Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Przemysław Piotrowski, autor bestsellerowego cyklu o komisarzu Igorze Brudnym i poruszającej Krwi z krwi, powraca z mrocznym thrillerem psychologicznym.
Zuza nigdy nie miała w życiu zbyt wielkiego szczęścia, ale przez wiele lat po prostu dawała sobie radę. Do czasu. Gdy jej były okazuje się seryjnym naciągaczem, dziewczyna musi spojrzeć prawdzie w oczy. Ma trzydzieści cztery lata, straciła pracę i oszczędności. A za niecałe pół roku urodzi bliźniaczki.
To dlatego jej związek z Markiem wydaje się zbyt piękny, by mógł być prawdziwy. Po wszystkim, co ją spotkało, w jej życiu w końcu pojawił się idealny mężczyzna. I choć z początku podchodzi do tego pomysłu nieufnie, zgadza się, by przeprowadzić się na wieś do jego rodzinnego domu. W mieście nie czeka jej już nic dobrego.
Bardzo szybko okazuje się jednak, że wiejska sielanka musi poczekać. Marek dostaje pilne zlecenie, a Zuza zostaje sama w oddalonych od świata Toporzycach. I wcale nie pomaga jej świadomość, że w pobliskim jeziorze topiono kiedyś czarownice…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Słyszę, jak dom oddycha.
Stare krokwie trzeszczą pod naporem wiatru, krople deszczu dudnią w dachówki, w kominku wciąż pali się ogień, którego blade światło rzuca na ścianę pokraczne cienie. Cienie te przypominają istoty nie z tego świata, w ich tańcu jest coś złośliwego, co mnie drażni. Poruszają się niezgrabnie, chaotycznie, jakby znajdowały się w jakimś innym wymiarze i za wszelką cenę chciały przedostać się do mojego świata. Po co? Głupie pytanie, idiotyczne. Niepotrzebnie się nakręcam. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tym niemym tańcu jest coś nieprzyjemnego, może nawet podłego. To coś nie pozwala mi zamknąć oczu, bo wtedy boję się je ponownie otworzyć. Mam bujną wyobraźnię, zbyt bujną jak na to miejsce, mimo to jestem tu sama. Ja, ogień i cienie na ścianie. I herbata z miodem.
Sięgam po kubek. Ma wełnianą osłonkę w chabrowym kolorze. Podnoszę go oburącz, przytykam do ust i upijam łyk, czuję, jak fala ciepła rozchodzi się po całym ciele. Zamykam powieki, biorę głębszy oddech i wypuszczam powietrze, wokół moich ust tworzy się mały obłoczek pary. Wciąż jest zimno i muszę dołożyć do ognia. Zbieram się na odwagę i otwieram oczy.
Jestem sama.
Zsuwam koc i spuszczam nogi na drewnianą podłogę, na której leżą kapcie. Duże, w kolorze lazuru, puszyste i włochate. Wsuwam w nie stopy, niechętnie zauważam, że są spuchnięte, paznokcie zaniedbane, nie pamiętam, kiedy ostatnio robiłam pedicure. Odrzucam tę myśl, tu nikt nie zrobi mi paznokci, o wszystko muszę zadbać sama.
Gdy schylam się po leżące obok kominka polana, mój kręgosłup protestuje. Kucam, aby go bardziej nie nadwyrężyć, wciąż boli, więc przyklękam. Na podłodze widzę drobinki popiołu, drewna i kory, jutro będę musiała je sprzątnąć. W pojemniku leżą kawałki drewna, są duże i grube, ale nie narzekam, dobrze, że przynajmniej ktoś je porąbał. Otwieram przeszklone drzwiczki, płomień syczy, przygasa, a potem znów syczy, w górze komina słyszę gwizd wiatru. Chwytam jedno z większych polan, a potem kolejne, to buk i jesion, ten drugi muszę przerzucić dwoma rękami, bo jest naprawdę ciężki. Wrzucam je do kominka, strzelają iskry, odruchowo mrużę oczy i cofam twarz. Płomień leniwie oplata drewno, rośnie, więc zamykam osmolone drzwiczki, przekręcam wygięty skobel i lekko parzę sobie palce, bo jest nagrzany. Przez chwilę patrzę w ogień, klęczę, kładę ręce na brzuchu i czekam, aż się poruszy.
Nawet nie drgnie. Chyba śpią.
Na czworakach wycofuję się na swoje miejsce. Nie mam siły poprawiać starej narzuty w kratę, po prostu wdrapuję się na kanapę i nakrywam kocem. Patrzę na zegarek. Dochodzi pierwsza w nocy. Na dworze szaleje wichura i leje deszcz, a może to już grad, bo izbę wypełnia teraz głuche dudnienie. Bezlistne konary okolicznych drzew co rusz zaglądają w czarne okna, wyglądają jak rachityczne palce czegoś, czego nawet nie chcę sobie wyobrażać. Czasem pukają w te okna albo w dach, wtedy się wzdrygam, ale już rzadziej niż wcześniej. Mimo to nie mogę sobie wybaczyć, że ściągnęłam zasłony. Cuchnęły, ale przynajmniej były, a nowych jeszcze nie kupiłam i teraz bardzo tego żałuję. Staram się więc nie patrzeć w te okna, wciąż obawiam się, niczym mała dziewczynka, że coś może się za nimi czaić. Co takiego? Nie wiem, ale wyobraźnia podsuwa mi przerażające obrazy.
Biorę do ręki romans. Potrzebuję czegoś lekkiego, czegoś, co podniesie mnie na duchu, sprawi, że znów uwierzę w miłość. Czytam, ale wciąż słyszę odgłosy domu. Jęczy, skrzypi, trzeszczy, jakby chciał do mnie przemówić, jakby był nawiedzony przez zjawę, która szuka wybawienia albo po prostu kontaktu. Z oddali niesie się skowyt psa, potem wyją kolejne. Tu w każdym domostwie jest pies. Tylko ja nie mam psa.
Jestem sama.
Znów czuję chłód, jest przenikliwy, wdziera się pod ciepły koc. Otwieram oczy, panuje półmrok. Książka leży na podłodze, część kartek się pogniotła. Herbata przestała parować, świece też zgasły. Słaby blask z kominka świadczy o tym, że ogień dogasa, i znów muszę dołożyć drewna, aby nie zmarznąć. Zwlekam się z kanapy, dorzucam do paleniska, wokół panuje niezmącona cisza. Zerkam na zegarek. Już prawie czwarta. Drewno znów zaczyna płonąć, izbę rozświetla słaby blask, a ja myślę o tym, skąd wytrzasnąć nową żarówkę, bo stara wczoraj się przepaliła.
Odrzucam tę myśl i owinięta kocem idę do kuchni. Jestem głodna i chyba nie tylko ja. Dotykam brzucha, wydaje mi się ogromny, jakbym połknęła piłkę lekarską. Czuję ruch, zbyt gwałtowny, łapie mnie silny skurcz. Opieram się o blat kuchennej szafki i staram się oddychać, wdech–wydech, wdech–wydech. Koc zsuwa mi się z ramion i opada na podłogę. Nie mam sił kucnąć, aby go podnieść, bo boję się, że zaboli mocniej niż teraz. Stoję tak przez chwilę, nie wiem jak długo, ból ustaje. Z trudem prostuję plecy i otwieram lodówkę. Wybór jest skromny. Wyciągam jogurt waniliowy i parówki. Kiedyś nigdy bym tego nie zjadła, a przynajmniej nie w takiej konfiguracji. Dwa kęsy, trzy, zjadam parówkę, sięgam też po jogurt. Wyciągam łyżeczkę i szybko pochłaniam całą zawartość. Otwieram szafkę, w której znajduje się kubeł na śmieci, i pozbywam się pudełka po jogurcie, widzę leżący na podłodze koc i wiem, że przecież muszę go podnieść. Lepiej się schylić, niż iść po drugi na piętro. Nie ma się nad czym zastanawiać, więc chwytam się blatu i kucam, sięgam po koc, a następnie zarzucam go sobie na ramiona. Wtedy kątem oka widzę za oknem jakiś ruch.
Nieruchomieję. Chłód jest dojmujący. Słyszę skowyt psa, ale tym razem dochodzi z bliska. Czuję, jak ogarnia mnie lęk. Próbuję z nim walczyć, wiem, że to tylko pies, ale boję się spojrzeć w okno. Głupia dziewucha, myślę, miastowa idiotka, powtarzam sobie, ale wciąż nie mogę się zmusić, aby skierować wzrok na ten kawałek szkła. I wtedy znów widzę ruch.
Jakby ktoś przemknął tuż przy ścianie z pochodnią w ręku. Jestem pewna, że widziałam zarys postaci, ale kto mógłby o tej porze kręcić się wokół domu z pochodnią? Kto w dzisiejszych czasach używa pochodni? Może jednak przesadzam, może to tylko odbity blask świecy, która przecież… zgasła. Moja wyobraźnia szaleje, błyskawicznie kreśli najczarniejsze scenariusze. Serce zaczyna walić coraz mocniej, ciepło rozlewa się po całym ciele, oblepia mnie strach i wiem, że muszę spojrzeć w to pieprzone okno, bo inaczej oszaleję. W końcu obracam głowę, zbliżam się, aby móc rozejrzeć się po obejściu. Przytykam nos do zimnej szyby, patrzę w prawo i w lewo, ale nie ma śladu po czyjejś bytności. Tylko drzewa i prószący śnieg. Poza tym nie ma nikogo.
Jestem sama.
Głupia, naiwna, miastowa pinda, myślę sobie. Tu nie ma żadnych strachów, bo to tylko domek na obrzeżach niewielkiej wsi, w pięknym starym lesie, przy równie urokliwym jeziorze. Powinnaś się cieszyć, bo w twojej sytuacji nic lepszego nie mogło ci się przytrafić. Tak naprawdę jesteś szczęściarą i…
Czuję gwałtowny przypływ adrenaliny. Lodowaty dreszcz spływa mi po kręgosłupie, bo wiem, i teraz już jestem tego absolutnie pewna, że za oknem ktoś stoi. Widzę to przez zamknięte powieki, widzę blask pochodni. Dzieli nas nie więcej niż dziesięć centymetrów i cienki kawałek szkła.
Jestem przerażona i boję się poruszyć choćby o centymetr. Oczami wyobraźni widzę… Nie, to jakiś obłęd! Co się z tobą dzieje, dziewczyno? Dlaczego sama to sobie robisz? Za oknem nikogo nie ma!
Otwieram oczy…
12 sierpnia
– Zuzka! Zuzka!
Wyrywam się, ale ktoś mnie trzyma. Mocno. Nie widzę go, jest ciemno, ale czuję silne dłonie na swoich przedramionach. Krzyczę i próbuję uwolnić się z uścisku.
– Zuzka, to ja. Marek! Obudź się, Zuzka…
Znam ten głos. Czuję na skroniach zimny pot, włosy kleją mi się do twarzy.
– Już dobrze, kochanie. To tylko koszmar. Jestem przy tobie.
Szarpię się jeszcze przez chwilę, ale jego słowa sprawiają, że powoli się uspokajam. Rozglądam się niepewnie w ciemności, wciąż jestem zdezorientowana, ale z każdą kolejną sekundą strach ulatuje. Jestem w łóżku, pod ciepłą kołdrą, a obok mnie on.
– Już dobrze, Zuza. Miałaś jakiś koszmar, ale już po wszystkim – mówi z troską w głosie.
– Boże… – szepczę. – Boże, Marek…
Oddycham głęboko, serce wciąż wali jak szalone, ale już wiem, że jestem bezpieczna. Wiem, że to tylko koszmar. Słyszę przeskakujący pstryczek i po chwili mrok rozjaśnia żółtawe światło nocnej lampki. Marek mruży oczy, mruga kilkakrotnie, a potem mnie przytula. Skulona zatapiam się w jego silnych ramionach, przykładam głowę do jego szerokiej piersi, wtulam się w mojego mężczyznę i znajduję w tym ukojenie.
– Już wszystko dobrze, wszystko dobrze, kochanie – powtarza i delikatnie masuje moje nagie ramiona, a ja nie chcę, aby przestał.
Jego ciepły oddech jest miarowy i spokojny. Sprawia, że czuję się bezpiecznie. Odgarniam z policzków długie włosy, z których jestem tak dumna. Niedbale zakładam je za uszy.
– To… – Nie wiem, co powiedzieć. On czeka. – To było takie prawdziwe… – dodaję szeptem i przykładam dłoń do brzucha. Wciąż jest prawie płaski, choć widać już niewielką wypukłość. Jestem w czwartym miesiącu ciąży i noszę w sobie dwie małe istotki, które bardzo kocham.
– Przestraszyłaś mnie, Zuza – szepcze Marek.
Milczę. Wciąż jeszcze nie zrzuciłam z siebie sennej pajęczyny. Staram się oddychać głęboko i powoli. Zdaje się, że jestem już całkiem przytomna, ale sen, nie, nie sen, koszmar wciąż siedzi mi w głowie.
– Śniło mi się… – zaczynam, ale nagle uzmysławiam sobie, że chyba nie powinnam mówić mu całej prawdy. Wierzę, że mu na mnie zależy i mógłby źle zinterpretować moje słowa. Jeszcze mu w pełni nie ufam.
Nie przestaje mnie tulić. Jest delikatny i wyrozumiały.
– Często miewasz koszmary? – pyta. Boję się, że w tym pytaniu jest drugie dno.
– Nie – odpowiadam. – To był pierwszy od wielu lat. – Kłamię, ale tylko trochę.
Koszmary towarzyszą mi od zawsze, przez całe moje życie. Koszmar to ja. Ale nie mogę mu tego powiedzieć. Boję się jego reakcji. I tak wie już wystarczająco dużo.
– Powiesz, co cię tak przeraziło? – pyta, w jego tonie słychać szczerą troskę.
Moje dłonie w jego rękach są wiotkie i delikatne. Jest dużym i silnym mężczyzną. Inne dziewczyny może by powiedziały, że takim trochę misiowatym, ale ja lubię ten typ facetów, naturalnych, bez tandetnych tatuaży i ekstremalnie wyrzeźbionych brzuchów. Takich, którzy potrafią nie tylko wyciskać ciężary na siłowni, ale też wymienić koło w samochodzie czy uszczelkę w kranie. Marek wydaje się właśnie takim facetem. „Wydaje się” to dobre określenie, bo tak naprawdę prawie go nie znam. I nie wiem, czy dobrze robię, że pozwoliłam mu się do siebie zbliżyć tak szybko.
Odwracam głowę i nasze usta się spotykają. Całujemy się delikatnie, a potem po prostu patrzymy sobie w oczy. Zastanawiam się, gdzie jest haczyk, bo przecież tacy mężczyźni nie istnieją. Ale im dłużej wpatruję się w jego ciemne tęczówki, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że los po latach jednak się do mnie uśmiechnął. Marek jest doskonały i to mnie przeraża. Do tej pory o ideałach czytałam tylko w bajkach i romansach. I choć wydawały mi się one tak niewiarygodne, że aż głupie, pochłaniałam je hurtowo i każdy kolejny sprawiał, że odpływałam do świata marzeń, do świata, w którym mężczyźni są mężczyznami i wiedzą, jak zadbać o swoje kobiety. Marek taki właśnie jest. Wie, jak zadbać o swoją kobietę. Wie, jak zadbać o mnie. To facet z bajki. Wrażliwy, opiekuńczy, odpowiedzialny, a do tego całkiem przystojny i naprawdę dobry w łóżku. Myślę, że mógłby mieć każdą…
– Powiesz mi czy idziemy spać? – pyta raz jeszcze i kładzie swoją dłoń na moim brzuchu.
Tacy mężczyźni nie istnieją, powtarzam sobie w duchu. Powtarzam to raz po raz, po raz setny pytam samą siebie, dlaczego ten facet chce związać się z kobietą w czwartym miesiącu ciąży. Owszem, jestem atrakcyjna. Mam długie włosy w kolorze słońca, duże zielone oczy, aksamitną skórę, pełne usta. Natura nie poskąpiła mi również figury, a moje kształty sprawiają, że większość mężczyzn ogląda się za mną na ulicy, z trudem powstrzymując się nawet w towarzystwie swoich partnerek. Długie i szczupłe nogi, szerokie biodra, wąska talia, jędrny biust. Gdybym miała w życiu więcej szczęścia, pewnie chodziłabym teraz po wybiegach dla modelek, ale tyle tego szczęścia nie miałam, a jedyną propozycją, jaką dostałam od jednego z moich byłych, okazała się rola w tanim filmie porno.
Znam swoje atuty, tym bardziej boję się, że Marek nie jest ze mną szczery. Może pragnie tylko mojego ciała, rozkoszy, którą może mu ono dać? Może tylko dziś, jutro, pojutrze mówi, że mnie kocha, a za tydzień po prostu przestanie odbierać telefony, a ja znów zostanę sama, bez pieniędzy, z długami, bez szans na podjęcie jakiejkolwiek pracy, bo kto zatrudni kobietę w ciąży?
Wciąż wpatruję się w jego błyszczące źrenice i nie mogę pozbyć się targających mną wątpliwości. Znów mnie całuje, a ja daję się ponieść emocjom. Nie chcę myśleć o tym co złe, chcę zapomnieć o tym śnie, o tym, co zobaczyłam za oknem.
– Pójdziemy spać, ale najpierw… – szepczę uwodzicielsko.
Przesuwam dłoń w okolice jego krocza. Jest gotowy, jak zawsze. Całuję go jeszcze raz, lekko przygryzam dolną wargę. Odwzajemnia pieszczotę, muska ustami szyję, piersi, gryzę jego sutki, wiem, że to lubi. Robimy się zachłanni siebie nawzajem, czuję, że też jestem już gotowa, unoszę biodra, wślizguję się na niego i dosiadam go. Kochamy się długo i namiętnie, świat wiruje, jestem szczęśliwa. W końcu nadchodzi orgazm, przez moje ciało przebiega fala dreszczy, spinam się, krzyczę, wtedy on jeszcze przyspiesza i chwilę później eksploduje we mnie niczym gorący wulkan.
Osuwam się na niego, wyczerpana, szczęśliwa, czuję się jak w bajce. Delikatnie muskam ustami jego ucho i po raz pierwszy mówię, że go kocham.
13 sierpnia
Budzi mnie sygnał smartfona. Odwracam się w stronę Marka, ale nieco zaskoczona zauważam, że jego miejsce jest puste. Przez chwilę po prostu leżę i uśmiecham się pod nosem na wspomnienie ostatniej nocy.
Drzwi do sypialni są zamknięte, ale słyszę, że Marek krząta się po kuchni. Po domu niesie się odgłos pracującego ekspresu i stukot noża uderzającego o drewnianą deskę, szelest jakiegoś opakowania, kroki. Uśmiecham się do siebie. Nagle drzwi otwierają się z impetem i mój mężczyzna wchodzi z tacką ze śniadaniem. Ma na sobie tylko fartuszek imitujący gołą klatkę piersiową rzymskiego gladiatora. Kupiłam mu go kilka dni temu porwana wspólnie oglądanym serialem o Spartacusie. Jeden z wątków przedstawia relację Lukrecji, żony właściciela ludus, oraz Kriksosa, mistrza areny, którego ta pierwsza zmusza do potajemnych schadzek w wiadomym celu.
– Domina… – wita się i z gracją kładzie tackę na prześcieradle. – Dziś proponuję tosty z serem, szynką i ogórkiem kiszonym oraz jogurt z musem jagodowym i cappuccino. Oczywiście dla pani bezkofeinowe – dodaje, następnie kłania się nisko, starając się przy tym zachować pełną powagę.
Patrzę na niego z niedowierzaniem. Jeszcze raz powtarzam sobie w duchu, że tacy faceci nie istnieją. Podchwytuję zaproponowaną przez Marka grę i spoglądam na tacę. Profesjonalnym okiem oceniam zdolności kulinarne mojego niewolnika, następnie w pierwszej kolejności sięgam po filiżankę i upijam łyk kawy. Unoszę brew i rzucam swemu słudze pełne uznania spojrzenie.
– Postarałeś się, Marku… to znaczy Kriksosie – poprawiam się. – W nagrodę możesz wymasować stopy swej pani – dodaję, nie wychodząc z roli.
– Jak moja pani sobie życzy – odpowiada i natychmiast przyklęka na skraju łóżka.
Marek bierze moje stopy w dłonie i zaczyna delikatnie masować, skupiając na nich całą swoją uwagę, jakby naprawdę był dyplomowanym masażystą albo niewolnikiem gotowym spełnić każde żądanie swej pani. Uwielbiam to, uwielbiam mieć masowane stopy. Odgryzam kawałek tosta, popijam pyszną kawą, delektuję się tą chwilą. Zerkam na niego, ale on nie reaguje. Wciąż wydaje się pochłonięty masażem, skupiony, w pewnym momencie wkłada do ust palce moich stóp i zaczyna je pieścić językiem. Cicho pojękuję, bo to dla mnie największa rozkosz. Odkładam tacę i jeszcze przez kilka minut pozwalam mu pieścić moje stopy, a potem odwdzięczam się w sposób, który mężczyźni uwielbiają ponad wszystko.
– Uwielbiam cię – szepczę, gdy leży w pełni zaspokojony.
– Ja ciebie też, Zuza – odpowiada. – Dziękuję, że jesteś – dodaje i gładzi mnie po włosach.
Leżymy jeszcze przez kilka minut i choć mogłoby to trwać cały dzień, przypominam sobie, że przecież Marek musi dziś po południu wyjechać w interesach. Nie wiem gdzie dokładnie, ale chyba daleko, bo mówił, że może wrócić dopiero wieczorem albo nawet w nocy. Zerkam na zegarek. Dochodzi jedenasta, najwyższy czas, aby wrócić do rzeczywistości. Myślę, że miło by mu było, gdybym przygotowała mu na drogę kanapki.
– Pani zmyka do łazieneczki – oznajmiam i daję mu buziaka.
Gdy wracam, wykąpana, uczesana i umalowana, Marek leży w dużym pokoju z nosem w smartfonie. Ma na sobie ciemnoniebieskie dżinsy, raczej z tych bardziej eleganckich, białą koszulę, tylko włosy wciąż są w lekkim nieładzie.
– Moja pani już wypielęgnowała swoje boskie ciało? – pyta, unosząc wzrok znad wyświetlacza.
– Tak – odpowiadam. – Pani jest już piękna i pachnąca.
– Moja pani zawsze jest piękna i pachnąca.
– Nawet jak jest coraz grubsza?
– Zawsze.
Marek wstaje z kanapy, podchodzi do mnie i kładzie mi dłonie na biodrach, a potem kilkakrotnie całuje mnie w szyję, chwyta i lekko ściska pośladki.
– Kocham cię, Zuza – mówi.
– Ja ciebie też, Marek – odpowiadam.
Przez chwilę namiętnie się całujemy, a potem Marek daje mi delikatnego klapsa i idzie do łazienki.
– Chcesz zostać czy wychodzisz? – pyta podniesionym głosem. Przez szparę widzę, jak na włosy nakłada żel.
– Umówiłam się w mieście z Agatą – odpowiadam. – Pójdziemy na kawę, poplotkujemy, a potem wpadnę jeszcze na chwilę do siebie.
– Jak chcesz, to możecie sobie nawet walnąć lampkę wina. To znaczy ona może – poprawia się. – Ja wcześniej niż przed północą nie wrócę. Właśnie dostałem wiadomość, że chłopaki mogą się spóźnić, więc mi też zejdzie trochę dłużej.
Wiem tyle, że Marek prowadzi jakieś interesy w Niemczech. Jest kierownikiem budowy albo kimś takim. Na pewno odpowiada za ludzi, bo często wspomina o chłopakach albo ekipach montażowych. Ostatnio miał lekki zastój, ale firma, w której pracuje, podobno znów dostała zlecenia i szykuje się gorący okres.
– To może zostaniesz na obiad? – pytam.
– Nie, Zuza. Kiedy spałaś, zadzwoniłem do tego faceta, który ma mi dostarczyć drewno na opał. Gość powiedział, że może być w Toporzycach koło czternastej, więc pomyślałem, że po drodze do Niemca ogarnę ten temat. Nie chcę… – Marek wychodzi z łazienki, poprawiając kołnierzyk koszuli – …nie chcę, żeby zrzucił to byle gdzie. Poza tym to wszystko trzeba będzie jeszcze porąbać.
– Porąbać?
– Wychodzi taniej, zresztą trochę ruchu mi nie zaszkodzi.
Marek nie jest krezusem i od początku naszej znajomości tego przede mną nie ukrywa. Doceniam to, bo większość facetów zwykle wymyśla niestworzone historie na temat branży, w której pracuje, albo swoich zarobków tylko po to, aby w ekspresowym trybie zaciągnąć kobietę do łóżka. Ilu to ja już poznałam lekarzy, dentystów czy adwokatów, którzy o swojej pracy mówili tylko, że jest „nudna i lepiej porozmawiać o czymś przyjemniejszym”. Ci, którzy rzeczywiście mieli gruby portfel, z reguły okazywali się podejrzanymi typami z kontaktami w półświatku albo podstarzałymi dyrektorami banków szukającymi odskoczni od marazmu życia rodzinnego. Przy nich Marek jawi się jako pracowity, zaradny i odpowiedzialny mężczyzna, który co prawda nie jest bogaczem, ale potrafi o siebie zadbać i nie narzeka na brak pieniędzy, bo wie, jak nimi zarządzać. Tam, gdzie można znaleźć jakieś oszczędności, stara się ograniczyć wydatki. Od początku bardzo podobało mi się takie podejście. Może dlatego, że Marek, choć jeszcze do niedawna miał ojca, od zawsze musiał radzić sobie sam.
– Chciałabym zobaczyć, jak rąbiesz to drewno – mówię i posyłam mu filuterne spojrzenie.
– Zobaczysz, Zuza, ale dopiero w weekend – odpowiada, puszczając do mnie oko. – Elektrycy muszą jeszcze doprowadzić do ładu instalację i w zasadzie będzie można się już wprowadzać.
– Dach też już zrobili?
– Podobno kończą. Z nimi też chcę się zobaczyć, ale gwarantuję, że na weekend dom będzie gotowy.
– To super.
Nie do końca jestem pewna, czy aby na pewno jest super. Przeprowadzka do Toporzyc to jedna wielka niewiadoma. Wciąż się waham, przecież znamy się zaledwie kilka tygodni.
– Pojedziemy w piątek i posiedzimy do niedzieli – mówi. – Tak na próbę. Jestem pewny, że ci się spodoba.
– Okej.
Ten pomysł akurat naprawdę mnie kręci: dwie noce w głuszy, nad urokliwym jeziorem, i to w towarzystwie ukochanego. Brzmi co najmniej obiecująco. Poza tym jeśli mam tam w przyszłości zamieszkać, to najpierw wypadałoby chałupę przetestować, a wspólny weekend wydaje się do tego idealną okazją.
– Cieszę się, że ty się cieszysz. – Marek pakuje do torby przygotowane przeze mnie kanapki, wyjmuje z lodówki butelkę mrożonej herbaty i zaczyna rozglądać się za kluczami do samochodu. Leżą na stole, więc chwyta je w garść. – Muszę lecieć, kochanie. Czuj się jak u siebie, a gdybyś czegoś potrzebowała, to dzwoń.
– Jedź ostrożnie. Kocham cię.
– Ja ciebie też. Pa.
Daje mi ostatniego buziaka, wsuwa stopy w skórzane mokasyny i wychodzi z domu. Podchodzę do drzwi i spoglądam przez wizjer. Mój mężczyzna znika za winklem w głębi korytarza. Wtedy przypomina mi się sen i to, co zobaczyłam za oknem. Momentalnie odklejam oko od wizjera, w obawie przed tym, że znów mogę to zobaczyć.
Głupia jesteś, myślę, ale i tak przekręcam oba zamki.
– Daj mu szansę, Zuzka – radzi Agata, która jest moją najlepszą, a w zasadzie jedyną przyjaciółką. Ma kruczoczarne włosy do ramion, kilka tatuaży i dwanaście kolczyków: w tym w pępku, języku i nosie. Moja rówieśniczka, jest dla mnie jak siostra, razem wychowywałyśmy się w domu dziecka. – Nie dość, że jest cholernie przystojny, to jeszcze samodzielny, odpowiedzialny, opiekuńczy, troskliwy, ciepły… – wylicza na palcach, wymownie unosząc brwi przy każdej kolejnej wyartykułowanej zalecie Marka.
– No właśnie…
– Poczekaj, poczekaj, bo nie skończyłam. Lećmy dalej. – Wystawia drugą dłoń. – Dojrzały, zaradny, samowystarczalny, pracowity, a do tego nie musisz się martwić o teściową, bo nie ma matki, i jeszcze w bonusie masuje ci stopy i daje orgazmy. Kuźwa, kobieto! Brakuje mi palców. Nad czym ty się jeszcze zastanawiasz?
– No właśnie to jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe – odpowiadam, tak trochę na przekór.
– I wiesz co jeszcze, Zuza? – Agata nachyla się nad swoją filiżanką, udając przesadnie poważną. – Zapomniałyśmy o najważniejszym.
– No niby o czym?
– Marek jest WOLNY!
Agata chichocze, łączy pięści pod brodą jak mała dziewczynka, która usłyszała, że zaraz dostanie lizaka. Też się uśmiecham i przekomarzamy się jak dwie nastolatki, nieco za bardzo zwracając uwagę innych klientów kawiarni.
– Ale, Aga… – mówię, gdy w końcu przestajemy świrować. – Ja wiem, że wszystko wygląda jak w bajce. Właśnie dlatego mam wątpliwości.
– Daj mu szansę – naciska. – Przecież nie musisz się od razu hajtać. Mówisz, że chce cię zabrać do tego domu nad jeziorem na weekend. Pojedź i przekonaj się, jak tam jest.
– Jestem pewna, że będzie super.
– Sama widzisz…
– Ale… – Przez chwilę zastanawiam się nad tym, co tak naprawdę chcę powiedzieć. – Zamieszkać tam na stałe? Przecież to straszna wiocha. Podobno nawet asfaltu nie ma. Tam psy dupami szczekają. I ta nazwa… Toporzyce.
– Oj tam, oj tam. Gadasz, jakbyś już tam była. – Agata nabija na widelczyk kawałek muffinki i wkłada go do ust. – Poza tym czego ty teraz oczekujesz? Niedługo urodzisz dwie piękne dziewczynki i co? Masz zamiar co tydzień biegać na imprezy? Po tym wszystkim trochę spokoju dobrze ci zrobi. Żaden komorniczy kutafon nie będzie cię tam nachodził. Same plusy, Zuza. Uważam, że to wspaniały pomysł.
– No nie wiem…
– Ta wioska to nie koniec świata – ciągnie. – Poza tym przecież Marek ma samochód. Będziesz mobilna. Co ci szkodzi spróbować?
– Chyba masz rację. Zresztą… – wzdycham, czuję nagły przypływ smutku – …chyba nie mam innego wyjścia.
– Zawsze jest jakieś wyjście, ale nie będę się kłócić. To w tej chwili dla ciebie najlepszy wybór. Kiedy Marek ma zamiar się wprowadzić?
– Niedługo. Najpierw chce przygotować wszystko na tip-top, wypowiedział też umowę najmu w mieście. Ale najpierw ten weekend.
– To może byśmy was odwiedzili z Mateuszem? W sobotę i niedzielę ma być gorąco, a my nie mamy żadnych planów.
Że też wcześniej nie przyszło mi to na myśl. Wyobrażałam sobie, że spędzę ten weekend z Markiem tylko we dwoje, ale wizyta przyjaciół to przecież fantastyczny pomysł. Od początku tej znajomości bardzo zależało mi na tym, aby Marek lepiej poznał Agatę i Mateusza.
– Chętnie – mówię. – Może nawet zostalibyście na noc? Marek twierdzi, że dom jest duży.
– A nie będziemy wam przeszkadzać…? – pyta przyjaciółka, wymownie unosząc brew.
– Już mówiłam, że dom jest duży… – odpowiadam, wyraźnie kładąc nacisk na ostatnie słowo.
– Skoro tak, to pogadam z Matim. Chłopaki się napiją, poproszę go, aby wybadał grunt.
– Nie, lepiej nie… – protestuję.
– Jak chcesz, ale mój stary jest w tym naprawdę dobry. Wiesz… handlowiec musi mieć bajerę.
Agata od trzech lat jest w całkiem udanym związku z Mateuszem. Na początku za nim nie przepadałam, uważałam, że odebrał mi jedyną bliską osobę. Owszem, miał też inne wady, kompulsywnie grał na konsoli i palił zioło (choć podobno ostatnio mocno to ograniczył), ale miał poczucie humoru i nieźle płatną pracę, a do tego według wszystkich znaków na niebie i ziemi nie oglądał się za innymi kobietami. Tego, że Agata nie była już wyłącznie moja, nie mogłam mu jednak wybaczyć. Wiem, że to strasznie samolubne, ale nikt wychowany w normalnej rodzinie nie zrozumie naszej relacji. Przez większość życia byłyśmy nierozłączne. W bidulu dzieliłyśmy pokój, potem szkolną ławkę i kolejne przygody, począwszy od koncertów rockowych, po wyjazdy za granicę w poszukiwaniu pracy.
Nigdy nie miałam wielkich aspiracji, nie chciałam być lekarką, prawniczką czy informatyczką, znałam swoje ograniczenia, nie poszłam na studia, bo wtedy myślałam, że to strata czasu i lepszym rozwiązaniem jest wyjazd do Londynu. Owszem, gdzieś tam z tyłu głowy tliła się nadzieja na zrobienie kariery w modelingu, chodziłam więc na castingi, wysyłałam portfolio, a wieczorami biegałam z tacką i nalewałam piwo. Zawsze było blisko, ale zawsze też kończyło się tak samo. Za duży tyłek, mówili. Z takimi biodrami mogłam grać w pornosach, a nie chodzić po wybiegach. Niektórzy przedstawiali propozycje nie do odrzucenia. Mam jednak swój honor i nie zamierzałam robić kariery, obciągając fiuty. Inne dziewczyny nie miały podobnych obiekcji i dostawały przynajmniej role w reklamach tanich środków czyszczących albo tych na erekcję. A potem kilkaset funtów i wilczy bilet, bo w kolejce czekało dziesięć następnych. Po niecałych dwóch latach moje marzenia ostatecznie wyparowały i zdecydowałyśmy razem z Agatą wrócić do Polski. Zaoszczędzone pieniądze zainwestowałyśmy w sklep z używaną odzieżą, ale najwyraźniej porwałyśmy się z motyką na słońce, bo interes nie wypalił. Wróciłyśmy do punktu wyjścia, postanowiłyśmy jednak zostać w kraju, ona zatrudniła się jako fryzjerka, ja w sklepie odzieżowym popularnej marki i żyłyśmy z dnia na dzień, bez większych oczekiwań, tak po prostu, życiem szarego człowieka w szarym kraju, który nazywa się Polska.
Lata mijały, priorytety się zmieniały, Agata zakochała się w Mateuszu, a ja po kilku przelotnych znajomościach związałam się z Patrykiem, którego w panicznej próbie poszukiwania drugiej połówki znalazłam, a raczej on mnie, na jednym z portali randkowych. Kiedy tylko założyłam profil i wrzuciłam kilka swoich fotek, zasypała mnie lawina postów, serduszek i polubień. Wspominałam już, że jestem atrakcyjną kobietą, więc mogłam się tego spodziewać, ale nie myślałam, że mój smartfon będzie się grzał do czerwoności dwadzieścia cztery godziny na dobę. Większość facetów nawet nie owijała w bawełnę, już w powitalnych postach proponowała mi seks, wysyłając zdjęcia swoich sterczących przyrodzeń albo oferty wspólnych wyjazdów zagranicznych w najdalsze zakątki świata, oczywiście „za darmo”, a co to „za darmo” znaczyło, to chyba nie muszę wyjaśniać. Mieli pecha, bo nie szukałam seksu ani tym bardziej widoku ich fiutów, choć niechętnie przyznam, że opcja wakacji odrobinę kusiła. Z kilkoma normalniejszymi trochę pogadałam, z dwoma się umówiłam, ale na starcie mi nie przypasowali. Zaiskrzyło przy trzecim, a ten trzeci nazywał się Patrycjusz Kiedryński.
Na pierwszą randkę przyszedł odstrzelony w spodnie w kant i drogą koszulę, blond włosy miał elegancko ułożone, ładnie pachniał, kilka górnych guzików rozpiął z pełną premedytacją, abym mogła dostrzec zarys jego umięśnionej klatki piersiowej. Był niezwykle inteligentny i oczytany, a do tego czarujący i szarmancki. Nie chwalił się, ile zarabia i co robi, dopóki go o to nie zapytałam. Przyznał, że z zawodu jest komornikiem, potem okazało się, że nie byle jakim, bo głównie zajmował konta niewywiązujących się z zobowiązań firm, nawet tych wielomilionowych. Imponował mi swoją wiedzą, a do tego nie był nachalny i do łóżka poszliśmy dopiero na czwartej randce. Zostaliśmy parą i zakochałam się w nim po uszy. Patryk był czuły, opiekuńczy i szybko zaoferował, abym się do niego wprowadziła. Gdy w sieci sklepów z odzieżą, w której pracowałam, doszło do „reorganizacji”, a ja przypadkiem się na tę „reorganizację” załapałam i dostałam wypowiedzenie, nawet się ucieszył, bo uznał, że zarabia wystarczająco, aby o nas zadbać. Miałam mieszane uczucia, ale ostatecznie nie rozesłałam CV i zajęłam się domem, zaufałam mu bezgranicznie. Przez kilka miesięcy wszystko układało się jak w bajce, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, w rozmowach zaczął przewijać się nawet temat dzieci. Wpadłam jak śliwka w kompot, zupełnie straciłam głowę i niestety przestałam dostrzegać pewne niepokojące sygnały. Przede wszystkim od początku unikał jakichkolwiek kontaktów z moimi znajomymi i nawet nie chciał słyszeć o spotkaniach z Agatą i Mateuszem. Coraz częściej wyjeżdżał też w delegacje. W pewnym momencie, oczywiście po kilku wspólnych i bardzo upojnych dniach, podsunął mi do podpisania jakieś papiery, tłumacząc to mętnie ulgami podatkowymi albo innymi paragrafami, których kompletnie nie rozumiałam. Wyjaśnił mi, że ma szansę tanio wykupić kamienicę w stolicy, ale żeby nie zarobić zbyt wiele, to chce ją przepisać na mnie.
– Mam zostać właścicielką kamienicy w Warszawie? – zapytałam, robiąc wielkie oczy.
– Brzmi nieźle, co? – Puścił do mnie oko. – Za pół roku będziesz mogła mi ją odsprzedać po dwukrotnie wyższej cenie, a wtedy pieniądze zostaną w rodzinie. Co ty na to?
Pamiętam, jak wypowiedział to słowo. Rodzina. Zawsze była dla mnie swoistą abstrakcją, choć bardzo przeze mnie pożądaną, tak jak może pożądać rodziny ktoś, kto nigdy tej rodziny nie miał i nawet nie znał swoich rodziców. Może dlatego zachowałam się tak, jakbym doznała jakiegoś zaćmienia umysłu. Nie zapaliła mi się czerwona lampka, alarm nie zadzwonił, a na dodatek myśl, że mogę zostać właścicielką nieruchomości w Warszawie, sprawiła że nawet nie zastanowiłam się nad ewentualnymi konsekwencjami. Podpisałam te papiery, a dwa dni później Patrycjusz Kiedryński zniknął z mojego życia. Gdy przestraszona, że nie mogę się z nim skontaktować, zgłosiłam na policję jego zaginięcie, okazało się, że ktoś taki jak Patrycjusz Kiedryński nie istnieje. Krótko później zaczęły przychodzić listy od komorników, pod moim blokiem kręciły się dziwne typy, a gdy w końcu połapałam się, że zostałam oszukana, okazało się, że jestem winna jakimś ludziom milion osiemset pięćdziesiąt osiem tysięcy czterysta dwanaście złotych i pięćdziesiąt dziewięć groszy. To był prawdziwy szok. Oczywiście zgłosiłam sprawę na policję, ale nękający mnie ludzie nie odpuszczali. Dwa tygodnie później zorientowałam się, że jestem w ciąży, zdałam sobie sprawę z grozy sytuacji.
Dotarło do mnie, że noszę w sobie dziecko oszusta, nie mam pracy ani oszczędności, za to prawie dwumilionowy dług u nie wiadomo kogo, a do tego legalna aborcja w tym kraju jest niemożliwa. Na dodatek żadnej rodziny, tak naprawdę nikogo, do kogo mogłabym zwrócić się o pomoc. Nie targnęłam się na swoje życie, choć raz byłam naprawdę blisko. Otworzyłam opakowanie silnych tabletek psychotropowych. Gdyby nie zadzwoniła Agata, pewnie połknęłabym je wszystkie. Umówiłyśmy się na spotkanie w parku. I wtedy, gdy tak kompletnie się przy niej posypałam, gdy pękłam, zalałam się łzami i wyrzuciłam z siebie cały żal, los sprawił, że w moim życiu pojawił się Marek.
– Proszę – powiedział, wręczając mi znienacka bukiet czerwonych róż. – To dla pani. Mam nadzieję, że pozwoli pani zapomnieć o smutkach i pomoże przetrwać trudne chwile.
– Odwal się, człowieku! – fuknęłam i dalej beczałam, jak skończona idiotka.
Marek położył bukiet na ławce i już nic więcej nie powiedział, tylko sobie poszedł, a potem zobaczyłam go jeszcze raz, gdy minęłyśmy go w innej części parku. Siedział pod pięknym, majestatycznym kasztanowcem i patrzył w niebo. Dwa dni później przeznaczenie sprawiło, że nasze drogi znów się skrzyżowały. I tym razem dałam mu szansę.
– Nie chcę nic kręcić za jego plecami – stwierdzam, po dłuższej chwili dłubania w malinowym torciku.
– W sumie racja – odpowiada Agata, przegryzając swojego muffina. – Głupio by było, gdyby wyszedł jakiś kwas.
Przez chwilę obie skupiamy się na jedzeniu. Wyobrażam sobie wieczór w towarzystwie Agaty i Mateusza. Rozpalilibyśmy grilla, chłopaki napiliby się piwa albo i czegoś mocniejszego, może nawiązałaby się między nimi jakaś nić porozumienia. Brzmi naprawdę sympatycznie, ale mimo to z tyłu głowy wciąż siedzi mi coś, co mnie blokuje.
– O czym tak myślisz? – Agata widzi, że coś nie daje mi spokoju.
– Wiesz o czym – odpowiadam, wzdychając.
Agata cmoka i przewraca oczami. Często tak robi, gdy chce mi udowodnić, że ma rację.
– Zuza, wyluzuj – radzi. – Po co tak się biczujesz? Teraz w każdym facecie będziesz widziała Patryka?
– No nie… – kłamię.
– Więc chuj z nim! Było minęło. Jebać go i gnoja, który go zrobił.
– Ale… to wszystko wydaje mi się takie nierealne – kontynuuję. – Kurczę, Agata. Znamy się sto lat, więc powiedz mi, czy spotkałaś kiedyś faceta, który byłby gotowy związać się z laską w ciąży? I do tego bliźniaczej?
– Może po prostu źle szukałyśmy. Poza tym byłyśmy gówniarami i z gówniarzami się zadawałyśmy. A ten Marek to ile dokładnie ma?
– Czterdzieści dwa.
– Czyli pewnie po przejściach. Do tego bezdzietny, co też jest trochę dziwne. Pytałaś, czy w ogóle może mieć dzieci?
– Nie. – Prostuję się gwałtownie. Do tej pory jakoś nigdy o tym nie pomyślałam, ale rzeczywiście to jakoś tłumaczyłoby, dlaczego Marek chce się zaangażować w związek z ciężarną.
– Widzisz, Zuza… – Agata zbiera widelczykiem pozostałe na talerzu okruszki. – Tak naprawdę jeszcze nic o nim nie wiesz i nie możesz z założenia traktować go jak kolejnego kutafona, który chce cię wykorzystać. Na moje oko facet też szuka poważnego związku. A może po prostu zakochał się po uszy? Daj mu szansę, bo jak nie, to sama się za niego wezmę.
– Ej… – Szturcham ją lekko. – Wara od mojego faceta, wiedźmo…
– No! – Agata się uśmiecha. – I to jest moja Zuzka! Taką chcę cię oglądać na co dzień.
Wychodząc z kawiarni, dziękuję w duchu, że ją mam. Kocham ją.
17 sierpnia
Słońce praży niemiłosiernie. Końcówka sierpnia jest wyjątkowo upalna i nad jeziorem Wiedźmie kłębią się tłumy plażowiczów. Mam na sobie całkiem skąpe bikini, choć czuję się w nim trochę niekomfortowo, bo brzuszek w ostatnich dniach wyraźnie się zaokrąglił, a ja nawet nie pomyślałam, żeby kupić sobie kostium dla ciężarnych. Siedzę na pomoście oparta o barierki i obserwuję bawiących się ludzi. Wokół panuje straszny harmider. Dzieciaki biegają, skaczą na główkę albo na bombę, jakiś facet puszcza z synem latawiec, ale wiatr jest słaby i średnio im to wychodzi. Mój wzrok przykuwa młoda matka z dwójką może rocznych chłopców. Ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, krótkie włosy i na brzuchu wciąż wyraźne fałdki po ciąży. Co jakiś czas, lekko nakrywając się ręcznikiem, karmi synów, a potem ojciec chwyta ich za rączki i pluska się z nimi w płytkiej wodzie.
Czy w następne wakacje ja też będę karmiła moje córki, a Marek będzie bawił się z nimi na plaży? Patrząc na nich, odczuwam całą gamę sprzecznych emocji. Roztkliwiam się, aby chwilę później walczyć z natłokiem czarnych myśli, uśmiecham się, aby zaraz zadumać się nad swoim niepewnym losem.
– Nasmarujesz mi plecy? – zagaduje Agata, która wyleguje się tuż obok mnie.
– A nie chcesz poczekać na Mateusza? – odpowiadam zaczepnie.
Nie odpowiada. Nasi faceci stoją na pobliskim cypelku, palą papierosy i dyskutują z jakimś wąsatym typem, zapewne pracownikiem wypożyczalni sprzętu wodnego. Facet pokazuje im palcem jakiś punkt na jeziorze, a oni żywo gestykulują. Cieszę się, że szybko złapali kontakt, a Marek dyskretnie powiedział mi, że z Mateusza to jest „nawet spoko gość”.
Sięgam po olejek i spryskuję plecy mojej przyjaciółki, po czym kilkoma wprawnymi ruchami wsmarowuję go w skórę. Delikatnie obchodzę się ze znamieniem pod łopatką. To ciemna plamka wielkości dorodnej czereśni. Agata twierdzi, że nie powinna jej opalać, dlatego zwykle nakłada na nią krem z najmocniejszym filtrem. Tym razem go nie wzięła i musi wystarczyć „dwudziestka”.
– Kawał chłopa z tego twojego Marka – stwierdza, mrużąc oczy. – Z tej odległości mój Mateuszek to przy nim mikrus, no nie?
– No mały nie jest… – rzucam i dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że moje słowa brzmią trochę dwuznacznie.
Agata odwraca głowę i przytyka dłoń do czoła. Wydyma usta w wymownym grymasie, który dobrze znam.
– Pod tym względem mojemu też nic nie brakuje, kochana – odpowiada, a potem sięga do torebki, z której wyciąga okulary przeciwsłoneczne. Nakłada je i dodaje: – Choć ostatnio nasze pożycie nie wygląda tak jak kiedyś. I nie wiem, kurwa, co o tym myśleć.
W jej tonie wyczuwam rozgoryczenie, a nawet coś, co mogłoby brzmieć jak oskarżenie. Trochę mnie to dziwi, bo do tej pory Agata raczej chwaliła sobie ten aspekt ich związku. Nie muszę czekać zbyt długo, gdy zaczyna skarżyć się, że choć nawet jej się nie oświadczył, to bzykają się raz na tydzień albo i rzadziej, a do tego Mateusz podchodzi do seksu jak do odrabiania pańszczyzny.
– Kurczę… – Mój komentarz kończy się na jednym słowie. Nie stać mnie na nic więcej.
– Ostatnio kupił sobie okulary VR czy jakoś tak i woli rżnąć w te swoje gierki – ciągnie dalej.
– Może to tylko taka chwilowa fascynacja? – pocieszam ją. – Wiesz, jacy są faceci. Pogra i zaraz mu się znudzi.
– Na razie to mam wrażenie, że to mną się znudził.
– Kurczę, przepraszam, Aguś. – Głupio mi, że zaczęłam temat. – Nie tak to miało zabrzmieć.
– Nie, luz. Po prostu czuję, że się od siebie oddalamy. Nie wiem, czy to moja wina, czy…
– Na pewno nie twoja.
– Tylko co ja mam zrobić, Zuza? Jak mam walczyć z tymi cholernymi grami? Czasem mam wrażenie, że Mati zatrzymał się na pewnym etapie i nie ma zamiaru ruszyć z miejsca.
– Rozmawiałaś z nim o tym?
– A bo to raz – bąka, ale jakoś tak bez przekonania. – To znaczy próbowałam, ale jak tylko wspominam o graniu, to się zaperza, a potem wychodzi z kumplami najarać się zioła.
– W takim razie będziecie musieli częściej do nas wpadać. Marek nie ma konsoli i chyba nawet nie umie obsługiwać pada.
– Naprawdę zaczynam ci zazdrościć i…
– Dobra, czekaj, bo idą – przerywam jej.
Marek i Mateusz są już na pomoście i powoli suną w naszym kierunku. Rzeczywiście wyglądają trochę śmiesznie. Marek mierzy dobre sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i waży co najmniej dziewięćdziesiąt kilka kilogramów, a Mateusz jest niższy prawie o głowę i nawet stąd widać mu żebra. Nie, żeby był jakimś strasznym chudzielcem, bo dba o wygląd, widać, że od czasu do czasu chodzi na siłownię, ale przy moim Marku wygląda jak chłoptaś. Robi mi się dziwnie miło i czuję przyjemne – o dziwo – ukłucie wyrzutów sumienia, że karta się odwróciła. Nasilają się, gdy przypominam sobie, jak w kawiarni opowiadałam Agacie o naszym „rzymskim” poranku. Gdybym wiedziała o jej problemie, to wtedy bym się tak tym nie ekscytowała.
– Gotowe na wycieczkę? – Mateusz zaciera dłonie. Wszędzie jest go pełno, ma ekstrawertyczne usposobienie i cięty humor, dlatego szybko i łatwo zawiera nowe znajomości. – Akurat są dwa wolne kajaki, więc możemy ruszać z marszu – dodaje wyraźnie nakręcony.
– Zarezerwowaliśmy, ale jeśli nie wypłyniemy w ciągu piętnastu minut, to nawet znajomość z panem Mieciem nie pomoże – wtóruje mu Marek, trzymając się pod boki.
– Skoro tak, to idziemy – mówię, a Marek pomaga mi się podnieść.
Kilka minut później nasze kajaki prują taflę jeziora. Z początku Marek próbuje dostosować tempo do możliwości Mateusza, ale w połowie drogi ma dosyć i szybko odskakujemy na kilkadziesiąt metrów. Wpływamy do wąskiego kanału i tam czekamy na naszych przyjaciół, rozkoszując się chwilą tylko dla siebie. Siadamy na wąskim pasie piasku, nogi moczymy w wodzie i wsłuchujemy się w odgłosy dochodzące z szuwarów. W objęciach jego potężnych ramion czuję się taka krucha, a on od czasu do czasu dotyka i delikatnie masuje mój brzuch. W duchu modlę się, aby to nie był tylko sen.
W końcu do kanału wpływa czerwony kajak Mateusza i Agaty. Wiosłują w milczeniu i wyglądają, jakby przed chwilą o coś się posprzeczali. Gramolą się z kajaków i siadają obok nas, a Mateusz wyciąga z plecaka pogiętego skręta i bez słowa go przypala. Marek odmawia, czym bardzo mi imponuje, ja oczywiście również, Agata decyduje się na kilka buchów, ale prawie całego wypala jej partner. Przez chwilę we czwórkę milczymy i napawamy się widokiem.
– W takich momentach żałuję, że nie urodziłem się wieśniakiem – wypala znienacka Mateusz, a atmosfera w jednej chwili pęka jak mydlana bańka.
– Mateusz! – syczy przez zęby Agata, szturchając go łokciem.
Kątem oka widzę, jak Marek odwraca głowę w kierunku nowego kolegi. Nie sądzę, aby Mateusz powiedział to z premedytacją, ale nie mam też pewności. Faceci są prości jak drut, zawsze ze sobą konkurują, przy każdej okazji pokazują swoją wyższość i Marek tę wyższość na kajakach właśnie pokazał. I wiem, że gdyby chciał, to mógłby teraz zmiażdżyć Matiego jednym ciosem. Zamiast tego szturcha go w ramię i po chwili zaczyna się śmiać, a potem śmiejemy się wszyscy.
– Uwierz mi, stary, nie masz czego żałować – mówi w końcu, gdy przestajemy rechotać. – Teraz jest jeszcze okej, ale gdy byłem dzieciakiem, to chodziłem srać do wychodka, a matka prała ciuchy na tarce w jeziorze.
– Pierdolisz? – Mateusz jest już wyraźnie na haju.
– Nie pierdolę. – Teraz wzrok Marka utkwiony jest w jakimś punkcie po przeciwległej stronie kanału. – Jestem wieśniakiem z krwi i kości i dobrze mi z tym. Przy wódce opowiem ci, jak nocami zasadzaliśmy się na watahy dzików i gołymi rękami ukręcaliśmy odyńcom łby.
– Poważnie?
Mateusz spogląda na Marka i z podziwem kiwa głową. Wtedy ten ponownie szturcha go w bark.
– Teraz to pierdolę – mówi i parska śmiechem, a potem wszyscy śmiejemy się jeszcze przez jakiś czas.
W końcu wsiadamy z powrotem do kajaków i wzdłuż brzegu wracamy w okolice pomostu. Marek rozlicza się z panem Mieciem i udajemy się do domu, w którym mam spędzić następne miesiące, lata, a może i całe życie.
Rozgniatam komara na moim udzie. Mała czerwona plama i już go nie ma, ale zaraz pojawi się kolejny swędzący odczyn. Mamy tylko małą butelkę repelentu i musimy go oszczędzać, bo przed nami cała noc, a te małe cholerne potworki nie dają nam żyć. Siedzimy na werandzie, Agata sączy czerwone wino, ja muszę zadowolić się piwem bezalkoholowym. Widok jest oszałamiający, zwłaszcza że jesteśmy świadkami zachodu słońca. Do wody mamy nie więcej niż trzydzieści metrów, a najbliższy sąsiad mieszka przynajmniej dobrych sto metrów dalej, poza tym otacza nas sosnowy las.
Tafla jeziora skrzy się milionem ognistych iskier, panuje niemal głucha cisza, którą od czasu do czasu przerywają spadające szyszki, odgłos buszującego w szuwarach perkoza i jęki naszych dzielnych chłopców.
– Jak sobie urżnie nogę, to ja go do szpitala wieźć nie będę – prycha Agata, zerkając przez ramię. To tam, kilkanaście metrów dalej, w pobliżu szopy Marek i Mateusz rąbią siekierami grube bele drewna, które dostawca zrzucił pod starą wiatę. Pracują już dobre dwie godziny i najwyraźniej dobrze się bawią, bo Mateusz tylko od czasu do czasu przychodzi do lodówki po zimne piwo.
– Te kilka piwek już pewnie wypocili – odpowiadam. Nie boję się o Marka, bo wiem, że jest odpowiedzialny.
– Chyba twój – mruczy Agata. – Po Marku to może i się rozejdą, ale popatrz na Matiego. On już ledwo dyszy.
– Daj im spokój. Ktoś musi pracować, żeby ktoś mógł leżeć i oglądać zachody słońca.
Chichoczemy pod nosem i mościmy się wygodniej na leżakach. Gdyby tylko nie te bzyczące natrętne skurwysynki, relaks można by uznać za idealny. Nadal rozkoszujemy się wspaniałym widokiem zachodzącego słońca, sączymy napoje. Kilka metrów od nas pali się grill, a na nim smażą się kiełbasy, kaszanki i piersi z kurczaka. Te ostatnie już są gotowe, więc wołamy naszych drwali do stołu.
Przychodzą zlani potem, ich nagie klatki lśnią w ostatnich promieniach słońca. Mój Marek wygląda jak grecki bóg i jestem z niego dumna. Wycierają się ręcznikami, ale wyganiamy ich do domu, aby wzięli szybką kąpiel, bo są cali umorusani i strasznie się kleją. Wykorzystujemy ten czas, aby przynieść brakujące drobiazgi: ketchup, musztardę, jakiś węgierski sos, który podobno pali jak diabli, ogórki kiszone, nadziewane papryczki, sałatkę z jajkiem i tuńczykiem, która jest specjalnością Agaty, świeże pieczywo i kostkę masła. Gdy chłopaki wracają, stół jest już w pełni zastawiony, a mięso gotowe. Mateusz stawia na środku zmrożoną butelkę wódki i zaczynamy ucztować.
Rozmawiamy o przyziemnych sprawach, o życiu na wsi, o spokoju, którego ludzie mieszkający w mieście nie dostrzegają albo nie rozumieją. Marek opowiada o ruinach starego pegeeru, w którym pracowali jego rodzice. Stara chlewnia mieszcząca się kilka kilometrów od wsi stoi i niszczeje od ponad trzech dekad, a ludzie, którzy w niej pracowali, w większości żyją na koszt państwa, tylko latem dorabiając na mieszkańcach okolicznych wsi i miasteczek, bo prawdziwych turystów tu raczej nie ma.
– To małe jeziorko, nie ma infrastruktury, ale to chyba dobrze – tłumaczy Marek. – Kiedyś podobno były jakieś plany, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Może dlatego, że wieś jest tak oddalona od głównych szlaków komunikacyjnych, a może dlatego, że to teren parku krajobrazowego i choćby z tego powodu istnieje cała masa obostrzeń.
– Szkoda, bo to piękne miejsce – zauważa Agata.
– Czy ja wiem, czy szkoda? – zastanawia się Marek. – Gdy ostatnio rozmawiałem z ojcem na ten temat, to strasznie biadolił na sąsiadów. Twierdził, że sami się do tego przyczynili, bo nie mogli się zdecydować, czego właściwie chcą. Sołtys jakieś głosowania robił, debaty, nie wiem zresztą. Siedziałem wtedy w Niemczech.
– A moim zdaniem, gdyby tu zrobili jakiś wielki ośrodek wypoczynkowy, to ta okolica straciłaby cały swój urok – włączam się do rozmowy. – Wyobrażacie sobie te tłumy nawalonych turystów, pijanych gówniarzy, a najlepiej gdyby w pobliżu stanęła jeszcze jakaś mordownia, gdzie do rana waliłoby techno.
– Racja, siostra – przyznaje Agata. – Ja chyba też już potrzebuję spokoju. Co ty na to, aby przenieść się na wieś? – pyta i szturcha swojego partnera, który właśnie moczy w sosie kolejny kawałek kurczaka.
– Już się rozpędzam. – Wkłada mięso do ust, zaczyna je żuć i po chwili z pełną buzią dodaje: – Może jeszcze kupmy kilka świnek, kurek i krówkę. Będzie zaaajebiście!
– Ale ty jednak głupi jesteś – kontruje Agata.
– Nie głupi, tylko miastowy. A to różnica, moja droga. – Wymachuje widelcem, po czym wbija go w kolejny kawałek piersi.
Przez chwilę jemy i pijemy, odganiamy natrętne komary. Marek przysuwa grill nieco bliżej, aby dym z paleniska nas trochę okopcił. Nigdzie się przecież nie wybieramy, a owady tego nie lubią.
– Generalnie chyba nikt nie chce tu dużych inwestorów, bo przyjdzie taki, wybuduje jakiś hotel albo ośrodek i nagle dla mieszkańców znajdzie się praca – mówi Marek. – A wiecie, jacy są ludzie. Wolą żyć z zasiłków i pięćset plus. Do tego w sezonie pozbierają trochę jagód i grzybów, potem sprzedadzą przy trasie, czasem ktoś wynajmie na lewo jakiś pokój dla zabłąkanego turysty i jakoś się kręci.
– Trochę to przykre – dodaje Agata.
– Czy ja wiem? – zastanawia się Marek. – Tu nikt nie oczekuje od życia zbyt wiele. Tutaj życie biegnie powoli.
Gospodarz wznosi toast, wychyla kielicha, nie popija i zagryza kaszanką. Zmieniamy temat, rozmawiamy o historii tego miejsca, o jego zwierzętach i roślinności, o ciszy i spokoju. Moje wątpliwości blakną, te dwa ostatnie słowa to klucz do pozytywnego myślenia i coraz bardziej zaczyna mi się to wszystko podobać. Jemy, pijemy, śmiejemy się, chłopaki palą papierosy, a Mateusz spala także pół blanta. Myślę o tym, że mogę tu zamieszkać i wychować swoje dzieci wspólnie z Markiem, o tym, że wkrótce będę matką i już nie potrzebuję tego miejskiego zgiełku. Potrzebuję ciszy i spokoju, powtarzam to jak mantrę. A potem znów wraca do mnie ten sen, a raczej koszmar, i to coś, co widziałam w oknie domu, który tak bardzo przypominał ten stojący za naszymi plecami.
Ten koszmar był taki realny. Może to jakiś znak? Znak, żeby jednak…
– A dlaczego to jezioro nazywa się Wiedźmie? – pyta Mateusz, wyrywając mnie z zadumy. – Są tu jakieś wiedźmy, czy coś?
– Podobno kiedyś jakieś tu utopili.
– Grubo.
– Chyba w siedemnastym wieku, ale to legenda i trudno znaleźć na ten temat cokolwiek nawet w internecie.
Zamieszkam w Toporzycach nad jeziorem Wiedźmie. Brzmi nieźle, myślę. To jednak tylko nazwy, a słyszałam i bywałam w miejscach noszących bardziej ponure. Najbardziej zapadła mi w pamięć Zła Wieś, gdzie mieszkał jeden z moich absztyfikantów, którego jako dwudziestoletnia podfruwajka poznałam na koncercie Metalliki w Gdańsku. Długo nie chciał się do tego przyznać, ale nie dlatego nam nie wyszło.
Tylko ten sen…
Karcę się w myślach. Po co w ogóle do tego wracać? To nie pierwszy i nie ostatni koszmar w moim życiu. Otrząsam się z głupich myśli. Siedzimy, jemy, pijemy i przyjemnie spędzamy czas w domu nad urokliwym jeziorem, w pięknym sosnowym lesie. Ten dom będzie moim domem, moim i moich córek. Jeszcze nie wybrałam im imion. Właściwie dlaczego z tym zwlekam?
Zerkam na dom. Jest duży, drewniany, ale wciąż wymaga wiele pracy. Marek obiecał, że po zimie go odnowi, wyremontuje, ale na razie będziemy mieszkać w takim, jaki jest. Wierzę mu, zna się na tym, jest budowlańcem. Zadbał, aby w środku dało się mieszkać, naprawił dach, założył nową instalację elektryczną i antenę satelitarną, uszczelnił okna. Okna, myślę. Okna. Wiem, że muszę kupić nowe zasłony.
Grill powoli się dopala, zapada zmierzch. Naszym mężczyznom zaczynają plątać się języki, Mateuszowi bardziej, mimo to Marek idzie do domu po kolejną flaszkę wódki. Agata tego nie komentuje, ja tym bardziej. Marek na co dzień nie pije. To odpowiedzialny facet i, jestem tego coraz bardziej pewna, świadomy swoich możliwości. Przestanie, gdy uzna, że już starczy, a nawet jeśli nie, to przecież to wyjątkowa okazja, w końcu mamy gości.
Zapalamy świece. Zbieramy z Agatą naczynia i wynosimy do kuchni. Nasi mężczyźni idą z wędkami w stronę jeziora, podtrzymując się wzajemnie, ale to raczej Marek wspiera Mateusza niż odwrotnie. Są pijani i nie wiem, po co im te wędki, ale może to i dobrze, będziemy miały trochę spokoju. Zmywamy naczynia, to znaczy Agata zmywa, a ja wycieram, bo zmywarki niestety tu nie ma. Komentujemy zachowanie naszych facetów i obie dochodzimy do wniosku, że chyba się dogadali. Widok z okna nad zlewem rozpościera się akurat na jezioro, ale jest już ciemno i ich nie widzimy. Wzięli latarki, ale pewnie je wyłączyli, bo ubzdurali sobie, że światło będzie straszyć ryby, zresztą Mateusz coś o tym wspominał, gdy wychodzili.
Wycieram talerze i odkładam je na półkę. Zerkam w ciemność za oknem. Przypominam sobie, że koniecznie muszę kupić zasłony. Policzyć okna i kupić dokładnie tyle zasłon, ile jest tych okien. Wzdrygam się, gdy słyszę skowyt psa dochodzący z oddali. Koszmar powraca. Czuję dyskomfort, gdy patrzę przed siebie. Ciemność za oknem rozświetlają tylko płomienie trzech świec ustawionych na stoliku na naszej werandzie. Ledwo rozpraszają wszechobecną czerń. Dalej wszystko ginie w gęstym mroku.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – zaczepia mnie Agata.
– Nie, nie… – Otrząsam się wyrwana z chwilowej zadumy, ale chyba nie brzmię zbyt przekonująco.
– No przecież widzę. Co sobie znów wkręcasz?
Dokładnie wycieram kolejny talerz i odkładam go na stos innych. Woda wciąż leje się z kranu, teraz słyszę tylko jej szum i własny oddech.
– Miałam koszmar – mówię to wprost, bo komu mam się zwierzyć, jeśli nie Agacie.
– Koszmar? – pyta, marszcząc brwi.
– Taki bardzo, bardzo realny. Wiesz, co mam na myśli?
– No nie do końca. Ktoś cię gonił? Chciał zgwałcić? Spierniczałaś przed jakimś psychopatą z piłą łańcuchową?
– Nie… – Wzdycham ciężko i kładę dłoń na swoim brzuchu. Zerkam na niego.
– Ten koszmar dotyczył twoich córek? – naciska Agata.
– Nie – bronię się. – To znaczy tak i nie. Sama nie wiem. Był kompletnie porąbany.
– No to mów, bo zaraz posikam się z ciekawości.
– No… – waham się. Boję się, że znów zacznie wszystko bagatelizować. Powie, że przesadzam i coś sobie wkręcam, a to wszystko wina mojej traumy po związku z Patrykiem.
– No mów wreszcie, siostra!
Agata zakręca kurek i woda przestaje lecieć. Krzyżuje ręce i unosi brwi w wymownym geście oczekiwania. Słyszę trzask spadającej gałęzi. Musi być duża, bo po lesie niesie się echo.
– W tym śnie byłam w podobnym domu – zaczynam niepewnie. – Gdzieś w środku lasu, nie wiem gdzie. Miałam już olbrzymi brzuch, chyba nawet zbyt wielki, jak na dziewiąty miesiąc. Naprawdę ogromny. Pamiętam, że było zimno i musiałam dokładać do kominka, piłam herbatę, czytałam jakiś romans…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki