnie.

– Mam zostać wła­ści­cielką kamie­nicy w War­sza­wie? – zapy­ta­łam, robiąc wiel­kie oczy.

– Brzmi nie­źle, co? – Puścił do mnie oko. – Za pół roku będziesz mogła mi ją odsprze­dać po dwu­krot­nie wyż­szej cenie, a wtedy pie­nią­dze zostaną w rodzi­nie. Co ty na to?

Pamię­tam, jak wypo­wie­dział to słowo. Rodzina. Zawsze była dla mnie swo­istą abs­trak­cją, choć bar­dzo przeze mnie pożą­daną, tak jak może pożą­dać rodziny ktoś, kto ni­gdy tej rodziny nie miał i nawet nie znał swo­ich rodzi­ców. Może dla­tego zacho­wa­łam się tak, jak­bym doznała jakie­goś zaćmie­nia umy­słu. Nie zapa­liła mi się czer­wona lampka, alarm nie zadzwo­nił, a na doda­tek myśl, że mogę zostać wła­ści­cielką nie­ru­cho­mo­ści w War­sza­wie, spra­wiła że nawet nie zasta­no­wi­łam się nad ewen­tu­al­nymi kon­se­kwen­cjami. Pod­pi­sa­łam te papiery, a dwa dni póź­niej Patry­cjusz Kie­dryń­ski znik­nął z mojego życia. Gdy prze­stra­szona, że nie mogę się z nim skon­tak­to­wać, zgło­si­łam na poli­cję jego zagi­nię­cie, oka­zało się, że ktoś taki jak Patry­cjusz Kie­dryń­ski nie ist­nieje. Krótko póź­niej zaczęły przy­cho­dzić listy od komor­ni­ków, pod moim blo­kiem krę­ciły się dziwne typy, a gdy w końcu poła­pa­łam się, że zosta­łam oszu­kana, oka­zało się, że jestem winna jakimś ludziom milion osiem­set pięć­dzie­siąt osiem tysięcy czte­ry­sta dwa­na­ście zło­tych i pięć­dzie­siąt dzie­więć gro­szy. To był praw­dziwy szok. Oczy­wi­ście zgło­si­łam sprawę na poli­cję, ale nęka­jący mnie ludzie nie odpusz­czali. Dwa tygo­dnie póź­niej zorien­to­wa­łam się, że jestem w ciąży, zda­łam sobie sprawę z grozy sytu­acji.

Dotarło do mnie, że noszę w sobie dziecko oszu­sta, nie mam pracy ani oszczęd­no­ści, za to pra­wie dwu­mi­lio­nowy dług u nie wia­domo kogo, a do tego legalna abor­cja w tym kraju jest nie­moż­liwa. Na doda­tek żad­nej rodziny, tak naprawdę nikogo, do kogo mogła­bym zwró­cić się o pomoc. Nie tar­gnę­łam się na swoje życie, choć raz byłam naprawdę bli­sko. Otwo­rzy­łam opa­ko­wa­nie sil­nych table­tek psy­cho­tro­po­wych. Gdyby nie zadzwo­niła Agata, pew­nie połknę­ła­bym je wszyst­kie. Umó­wi­ły­śmy się na spo­tka­nie w parku. I wtedy, gdy tak kom­plet­nie się przy niej posy­pa­łam, gdy pękłam, zala­łam się łzami i wyrzu­ci­łam z sie­bie cały żal, los spra­wił, że w moim życiu poja­wił się Marek.

– Pro­szę – powie­dział, wrę­cza­jąc mi znie­nacka bukiet czer­wo­nych róż. – To dla pani. Mam nadzieję, że pozwoli pani zapo­mnieć o smut­kach i pomoże prze­trwać trudne chwile.

– Odwal się, czło­wieku! – fuk­nę­łam i dalej becza­łam, jak skoń­czona idiotka.

Marek poło­żył bukiet na ławce i już nic wię­cej nie powie­dział, tylko sobie poszedł, a potem zoba­czy­łam go jesz­cze raz, gdy minę­ły­śmy go w innej czę­ści parku. Sie­dział pod pięk­nym, maje­sta­tycz­nym kasz­ta­now­cem i patrzył w niebo. Dwa dni póź­niej prze­zna­cze­nie spra­wiło, że nasze drogi znów się skrzy­żo­wały. I tym razem dałam mu szansę.

– Nie chcę nic krę­cić za jego ple­cami – stwier­dzam, po dłuż­szej chwili dłu­ba­nia w mali­no­wym tor­ciku.

– W sumie racja – odpo­wiada Agata, prze­gry­za­jąc swo­jego muf­fina. – Głu­pio by było, gdyby wyszedł jakiś kwas.

Przez chwilę obie sku­piamy się na jedze­niu. Wyobra­żam sobie wie­czór w towa­rzy­stwie Agaty i Mate­usza. Roz­pa­li­li­by­śmy grilla, chło­paki napi­liby się piwa albo i cze­goś moc­niej­szego, może nawią­za­łaby się mię­dzy nimi jakaś nić poro­zu­mie­nia. Brzmi naprawdę sym­pa­tycz­nie, ale mimo to z tyłu głowy wciąż sie­dzi mi coś, co mnie blo­kuje.

– O czym tak myślisz? – Agata widzi, że coś nie daje mi spo­koju.

– Wiesz o czym – odpo­wia­dam, wzdy­cha­jąc.

Agata cmoka i prze­wraca oczami. Czę­sto tak robi, gdy chce mi udo­wod­nić, że ma rację.

– Zuza, wylu­zuj – radzi. – Po co tak się biczu­jesz? Teraz w każ­dym face­cie będziesz widziała Patryka?

– No nie… – kła­mię.

– Więc chuj z nim! Było minęło. Jebać go i gnoja, który go zro­bił.

– Ale… to wszystko wydaje mi się takie nie­re­alne – kon­ty­nu­uję. – Kur­czę, Agata. Znamy się sto lat, więc powiedz mi, czy spo­tka­łaś kie­dyś faceta, który byłby gotowy zwią­zać się z laską w ciąży? I do tego bliź­nia­czej?

– Może po pro­stu źle szu­ka­ły­śmy. Poza tym były­śmy gów­nia­rami i z gów­nia­rzami się zada­wa­ły­śmy. A ten Marek to ile dokład­nie ma?

– Czter­dzie­ści dwa.

– Czyli pew­nie po przej­ściach. Do tego bez­dzietny, co też jest tro­chę dziwne. Pyta­łaś, czy w ogóle może mieć dzieci?

– Nie. – Pro­stuję się gwał­tow­nie. Do tej pory jakoś ni­gdy o tym nie pomy­śla­łam, ale rze­czy­wi­ście to jakoś tłu­ma­czy­łoby, dla­czego Marek chce się zaan­ga­żo­wać w zwią­zek z cię­żarną.

– Widzisz, Zuza… – Agata zbiera widel­czy­kiem pozo­stałe na tale­rzu okruszki. – Tak naprawdę jesz­cze nic o nim nie wiesz i nie możesz z zało­że­nia trak­to­wać go jak kolej­nego kuta­fona, który chce cię wyko­rzy­stać. Na moje oko facet też szuka poważ­nego związku. A może po pro­stu zako­chał się po uszy? Daj mu szansę, bo jak nie, to sama się za niego wezmę.

– Ej… – Sztur­cham ją lekko. – Wara od mojego faceta, wiedźmo…

– No! – Agata się uśmie­cha. – I to jest moja Zuzka! Taką chcę cię oglą­dać na co dzień.

Wycho­dząc z kawiarni, dzię­kuję w duchu, że ją mam. Kocham ją.

ROZ­DZIAŁ 3

17 sierp­nia

Słońce praży nie­mi­ło­sier­nie. Koń­cówka sierp­nia jest wyjąt­kowo upalna i nad jezio­rem Wiedź­mie kłę­bią się tłumy pla­żo­wi­czów. Mam na sobie cał­kiem skąpe bikini, choć czuję się w nim tro­chę nie­kom­for­towo, bo brzu­szek w ostat­nich dniach wyraź­nie się zaokrą­glił, a ja nawet nie pomy­śla­łam, żeby kupić sobie kostium dla cię­żar­nych. Sie­dzę na pomo­ście oparta o barierki i obser­wuję bawią­cych się ludzi. Wokół panuje straszny har­mi­der. Dzie­ciaki bie­gają, ska­czą na główkę albo na bombę, jakiś facet pusz­cza z synem lata­wiec, ale wiatr jest słaby i śred­nio im to wycho­dzi. Mój wzrok przy­kuwa młoda matka z dwójką może rocz­nych chłop­ców. Ma nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat, krót­kie włosy i na brzu­chu wciąż wyraźne fałdki po ciąży. Co jakiś czas, lekko nakry­wa­jąc się ręcz­ni­kiem, karmi synów, a potem ojciec chwyta ich za rączki i plu­ska się z nimi w płyt­kiej wodzie.

Czy w następne waka­cje ja też będę kar­miła moje córki, a Marek będzie bawił się z nimi na plaży? Patrząc na nich, odczu­wam całą gamę sprzecz­nych emo­cji. Roz­tkli­wiam się, aby chwilę póź­niej wal­czyć z natło­kiem czar­nych myśli, uśmie­cham się, aby zaraz zadu­mać się nad swoim nie­pew­nym losem.

– Nasma­ru­jesz mi plecy? – zaga­duje Agata, która wyle­guje się tuż obok mnie.

– A nie chcesz pocze­kać na Mate­usza? – odpo­wia­dam zaczep­nie.

Nie odpo­wiada. Nasi faceci stoją na pobli­skim cypelku, palą papie­rosy i dys­ku­tują z jakimś wąsa­tym typem, zapewne pra­cow­ni­kiem wypo­ży­czalni sprzętu wod­nego. Facet poka­zuje im pal­cem jakiś punkt na jezio­rze, a oni żywo gesty­ku­lują. Cie­szę się, że szybko zła­pali kon­takt, a Marek dys­kret­nie powie­dział mi, że z Mate­usza to jest „nawet spoko gość”.

Się­gam po ole­jek i spry­skuję plecy mojej przy­ja­ciółki, po czym kil­koma wpraw­nymi ruchami wsma­ro­wuję go w skórę. Deli­kat­nie obcho­dzę się ze zna­mie­niem pod łopatką. To ciemna plamka wiel­ko­ści dorod­nej cze­re­śni. Agata twier­dzi, że nie powinna jej opa­lać, dla­tego zwy­kle nakłada na nią krem z naj­moc­niej­szym fil­trem. Tym razem go nie wzięła i musi wystar­czyć „dwu­dziestka”.

– Kawał chłopa z tego two­jego Marka – stwier­dza, mru­żąc oczy. – Z tej odle­gło­ści mój Mate­uszek to przy nim mikrus, no nie?

– No mały nie jest… – rzu­cam i dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że moje słowa brzmią tro­chę dwu­znacz­nie.

Agata odwraca głowę i przy­tyka dłoń do czoła. Wydyma usta w wymow­nym gry­ma­sie, który dobrze znam.

– Pod tym wzglę­dem mojemu też nic nie bra­kuje, kochana – odpo­wiada, a potem sięga do torebki, z któ­rej wyciąga oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Nakłada je i dodaje: – Choć ostat­nio nasze poży­cie nie wygląda tak jak kie­dyś. I nie wiem, kurwa, co o tym myśleć.

W jej tonie wyczu­wam roz­go­ry­cze­nie, a nawet coś, co mogłoby brzmieć jak oskar­że­nie. Tro­chę mnie to dziwi, bo do tej pory Agata raczej chwa­liła sobie ten aspekt ich związku. Nie muszę cze­kać zbyt długo, gdy zaczyna skar­żyć się, że choć nawet jej się nie oświad­czył, to bzy­kają się raz na tydzień albo i rza­dziej, a do tego Mate­usz pod­cho­dzi do seksu jak do odra­bia­nia pańsz­czy­zny.

– Kur­czę… – Mój komen­tarz koń­czy się na jed­nym sło­wie. Nie stać mnie na nic wię­cej.

– Ostat­nio kupił sobie oku­lary VR czy jakoś tak i woli rżnąć w te swoje gierki – cią­gnie dalej.

– Może to tylko taka chwi­lowa fascy­na­cja? – pocie­szam ją. – Wiesz, jacy są faceci. Pogra i zaraz mu się znu­dzi.

– Na razie to mam wra­że­nie, że to mną się znu­dził.

– Kur­czę, prze­pra­szam, Aguś. – Głu­pio mi, że zaczę­łam temat. – Nie tak to miało zabrzmieć.

– Nie, luz. Po pro­stu czuję, że się od sie­bie odda­lamy. Nie wiem, czy to moja wina, czy…

– Na pewno nie twoja.

– Tylko co ja mam zro­bić, Zuza? Jak mam wal­czyć z tymi cho­ler­nymi grami? Cza­sem mam wra­że­nie, że Mati zatrzy­mał się na pew­nym eta­pie i nie ma zamiaru ruszyć z miej­sca.

– Roz­ma­wia­łaś z nim o tym?

– A bo to raz – bąka, ale jakoś tak bez prze­ko­na­nia. – To zna­czy pró­bo­wa­łam, ale jak tylko wspo­mi­nam o gra­niu, to się zape­rza, a potem wycho­dzi z kum­plami naja­rać się zioła.

– W takim razie będzie­cie musieli czę­ściej do nas wpa­dać. Marek nie ma kon­soli i chyba nawet nie umie obsłu­gi­wać pada.

– Naprawdę zaczy­nam ci zazdro­ścić i…

– Dobra, cze­kaj, bo idą – prze­ry­wam jej.

Marek i Mate­usz są już na pomo­ście i powoli suną w naszym kie­runku. Rze­czy­wi­ście wyglą­dają tro­chę śmiesz­nie. Marek mie­rzy dobre sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu i waży co naj­mniej dzie­więć­dzie­siąt kilka kilo­gra­mów, a Mate­usz jest niż­szy pra­wie o głowę i nawet stąd widać mu żebra. Nie, żeby był jakimś strasz­nym chu­dziel­cem, bo dba o wygląd, widać, że od czasu do czasu cho­dzi na siłow­nię, ale przy moim Marku wygląda jak chłop­taś. Robi mi się dziw­nie miło i czuję przy­jemne – o dziwo – ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia, że karta się odwró­ciła. Nasi­lają się, gdy przy­po­mi­nam sobie, jak w kawiarni opo­wia­da­łam Aga­cie o naszym „rzym­skim” poranku. Gdy­bym wie­działa o jej pro­ble­mie, to wtedy bym się tak tym nie eks­cy­to­wała.

– Gotowe na wycieczkę? – Mate­usz zaciera dło­nie. Wszę­dzie jest go pełno, ma eks­tra­wer­tyczne uspo­so­bie­nie i cięty humor, dla­tego szybko i łatwo zawiera nowe zna­jo­mo­ści. – Aku­rat są dwa wolne kajaki, więc możemy ruszać z mar­szu – dodaje wyraź­nie nakrę­cony.

– Zare­zer­wo­wa­li­śmy, ale jeśli nie wypły­niemy w ciągu pięt­na­stu minut, to nawet zna­jo­mość z panem Mie­ciem nie pomoże – wtó­ruje mu Marek, trzy­ma­jąc się pod boki.

– Skoro tak, to idziemy – mówię, a Marek pomaga mi się pod­nieść.

Kilka minut póź­niej nasze kajaki prują taflę jeziora. Z początku Marek pró­buje dosto­so­wać tempo do moż­li­wo­ści Mate­usza, ale w poło­wie drogi ma dosyć i szybko odska­ku­jemy na kil­ka­dzie­siąt metrów. Wpły­wamy do wąskiego kanału i tam cze­kamy na naszych przy­ja­ciół, roz­ko­szu­jąc się chwilą tylko dla sie­bie. Sia­damy na wąskim pasie pia­sku, nogi moczymy w wodzie i wsłu­chu­jemy się w odgłosy docho­dzące z szu­wa­rów. W obję­ciach jego potęż­nych ramion czuję się taka kru­cha, a on od czasu do czasu dotyka i deli­kat­nie masuje mój brzuch. W duchu modlę się, aby to nie był tylko sen.

W końcu do kanału wpływa czer­wony kajak Mate­usza i Agaty. Wio­słują w mil­cze­niu i wyglą­dają, jakby przed chwilą o coś się posprze­czali. Gra­molą się z kaja­ków i sia­dają obok nas, a Mate­usz wyciąga z ple­caka pogię­tego skręta i bez słowa go przy­pala. Marek odma­wia, czym bar­dzo mi impo­nuje, ja oczy­wi­ście rów­nież, Agata decy­duje się na kilka buchów, ale pra­wie całego wypala jej part­ner. Przez chwilę we czwórkę mil­czymy i napa­wamy się wido­kiem.

– W takich momen­tach żałuję, że nie uro­dzi­łem się wie­śnia­kiem – wypala znie­nacka Mate­usz, a atmos­fera w jed­nej chwili pęka jak mydlana bańka.

– Mate­usz! – syczy przez zęby Agata, sztur­cha­jąc go łok­ciem.

Kątem oka widzę, jak Marek odwraca głowę w kie­runku nowego kolegi. Nie sądzę, aby Mate­usz powie­dział to z pre­me­dy­ta­cją, ale nie mam też pew­no­ści. Faceci są pro­ści jak drut, zawsze ze sobą kon­ku­rują, przy każ­dej oka­zji poka­zują swoją wyż­szość i Marek tę wyż­szość na kaja­kach wła­śnie poka­zał. I wiem, że gdyby chciał, to mógłby teraz zmiaż­dżyć Matiego jed­nym cio­sem. Zamiast tego sztur­cha go w ramię i po chwili zaczyna się śmiać, a potem śmie­jemy się wszy­scy.

– Uwierz mi, stary, nie masz czego żało­wać – mówi w końcu, gdy prze­sta­jemy recho­tać. – Teraz jest jesz­cze okej, ale gdy byłem dzie­cia­kiem, to cho­dzi­łem srać do wychodka, a matka prała ciu­chy na tarce w jezio­rze.

– Pier­do­lisz? – Mate­usz jest już wyraź­nie na haju.

– Nie pier­dolę. – Teraz wzrok Marka utkwiony jest w jakimś punk­cie po prze­ciw­le­głej stro­nie kanału. – Jestem wie­śnia­kiem z krwi i kości i dobrze mi z tym. Przy wódce opo­wiem ci, jak nocami zasa­dza­li­śmy się na watahy dzi­ków i gołymi rękami ukrę­ca­li­śmy odyń­com łby.

– Poważ­nie?

Mate­usz spo­gląda na Marka i z podzi­wem kiwa głową. Wtedy ten ponow­nie sztur­cha go w bark.

– Teraz to pier­dolę – mówi i par­ska śmie­chem, a potem wszy­scy śmie­jemy się jesz­cze przez jakiś czas.

W końcu wsia­damy z powro­tem do kaja­ków i wzdłuż brzegu wra­camy w oko­lice pomo­stu. Marek roz­li­cza się z panem Mie­ciem i uda­jemy się do domu, w któ­rym mam spę­dzić następne mie­siące, lata, a może i całe życie.

* * *

Roz­gnia­tam komara na moim udzie. Mała czer­wona plama i już go nie ma, ale zaraz pojawi się kolejny swę­dzący odczyn. Mamy tylko małą butelkę repe­lentu i musimy go oszczę­dzać, bo przed nami cała noc, a te małe cho­lerne potworki nie dają nam żyć. Sie­dzimy na weran­dzie, Agata sączy czer­wone wino, ja muszę zado­wo­lić się piwem bez­al­ko­ho­lo­wym. Widok jest osza­ła­mia­jący, zwłasz­cza że jeste­śmy świad­kami zachodu słońca. Do wody mamy nie wię­cej niż trzy­dzie­ści metrów, a naj­bliż­szy sąsiad mieszka przy­naj­mniej dobrych sto metrów dalej, poza tym ota­cza nas sosnowy las.

Tafla jeziora skrzy się milio­nem ogni­stych iskier, panuje nie­mal głu­cha cisza, którą od czasu do czasu prze­ry­wają spa­da­jące szyszki, odgłos buszu­ją­cego w szu­wa­rach per­koza i jęki naszych dziel­nych chłop­ców.

– Jak sobie urżnie nogę, to ja go do szpi­tala wieźć nie będę – pry­cha Agata, zer­ka­jąc przez ramię. To tam, kil­ka­na­ście metrów dalej, w pobliżu szopy Marek i Mate­usz rąbią sie­kie­rami grube bele drewna, które dostawca zrzu­cił pod starą wiatę. Pra­cują już dobre dwie godziny i naj­wy­raź­niej dobrze się bawią, bo Mate­usz tylko od czasu do czasu przy­cho­dzi do lodówki po zimne piwo.

– Te kilka piwek już pew­nie wypo­cili – odpo­wia­dam. Nie boję się o Marka, bo wiem, że jest odpo­wie­dzialny.

– Chyba twój – mru­czy Agata. – Po Marku to może i się rozejdą, ale popatrz na Matiego. On już ledwo dyszy.

– Daj im spo­kój. Ktoś musi pra­co­wać, żeby ktoś mógł leżeć i oglą­dać zachody słońca.

Chi­cho­czemy pod nosem i mościmy się wygod­niej na leża­kach. Gdyby tylko nie te bzy­czące natrętne skur­wy­synki, relaks można by uznać za ide­alny. Na­dal roz­ko­szu­jemy się wspa­nia­łym wido­kiem zacho­dzą­cego słońca, sączymy napoje. Kilka metrów od nas pali się grill, a na nim smażą się kieł­basy, kaszanki i piersi z kur­czaka. Te ostat­nie już są gotowe, więc wołamy naszych drwali do stołu.

Przy­cho­dzą zlani potem, ich nagie klatki lśnią w ostat­nich pro­mie­niach słońca. Mój Marek wygląda jak grecki bóg i jestem z niego dumna. Wycie­rają się ręcz­ni­kami, ale wyga­niamy ich do domu, aby wzięli szybką kąpiel, bo są cali umo­ru­sani i strasz­nie się kleją. Wyko­rzy­stu­jemy ten czas, aby przy­nieść bra­ku­jące dro­bia­zgi: ket­chup, musz­tardę, jakiś węgier­ski sos, który podobno pali jak dia­bli, ogórki kiszone, nadzie­wane papryczki, sałatkę z jaj­kiem i tuń­czy­kiem, która jest spe­cjal­no­ścią Agaty, świeże pie­czywo i kostkę masła. Gdy chło­paki wra­cają, stół jest już w pełni zasta­wiony, a mięso gotowe. Mate­usz sta­wia na środku zmro­żoną butelkę wódki i zaczy­namy uczto­wać.

Roz­ma­wiamy o przy­ziem­nych spra­wach, o życiu na wsi, o spo­koju, któ­rego ludzie miesz­ka­jący w mie­ście nie dostrze­gają albo nie rozu­mieją. Marek opo­wiada o ruinach sta­rego pege­eru, w któ­rym pra­co­wali jego rodzice. Stara chlew­nia miesz­cząca się kilka kilo­me­trów od wsi stoi i nisz­czeje od ponad trzech dekad, a ludzie, któ­rzy w niej pra­co­wali, w więk­szo­ści żyją na koszt pań­stwa, tylko latem dora­bia­jąc na miesz­kań­cach oko­licz­nych wsi i mia­ste­czek, bo praw­dzi­wych tury­stów tu raczej nie ma.

– To małe jeziorko, nie ma infra­struk­tury, ale to chyba dobrze – tłu­ma­czy Marek. – Kie­dyś podobno były jakieś plany, ale osta­tecz­nie nic z tego nie wyszło. Może dla­tego, że wieś jest tak odda­lona od głów­nych szla­ków komu­ni­ka­cyj­nych, a może dla­tego, że to teren parku kra­jo­bra­zo­wego i choćby z tego powodu ist­nieje cała masa obostrzeń.

– Szkoda, bo to piękne miej­sce – zauważa Agata.

– Czy ja wiem, czy szkoda? – zasta­na­wia się Marek. – Gdy ostat­nio roz­ma­wia­łem z ojcem na ten temat, to strasz­nie bia­do­lił na sąsia­dów. Twier­dził, że sami się do tego przy­czy­nili, bo nie mogli się zde­cy­do­wać, czego wła­ści­wie chcą. Soł­tys jakieś gło­so­wa­nia robił, debaty, nie wiem zresztą. Sie­dzia­łem wtedy w Niem­czech.

– A moim zda­niem, gdyby tu zro­bili jakiś wielki ośro­dek wypo­czyn­kowy, to ta oko­lica stra­ci­łaby cały swój urok – włą­czam się do roz­mowy. – Wyobra­ża­cie sobie te tłumy nawa­lo­nych tury­stów, pija­nych gów­nia­rzy, a naj­le­piej gdyby w pobliżu sta­nęła jesz­cze jakaś mor­dow­nia, gdzie do rana wali­łoby techno.

– Racja, sio­stra – przy­znaje Agata. – Ja chyba też już potrze­buję spo­koju. Co ty na to, aby prze­nieść się na wieś? – pyta i sztur­cha swo­jego part­nera, który wła­śnie moczy w sosie kolejny kawa­łek kur­czaka.

– Już się roz­pę­dzam. – Wkłada mięso do ust, zaczyna je żuć i po chwili z pełną buzią dodaje: – Może jesz­cze kupmy kilka świ­nek, kurek i krówkę. Będzie zaaaje­bi­ście!

– Ale ty jed­nak głupi jesteś – kontr­uje Agata.

– Nie głupi, tylko mia­stowy. A to róż­nica, moja droga. – Wyma­chuje widel­cem, po czym wbija go w kolejny kawa­łek piersi.

Przez chwilę jemy i pijemy, odga­niamy natrętne komary. Marek przy­suwa grill nieco bli­żej, aby dym z pale­ni­ska nas tro­chę okop­cił. Ni­gdzie się prze­cież nie wybie­ramy, a owady tego nie lubią.

– Gene­ral­nie chyba nikt nie chce tu dużych inwe­sto­rów, bo przyj­dzie taki, wybu­duje jakiś hotel albo ośro­dek i nagle dla miesz­kań­ców znaj­dzie się praca – mówi Marek. – A wie­cie, jacy są ludzie. Wolą żyć z zasił­ków i pięć­set plus. Do tego w sezo­nie pozbie­rają tro­chę jagód i grzy­bów, potem sprze­da­dzą przy tra­sie, cza­sem ktoś wynaj­mie na lewo jakiś pokój dla zabłą­ka­nego tury­sty i jakoś się kręci.

– Tro­chę to przy­kre – dodaje Agata.

– Czy ja wiem? – zasta­na­wia się Marek. – Tu nikt nie ocze­kuje od życia zbyt wiele. Tutaj życie bie­gnie powoli.

Gospo­darz wznosi toast, wychyla kie­li­cha, nie popija i zagryza kaszanką. Zmie­niamy temat, roz­ma­wiamy o histo­rii tego miej­sca, o jego zwie­rzę­tach i roślin­no­ści, o ciszy i spo­koju. Moje wąt­pli­wo­ści blakną, te dwa ostat­nie słowa to klucz do pozy­tyw­nego myśle­nia i coraz bar­dziej zaczyna mi się to wszystko podo­bać. Jemy, pijemy, śmie­jemy się, chło­paki palą papie­rosy, a Mate­usz spala także pół blanta. Myślę o tym, że mogę tu zamiesz­kać i wycho­wać swoje dzieci wspól­nie z Mar­kiem, o tym, że wkrótce będę matką i już nie potrze­buję tego miej­skiego zgiełku. Potrze­buję ciszy i spo­koju, powta­rzam to jak man­trę. A potem znów wraca do mnie ten sen, a raczej kosz­mar, i to coś, co widzia­łam w oknie domu, który tak bar­dzo przy­po­mi­nał ten sto­jący za naszymi ple­cami.

Ten kosz­mar był taki realny. Może to jakiś znak? Znak, żeby jed­nak…

– A dla­czego to jezioro nazywa się Wiedź­mie? – pyta Mate­usz, wyry­wa­jąc mnie z zadumy. – Są tu jakieś wiedźmy, czy coś?

– Podobno kie­dyś jakieś tu uto­pili.

– Grubo.

– Chyba w sie­dem­na­stym wieku, ale to legenda i trudno zna­leźć na ten temat cokol­wiek nawet w inter­ne­cie.

Zamiesz­kam w Topo­rzy­cach nad jezio­rem Wiedź­mie. Brzmi nie­źle, myślę. To jed­nak tylko nazwy, a sły­sza­łam i bywa­łam w miej­scach noszą­cych bar­dziej ponure. Najbar­dziej zapa­dła mi w pamięć Zła Wieś, gdzie miesz­kał jeden z moich absz­ty­fi­kan­tów, któ­rego jako dwu­dzie­sto­let­nia pod­fru­wajka pozna­łam na kon­cer­cie Metal­liki w Gdań­sku. Długo nie chciał się do tego przy­znać, ale nie dla­tego nam nie wyszło.

Tylko ten sen…

Karcę się w myślach. Po co w ogóle do tego wra­cać? To nie pierw­szy i nie ostatni kosz­mar w moim życiu. Otrzą­sam się z głu­pich myśli. Sie­dzimy, jemy, pijemy i przy­jem­nie spę­dzamy czas w domu nad uro­kli­wym jezio­rem, w pięk­nym sosno­wym lesie. Ten dom będzie moim domem, moim i moich córek. Jesz­cze nie wybra­łam im imion. Wła­ści­wie dla­czego z tym zwle­kam?

Zer­kam na dom. Jest duży, drew­niany, ale wciąż wymaga wiele pracy. Marek obie­cał, że po zimie go odnowi, wyre­mon­tuje, ale na razie będziemy miesz­kać w takim, jaki jest. Wie­rzę mu, zna się na tym, jest budow­lań­cem. Zadbał, aby w środku dało się miesz­kać, napra­wił dach, zało­żył nową insta­la­cję elek­tryczną i antenę sate­li­tarną, uszczel­nił okna. Okna, myślę. Okna. Wiem, że muszę kupić nowe zasłony.

Grill powoli się dopala, zapada zmierzch. Naszym męż­czy­znom zaczy­nają plą­tać się języki, Mate­uszowi bar­dziej, mimo to Marek idzie do domu po kolejną flaszkę wódki. Agata tego nie komen­tuje, ja tym bar­dziej. Marek na co dzień nie pije. To odpo­wie­dzialny facet i, jestem tego coraz bar­dziej pewna, świa­domy swo­ich moż­li­wo­ści. Prze­sta­nie, gdy uzna, że już star­czy, a nawet jeśli nie, to prze­cież to wyjąt­kowa oka­zja, w końcu mamy gości.

Zapa­lamy świece. Zbie­ramy z Agatą naczy­nia i wyno­simy do kuchni. Nasi męż­czyźni idą z węd­kami w stronę jeziora, pod­trzy­mu­jąc się wza­jem­nie, ale to raczej Marek wspiera Mate­usza niż odwrot­nie. Są pijani i nie wiem, po co im te wędki, ale może to i dobrze, będziemy miały tro­chę spo­koju. Zmy­wamy naczy­nia, to zna­czy Agata zmywa, a ja wycie­ram, bo zmy­warki nie­stety tu nie ma. Komen­tu­jemy zacho­wa­nie naszych face­tów i obie docho­dzimy do wnio­sku, że chyba się doga­dali. Widok z okna nad zle­wem roz­po­ściera się aku­rat na jezioro, ale jest już ciemno i ich nie widzimy. Wzięli latarki, ale pew­nie je wyłą­czyli, bo ubz­du­rali sobie, że świa­tło będzie stra­szyć ryby, zresztą Mate­usz coś o tym wspo­mi­nał, gdy wycho­dzili.

Wycie­ram tale­rze i odkła­dam je na półkę. Zer­kam w ciem­ność za oknem. Przy­po­mi­nam sobie, że koniecz­nie muszę kupić zasłony. Poli­czyć okna i kupić dokład­nie tyle zasłon, ile jest tych okien. Wzdry­gam się, gdy sły­szę sko­wyt psa docho­dzący z oddali. Kosz­mar powraca. Czuję dys­kom­fort, gdy patrzę przed sie­bie. Ciem­ność za oknem roz­świe­tlają tylko pło­mie­nie trzech świec usta­wio­nych na sto­liku na naszej weran­dzie. Ledwo roz­pra­szają wszech­obecną czerń. Dalej wszystko ginie w gęstym mroku.

– Wyglą­dasz, jak­byś zoba­czyła ducha – zacze­pia mnie Agata.

– Nie, nie… – Otrzą­sam się wyrwana z chwi­lo­wej zadumy, ale chyba nie brzmię zbyt prze­ko­nu­jąco.

– No prze­cież widzę. Co sobie znów wkrę­casz?

Dokład­nie wycie­ram kolejny talerz i odkła­dam go na stos innych. Woda wciąż leje się z kranu, teraz sły­szę tylko jej szum i wła­sny oddech.

– Mia­łam kosz­mar – mówię to wprost, bo komu mam się zwie­rzyć, jeśli nie Aga­cie.

– Kosz­mar? – pyta, marsz­cząc brwi.

– Taki bar­dzo, bar­dzo realny. Wiesz, co mam na myśli?

– No nie do końca. Ktoś cię gonił? Chciał zgwał­cić? Spier­ni­cza­łaś przed jakimś psy­cho­patą z piłą łań­cu­chową?

– Nie… – Wzdy­cham ciężko i kładę dłoń na swoim brzu­chu. Zer­kam na niego.

– Ten kosz­mar doty­czył two­ich córek? – naci­ska Agata.

– Nie – bro­nię się. – To zna­czy tak i nie. Sama nie wiem. Był kom­plet­nie porą­bany.

– No to mów, bo zaraz posi­kam się z cie­ka­wo­ści.

– No… – waham się. Boję się, że znów zacznie wszystko baga­te­li­zo­wać. Powie, że prze­sa­dzam i coś sobie wkrę­cam, a to wszystko wina mojej traumy po związku z Patry­kiem.

– No mów wresz­cie, sio­stra!

Agata zakręca kurek i woda prze­staje lecieć. Krzy­żuje ręce i unosi brwi w wymow­nym geście ocze­ki­wa­nia. Sły­szę trzask spa­da­ją­cej gałęzi. Musi być duża, bo po lesie nie­sie się echo.

– W tym śnie byłam w podob­nym domu – zaczy­nam nie­pew­nie. – Gdzieś w środku lasu, nie wiem gdzie. Mia­łam już olbrzymi brzuch, chyba nawet zbyt wielki, jak na dzie­wiąty mie­siąc. Naprawdę ogromny. Pamię­tam, że było zimno i musia­łam dokła­dać do kominka, piłam her­batę, czy­ta­łam jakiś romans…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki