Mężczyzna, który rozmawiał z hienami - Przemysław Piotrowski - ebook

Mężczyzna, który rozmawiał z hienami ebook

Przemysław Piotrowski

5,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To miało być proste zlecenie. Jednak kiedy przyjaciel prosi o pomoc, dżentelmen nie odmawia. Zwłaszcza kiedy ten przyjaciel ocalił dżentelmenowi życie. I to nie raz.

Bernard Dubois przyleciał do Kenii jako prywatny detektyw. Na kontynencie, na którym się wychował, nie było go blisko dwadzieścia pięć lat. Korzystając z okazji, jego przyjaciel, Moses, namówił go do udziału w safari. Miało być prawie jak dawniej – zabójczo piękny krajobraz, dzika afrykańska przyroda i… grupa influencerów z Polski.

Kilka dni później, stojąc nad rozszarpanym przez hieny ciałem, Bernard nie może uwierzyć, że Afryka znów z niego zakpiła. Demony, o których chciał zapomnieć, budzą się do życia. Teraz, odcięty od świata, uzbrojony jedynie w swój intelekt i doświadczenie, musi odkryć prawdę. I odnaleźć mordercę.

Tylko jak, skoro wszyscy wokół noszą maski?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 315

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
babka12

Nie oderwiesz się od lektury

Pochłonięta w jeden dzień. Super.
00



Prolog

Park Naro­dowy Masai Mara

Dzień mor­der­stwa

Siła naci­sku szczęk hieny jest pra­wie dwu­krot­nie więk­sza niż u lwa.

To podobno fakt, ale szcze­rze mówiąc, nie wiem, czy praw­dziwy. Nie ufam niczemu, co jest napi­sane w książ­kach i w gaze­tach, zwłasz­cza zaś temu, co zostało zaim­ple­men­to­wane w ogól­no­świa­to­wym sys­te­mie połą­czeń mię­dzy kom­pu­te­rami potocz­nie zwa­nym inter­ne­tem. Na wła­snej skó­rze też tego nie spraw­dza­łem i nie znam nikogo na tyle nie­mą­drego, kto pod­jąłby się tego kar­ko­łom­nego zada­nia. A przy­naj­mniej do tej pory nie zna­łem.

Teraz patrzę na leżące w wyschnię­tej tra­wie tru­chło. Ludz­kie, jak mnie­mam, bo wciąż nie jestem tego cał­ko­wi­cie pewny. Kłę­bo­wi­sko ucztu­ją­cych bestii upar­cie zasła­nia mi widok, choć trzy­many przez Masaja frag­ment wyso­ko­ga­tun­ko­wego mate­riału jed­nej z hor­ren­dal­nie dro­gich marek odzie­żo­wych suge­ruje, że moje przy­pusz­cze­nia są bli­skie prawdy. Masaj ów to jed­nak doświad­czony wojow­nik i zna­ko­mity tro­pi­ciel. Na szyi nosi naszyj­nik z lwich pazu­rów, w uszach lam­par­cie kły, a na pomarsz­czo­nym tor­sie bli­zny – dowody licz­nych lek­cji pokory, które otrzy­mał od życia.

Masaj obwą­chuje mate­riał, tro­chę jak pies, a tro­chę jak czło­wiek. Patrzy na mnie zna­cząco. Wiem, co zaraz powie, i to mówi. Dada muzungu w wol­nym tłu­ma­cze­niu zna­czy „biała sio­stra”. Wła­ści­wie szep­cze, aby nie sku­pić uwagi poży­wia­ją­cych się hien, bo te nie lubią, jak prze­rywa im się posi­łek, wtedy bywają eks­tre­mal­nie agre­sywne. Opusz­cza powieki, powta­rza to samo, kręci głową, jakby rze­czy­wi­ście mi współ­czuł, choć wiem, że to nie­prawda. To tylko poza, bo tu co naj­wy­żej się pomaga, ale ni­gdy nie współ­czuje. Afryka taka już jest. Jak chce, to bie­rze. Naj­czę­ściej głup­ców, bo tych nie bra­kuje. Muzungu nie współ­czuje się tym bar­dziej.

Biorę w palce z jego czer­stwej dłoni kawa­łek barw­nego mate­riału i przy­kła­dam go do nosa. Jeste­śmy na nawietrz­nej, a gwał­towny podmuch wia­tru wci­ska mi w noz­drza paletę woni na bazie cytru­sów, róży dama­sceń­skiej i jaśminu. Na hory­zon­cie dostrze­gam zmianę.

– Musimy się pospie­szyć – mówi do mnie drugi z towa­rzy­szą­cych mi męż­czyzn. Moses to mój przy­ja­ciel. Z ple­mie­nia Kikuju. Trzy­krot­nie ura­to­wał mi życie. – Idzie burza. Nie mamy czasu – dodaje, rów­nież prze­no­sząc wzrok na ciem­nie­jący hory­zont.

Myślę o tym, co powie­dział, i zasta­na­wiam się, jakie będą kon­se­kwen­cje tego, co się wyda­rzyło. Pora desz­czowa pospie­szyła się o ponad dwa tygo­dnie, a pro­gnozy są mało opty­mi­styczne. Moses ma rację. Musimy się spie­szyć.

– Strze­laj – mówię, a Moses strzela.

Ucztu­jące bestie gwał­tow­nie odska­kują od tru­chła. Roz­glą­dają się zasko­czone, prze­bie­rają łapami, chi­cho­czą ner­wowo, bo nie wie­dzą, co się dzieje, skąd ten ogłu­sza­jący huk. Moses strzela po raz drugi i hieny zni­kają w tra­wie. Jedna z nich, wyjąt­kowo uparta, odwraca się. Może myśli, że jesz­cze nie wszystko stra­cone. Ze skrwa­wio­nego pyska wystaje łach­man tego samego mate­riału, który wciąż trzy­mam w pal­cach. Moses znów naci­ska spust, a sawanna roz­brzmiewa echem trze­ciego wystrzału. Odpo­wiada mu odle­gły grzmot, po któ­rym wybrzmiewa prze­cią­gły ryk sło­nia. Uparta hiena ucieka, ptaki pod­ry­wają się z kona­rów pobli­skich aka­cji. Odpro­wa­dzam je wzro­kiem, a potem na znak sta­rego Masaja zbli­żam się do zbez­czesz­czo­nego kobie­cego ciała.

A raczej tego, co z niego zostało…

Przez głowę prze­myka mi myśl, że Afryka znów ze mnie zakpiła. Zamy­kam powieki. Zaci­skam zęby. Pró­buję opa­no­wać wzbie­ra­jący gniew.

Pie­przone déjà vu, myślę.

Część pierwsza

Rozdział 1

Mom­basa

Osiem dni przed mor­der­stwem

Klik, klik, klik.

Pstry­kam ostat­nie zdję­cie i ścią­gam obiek­tyw. Moja lustrzanka to nikon D6, bez­dy­sku­syj­nie naj­lep­szy apa­rat na pla­ne­cie. W rękach pro­fe­sjo­na­li­sty potrafi czy­nić cuda i choć kra­wa­tów nie wiąże, to dosko­nale ujaw­nia i roz­wią­zuje zakła­mane związki.

Cho­wam sprzęt do torby i ostroż­nie wyco­fuję się z gęstych zaro­śli. Czuję nie­smak, bo to, czego byłem świad­kiem, wyglą­dało raczej odstrę­cza­jąco. Przez ostat­nie trzy dni nie­chęt­nie obser­wo­wa­łem dwie turystki w kwie­cie wieku. Pierw­sza nazywa się Gra­żyna Wiśniew­ska i jest wdową po boga­tym biz­nes­me­nie z Gdań­ska, druga to jej przy­ja­ciółka Mag­da­lena Boruc, nie­wdowa i jesz­cze nie­roz­wódka, nosząca nazwi­sko swo­jego męża, nie­ja­kiego Gra­cjana Boruca, jed­nego z bogat­szych inwe­sto­rów w kraju. Pierw­sza nie inte­re­suje mnie w naj­mniej­szym stop­niu, druga ow­szem. Otóż Mag­da­lena Boruc wła­śnie zdra­dza swo­jego męża z dwoma bar­czy­stymi Kenij­czy­kami, a ja mam na to twarde dowody w postaci zdjęć i fil­mów na moim niko­nie D6. I choć widzia­łem już chyba wszystko, co czło­wiek widzieć może, przy­znam szcze­rze, że pięć­dzie­się­cio­ośmio­let­nia Mag­da­lena Boruc wyka­zała się wyjąt­kową gib­ko­ścią, a moje dotąd silne prze­ko­na­nie co do nie­pod­wa­żal­no­ści praw fizyki zostało istot­nie pod­ko­pane. Jej mąż, a już nie­długo zapewne były mąż, który w ciągu następ­nych mie­sięcy naj­pierw urzą­dzi jej pie­kło, a potem zostawi z niczym, zapewne jesz­cze tej nocy mocno się upije.

Prze­dzie­ram się przez zaro­śla w kie­runku zapar­ko­wa­nej przy nie­utwar­dzo­nej dro­dze tere­nówki. Pomimo pie­kiel­nego upału mam na sobie dłu­gie spodnie koloru khaki, solidne buty trek­kin­gowe, do któ­rych wci­sną­łem nogawki tychże spodni, oraz nieco jaśniej­szą koszulę z dłu­gim ręka­wem. Tka­nina klei mi się do ple­ców, a skórę na dło­niach i szyi pokry­wają bąble po uką­sze­niach moski­tów. Są tak żar­łoczne i głodne krwi, że nie odstra­szają ich nawet lokalne spe­cy­fiki, co gor­sza, przez więk­szą część czasu nie mogę się od nich oga­niać, bo jaki­kol­wiek dodat­kowy ruch czy gest gro­ziłby zde­kon­spi­ro­wa­niem. Moja praca, przez lwią część spo­łe­czeń­stwa postrze­gana przez pry­zmat hol­ly­wo­odz­kich pro­duk­cji, nie ma z wyobra­że­niami prze­cięt­nego oby­wa­tela nic wspól­nego, czę­sto zaś wymaga spę­dza­nia wielu godzin w bez­ru­chu. W takich sytu­acjach zawsze nacho­dzi mnie reflek­sja, że moskity muszą szcze­rze kochać mimów i pry­wat­nych detek­ty­wów.

Przy samo­cho­dzie ścią­gam kape­lusz i oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Prze­cie­ram chu­s­teczką czoło, skro­nie i policzki. Słońce powoli chyli się ku zacho­dowi, a na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej zmrok zapada bły­ska­wicz­nie. Pstryk i nagle robi się ciemno, jakby ktoś zga­sił świa­tło. Busz i domo­stwa w jed­nym nie­mal momen­cie okrywa czarny całun, a na żer wycho­dzą stwo­rze­nia, które za dnia cho­wają się w norach albo pod kamie­niami. Obej­mują gąszcz we wła­da­nie i biada temu, kto zba­ga­te­li­zuje zagro­że­nie, zlek­ce­waży ostrze­że­nia i wyj­dzie w klap­kach opróż­nić pęcherz w krzaki. Wiem o tym, wszak choć noszę pol­skie nazwi­sko, to wycho­wa­łem się wła­śnie tu, na spie­czo­nej czer­wo­nej ziemi, w oto­cze­niu Kikuju, Masa­jów i towa­rzy­szą­cych im na co dzień mala­rycz­nych moski­tów oraz wszel­kiej maści jado­wi­tych istot, które wydają się nie­ustan­nie czy­hać na oka­zję do posiłku.

Taka jest wła­śnie Afryka. Ma to do sie­bie, że na każ­dym kroku szuka spo­sobu, aby cię zabić…

Z tą myślą się­gam po nóż i – upew­niw­szy się, że w ziemi nie kryje się gęsto utkana paję­czyna – wyci­nam jeden z liści rosną­cego przy ścieżce krzewu alo­esu. Jest roz­ło­ży­sty, twardy, ale pod wierzch­nią war­stwą kryje się mający zba­wienne wła­ści­wo­ści miąższ. Obie­ram liść z zewnętrz­nej powłoki i pospiesz­nie sma­ruję nim poką­sane przez moskity frag­menty ciała. Jest chłodny, śli­ski i daje natych­mia­stową ulgę, więc nie cze­ka­jąc, aż nie­chętne mi stwo­rze­nia wypeł­zną ze swo­ich kry­jó­wek, wsia­dam za kie­row­nicę poży­czo­nego od przy­ja­ciela samo­chodu. Wzdy­cham, chrzą­kam, rzu­cam ostat­nie spoj­rze­nie na nik­nącą w oddali taflę Oce­anu Indyj­skiego, tak cza­ru­ją­cego za dnia i tak posęp­nego nocą, w końcu prze­krę­cam klu­czyk i sil­nik wydaje z sie­bie groźny pomruk. Nawra­cam i ruszam w drogę powrotną.

Mijam mur ota­cza­jący skrytą pośród palm koko­so­wych luk­su­sową willę, jak usta­li­łem wyna­jętą pokąt­nie na tydzień od pew­nego Szkota o nazwi­sku McKin­ley za dwa tysiące fun­tów, sto­jącą zale­d­wie kilo­metr w linii pro­stej od hotelu, w któ­rym Gra­żyna Wiśniew­ska i Mag­da­lena Boruc wyku­piły pobyt w popu­lar­nym biu­rze podróży, a przy­naj­mniej ta druga tak to przed­sta­wiła swo­jemu – jak zapewne myślała – głu­piemu i naiw­nemu mężowi. Pomy­liła się, czego nie­zbi­tym dowo­dem jeste­śmy ja i mój nikon, a na nim wszel­kie beze­ceń­stwa Mag­da­leny, jęki, krzyki i spro­śne blu­zgi, któ­rych w Pol­sce na pewno by się wsty­dziła. I bez wąt­pie­nia wsty­dzić się będzie, bo tra­fią do sądu jako dowody zdrady, a być może i do jej przy­ja­ciół, jeśli przy podziale majątku będzie sta­wiać opór i zażąda nie­na­leż­nych jej ali­men­tów albo cze­go­kol­wiek innego. Teraz jed­nak zabawa za murem trwa w naj­lep­sze, a nie­świa­doma mojej wizyty Mag­da­lena pije z przy­ja­ciółką kolo­rowe drinki na bazie rumu i wódki, jed­no­cze­śnie odda­jąc się we wła­da­nie dwóch czar­no­skó­rych aman­tów, jur­nych jak byki roz­pło­dowe, bo naszpi­ko­wa­nych chiń­skimi pod­rób­kami via­gry, która w miej­sco­wych apte­kach scho­dzi tonami. Taki to lokalny folk­lor, wszak afry­kań­scy kochan­ko­wie dosko­nale zdają sobie sprawę, że ich sprzęt nie ma prawa zawieść, także gdy part­nerka nie grze­szy urodą i mogłaby być ich bab­cią, a nawet prabab­cią, bo i takie przy­padki widy­wa­łem.

Droga ze skry­tej w cie­niu palm willi do wiecz­nie żywej i kolo­ro­wej Mom­basy zaj­muje około dwóch godzin. Ja skra­cam ten czas o dwa kwa­dranse, bo szczę­śli­wym tra­fem wstrze­lam się na prom łączący połu­dniową część mia­sta z cen­trum ulo­ko­wa­nym na wyspie bez cze­ka­nia w kolejce. Cie­szę się, bo dzięki temu udaje mi się unik­nąć naga­by­wa­nia przez naj­bar­dziej spau­pe­ry­zo­waną część lokal­nej spo­łecz­no­ści, w tym kula­wych żebra­ków, któ­rzy kula­wych jedy­nie udają, mło­dzień­ców wci­ska­ją­cych ludziom wła­sno­ręcz­nie ryte w drew­nie ręko­dzieła, taśmowo powsta­jące w chiń­skich fabry­kach, i tanich pro­sty­tu­tek, które co prawda nie oszu­kują i swoje usługi w przy­por­to­wych cha­łu­pach rze­czy­wi­ście świad­czą, ale po pierw­sze, gar­dzę tą formą miło­ści, a po dru­gie, praw­do­po­do­bień­stwo zali­cze­nia takiej przy­jem­no­ści bez syfa jest rów­nie duże jak to, że po wypi­ciu nie­prze­go­to­wa­nej wody z mom­ba­skiego kranu nie dopad­nie cię sraczka.

Docie­ram do celu przed cza­sem, wcze­śniej zaku­piw­szy butelkę wcale nie­ta­niego rumu i bukiet czer­wo­nych róż. Mrok, który spo­wił cały kraj, zwy­kle oszczę­dza roz­świe­tloną neo­nami Mom­basę. Dziel­nica, w któ­rej wła­śnie się znaj­duję, może nie należy do tych, o któ­rych w prze­wod­ni­kach piszą, że ni­gdy nie zasy­piają, ale jest za to bez­pieczna i dobrze zelek­try­fi­ko­wana, zamiesz­kana głów­nie przez potom­ków bry­tyj­skich i hin­du­skich osie­dleń­ców tudzież nieco bar­dziej zamoż­nych Kenij­czy­ków.

Zatrzy­muję się przed bramą jed­nego z dość oka­za­łych wol­no­sto­ją­cych domów o lekko spa­dzi­stym dachu. Ota­cza go biały dwu­me­trowy mur, znad któ­rego wyła­niają się korony trzech palm koko­so­wych. Mie­ści się przy Maga­ret Ave­nue, nie­da­leko pola klubu gol­fo­wego, do któ­rego kie­dyś nawet nale­ża­łem, ale dawno temu prze­sta­łem pła­cić składki i zapewne zosta­łem skre­ślony z listy człon­ków. Cze­kam, aż wrota się otwo­rzą, a gdy to nastę­puje, wjeż­dżam na podwó­rze i par­kuję przy weran­dzie. Gaszę sil­nik, chwy­tam róże i butelkę rumu, a potem opusz­czam pojazd. Biorę głę­boki wdech. Powie­trze jest nie­świeże i cięż­kie, jak to w Mom­ba­sie. W tym pie­kiel­nym upale wszystko roz­kłada się trzy razy szyb­ciej, przez co nawet ludzie z gór­nych szcze­bli dra­biny spo­łecz­nej muszą na co dzień mie­rzyć się ze smro­dem dola­tu­ją­cym z przy­por­to­wych wysy­pisk śmieci czy rybich manu­fak­tur.

– Ber­nard! – sły­szę, gdy wkra­czam na schody pro­wa­dzące na werandę. W progu stoi wysoki, nie­zgo­rzej zbu­do­wany Kenij­czyk. Ubrany jest w płó­cienne spodnie i jasną koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami, a na jego nad­garstku poły­skuje złoty zega­rek. Wygląda na uczo­nego albo mece­nasa, ale ni­gdy nie miał nic wspól­nego z żadną z tych pro­fe­sji. Nazywa się Moses Ony­ango i jest moim ser­decz­nym przy­ja­cie­lem. – Już myśla­łem, że nie dotrzesz. Co zatrzy­mało cię tak długo? – dodaje po angiel­sku z wyraź­nym bry­tyj­skim akcen­tem.

– Moses – odpo­wia­dam, wrę­cza­jąc mu butelkę – a co ja ci będę tłu­ma­czył. Wiesz, jak jest. Pry­watni detek­tywi nie powinni uma­wiać się na kon­kretną godzinę. Praca na to nie pozwala.

W innej sytu­acji zapewne usły­szał­bym kolejne pyta­nia o zdro­wie moje oraz rodziny, tej bliż­szej i tej dal­szej, wuj­ków, cio­tek i wspól­nych zna­jo­mych, ale znamy się tak długo, że Moses odpusz­cza lokalną ety­kietę i po pro­stu pokle­puje mnie po ramie­niu.

– Wejdź, pro­szę, zapra­szam – mówi i zachęca gestem. – Co prawda jeste­śmy już po kola­cji, a dzieci śpią, ale Mary na pewno ucie­szy się na twój widok. Pew­nie jesteś głodny…

– Jesteś nader uprzejmy, przy­ja­cielu. A ja nie chciał­bym prze­szka­dzać i…

– Nie żar­tuj – obu­rza się, nieco zbyt teatral­nie, jak czyni to więk­szość Kenij­czy­ków. – Ty ni­gdy nie prze­szka­dzasz i zawsze jesteś w moim domu mile widziany. Zresztą Mary nie daje mi żyć i od rana glę­dzi tylko o tobie. Nie może sobie wyba­czyć, że się minę­li­ście.

– Nie­po­trzeb­nie jej mówi­łeś. Dziś mia­łaby nie­spo­dziankę.

– I ty myślisz, że uda­łoby mi się utrzy­mać przed żoną twoją wizytę w tajem­nicy? – Moses naj­wy­raź­niej nie ocze­kuje odpo­wie­dzi. Przy­gląda się ety­kie­cie na butelce. – Rum też widzę nie­zgor­szy. Wygląda na to, że szybko stąd nie wyj­dziesz, przy­ja­cielu.

Stary druh nie pozo­sta­wia mi wyboru. Dosko­nale wie, że znam tutej­sze uwa­run­ko­wa­nia kul­tu­rowe i wszyst­kie sta­ran­nie pie­lę­gno­wane kon­we­nanse – nie tak wcale różne od pol­skich – więc nie odmó­wię. Pomimo zmę­cze­nia godzę się zostać na jed­nego drinka.

Zaraz po prze­kro­cze­niu progu witam się z Mary. Żona Mosesa jest czar­no­skórą zadbaną czter­dzie­sto­sze­ścio­latką o łagod­nych rysach i naj­szczer­szym uśmie­chu, jaki widzia­łem w życiu. Skła­dam na jej ręce bukiet róż, wyca­ło­wuję policzki, przy­tu­lam i obsy­puję kom­ple­men­tami o nie­prze­mi­ja­ją­cej uro­dzie. Dopiero potem sia­damy z gospo­da­rzem do stołu. Mary zosta­wia nas samych i znika w kuchni. Moses nie traci czasu. Sięga po szkło.

– I jaka jest twoja decy­zja? Sku­sisz się? – naciera pro­sto z mostu. Roz­lewa por­cję na dwa palce i podaje mi szklankę.

– Dwa tygo­dnie to długo… – bąkam pod nosem, ale sam czuję, że w tym bąk­nię­ciu nie ma za grosz prze­ko­na­nia. Mia­łem trzy dni na prze­my­śle­nie tematu, ale nie­ustan­nie umy­kał mi pośród innych spraw. Albo z pełną pre­me­dy­ta­cją go od sie­bie odsu­wa­łem. – W Pol­sce mam biuro, obo­wiązki, zle­ce­nia… – cią­gnę, ale Moses mi prze­rywa.

– Bred­nie – kwi­tuje. Unosi szkło. – Praca nie zając, nie uciek­nie. Czy tak to mówi­cie po pol­sku?

– Zaska­ku­jesz mnie.

– Współ­pra­cuję z biu­rem podróży Rain­bow, więc pro­wa­dzę wiele pol­skich grup. Z języ­kiem mam kon­takt na bie­żąco. – W tonie Mosesa czuć nie­skry­waną dumę. Podob­nie jak ja od zawsze miał talent lin­gwi­styczny. – A teraz na poważ­nie, Ber­nard. – Skraca dystans. – Nie masz małych dzieci ani żony. W kraju nikt na cie­bie nie czeka. Nad czym się tu zasta­na­wiać?

W salo­nie poja­wia się Mary, a po chwili na stole lądują chleb, wędlina i pokro­jone warzywa. Z kuchni nie­sie się zapach pie­czo­nej bara­niny. Moses wznosi toast i opróż­niamy szkla­nice do dna.

– Kiedy ostat­nio byłeś na safari? – pyta po wytar­ciu ust przy­nie­sioną przez żonę chu­s­teczką. – Pew­nie nie pamię­tasz. Cóż, ja też nie – dodaje z prze­ką­sem. – Dziś mam wła­sną firmę i flotę samo­cho­dów. Jutro wie­czo­rem przy­la­tuje grupa pol­skich tury­stów i następ­nego dnia ruszamy w inte­rior. Naj­pierw Ambo­seli, potem Nakuru, w końcu Masai Mara. Być może w ramach dodat­ko­wej wycieczki zaha­czymy o Jezioro Wik­to­rii.

– Dawno tam nie byłem…

– Całe wieki, Ber­nard, całe wieki.

– Mam swoje powody.

Moses wzdy­cha, przy­ta­kuje, zaci­ska usta.

– Minęło pra­wie dwa­dzie­ścia pięć lat – mówi w końcu. – Jak długo jesz­cze chcesz żyć tam­tymi wyda­rze­niami? Ileż można się biczo­wać?

– Może i masz rację. – Dopi­jam rum. – Tak, chyba tak. Masz rację. Ten roz­dział jest już dawno zamknięty.

Moses roz­lewa kolejną por­cję rumu.

– Czyli co? Poje­dziesz? – pyta, uno­sząc szkla­nicę do ust.

– Jesz­cze nie pod­ją­łem decy­zji – odpo­wia­dam, się­ga­jąc po swoją.

– No to nie zosta­wiasz mi wyboru i będę nale­gał. Co wię­cej, uczci­wie ostrze­gam, że w tych nale­ga­niach będę uparty jak osioł. – Moses upija łyk, szcze­rzy zęby. – Pomyśl, bra­cie, nie widzie­li­śmy się tyle lat. Spę­dzimy razem tro­chę czasu. Powspo­mi­namy. Druga taka szansa szybko może się nie powtó­rzyć.

Facet wie, co mówi. Następna oka­zja na takie spo­tka­nie szybko raczej się nie przy­da­rzy. Poza tym poży­czył mi swój samo­chód, a afry­kań­ska kul­tura opiera się na zasa­dzie wza­jem­no­ści. Jeśli ktoś ci coś ofia­ruje, musisz ofia­ro­wać mu coś w zamian. Jeśli coś ci poży­czył albo wyświad­czył ci jakąś przy­sługę, spo­dzie­waj się, że może ocze­ki­wać jakiejś formy rekom­pen­saty.

Mogłem sko­rzy­stać z wypo­ży­czalni…

Jesz­cze przez chwilę wal­czę z myślami, ale w końcu docho­dzę do wnio­sku, że cze­go­kol­wiek bym teraz nie powie­dział, to i tak już niczego nie zmieni. W isto­cie powi­nie­nem się cie­szyć. Moses wymaga ode mnie jedy­nie wspól­nie spę­dzo­nego czasu. No dobra, cze­goś jesz­cze, ale nie mam serca mu tego wypo­mi­nać. Z róż­nych wzglę­dów na wyso­ko­ści rów­nika nikt ni­gdy nie działa cał­kiem bez­in­te­re­sow­nie.

– Zatem zgoda. – Uno­szę szkla­nicę. – Wypijmy za stare dobre czasy – dodaję i stu­kamy się szkłem.

– Twoje zdro­wie, Ber­nard.

– I twoje, Moses.

– Wła­śnie, że twoje.

– Zdro­wie Mary i two­ich dzieci.

Gdy­bym nie zde­cy­do­wał się wyto­czyć naj­cięż­szego działa, zapewne byśmy się tak prze­ko­ma­rzali do jutra rana. Stary Kiku­jus nie odpu­ściłby, aż nie posta­wiłby na swoim. Pod­daję się więc, bo nie widzę sensu, aby kopać się z koniem. Taki wła­śnie jest Moses, takie jest jego ple­mię i taka jest cała Afryka. Tu każdy otwiera swoje serce na oścież, ale też chowa w nim węża. Wycho­wa­łem się tu, doświad­czy­łem jej, więc zdą­ży­łem przy­wyk­nąć. Biorę Afrykę w pakie­cie ze wszyst­kim, co ma do zaofe­ro­wa­nia. Z naj­pięk­niej­szymi na świe­cie zacho­dami słońca, gorą­cymi kobie­tami i poczu­ciem nie­skrę­po­wa­nej wol­no­ści, ale i pie­kiel­nymi upa­łami, groź­nymi cho­ro­bami, nie­le­gal­nymi polo­wa­niami i jado­wi­tymi gadami. Z sza­ma­nami, duchami, porwa­niami i nie­koń­czą­cymi się woj­nami o surowce albo o byle co, czę­sto skut­ku­ją­cymi gra­bieżą, gwał­tami i krwa­wymi rze­ziami, o któ­rych w Euro­pie nikt nie sły­szy albo sły­szeć nie chce.

Wypi­jam czwar­tego drinka. Czuję lekki szum w gło­wie. Roz­my­ślam nad przy­jętą ofertą i nad samą Afryką, tą piękną i groźną Afryką, którą wciąż noszę głę­boko w sercu, choć prze­cież potrak­to­wała mnie tak okrut­nie. Od lat omi­jam ją sze­ro­kim łukiem i mam ku temu powody. Minęło już jed­nak tyle czasu, że bole­sna prze­szłość jawi się dziś co naj­wy­żej jako falu­jąca fata­mor­gana nad roz­grza­nym pia­skiem pustyni. Ważne, że teraz jestem wśród przy­ja­ciół, w domu Mosesa i Mary, czuję na języku słod­kawy posmak rumu, a w noz­drzach kuszący zapach dopie­ka­ją­cej się bara­niny. Myślę, że pod­ją­łem dobrą decy­zję, a prze­rwa od pracy dobrze mi zrobi. Afryka prze­cież niczym mnie już nie zasko­czy…

Rozdział 2

Park Naro­dowy Ambo­seli

Sześć dni przed mor­der­stwem

Uwiel­biam widok Kili­man­dżaro o poranku.

Uwiel­biam też Czas apo­ka­lipsy Fran­cisa Forda Cop­poli, a jesz­cze bar­dziej Jądro ciem­no­ści Jose­pha Con­rada, z któ­rego Copolla czer­pał gar­ściami i wyszło mu to nad wyraz dobrze. Są to dzieła abso­lut­nie wybitne i ponad­cza­sowe, w uni­wer­salny spo­sób uka­zu­jące ludzką naturę, zwłasz­cza jej mroczną część, nik­czemną, okrutną, podłą, zwy­kle nie­wi­doczną do momentu, gdy nad czło­wie­kiem wisi widmo kary za popeł­nione czyny, i eks­plo­du­jącą z nie­wy­obra­żalną mocą w cza­sie, gdy jarzmo naka­zów i zaka­zów znika.

Afryka jest mistrzy­nią w wyko­rzy­sty­wa­niu ludz­kich sła­bo­ści i wycią­ga­niu z czło­wieka pier­wot­nych instynk­tów. Do per­fek­cji opa­no­wała sztukę uwo­dze­nia, mamie­nia i bała­mu­ce­nia wszel­kich wędrow­ców, waga­bun­dów i żąd­nych wra­żeń poszu­ki­wa­czy przy­gód. W zasa­dzie gdzie nie spoj­rzeć, Afryka ofe­ruje orgię dla zmy­słów. Pej­zaże budzą­cej się o świ­cie sawanny potra­fią zachwy­cać do omdle­nia, odgłosy prze­mar­szu stada słoni albo nio­sący się kilo­me­trami ryk lwa wywo­łują dresz­cze eks­cy­ta­cji, a bogac­two zapa­chów potrafi zamie­szać w gło­wie każ­demu, kto choć raz zacią­gnął się głę­boko powie­trzem pośród wyso­kich traw pła­sko­wy­żów Masai Mara czy Seren­geti. Te wszyst­kie maski Afryka prze­wdziewa w jed­nym celu – aby ukryć swoje praw­dziwe, jakże inne od tu wspo­mnia­nych obli­cze. Kili­man­dżaro to jeden z jej asów w ręka­wie.

Sie­dzę na wikli­no­wym krze­śle i piję świeżo zapa­rzoną kawę, któ­rej ziarna zaku­pi­łem od jed­nego ze spo­tka­nych przy dro­dze wie­śnia­ków. Jej pyszny smak wzmaga widok malu­ją­cego się w oddali dachu Afryki. Widzia­łem tę górę już tyle razy, że jej obraz prze­cho­wuję w gło­wie niczym foto­gra­fię w sta­rym albu­mie, mimo to jed­nak nie­ustan­nie mnie zachwyca, a dozna­nia wydają się jesz­cze sil­niej­sze i bar­dziej doj­mu­jące. Jak­bym wzra­stał wraz z nią, wraz z nią doj­rze­wał i przy każ­dym spoj­rze­niu dostrze­gał coś, czego wcze­śniej przede mną nie odkryła. Tro­chę jakby się ze mną draż­niła niczym ponętna kochanka, fry­wol­nie bawiąca się zwiew­nym strzę­pem mate­riału okry­wa­ją­cym jej kształtną pierś albo kuszące łono. Kili­man­dżaro potrafi cza­ro­wać, olśniewa i hip­no­ty­zuje od tysięcy lat. Cha­rak­te­ry­styczny biały koł­nierz wokół łagod­nego szczytu przy­daje jej ele­gan­cji, a nawet gra­cji, zwłasz­cza gdy nie­śmiało wyła­nia się zza chmur, cheł­pli­wie omia­ta­jąc wzro­kiem swoje kró­le­stwo, parki naro­dowe Ambo­seli, Tsavo West, Aru­sza i Taran­gire. Dosko­nale wie, że to wła­śnie dzięki niej dzie­siątki tysięcy zamiesz­ku­ją­cych je zwie­rząt mają jedne z naj­wspa­nial­szych na ziemi warun­ków do byto­wa­nia, bo nawet pomimo coraz czę­ściej nawie­dza­ją­cych te tereny susz pokrywa śnieżna zapew­nia im u pod­nóża masywu nie­zbędną do życia wodę.

Chłonę ten zja­wi­skowy pej­zaż jesz­cze przez kwa­drans, a gdy dostrze­gam dno w mojej fili­żance, ścią­gam nogi ze stołu i wstaję z krze­sła. Prze­cią­gam się i wra­cam do drew­nia­nego domku w jed­nej z dzie­sią­tek lodży u stóp Kili­man­dżaro. Biorę zimny prysz­nic i na chwilę wra­cam myślami do wczo­raj­szego dnia. Nie­chęt­nie zaglą­dam do poczty, aby upew­nić się, czy klient jest zado­wo­lony albo – co gor­sza – nie chowa urazy, wszak zdję­cia i filmy, które mu wczo­raj prze­sła­łem, miały pełne prawo roz­bu­dzić w nim silne emo­cje.

W wia­do­mo­ści zwrot­nej dyrek­tor Boruc gra­tu­luje mi dobrze wyko­na­nej roboty, a do hono­ra­rium dorzuca nie­usta­lany wcze­śniej, ale cał­kiem przy­jemny bonus. W mojej oce­nie to mocny dowód, że od dawna nie kocha swo­jej żony, a jej przy­szłość rysuje się w wyjąt­kowo czar­nych bar­wach. Mój wzrok znów przy­kuwa dum­nie prę­żący się za oknem szczyt Kili­man­dżaro. To w jej stylu. Góra nie pozwala o sobie zapo­mnieć choćby na chwilę. Nęci, kusi, przy­ciąga. Pod­daję się jej cza­rowi i porzu­cam myśli o przy­szłej roz­wódce, a plik doty­czący sprawy ozna­czam jako sfi­na­li­zo­wany.

Lap­top ląduje na dnie walizki i obie­cuję sobie nie wycią­gać go do końca pobytu na safari.

* * *

Idę na śnia­da­nie. Po opusz­cze­niu mojej lodży witam się z parą Pola­ków z naszej grupy. Chło­pak ma na imię Borys i jest, jak to się dzi­siaj mówi, influ­en­ce­rem. Towa­rzy­szy mu dwu­dzie­sto­trzy­let­nia Anna, która podob­nie jak jej part­ner zaj­muje się niczym, pomi­ja­jąc wypi­na­nie przed kamerą swo­ich sili­ko­no­wych piersi i poślad­ków. Oboje mijają mnie na wyło­żo­nej wzo­rzy­stymi pły­tami ścieżce, gdy udaję, że męczę się z zamknię­ciem drzwi. Choć do tej pory nie dali mi powo­dów, abym żywił do nich nie­chęć, nie mogę się prze­ła­mać, by wykrze­sać z sie­bie natu­ralną potrzebę bliż­szego kon­taktu. Nie­stety, i tu jest pies pogrze­bany, podob­nie ma się sprawa z całą resztą naszej ekipy.

Ach, ta Afryka…

W isto­cie pro­blem jest poważny. Gdy wspo­mi­na­łem o tym, że każdy miesz­ka­niec Czar­nego Lądu jest sym­pa­tyczny do bólu, ale potrafi wyka­zać się nie­małą prze­bie­gło­ścią, w naj­mniej­szym stop­niu nie wyol­brzy­mia­łem. Grupa Pola­ków, z którą mam wąt­pliwą przy­jem­ność uczest­ni­czyć w safari, oka­zała się sforą gło­śnych influ­en­ce­rów o dość umiar­ko­wa­nych manie­rach. Podobno są znani w kraju, choć przed zwe­ry­fi­ko­wa­niem tego w sieci nie mia­łem poję­cia, że ist­nieją. Moses od początku wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia, a mimo to uda­wał nie­wi­niątko. Pró­bo­wa­łem szu­kać dla niego uspra­wie­dli­wie­nia, bo skoro ja tych ludzi nie koja­rzę, to on, star­szy ode mnie Kiku­jus, czy­sto teo­re­tycz­nie miał na to szanse jesz­cze mniej­sze. To oczy­wi­ście tylko pro­wo­ka­cja, bo Moses to wyjąt­kowo szczwany lis. Szybko wykon­cy­po­wał, że podobna szansa może mu się szybko nie tra­fić, oka­zało się bowiem, że grupa zapro­po­no­wała mu hor­ren­dalne pie­nią­dze. Pod jed­nym warun­kiem: żądali przy­gody i kon­kret­nych atrak­cji, któ­rych – jak zdą­ży­łem się zorien­to­wać – próżno byłoby szu­kać w ofer­tach innych firm orga­ni­zu­ją­cych wyjazdy na safari.

– Kon­stan­cja jest w porządku, ale oba­wiam się, że ona jedna może nie dać sobie z nimi rady – mówił pod­czas przed­wczo­raj­szej kola­cji mój przy­ja­ciel.

Zer­k­ną­łem na popi­ja­jącą her­batę prze­wod­niczkę w sza­rej polówce – sto­sun­kowo młodą blon­dynkę o ład­nej twa­rzy i wiecz­nie zamy­ślo­nym spoj­rze­niu. Nie śmiał­bym z góry zakła­dać, że nie nadaje się do pro­wa­dze­nia wycie­czek, ale mia­łem pełne prawo powąt­pie­wać, że kie­dy­kol­wiek mie­rzyła się z taką klien­telą. Wyglą­dała na skon­fun­do­waną. Stała oparta o fra­mugę, wpa­trzona w skrzący się w bla­sku księ­życa ośnie­żony szczyt Kili­man­dżaro. Odnio­słem nie­od­parte wra­że­nie, że myśli o tym samym, co ja.

– Ty masz cha­ry­zmę, Ber­nard. I dużo więk­sze doświad­cze­nie – cią­gnął Moses. – Wycho­wa­łeś się tu, znasz sawannę, naszą kul­turę, mówisz w suahili. Ema­nu­jesz pew­no­ścią sie­bie i masz w sobie to coś. Samą swoją obec­no­ścią potra­fisz wzbu­dzać u ludzi sza­cu­nek.

– Tacy jak oni nie sza­nują nikogo – odpar­łem, upi­ja­jąc łyk rumu. – A już na pewno nie faceta, który pod­glą­da­niem nie­wier­nych współ­mał­żon­ków zara­bia na życie tyle, ile oni w godzinę za publiczne poka­za­nie gołego tyłka.

– Nie ujmuj sobie, dobra?

– Ech…

Świat jest nie­spra­wie­dliwy i nikt mnie nie prze­kona, że jest ina­czej. W Afryce ta nie­spra­wie­dli­wość razi jesz­cze bar­dziej. Tu lepiej cza­sem nie patrzeć, aby nie zoba­czyć.

– W każ­dym razie to by wyja­śniało łatwość, z jaką zgo­dzili się na wypła­ce­nie hono­ra­rium – cią­gnął Moses.

– Domy­śli­łem się.

– Nie wąt­pię. Zawsze byłeś dia­bel­nie spo­strze­gaw­czy. Ale… – mój przy­ja­ciel nachy­lił się nad sto­łem, jakby oba­wiał się, że ścia­nom restau­ra­cji wyro­sły uszy – nie mogłem odmó­wić, chyba rozu­miesz…

– Aż tyle?

– Dwa­dzie­ścia pięć tysięcy od głowy.

– Dola­rów? – Pra­wie się zakrztu­si­łem. Moses potwier­dził ski­nie­niem głowy. – To daje ponad… – Szybko poli­czy­łem. – Do cięż­kiej…

Prze­kli­nam rzadko, więc opa­no­wa­łem się w ostat­niej chwili. Ośmiu klien­tów, każdy po dwa­dzie­ścia pięć tysięcy dola­rów, czyli po około sto tysięcy zło­tych. Moses za jedno zle­ce­nie mógł zaro­bić tyle, ile przez cały rok. Albo i dwa lata. Może nawet trzy, wszak jeste­śmy w Afryce. Poczu­łem się zaże­no­wany i oszu­kany. Moses dobrze wie­dział, że gdyby wcze­śniej przed­sta­wił mi pro­po­zy­cję tak, jak wygląda w rze­czy­wi­sto­ści, zasta­no­wił­bym się nad nią dwa razy. Kwota rze­czy­wi­ście zwa­lała z nóg. Tu taka oka­zja jest jak manna z nieba. Jak szóstka w toto­lotka. Jak otwar­cie bram Sezamu.

– To w ogóle legalne? – zapy­ta­łem pół­szep­tem, gdy już tro­chę ochło­ną­łem.

– Powiedzmy, że… – Moses zapra­co­wał języ­kiem na dzią­śle, jakby chciał wydłu­bać nim coś spo­mię­dzy zębów, po czym obej­rzał się przez ramię – …wszystko jest doga­dane. Straż­nicy nie będą robić pro­ble­mów.

– Sko­rum­po­wa­łeś ich… – Zaczy­na­łem żało­wać, że się zgo­dzi­łem.

– Od razu „sko­rum­po­wa­łeś”. Po pro­stu tro­chę pomo­głem im finan­sowo.

– Afryka, tak?

– Prze­cież nie muszę ci tego tłu­ma­czyć.

– Hmm…

Róż­nice kul­tu­rowe – tak Afry­ka­nie nazy­wają to, co nie mie­ści się w gło­wie nam, Euro­pej­czy­kom, a w Afryce jest chle­bem powsze­dnim. Tu korup­cja jest tak powszechna, że to słowo cał­ko­wi­cie wyko­śla­wiło swój pier­wotny sens i śmiem twier­dzić, że przez więk­szość oby­wa­teli nawet nie jest odbie­rane pejo­ra­tyw­nie. Każdy rozu­mie je tak, jak mu w danym momen­cie pasuje.

– A bez­pie­czeń­stwo? – Pró­bo­wa­łem łapać się brzy­twy.

– Jeśli o to cho­dzi, nie masz co się mar­twić. Zadba­łem o wszystko, przy­ja­cielu. Poza tym pomyśl… – Odchrząk­nął. – Skoro w RPA biura legal­nie spusz­czają zamknię­tych w klat­kach tury­stów do oce­anu, aby pooglą­dali z bli­ska żar­ła­cze białe, to… – Posłał mi roz­bra­ja­jący uśmiech. – No powiedz, mój drogi; rekin, lew, jaka to róż­nica?

W tym sza­leń­stwie jest metoda, pomy­śla­łem i krótko póź­niej schro­ni­łem się w swo­jej lodży. Oka­zało się, że mia­łem cał­kiem sporo czasu, aby pod­dać całą sprawę dokład­nej ana­li­zie. Wszystko za sprawą sąsia­dów. Nie mogłem zasnąć, bo pań­stwo influ­en­ce­rzy zapo­mnieli zamknąć na noc okna, przez co nasłu­cha­łem się wię­cej, niźli chcia­łem.

– Następ­nym razem nie zapo­mni­cie – mruk­ną­łem zło­śli­wie, wszak zna­łem tutej­sze realia, a one wyglą­dały tak, że cie­płota ciał oraz pot wydzie­lany pod­czas miło­snych har­ców przy­cią­gną setki, jeśli nie tysiące wygłod­nia­łych koma­rów, stwo­rze­nia te zaś prę­dzej czy póź­niej znajdą szparę w moski­tie­rze, sfor­sują ją i w nocy urzą­dzą kochan­kom pie­kło, jakiego wcze­śniej nie doświad­czyli.

Ilość pod­kładu na poką­sa­nej twa­rzy Anny i ciemne wory pod oczami Borysa utwier­dzają mnie w prze­ko­na­niu, że w swo­ich przy­pusz­cze­niach się nie pomy­li­łem. Czuję nawet pewną satys­fak­cję, choć daleko mi do ludzi nie­życz­li­wych. Uwa­żam się za czło­wieka tole­ran­cyj­nego i doprawdy był­bym god­nym poża­ło­wa­nia sta­rym pier­dzie­lem, gdy­bym uty­ski­wał nad tym bar­dziej, niż to uczy­ni­łem. W prze­ci­wień­stwie do…

Chwy­tam moment. Czuję silny dyso­nans.

Moses miał rację – jestem dia­bel­nie spo­strze­gaw­czy, co bywa moim prze­kleń­stwem, ale w moim fachu czę­sto się przy­daje. Zmysł ten obja­wia się wła­śnie teraz, gdy idę do restau­ra­cji na śnia­da­nie. Zauwa­żam mło­dego męż­czy­znę o imie­niu Adam, który skryty za per­golą stoi w oknie domku numer dwa­na­ście i celuje w plecy umę­czo­nej pary z palca wska­zu­ją­cego, jakby mar­ko­wał odda­nie strzału z pisto­letu.

Pod jego oczami też malują się cie­nie, ale oczy błysz­czą bar­dzo nie­po­ko­jąco. Pio­nowe bruzdy na czole suge­rują tłu­mioną pogardę. Chło­pak w końcu strzela, wyko­nuje odra­ża­jący gest o pod­tek­ście sek­su­al­nym i spluwa przez okno.

Dziwne, myślę. Inter­net twier­dzi, że Adam i Borys to bli­scy kole­dzy. Na szczę­ście szybko przy­tom­nieję i udzie­lam sobie suro­wej repry­mendy. Pierw­sza zasada dobrego detek­tywa: ni­gdy nie bierz za pew­nik tego, co usły­szysz i prze­czy­tasz. Zwłasz­cza w inter­ne­cie.

Rozdział 3

Park Naro­dowy Ambo­seli

Sześć dni przed mor­der­stwem

Słońce leni­wie wspina się ponad korony aka­cji, a z oddali nie­sie się ryk sło­nia.

Popra­wiam kape­lusz i zacią­gam się zapa­chem dzi­kiej sawanny. O świ­cie nie ma nic wspa­nial­szego. Myślę, że bar­dzo mi tego bra­ko­wało.

– Jedziemy? – pyta Moses przez otwarte okno jed­nej z dwóch tere­no­wych toyot land cru­iser, któ­rymi dys­po­nu­jemy. Obie mają otwarty dach i są spe­cjal­nie przy­sto­so­wane do safari.

– Jedziemy – odpo­wia­dam i wska­kuję do środka. Oprócz nas wsia­dają Borys z Anną, Adam oraz Mieszko. Poprzed­niego wie­czoru, nie mogąc zasnąć, tro­chę poszpe­ra­łem w prze­past­nych cze­lu­ściach inter­netu, aby spró­bo­wać zro­zu­mieć feno­men owych influ­en­ce­rów.

Borys Wiśniew­ski to młody czło­wiek, który swoją roz­po­zna­wal­ność zbu­do­wał, gra­jąc w gry wideo na kanale YouTube. W jakiś spo­sób spra­wił, że inni mło­dzi ludzie chcieli oglą­dać, jak on to robi. Sam ni­gdy nie byłem wiel­kim fanem tego typu roz­rywki, ale rozu­miem, że taka forma spę­dza­nia czasu to znak cza­sów. Dzie­ciaki, zamiast bie­gać za piłką na boisko­wym osie­dlu, ska­kać po trze­pa­kach i drze­wach tudzież bawić się w pod­chody, wolą prze­ży­wać o wiele nie­bez­piecz­niej­sze przy­gody, ale na ekra­nie kom­pu­tera. Pozo­staje też fak­tem, że Borys przez dzie­sięć lat dzia­łal­no­ści zyskał na YouTu­bie sześć milio­nów trzy­sta dwa­dzie­ścia sześć tysięcy sub­skry­ben­tów, a dziś dzie­ciaki zabi­jają się o pro­du­ko­wane przez niego koszulki, cza­peczki, ple­caki czy piór­niki. Mają­tek mło­dzieńca sza­co­wany jest na ponad osiem­dzie­siąt milio­nów zło­tych.

Part­nerką Borysa jest Anna Hucpa, która zasły­nęła tym, że trzy lata temu zaczęła się poja­wiać u jego boku, a ów mło­dzian rela­cjo­no­wał w sieci wszyst­kie ope­ra­cje pla­styczne, które jej spon­so­ro­wał. Anna, kry­jąca się pod zna­czą­cym pseu­do­ni­mem Pup­pet, ma sztuczne piersi o roz­mia­rze piłki do siat­kówki, dorodne afry­kań­skie pośladki i usta, które wyglą­dają, jakby przy­tknęła je do ula. Z racji tego, że wszyst­kie te czę­ści ciała chęt­nie eks­po­nuje na Insta­gra­mie, jej pro­fil śle­dzi bli­sko pół­tora miliona użyt­kow­ni­ków. Nur­tu­jącą mnie cie­ka­wostką jest jej nie­zwy­kle sze­roka wie­dza ogólna, znacz­nie prze­wyż­sza­jąca – wyda­wa­łoby się – bar­dziej obrot­nego part­nera. Wycią­gane przez nią wnio­ski, celne uwagi i bły­sko­tliwe ripo­sty, które udało mi się zasły­szeć w trak­cie wie­lo­go­dzin­nej podróży do Ambo­seli, mocno zbiły mnie z tropu i muszę otwar­cie przy­znać, że w jej przy­padku pierw­sze wra­że­nie mogłoby spro­wa­dzić mnie na manowce.

Trze­cim z naszych współ­to­wa­rzy­szy jest Adam Miś­kie­wicz, czyli mło­dzie­niec, któ­rego przy­ła­pa­łem na odda­niu mar­ko­wa­nego strzału w plecy Borysa bądź Anny. Jest to szczu­pły, ale krzepki dwu­dzie­sto­pię­cio­la­tek z burzą loków i wyta­tu­owa­nymi ramio­nami, który zdo­był sławę dzięki krót­kim fil­mi­kom w nie­wy­bredny spo­sób paro­diu­ją­cym śle­dzone w por­ta­lach plot­kar­skich oso­bi­sto­ści ze świata show-biz­nesu. Jego wizy­tówką, którą zresztą – co doprawdy nie mie­ści mi się w gło­wie – pró­bo­wał opa­ten­to­wać w Urzę­dzie Paten­to­wym Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, jest gest przy­po­mi­na­jący połą­cze­nie pozo­ro­wa­nej gry na gita­rze oraz efektu samo­gwałtu, koń­czący każde wpusz­czane do sieci wideo. Wyniki Griz­zly, bo pod takim pseu­do­ni­mem sprze­daje swój dys­ku­syjny kon­tent w inter­ne­cie, są impo­nu­jące. Milion dwie­ście tysięcy sub­skry­ben­tów na Insta­gra­mie oraz bli­sko cztery miliony na Tik­Toku to spo­łecz­ność, która pozwala mu jeź­dzić naj­now­szym lam­bor­ghini aven­ta­do­rem.

W końcu Mieszko Budych, który z całej tej cudacz­nej czwórki wydaje się naj­nor­mal­niej­szy. Przy­stojny, dobrze zbu­do­wany, z nie­na­gan­nymi manie­rami i spo­koj­nym, ana­li­tycz­nym spoj­rze­niem, w sieci nie posłu­guje się żad­nym pseu­do­ni­mem, a swoją popu­lar­ność zawdzię­cza pracy repor­tera dla kilku kana­łów muzycz­nych. Dwa lata temu z nie­zna­nego mi powodu posta­no­wił się prze­bran­żo­wić i zało­żył firmę mena­dżer­ską, któ­rej celem jest pro­mo­wa­nie wscho­dzą­cych gwiazd show-biz­nesu. Dla­czego w jego port­fo­lio zamiast pio­sen­ka­rek i pio­sen­ka­rzy znaj­dują się głów­nie influ­en­ce­rzy? To pyta­nie na razie pozo­staje bez odpo­wie­dzi, ale nur­tuje mnie na tyle, że posta­na­wiam zapy­tać o to Mieszka krótko po opusz­cze­niu terenu naszej lodży.

– Potrze­bo­wa­łem nowego wyzwa­nia – odpo­wiada, popra­wia­jąc pal­cem swoje modne rogowe oku­lary w kolo­rze khaki. Patrzy na odda­la­jący się szczyt Kili­man­dżaro, bo jeste­śmy już w dro­dze w głąb parku Ambo­seli, kró­le­stwa słoni. Z powro­tem nakłada na głowę czapkę z dasz­kiem. – Wie pan, jak to jest. Po tylu latach gania­nia z wywa­lo­nym jęzo­rem po tych wszyst­kich kon­cer­tach i szcze­rze­nia się do kamery czu­łem się zawo­dowo wypa­lony. Zresztą nie tylko zawo­dowo. Zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyczer­pu­jące?

– Domy­ślam się – odpo­wia­dam, bo dosko­nale Mieszka rozu­miem. Moja praca rów­nież wymaga życia na waliz­kach i uda­wa­nia kogoś, kim nie jestem. Szczę­śli­wie nie muszę tego robić przed kame­rami. – Zakła­dam, że to jed­nak nie była łatwa decy­zja… – dodaję, pró­bu­jąc skie­ro­wać roz­mowę na odpo­wied­nie tory.

– Ow­szem – wzdy­cha. – Bałem się jak dia­bli, bo ta branża nie tole­ruje mię­ki­szo­nów, że się tak wyrażę. Do tego cała ta papie­ro­lo­gia. Zusy, srusy, podatki. Dla mnie czarna magia. Ale nie było odwrotu. Dziś jed­nak nie mogę narze­kać. Mam kilku naprawdę per­spek­ty­wicz­nych klien­tów. Choćby Borysa i Ankę, któ­rzy zresztą namó­wili mnie na ten wyjazd.

– Borys to ten… od gier kom­pu­te­ro­wych?

– Od gier to on był pięć lat temu. Dziś to marka sama w sobie. – Mieszko ści­sza głos. – Wszystko, czego się dotknie, zamie­nia się w złoto. Obec­nie myśli o nagra­niu płyty i jestem pewny, że to będzie gigan­tyczny suk­ces. Dzie­ciaki za nim sza­leją.

Korci mnie, aby zapy­tać o Annę. Waham się mimo to, roz­wa­ża­jąc, czy to nie za wcze­śnie. Nie chciał­bym wyjść na nachal­nego ani tym bar­dziej na wścib­skiego.

– A pan, panie Dubois? – prze­rywa mil­cze­nie Mieszko. – Ta praca pana satys­fak­cjo­nuje?

– Ow­szem – odpo­wia­dam, choć to oczy­wi­ste nad­uży­cie. Mieszko nie ma poję­cia, czym się naprawdę zaj­muję, a moja obec­ność na safari to jedy­nie zbieg oko­licz­no­ści. I spłaty nie­roz­li­czo­nego długu. – W Afryce można się zako­chać – dodaję, gdy cisza robi się nieco kło­po­tliwa.

– Ma pan nie­po­lsko brzmiące nazwi­sko. I… – Obrzuca mnie badaw­czym spoj­rze­niem. Chce coś dodać, ale wcho­dzę mu w słowo.

– Długa histo­ria – uci­nam wątek w spo­sób, który czło­wiek na pozio­mie powi­nien ode­brać w spo­sób nie­po­zo­sta­wia­jący pola do domy­słów. Nie mam zamiaru tłu­ma­czyć Miesz­kowi zawi­ło­ści histo­rii mojej rodziny. Nie chcę też, żeby kto­kol­wiek w tym towa­rzy­stwie poznał nazwi­sko, jakim posłu­guję się w kraju. Panień­skie matki, któ­rego uży­wam w podob­nych sytu­acjach, pozwala mi zacho­wać poczu­cie, że nie pluję roz­mówcy w twarz.

Męż­czy­zna naj­wy­raź­niej potrafi czy­tać mię­dzy wier­szami, bo milk­nie, wzdy­cha i kie­ruje wzrok na stado kro­czą­cych ku wodo­po­jowi słoni. Widok, na oko, czter­dzie­stu olbrzy­mów jest doprawdy impo­nu­jący.

– Ma pan rację, panie Dubois – stwier­dza z nie­skry­waną eks­cy­ta­cją. – W Afryce można się zako­chać…

Moses pod­jeż­dża do wodo­poju naj­bli­żej, jak się da. W samo­cho­dzie panuje wyraźne poru­sze­nie. Mło­dzieńcy wysta­wiają głowy przez otwarty dach, a Anna kwili z zachwytu. W ruch idą smart­fony. Strze­lają migawki.

– Uczu­lam, aby zacho­wać ciszę – mówię pół­gło­sem, gdy znaj­du­jemy się zale­d­wie kilka metrów od stada. Prze­wo­dzi mu Craig, ikona parku Ambo­seli. Poznaję go po dłu­gich i zakrę­co­nych cio­sach. – Sło­nie zwy­kle nie zwra­cają uwagi na tury­stów, ale spło­szone bywają agre­sywne i nie­prze­wi­dy­walne. A tego chyba nie chcemy – ostrze­gam.

– Ale jakie to byłoby wideo! – rzuca z roz­rzew­nie­niem Adam.

– Gdyby cię roz­dep­tał, to na pewno – dodaje Borys.

– Milion odsłon gwa­ran­to­wany.

– W godzinę. Dru­gie tyle polu­bień w dobę.

– Ale byłby szał.

– Na bank!

Ich roz­wa­ża­nia kręcą się wokół jed­nego: odsłony, lajki, suby, udo­stęp­nie­nia. Posłu­gują się języ­kiem, który jest mi obcy, choć potra­fię wychwy­cić jego sens. Widzę, że Adama korci, aby zła­mać zasady i wkro­czyć pomię­dzy bestie, ale kate­go­rycz­nie mu tego zabra­niam.

Sto­imy jesz­cze przez kilka minut, obser­wu­jąc, jak sło­nie biorą błotną kąpiel, i jedziemy dalej. Mijamy stado bawo­łów, kilka gnu, zebry, gazele i impale. W wyso­kiej tra­wie drep­cze polu­jący na węże sekre­tarz. Co jakiś czas się zatrzy­mu­jemy, aby klien­tela mogła cyk­nąć zdję­cia, ale te zwie­rzęta nie robią już na nich takiego wra­że­nia. Emo­cje roz­bu­dzają na chwilę trzy śliczne żyrafy, które pod­cho­dzą do samo­chodu tak bli­sko, że można je dotknąć. Jedna jest wyjąt­kowo cie­kaw­ska i schyla głowę na wyso­kość dachu, zacze­pia Mieszka i Adama. Borys prze­ci­ska się pomię­dzy nimi i odważ­nie wyciąga dłoń, aby pogła­skać ją po pysku.

– Odra­dzam – mówię, choć bez naci­sku. Żyrafy to typowi rośli­no­żercy i nie mają w zwy­czaju gryźć w palce cie­kaw­skich tury­stów. Bar­dziej nie­po­koi mnie to, że pod­eks­cy­to­wani mło­dzieńcy czymś ją zde­ner­wują, wtedy jed­nym gwał­tow­nym ruchem głowy może naro­bić w samo­cho­dzie bała­ganu.

Żyrafa jest jed­nak nad­zwy­czaj spo­kojna, na tyle, że Anna rów­nież prze­ko­nuje się do bliż­szego kon­taktu. Wszy­scy robią sobie zdję­cia, a na twa­rzach całej czwórki maluje się praw­dziwa eks­cy­ta­cja. Ale po chwili zata­piają się w swo­ich smart­fo­nach i namięt­nie kle­pią w kla­wi­sze. Naj­wy­raź­niej dobrze się przy­go­to­wali i kupili kenij­skie karty, a to ozna­cza, że przez naj­bliż­sze minuty będą wpa­try­wać się w wyświe­tla­cze w ocze­ki­wa­niu na odzew swo­ich fanów. Od teraz będą się liczyć tylko lajki.

* * *

– Jestem zachwy­cona – stwier­dza Anna. – Naprawdę nie myśla­łam, że Afryka tak mnie ocza­ruje. Mogła­bym chło­nąć te widoki aż do końca świata.

– A to prze­cież dopiero począ­tek wyprawy – mówię z uśmie­chem.

Nie ukry­wam, że trudno mi ode­rwać wzrok od jej nachal­nie wyeks­po­no­wa­nych piersi. Są mon­stru­alne i choć dosko­nale zdaję sobie sprawę, że to efekt wypeł­nie­nia sili­ko­nem, męska natura nie pozwala mi tego widoku zupeł­nie igno­ro­wać. Biust Anny ma też swoje nie­za­prze­czalne zalety. Dzięki niemu obsługa lokalu znaj­du­ją­cego się w lodży, w któ­rej zatrzy­ma­li­śmy się na kawę, jest bły­ska­wiczna. Kel­ne­rzy uwi­jają się przy nas jak w ukro­pie, aby choć na chwilę zawie­sić oko na pier­siach kry­ją­cych się pod obci­słą, wystrzę­pioną na ame­ry­kań­ską modłę koszulką. Jeden z nich wła­śnie sta­wia przed Anną fili­żankę, pod­da­jąc swój krę­go­słup naj­wyż­szej pró­bie. Uni­że­nie kła­nia się, choć chyba jesz­cze niżej, niż zwy­kli to czy­nić inni pra­cow­nicy sek­tora tury­stycz­nego. Tu wciąż poku­tują kolo­nialne zwy­czaje, a głę­boki ukłon jest jed­nym z naj­bar­dziej typo­wych spo­so­bów na oka­za­nie sza­cunku bia­łemu czło­wie­kowi.

– Mówi pani tak, jakby nie była wcze­śniej prze­ko­nana do wyjazdu… – kon­ty­nu­uję, gdy i przede mną ląduje fili­żanka z kawą.

– Bo nie byłam. Wolę mia­sta. Poza tym myśla­łam, że Kenia to biedny i nie­bez­pieczny kraj, a do tego pełen wsze­la­kiego robac­twa. Te wszyst­kie węże i pająki. Fuj.

– Pani wyobra­że­nia nie są prze­sad­nie dale­kie od prawdy…

– Na szczę­ście na razie tego nie widzę. No może poza koma­rami… – Hucpa wska­zuje pal­cem na czoło, gdzie widać kilka śla­dów po uką­sze­niach.

– Namó­wił panią part­ner? – pytam dalej.

– Tak. – Anna szuka wzro­kiem Borysa, który na zie­lo­nym dzie­dzińcu robi sobie sel­fie na tle ogrom­nej czaszki bawołu. Jest wkom­po­no­wana pomię­dzy dwa kamie­nie obro­śnięte krze­wami o żół­tych kwia­tach, a w głębi widać odle­gły szczyt Kili­man­dżaro, który teraz łatwo pomy­lić z wędru­ją­cymi po nie­bie chmu­rami. – Borys to świetny facet. Jest przy­stojny, pra­co­wity i nie­zwy­kle inte­li­gentny. Każdy jego pomysł to strzał w dzie­siątkę, więc gdy wspo­mniał, że chciałby poje­chać na safari z lwami, nie opo­no­wa­łam. Chcę z nim być zawsze i wszę­dzie. Bar­dzo go kocham.

Dyso­nans poznaw­czy, jaki odczu­wam w roz­mo­wie z Anną, jest wręcz przy­tła­cza­jący. Młoda kobieta, która wygląda jak lalka Bar­bie pod­ra­so­wana do gra­nia w fil­mach por­no­gra­ficz­nych, posłu­guje się poprawną pol­sz­czy­zną, nie używa słów powszech­nie uzna­wa­nych za wul­garne i wydaje się, jak już powie­dzia­łem, bar­dzo inte­li­gentną osobą. Już wcze­śniej mia­łem przy­jem­ność wymie­nić z nią kilka uwag i za każ­dym razem czu­łem się pozy­tyw­nie zasko­czony. Pra­gnę zapy­tać ją o to, czym się kie­ro­wała, decy­du­jąc się w tak mło­dym wieku na te wszyst­kie ope­ra­cje pla­styczne, ponie­waż chi­rurg odpo­wie­dzialny za wypeł­nie­nie jej ust powi­nien do końca świata sma­żyć się w pie­kle. Nie mam jed­nak dość odwagi, aby zaha­czyć o ten temat.

– A pan? Jaka jest pana histo­ria? Ma pan żonę? Dzieci? – pyta Anna, zaglą­da­jąc mi głę­boko w oczy.

– Nie – odpo­wia­dam, choć to nie do końca prawda. Mia­łem żonę, po któ­rej pozo­stała mi jedy­nie córka. Ma na imię Daria i wła­śnie wkra­cza w doro­słość. Układa sobie życie w War­sza­wie.

– Czyli jest pan jed­nym z tych wiecz­nych samot­ni­ków… – cią­gnie Anna.

– Chyba jed­nak nie… – klu­czę.

– A jed­nak pań­ska twarz świad­czy o czymś innym. Mój świę­tej pamięci pra­dzia­dek, żoł­nierz Armii Andersa, a póź­niej ska­zany na wywózkę Sybi­rak, który uciekł z łagru i przez sześć lat w trza­ska­ją­cym mro­zie, w towa­rzy­stwie chmar wygłod­nia­łych koma­rów prze­dzie­rał się przez tun­drę i tajgę do domu rodzin­nego, miał wypi­saną na twa­rzy bar­dzo podobną histo­rię. I te oczy. Ma pan podob­nie melan­cho­lijne spoj­rze­nie.

Wpa­truję się w Annę z rosną­cym zdu­mie­niem. Nie potra­fię jed­nak wydu­sić z sie­bie niczego sen­sow­nego. Wolę więc mil­czeć.

– Nie oszuka mnie pan tak łatwo, panie Dubois. – Uśmie­cha się i sięga po fili­żankę. – Potra­fię czy­tać w ludz­kich duszach lepiej niż tutejsi sza­mani. Ale jeśli nie chce pan mówić, to nie zamie­rzam naci­skać. Przy­goda dopiero się zaczyna, mam rację?

– Zaska­kuje mnie pani, pani Anno.

– Nie tylko w tym jestem dobra. – Dziew­czyna uśmie­cha się zalot­nie. – Pójdę zoba­czyć, co u Borysa, bo jesz­cze sta­nie się zazdro­sny – dodaje, po czym dopija kawę i wstaje od sto­lika, pozo­sta­wia­jąc mnie w duchowo-inte­lek­tu­al­nej roz­terce.

Odpro­wa­dzam ją wzro­kiem, podob­nie jak kel­ne­rzy i pozo­stali klienci lokalu. Anna bez dwóch zdań potrafi sku­piać na sobie spoj­rze­nia. W tym jest bez­kon­ku­ren­cyjna.

* * *

– Wiesz, że fla­mingi łączą się w pary na całe życie? – Anna obej­muje Borysa, który z uwagą śle­dzi taniec godowy tych wyjąt­ko­wych stwo­rzeń.

– Jak bociany? – odpo­wiada pyta­niem na pyta­nie.

– Czyż to nie fascy­nu­jące?

– W sumie…

Dotar­li­śmy do opusz­czo­nej lodży przy naj­więk­szym roz­le­wi­sku Ambo­seli. Ono ni­gdy nie wysy­cha i zawsze jest cen­tral­nym punk­tem każ­dej wyprawy w głąb parku. Ota­czają je tysiące hek­ta­rów bagien pełne bie­le­ją­cych kości bawo­łów i innych kopyt­nych, a przy odro­bi­nie szczę­ścia można natknąć się na hipo­po­tamy. Nie­stety, to wła­śnie one naj­bar­dziej przy­czy­niły się do tego, że pięk­nie poło­żony ośro­dek pozo­staje opusz­czony. Wcze­śniej zbyt czę­sto docho­dziło na jego tere­nie do bli­skich spo­tkań z tymi olbrzy­mami, które są bar­dzo tery­to­rialne i nie wahają się ata­ko­wać ludzi. Dwa przy­padki śmier­telne oka­zały się gwoź­dziem do trumny lodży – zamknięto ją i teraz mar­nieje, powoli wchła­niana przez trawy i chasz­cze.

– Różowa barwa piór fla­min­gów jest efek­tem ubocz­nym ich diety – tłu­ma­czę nie­licz­nym, któ­rych to inte­re­suje. – Poży­wiają się głów­nie algami, plank­to­nem, kre­wet­kami i sko­ru­pia­kami dostar­cza­ją­cymi im barw­nika zwa­nego karo­te­no­idem. W okre­sie godo­wym kolor robi się inten­syw­niej­szy, co pomaga roz­bu­dzić zain­te­re­so­wa­nie part­nerki. Mamy dużo szczę­ścia, bo wła­śnie tra­fi­li­śmy na uni­kalny moment, gdy ptaki łączą się w pary. Zresztą, jak pani Hucpa zdą­żyła zauwa­żyć, na całe życie.

– Nie­sa­mo­wite – wzdy­cha Anna, a part­ner moc­niej ją do sie­bie przy­ci­ska.

Przez krótki moment sto­imy w uro­kli­wej ciszy. Sły­chać tylko szcze­biot fla­min­gów, plusk wody i trza­ska­jące migawki apa­ra­tów i smart­fo­nów. Bru­tal­nie prze­rywa ją głos Miś­kie­wi­cza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki