39,99 zł
To miało być proste zlecenie. Jednak kiedy przyjaciel prosi o pomoc, dżentelmen nie odmawia. Zwłaszcza kiedy ten przyjaciel ocalił dżentelmenowi życie. I to nie raz.
Bernard Dubois przyleciał do Kenii jako prywatny detektyw. Na kontynencie, na którym się wychował, nie było go blisko dwadzieścia pięć lat. Korzystając z okazji, jego przyjaciel, Moses, namówił go do udziału w safari. Miało być prawie jak dawniej – zabójczo piękny krajobraz, dzika afrykańska przyroda i… grupa influencerów z Polski.
Kilka dni później, stojąc nad rozszarpanym przez hieny ciałem, Bernard nie może uwierzyć, że Afryka znów z niego zakpiła. Demony, o których chciał zapomnieć, budzą się do życia. Teraz, odcięty od świata, uzbrojony jedynie w swój intelekt i doświadczenie, musi odkryć prawdę. I odnaleźć mordercę.
Tylko jak, skoro wszyscy wokół noszą maski?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 315
Park Narodowy Masai Mara
Dzień morderstwa
Siła nacisku szczęk hieny jest prawie dwukrotnie większa niż u lwa.
To podobno fakt, ale szczerze mówiąc, nie wiem, czy prawdziwy. Nie ufam niczemu, co jest napisane w książkach i w gazetach, zwłaszcza zaś temu, co zostało zaimplementowane w ogólnoświatowym systemie połączeń między komputerami potocznie zwanym internetem. Na własnej skórze też tego nie sprawdzałem i nie znam nikogo na tyle niemądrego, kto podjąłby się tego karkołomnego zadania. A przynajmniej do tej pory nie znałem.
Teraz patrzę na leżące w wyschniętej trawie truchło. Ludzkie, jak mniemam, bo wciąż nie jestem tego całkowicie pewny. Kłębowisko ucztujących bestii uparcie zasłania mi widok, choć trzymany przez Masaja fragment wysokogatunkowego materiału jednej z horrendalnie drogich marek odzieżowych sugeruje, że moje przypuszczenia są bliskie prawdy. Masaj ów to jednak doświadczony wojownik i znakomity tropiciel. Na szyi nosi naszyjnik z lwich pazurów, w uszach lamparcie kły, a na pomarszczonym torsie blizny – dowody licznych lekcji pokory, które otrzymał od życia.
Masaj obwąchuje materiał, trochę jak pies, a trochę jak człowiek. Patrzy na mnie znacząco. Wiem, co zaraz powie, i to mówi. Dada muzungu w wolnym tłumaczeniu znaczy „biała siostra”. Właściwie szepcze, aby nie skupić uwagi pożywiających się hien, bo te nie lubią, jak przerywa im się posiłek, wtedy bywają ekstremalnie agresywne. Opuszcza powieki, powtarza to samo, kręci głową, jakby rzeczywiście mi współczuł, choć wiem, że to nieprawda. To tylko poza, bo tu co najwyżej się pomaga, ale nigdy nie współczuje. Afryka taka już jest. Jak chce, to bierze. Najczęściej głupców, bo tych nie brakuje. Muzungu nie współczuje się tym bardziej.
Biorę w palce z jego czerstwej dłoni kawałek barwnego materiału i przykładam go do nosa. Jesteśmy na nawietrznej, a gwałtowny podmuch wiatru wciska mi w nozdrza paletę woni na bazie cytrusów, róży damasceńskiej i jaśminu. Na horyzoncie dostrzegam zmianę.
– Musimy się pospieszyć – mówi do mnie drugi z towarzyszących mi mężczyzn. Moses to mój przyjaciel. Z plemienia Kikuju. Trzykrotnie uratował mi życie. – Idzie burza. Nie mamy czasu – dodaje, również przenosząc wzrok na ciemniejący horyzont.
Myślę o tym, co powiedział, i zastanawiam się, jakie będą konsekwencje tego, co się wydarzyło. Pora deszczowa pospieszyła się o ponad dwa tygodnie, a prognozy są mało optymistyczne. Moses ma rację. Musimy się spieszyć.
– Strzelaj – mówię, a Moses strzela.
Ucztujące bestie gwałtownie odskakują od truchła. Rozglądają się zaskoczone, przebierają łapami, chichoczą nerwowo, bo nie wiedzą, co się dzieje, skąd ten ogłuszający huk. Moses strzela po raz drugi i hieny znikają w trawie. Jedna z nich, wyjątkowo uparta, odwraca się. Może myśli, że jeszcze nie wszystko stracone. Ze skrwawionego pyska wystaje łachman tego samego materiału, który wciąż trzymam w palcach. Moses znów naciska spust, a sawanna rozbrzmiewa echem trzeciego wystrzału. Odpowiada mu odległy grzmot, po którym wybrzmiewa przeciągły ryk słonia. Uparta hiena ucieka, ptaki podrywają się z konarów pobliskich akacji. Odprowadzam je wzrokiem, a potem na znak starego Masaja zbliżam się do zbezczeszczonego kobiecego ciała.
A raczej tego, co z niego zostało…
Przez głowę przemyka mi myśl, że Afryka znów ze mnie zakpiła. Zamykam powieki. Zaciskam zęby. Próbuję opanować wzbierający gniew.
Pieprzone déjà vu, myślę.
Mombasa
Osiem dni przed morderstwem
Klik, klik, klik.
Pstrykam ostatnie zdjęcie i ściągam obiektyw. Moja lustrzanka to nikon D6, bezdyskusyjnie najlepszy aparat na planecie. W rękach profesjonalisty potrafi czynić cuda i choć krawatów nie wiąże, to doskonale ujawnia i rozwiązuje zakłamane związki.
Chowam sprzęt do torby i ostrożnie wycofuję się z gęstych zarośli. Czuję niesmak, bo to, czego byłem świadkiem, wyglądało raczej odstręczająco. Przez ostatnie trzy dni niechętnie obserwowałem dwie turystki w kwiecie wieku. Pierwsza nazywa się Grażyna Wiśniewska i jest wdową po bogatym biznesmenie z Gdańska, druga to jej przyjaciółka Magdalena Boruc, niewdowa i jeszcze nierozwódka, nosząca nazwisko swojego męża, niejakiego Gracjana Boruca, jednego z bogatszych inwestorów w kraju. Pierwsza nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu, druga owszem. Otóż Magdalena Boruc właśnie zdradza swojego męża z dwoma barczystymi Kenijczykami, a ja mam na to twarde dowody w postaci zdjęć i filmów na moim nikonie D6. I choć widziałem już chyba wszystko, co człowiek widzieć może, przyznam szczerze, że pięćdziesięcioośmioletnia Magdalena Boruc wykazała się wyjątkową gibkością, a moje dotąd silne przekonanie co do niepodważalności praw fizyki zostało istotnie podkopane. Jej mąż, a już niedługo zapewne były mąż, który w ciągu następnych miesięcy najpierw urządzi jej piekło, a potem zostawi z niczym, zapewne jeszcze tej nocy mocno się upije.
Przedzieram się przez zarośla w kierunku zaparkowanej przy nieutwardzonej drodze terenówki. Pomimo piekielnego upału mam na sobie długie spodnie koloru khaki, solidne buty trekkingowe, do których wcisnąłem nogawki tychże spodni, oraz nieco jaśniejszą koszulę z długim rękawem. Tkanina klei mi się do pleców, a skórę na dłoniach i szyi pokrywają bąble po ukąszeniach moskitów. Są tak żarłoczne i głodne krwi, że nie odstraszają ich nawet lokalne specyfiki, co gorsza, przez większą część czasu nie mogę się od nich oganiać, bo jakikolwiek dodatkowy ruch czy gest groziłby zdekonspirowaniem. Moja praca, przez lwią część społeczeństwa postrzegana przez pryzmat hollywoodzkich produkcji, nie ma z wyobrażeniami przeciętnego obywatela nic wspólnego, często zaś wymaga spędzania wielu godzin w bezruchu. W takich sytuacjach zawsze nachodzi mnie refleksja, że moskity muszą szczerze kochać mimów i prywatnych detektywów.
Przy samochodzie ściągam kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. Przecieram chusteczką czoło, skronie i policzki. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, a na tej szerokości geograficznej zmrok zapada błyskawicznie. Pstryk i nagle robi się ciemno, jakby ktoś zgasił światło. Busz i domostwa w jednym niemal momencie okrywa czarny całun, a na żer wychodzą stworzenia, które za dnia chowają się w norach albo pod kamieniami. Obejmują gąszcz we władanie i biada temu, kto zbagatelizuje zagrożenie, zlekceważy ostrzeżenia i wyjdzie w klapkach opróżnić pęcherz w krzaki. Wiem o tym, wszak choć noszę polskie nazwisko, to wychowałem się właśnie tu, na spieczonej czerwonej ziemi, w otoczeniu Kikuju, Masajów i towarzyszących im na co dzień malarycznych moskitów oraz wszelkiej maści jadowitych istot, które wydają się nieustannie czyhać na okazję do posiłku.
Taka jest właśnie Afryka. Ma to do siebie, że na każdym kroku szuka sposobu, aby cię zabić…
Z tą myślą sięgam po nóż i – upewniwszy się, że w ziemi nie kryje się gęsto utkana pajęczyna – wycinam jeden z liści rosnącego przy ścieżce krzewu aloesu. Jest rozłożysty, twardy, ale pod wierzchnią warstwą kryje się mający zbawienne właściwości miąższ. Obieram liść z zewnętrznej powłoki i pospiesznie smaruję nim pokąsane przez moskity fragmenty ciała. Jest chłodny, śliski i daje natychmiastową ulgę, więc nie czekając, aż niechętne mi stworzenia wypełzną ze swoich kryjówek, wsiadam za kierownicę pożyczonego od przyjaciela samochodu. Wzdycham, chrząkam, rzucam ostatnie spojrzenie na niknącą w oddali taflę Oceanu Indyjskiego, tak czarującego za dnia i tak posępnego nocą, w końcu przekręcam kluczyk i silnik wydaje z siebie groźny pomruk. Nawracam i ruszam w drogę powrotną.
Mijam mur otaczający skrytą pośród palm kokosowych luksusową willę, jak ustaliłem wynajętą pokątnie na tydzień od pewnego Szkota o nazwisku McKinley za dwa tysiące funtów, stojącą zaledwie kilometr w linii prostej od hotelu, w którym Grażyna Wiśniewska i Magdalena Boruc wykupiły pobyt w popularnym biurze podróży, a przynajmniej ta druga tak to przedstawiła swojemu – jak zapewne myślała – głupiemu i naiwnemu mężowi. Pomyliła się, czego niezbitym dowodem jesteśmy ja i mój nikon, a na nim wszelkie bezeceństwa Magdaleny, jęki, krzyki i sprośne bluzgi, których w Polsce na pewno by się wstydziła. I bez wątpienia wstydzić się będzie, bo trafią do sądu jako dowody zdrady, a być może i do jej przyjaciół, jeśli przy podziale majątku będzie stawiać opór i zażąda nienależnych jej alimentów albo czegokolwiek innego. Teraz jednak zabawa za murem trwa w najlepsze, a nieświadoma mojej wizyty Magdalena pije z przyjaciółką kolorowe drinki na bazie rumu i wódki, jednocześnie oddając się we władanie dwóch czarnoskórych amantów, jurnych jak byki rozpłodowe, bo naszpikowanych chińskimi podróbkami viagry, która w miejscowych aptekach schodzi tonami. Taki to lokalny folklor, wszak afrykańscy kochankowie doskonale zdają sobie sprawę, że ich sprzęt nie ma prawa zawieść, także gdy partnerka nie grzeszy urodą i mogłaby być ich babcią, a nawet prababcią, bo i takie przypadki widywałem.
Droga ze skrytej w cieniu palm willi do wiecznie żywej i kolorowej Mombasy zajmuje około dwóch godzin. Ja skracam ten czas o dwa kwadranse, bo szczęśliwym trafem wstrzelam się na prom łączący południową część miasta z centrum ulokowanym na wyspie bez czekania w kolejce. Cieszę się, bo dzięki temu udaje mi się uniknąć nagabywania przez najbardziej spauperyzowaną część lokalnej społeczności, w tym kulawych żebraków, którzy kulawych jedynie udają, młodzieńców wciskających ludziom własnoręcznie ryte w drewnie rękodzieła, taśmowo powstające w chińskich fabrykach, i tanich prostytutek, które co prawda nie oszukują i swoje usługi w przyportowych chałupach rzeczywiście świadczą, ale po pierwsze, gardzę tą formą miłości, a po drugie, prawdopodobieństwo zaliczenia takiej przyjemności bez syfa jest równie duże jak to, że po wypiciu nieprzegotowanej wody z mombaskiego kranu nie dopadnie cię sraczka.
Docieram do celu przed czasem, wcześniej zakupiwszy butelkę wcale nietaniego rumu i bukiet czerwonych róż. Mrok, który spowił cały kraj, zwykle oszczędza rozświetloną neonami Mombasę. Dzielnica, w której właśnie się znajduję, może nie należy do tych, o których w przewodnikach piszą, że nigdy nie zasypiają, ale jest za to bezpieczna i dobrze zelektryfikowana, zamieszkana głównie przez potomków brytyjskich i hinduskich osiedleńców tudzież nieco bardziej zamożnych Kenijczyków.
Zatrzymuję się przed bramą jednego z dość okazałych wolnostojących domów o lekko spadzistym dachu. Otacza go biały dwumetrowy mur, znad którego wyłaniają się korony trzech palm kokosowych. Mieści się przy Magaret Avenue, niedaleko pola klubu golfowego, do którego kiedyś nawet należałem, ale dawno temu przestałem płacić składki i zapewne zostałem skreślony z listy członków. Czekam, aż wrota się otworzą, a gdy to następuje, wjeżdżam na podwórze i parkuję przy werandzie. Gaszę silnik, chwytam róże i butelkę rumu, a potem opuszczam pojazd. Biorę głęboki wdech. Powietrze jest nieświeże i ciężkie, jak to w Mombasie. W tym piekielnym upale wszystko rozkłada się trzy razy szybciej, przez co nawet ludzie z górnych szczebli drabiny społecznej muszą na co dzień mierzyć się ze smrodem dolatującym z przyportowych wysypisk śmieci czy rybich manufaktur.
– Bernard! – słyszę, gdy wkraczam na schody prowadzące na werandę. W progu stoi wysoki, niezgorzej zbudowany Kenijczyk. Ubrany jest w płócienne spodnie i jasną koszulę z podwiniętymi rękawami, a na jego nadgarstku połyskuje złoty zegarek. Wygląda na uczonego albo mecenasa, ale nigdy nie miał nic wspólnego z żadną z tych profesji. Nazywa się Moses Onyango i jest moim serdecznym przyjacielem. – Już myślałem, że nie dotrzesz. Co zatrzymało cię tak długo? – dodaje po angielsku z wyraźnym brytyjskim akcentem.
– Moses – odpowiadam, wręczając mu butelkę – a co ja ci będę tłumaczył. Wiesz, jak jest. Prywatni detektywi nie powinni umawiać się na konkretną godzinę. Praca na to nie pozwala.
W innej sytuacji zapewne usłyszałbym kolejne pytania o zdrowie moje oraz rodziny, tej bliższej i tej dalszej, wujków, ciotek i wspólnych znajomych, ale znamy się tak długo, że Moses odpuszcza lokalną etykietę i po prostu poklepuje mnie po ramieniu.
– Wejdź, proszę, zapraszam – mówi i zachęca gestem. – Co prawda jesteśmy już po kolacji, a dzieci śpią, ale Mary na pewno ucieszy się na twój widok. Pewnie jesteś głodny…
– Jesteś nader uprzejmy, przyjacielu. A ja nie chciałbym przeszkadzać i…
– Nie żartuj – oburza się, nieco zbyt teatralnie, jak czyni to większość Kenijczyków. – Ty nigdy nie przeszkadzasz i zawsze jesteś w moim domu mile widziany. Zresztą Mary nie daje mi żyć i od rana ględzi tylko o tobie. Nie może sobie wybaczyć, że się minęliście.
– Niepotrzebnie jej mówiłeś. Dziś miałaby niespodziankę.
– I ty myślisz, że udałoby mi się utrzymać przed żoną twoją wizytę w tajemnicy? – Moses najwyraźniej nie oczekuje odpowiedzi. Przygląda się etykiecie na butelce. – Rum też widzę niezgorszy. Wygląda na to, że szybko stąd nie wyjdziesz, przyjacielu.
Stary druh nie pozostawia mi wyboru. Doskonale wie, że znam tutejsze uwarunkowania kulturowe i wszystkie starannie pielęgnowane konwenanse – nie tak wcale różne od polskich – więc nie odmówię. Pomimo zmęczenia godzę się zostać na jednego drinka.
Zaraz po przekroczeniu progu witam się z Mary. Żona Mosesa jest czarnoskórą zadbaną czterdziestosześciolatką o łagodnych rysach i najszczerszym uśmiechu, jaki widziałem w życiu. Składam na jej ręce bukiet róż, wycałowuję policzki, przytulam i obsypuję komplementami o nieprzemijającej urodzie. Dopiero potem siadamy z gospodarzem do stołu. Mary zostawia nas samych i znika w kuchni. Moses nie traci czasu. Sięga po szkło.
– I jaka jest twoja decyzja? Skusisz się? – naciera prosto z mostu. Rozlewa porcję na dwa palce i podaje mi szklankę.
– Dwa tygodnie to długo… – bąkam pod nosem, ale sam czuję, że w tym bąknięciu nie ma za grosz przekonania. Miałem trzy dni na przemyślenie tematu, ale nieustannie umykał mi pośród innych spraw. Albo z pełną premedytacją go od siebie odsuwałem. – W Polsce mam biuro, obowiązki, zlecenia… – ciągnę, ale Moses mi przerywa.
– Brednie – kwituje. Unosi szkło. – Praca nie zając, nie ucieknie. Czy tak to mówicie po polsku?
– Zaskakujesz mnie.
– Współpracuję z biurem podróży Rainbow, więc prowadzę wiele polskich grup. Z językiem mam kontakt na bieżąco. – W tonie Mosesa czuć nieskrywaną dumę. Podobnie jak ja od zawsze miał talent lingwistyczny. – A teraz na poważnie, Bernard. – Skraca dystans. – Nie masz małych dzieci ani żony. W kraju nikt na ciebie nie czeka. Nad czym się tu zastanawiać?
W salonie pojawia się Mary, a po chwili na stole lądują chleb, wędlina i pokrojone warzywa. Z kuchni niesie się zapach pieczonej baraniny. Moses wznosi toast i opróżniamy szklanice do dna.
– Kiedy ostatnio byłeś na safari? – pyta po wytarciu ust przyniesioną przez żonę chusteczką. – Pewnie nie pamiętasz. Cóż, ja też nie – dodaje z przekąsem. – Dziś mam własną firmę i flotę samochodów. Jutro wieczorem przylatuje grupa polskich turystów i następnego dnia ruszamy w interior. Najpierw Amboseli, potem Nakuru, w końcu Masai Mara. Być może w ramach dodatkowej wycieczki zahaczymy o Jezioro Wiktorii.
– Dawno tam nie byłem…
– Całe wieki, Bernard, całe wieki.
– Mam swoje powody.
Moses wzdycha, przytakuje, zaciska usta.
– Minęło prawie dwadzieścia pięć lat – mówi w końcu. – Jak długo jeszcze chcesz żyć tamtymi wydarzeniami? Ileż można się biczować?
– Może i masz rację. – Dopijam rum. – Tak, chyba tak. Masz rację. Ten rozdział jest już dawno zamknięty.
Moses rozlewa kolejną porcję rumu.
– Czyli co? Pojedziesz? – pyta, unosząc szklanicę do ust.
– Jeszcze nie podjąłem decyzji – odpowiadam, sięgając po swoją.
– No to nie zostawiasz mi wyboru i będę nalegał. Co więcej, uczciwie ostrzegam, że w tych naleganiach będę uparty jak osioł. – Moses upija łyk, szczerzy zęby. – Pomyśl, bracie, nie widzieliśmy się tyle lat. Spędzimy razem trochę czasu. Powspominamy. Druga taka szansa szybko może się nie powtórzyć.
Facet wie, co mówi. Następna okazja na takie spotkanie szybko raczej się nie przydarzy. Poza tym pożyczył mi swój samochód, a afrykańska kultura opiera się na zasadzie wzajemności. Jeśli ktoś ci coś ofiaruje, musisz ofiarować mu coś w zamian. Jeśli coś ci pożyczył albo wyświadczył ci jakąś przysługę, spodziewaj się, że może oczekiwać jakiejś formy rekompensaty.
Mogłem skorzystać z wypożyczalni…
Jeszcze przez chwilę walczę z myślami, ale w końcu dochodzę do wniosku, że czegokolwiek bym teraz nie powiedział, to i tak już niczego nie zmieni. W istocie powinienem się cieszyć. Moses wymaga ode mnie jedynie wspólnie spędzonego czasu. No dobra, czegoś jeszcze, ale nie mam serca mu tego wypominać. Z różnych względów na wysokości równika nikt nigdy nie działa całkiem bezinteresownie.
– Zatem zgoda. – Unoszę szklanicę. – Wypijmy za stare dobre czasy – dodaję i stukamy się szkłem.
– Twoje zdrowie, Bernard.
– I twoje, Moses.
– Właśnie, że twoje.
– Zdrowie Mary i twoich dzieci.
Gdybym nie zdecydował się wytoczyć najcięższego działa, zapewne byśmy się tak przekomarzali do jutra rana. Stary Kikujus nie odpuściłby, aż nie postawiłby na swoim. Poddaję się więc, bo nie widzę sensu, aby kopać się z koniem. Taki właśnie jest Moses, takie jest jego plemię i taka jest cała Afryka. Tu każdy otwiera swoje serce na oścież, ale też chowa w nim węża. Wychowałem się tu, doświadczyłem jej, więc zdążyłem przywyknąć. Biorę Afrykę w pakiecie ze wszystkim, co ma do zaoferowania. Z najpiękniejszymi na świecie zachodami słońca, gorącymi kobietami i poczuciem nieskrępowanej wolności, ale i piekielnymi upałami, groźnymi chorobami, nielegalnymi polowaniami i jadowitymi gadami. Z szamanami, duchami, porwaniami i niekończącymi się wojnami o surowce albo o byle co, często skutkującymi grabieżą, gwałtami i krwawymi rzeziami, o których w Europie nikt nie słyszy albo słyszeć nie chce.
Wypijam czwartego drinka. Czuję lekki szum w głowie. Rozmyślam nad przyjętą ofertą i nad samą Afryką, tą piękną i groźną Afryką, którą wciąż noszę głęboko w sercu, choć przecież potraktowała mnie tak okrutnie. Od lat omijam ją szerokim łukiem i mam ku temu powody. Minęło już jednak tyle czasu, że bolesna przeszłość jawi się dziś co najwyżej jako falująca fatamorgana nad rozgrzanym piaskiem pustyni. Ważne, że teraz jestem wśród przyjaciół, w domu Mosesa i Mary, czuję na języku słodkawy posmak rumu, a w nozdrzach kuszący zapach dopiekającej się baraniny. Myślę, że podjąłem dobrą decyzję, a przerwa od pracy dobrze mi zrobi. Afryka przecież niczym mnie już nie zaskoczy…
Park Narodowy Amboseli
Sześć dni przed morderstwem
Uwielbiam widok Kilimandżaro o poranku.
Uwielbiam też Czas apokalipsy Francisa Forda Coppoli, a jeszcze bardziej Jądro ciemności Josepha Conrada, z którego Copolla czerpał garściami i wyszło mu to nad wyraz dobrze. Są to dzieła absolutnie wybitne i ponadczasowe, w uniwersalny sposób ukazujące ludzką naturę, zwłaszcza jej mroczną część, nikczemną, okrutną, podłą, zwykle niewidoczną do momentu, gdy nad człowiekiem wisi widmo kary za popełnione czyny, i eksplodującą z niewyobrażalną mocą w czasie, gdy jarzmo nakazów i zakazów znika.
Afryka jest mistrzynią w wykorzystywaniu ludzkich słabości i wyciąganiu z człowieka pierwotnych instynktów. Do perfekcji opanowała sztukę uwodzenia, mamienia i bałamucenia wszelkich wędrowców, wagabundów i żądnych wrażeń poszukiwaczy przygód. W zasadzie gdzie nie spojrzeć, Afryka oferuje orgię dla zmysłów. Pejzaże budzącej się o świcie sawanny potrafią zachwycać do omdlenia, odgłosy przemarszu stada słoni albo niosący się kilometrami ryk lwa wywołują dreszcze ekscytacji, a bogactwo zapachów potrafi zamieszać w głowie każdemu, kto choć raz zaciągnął się głęboko powietrzem pośród wysokich traw płaskowyżów Masai Mara czy Serengeti. Te wszystkie maski Afryka przewdziewa w jednym celu – aby ukryć swoje prawdziwe, jakże inne od tu wspomnianych oblicze. Kilimandżaro to jeden z jej asów w rękawie.
Siedzę na wiklinowym krześle i piję świeżo zaparzoną kawę, której ziarna zakupiłem od jednego ze spotkanych przy drodze wieśniaków. Jej pyszny smak wzmaga widok malującego się w oddali dachu Afryki. Widziałem tę górę już tyle razy, że jej obraz przechowuję w głowie niczym fotografię w starym albumie, mimo to jednak nieustannie mnie zachwyca, a doznania wydają się jeszcze silniejsze i bardziej dojmujące. Jakbym wzrastał wraz z nią, wraz z nią dojrzewał i przy każdym spojrzeniu dostrzegał coś, czego wcześniej przede mną nie odkryła. Trochę jakby się ze mną drażniła niczym ponętna kochanka, frywolnie bawiąca się zwiewnym strzępem materiału okrywającym jej kształtną pierś albo kuszące łono. Kilimandżaro potrafi czarować, olśniewa i hipnotyzuje od tysięcy lat. Charakterystyczny biały kołnierz wokół łagodnego szczytu przydaje jej elegancji, a nawet gracji, zwłaszcza gdy nieśmiało wyłania się zza chmur, chełpliwie omiatając wzrokiem swoje królestwo, parki narodowe Amboseli, Tsavo West, Arusza i Tarangire. Doskonale wie, że to właśnie dzięki niej dziesiątki tysięcy zamieszkujących je zwierząt mają jedne z najwspanialszych na ziemi warunków do bytowania, bo nawet pomimo coraz częściej nawiedzających te tereny susz pokrywa śnieżna zapewnia im u podnóża masywu niezbędną do życia wodę.
Chłonę ten zjawiskowy pejzaż jeszcze przez kwadrans, a gdy dostrzegam dno w mojej filiżance, ściągam nogi ze stołu i wstaję z krzesła. Przeciągam się i wracam do drewnianego domku w jednej z dziesiątek lodży u stóp Kilimandżaro. Biorę zimny prysznic i na chwilę wracam myślami do wczorajszego dnia. Niechętnie zaglądam do poczty, aby upewnić się, czy klient jest zadowolony albo – co gorsza – nie chowa urazy, wszak zdjęcia i filmy, które mu wczoraj przesłałem, miały pełne prawo rozbudzić w nim silne emocje.
W wiadomości zwrotnej dyrektor Boruc gratuluje mi dobrze wykonanej roboty, a do honorarium dorzuca nieustalany wcześniej, ale całkiem przyjemny bonus. W mojej ocenie to mocny dowód, że od dawna nie kocha swojej żony, a jej przyszłość rysuje się w wyjątkowo czarnych barwach. Mój wzrok znów przykuwa dumnie prężący się za oknem szczyt Kilimandżaro. To w jej stylu. Góra nie pozwala o sobie zapomnieć choćby na chwilę. Nęci, kusi, przyciąga. Poddaję się jej czarowi i porzucam myśli o przyszłej rozwódce, a plik dotyczący sprawy oznaczam jako sfinalizowany.
Laptop ląduje na dnie walizki i obiecuję sobie nie wyciągać go do końca pobytu na safari.
Idę na śniadanie. Po opuszczeniu mojej lodży witam się z parą Polaków z naszej grupy. Chłopak ma na imię Borys i jest, jak to się dzisiaj mówi, influencerem. Towarzyszy mu dwudziestotrzyletnia Anna, która podobnie jak jej partner zajmuje się niczym, pomijając wypinanie przed kamerą swoich silikonowych piersi i pośladków. Oboje mijają mnie na wyłożonej wzorzystymi płytami ścieżce, gdy udaję, że męczę się z zamknięciem drzwi. Choć do tej pory nie dali mi powodów, abym żywił do nich niechęć, nie mogę się przełamać, by wykrzesać z siebie naturalną potrzebę bliższego kontaktu. Niestety, i tu jest pies pogrzebany, podobnie ma się sprawa z całą resztą naszej ekipy.
Ach, ta Afryka…
W istocie problem jest poważny. Gdy wspominałem o tym, że każdy mieszkaniec Czarnego Lądu jest sympatyczny do bólu, ale potrafi wykazać się niemałą przebiegłością, w najmniejszym stopniu nie wyolbrzymiałem. Grupa Polaków, z którą mam wątpliwą przyjemność uczestniczyć w safari, okazała się sforą głośnych influencerów o dość umiarkowanych manierach. Podobno są znani w kraju, choć przed zweryfikowaniem tego w sieci nie miałem pojęcia, że istnieją. Moses od początku wiedział, z kim ma do czynienia, a mimo to udawał niewiniątko. Próbowałem szukać dla niego usprawiedliwienia, bo skoro ja tych ludzi nie kojarzę, to on, starszy ode mnie Kikujus, czysto teoretycznie miał na to szanse jeszcze mniejsze. To oczywiście tylko prowokacja, bo Moses to wyjątkowo szczwany lis. Szybko wykoncypował, że podobna szansa może mu się szybko nie trafić, okazało się bowiem, że grupa zaproponowała mu horrendalne pieniądze. Pod jednym warunkiem: żądali przygody i konkretnych atrakcji, których – jak zdążyłem się zorientować – próżno byłoby szukać w ofertach innych firm organizujących wyjazdy na safari.
– Konstancja jest w porządku, ale obawiam się, że ona jedna może nie dać sobie z nimi rady – mówił podczas przedwczorajszej kolacji mój przyjaciel.
Zerknąłem na popijającą herbatę przewodniczkę w szarej polówce – stosunkowo młodą blondynkę o ładnej twarzy i wiecznie zamyślonym spojrzeniu. Nie śmiałbym z góry zakładać, że nie nadaje się do prowadzenia wycieczek, ale miałem pełne prawo powątpiewać, że kiedykolwiek mierzyła się z taką klientelą. Wyglądała na skonfundowaną. Stała oparta o framugę, wpatrzona w skrzący się w blasku księżyca ośnieżony szczyt Kilimandżaro. Odniosłem nieodparte wrażenie, że myśli o tym samym, co ja.
– Ty masz charyzmę, Bernard. I dużo większe doświadczenie – ciągnął Moses. – Wychowałeś się tu, znasz sawannę, naszą kulturę, mówisz w suahili. Emanujesz pewnością siebie i masz w sobie to coś. Samą swoją obecnością potrafisz wzbudzać u ludzi szacunek.
– Tacy jak oni nie szanują nikogo – odparłem, upijając łyk rumu. – A już na pewno nie faceta, który podglądaniem niewiernych współmałżonków zarabia na życie tyle, ile oni w godzinę za publiczne pokazanie gołego tyłka.
– Nie ujmuj sobie, dobra?
– Ech…
Świat jest niesprawiedliwy i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. W Afryce ta niesprawiedliwość razi jeszcze bardziej. Tu lepiej czasem nie patrzeć, aby nie zobaczyć.
– W każdym razie to by wyjaśniało łatwość, z jaką zgodzili się na wypłacenie honorarium – ciągnął Moses.
– Domyśliłem się.
– Nie wątpię. Zawsze byłeś diabelnie spostrzegawczy. Ale… – mój przyjaciel nachylił się nad stołem, jakby obawiał się, że ścianom restauracji wyrosły uszy – nie mogłem odmówić, chyba rozumiesz…
– Aż tyle?
– Dwadzieścia pięć tysięcy od głowy.
– Dolarów? – Prawie się zakrztusiłem. Moses potwierdził skinieniem głowy. – To daje ponad… – Szybko policzyłem. – Do ciężkiej…
Przeklinam rzadko, więc opanowałem się w ostatniej chwili. Ośmiu klientów, każdy po dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, czyli po około sto tysięcy złotych. Moses za jedno zlecenie mógł zarobić tyle, ile przez cały rok. Albo i dwa lata. Może nawet trzy, wszak jesteśmy w Afryce. Poczułem się zażenowany i oszukany. Moses dobrze wiedział, że gdyby wcześniej przedstawił mi propozycję tak, jak wygląda w rzeczywistości, zastanowiłbym się nad nią dwa razy. Kwota rzeczywiście zwalała z nóg. Tu taka okazja jest jak manna z nieba. Jak szóstka w totolotka. Jak otwarcie bram Sezamu.
– To w ogóle legalne? – zapytałem półszeptem, gdy już trochę ochłonąłem.
– Powiedzmy, że… – Moses zapracował językiem na dziąśle, jakby chciał wydłubać nim coś spomiędzy zębów, po czym obejrzał się przez ramię – …wszystko jest dogadane. Strażnicy nie będą robić problemów.
– Skorumpowałeś ich… – Zaczynałem żałować, że się zgodziłem.
– Od razu „skorumpowałeś”. Po prostu trochę pomogłem im finansowo.
– Afryka, tak?
– Przecież nie muszę ci tego tłumaczyć.
– Hmm…
Różnice kulturowe – tak Afrykanie nazywają to, co nie mieści się w głowie nam, Europejczykom, a w Afryce jest chlebem powszednim. Tu korupcja jest tak powszechna, że to słowo całkowicie wykoślawiło swój pierwotny sens i śmiem twierdzić, że przez większość obywateli nawet nie jest odbierane pejoratywnie. Każdy rozumie je tak, jak mu w danym momencie pasuje.
– A bezpieczeństwo? – Próbowałem łapać się brzytwy.
– Jeśli o to chodzi, nie masz co się martwić. Zadbałem o wszystko, przyjacielu. Poza tym pomyśl… – Odchrząknął. – Skoro w RPA biura legalnie spuszczają zamkniętych w klatkach turystów do oceanu, aby pooglądali z bliska żarłacze białe, to… – Posłał mi rozbrajający uśmiech. – No powiedz, mój drogi; rekin, lew, jaka to różnica?
W tym szaleństwie jest metoda, pomyślałem i krótko później schroniłem się w swojej lodży. Okazało się, że miałem całkiem sporo czasu, aby poddać całą sprawę dokładnej analizie. Wszystko za sprawą sąsiadów. Nie mogłem zasnąć, bo państwo influencerzy zapomnieli zamknąć na noc okna, przez co nasłuchałem się więcej, niźli chciałem.
– Następnym razem nie zapomnicie – mruknąłem złośliwie, wszak znałem tutejsze realia, a one wyglądały tak, że ciepłota ciał oraz pot wydzielany podczas miłosnych harców przyciągną setki, jeśli nie tysiące wygłodniałych komarów, stworzenia te zaś prędzej czy później znajdą szparę w moskitierze, sforsują ją i w nocy urządzą kochankom piekło, jakiego wcześniej nie doświadczyli.
Ilość podkładu na pokąsanej twarzy Anny i ciemne wory pod oczami Borysa utwierdzają mnie w przekonaniu, że w swoich przypuszczeniach się nie pomyliłem. Czuję nawet pewną satysfakcję, choć daleko mi do ludzi nieżyczliwych. Uważam się za człowieka tolerancyjnego i doprawdy byłbym godnym pożałowania starym pierdzielem, gdybym utyskiwał nad tym bardziej, niż to uczyniłem. W przeciwieństwie do…
Chwytam moment. Czuję silny dysonans.
Moses miał rację – jestem diabelnie spostrzegawczy, co bywa moim przekleństwem, ale w moim fachu często się przydaje. Zmysł ten objawia się właśnie teraz, gdy idę do restauracji na śniadanie. Zauważam młodego mężczyznę o imieniu Adam, który skryty za pergolą stoi w oknie domku numer dwanaście i celuje w plecy umęczonej pary z palca wskazującego, jakby markował oddanie strzału z pistoletu.
Pod jego oczami też malują się cienie, ale oczy błyszczą bardzo niepokojąco. Pionowe bruzdy na czole sugerują tłumioną pogardę. Chłopak w końcu strzela, wykonuje odrażający gest o podtekście seksualnym i spluwa przez okno.
Dziwne, myślę. Internet twierdzi, że Adam i Borys to bliscy koledzy. Na szczęście szybko przytomnieję i udzielam sobie surowej reprymendy. Pierwsza zasada dobrego detektywa: nigdy nie bierz za pewnik tego, co usłyszysz i przeczytasz. Zwłaszcza w internecie.
Park Narodowy Amboseli
Sześć dni przed morderstwem
Słońce leniwie wspina się ponad korony akacji, a z oddali niesie się ryk słonia.
Poprawiam kapelusz i zaciągam się zapachem dzikiej sawanny. O świcie nie ma nic wspanialszego. Myślę, że bardzo mi tego brakowało.
– Jedziemy? – pyta Moses przez otwarte okno jednej z dwóch terenowych toyot land cruiser, którymi dysponujemy. Obie mają otwarty dach i są specjalnie przystosowane do safari.
– Jedziemy – odpowiadam i wskakuję do środka. Oprócz nas wsiadają Borys z Anną, Adam oraz Mieszko. Poprzedniego wieczoru, nie mogąc zasnąć, trochę poszperałem w przepastnych czeluściach internetu, aby spróbować zrozumieć fenomen owych influencerów.
Borys Wiśniewski to młody człowiek, który swoją rozpoznawalność zbudował, grając w gry wideo na kanale YouTube. W jakiś sposób sprawił, że inni młodzi ludzie chcieli oglądać, jak on to robi. Sam nigdy nie byłem wielkim fanem tego typu rozrywki, ale rozumiem, że taka forma spędzania czasu to znak czasów. Dzieciaki, zamiast biegać za piłką na boiskowym osiedlu, skakać po trzepakach i drzewach tudzież bawić się w podchody, wolą przeżywać o wiele niebezpieczniejsze przygody, ale na ekranie komputera. Pozostaje też faktem, że Borys przez dziesięć lat działalności zyskał na YouTubie sześć milionów trzysta dwadzieścia sześć tysięcy subskrybentów, a dziś dzieciaki zabijają się o produkowane przez niego koszulki, czapeczki, plecaki czy piórniki. Majątek młodzieńca szacowany jest na ponad osiemdziesiąt milionów złotych.
Partnerką Borysa jest Anna Hucpa, która zasłynęła tym, że trzy lata temu zaczęła się pojawiać u jego boku, a ów młodzian relacjonował w sieci wszystkie operacje plastyczne, które jej sponsorował. Anna, kryjąca się pod znaczącym pseudonimem Puppet, ma sztuczne piersi o rozmiarze piłki do siatkówki, dorodne afrykańskie pośladki i usta, które wyglądają, jakby przytknęła je do ula. Z racji tego, że wszystkie te części ciała chętnie eksponuje na Instagramie, jej profil śledzi blisko półtora miliona użytkowników. Nurtującą mnie ciekawostką jest jej niezwykle szeroka wiedza ogólna, znacznie przewyższająca – wydawałoby się – bardziej obrotnego partnera. Wyciągane przez nią wnioski, celne uwagi i błyskotliwe riposty, które udało mi się zasłyszeć w trakcie wielogodzinnej podróży do Amboseli, mocno zbiły mnie z tropu i muszę otwarcie przyznać, że w jej przypadku pierwsze wrażenie mogłoby sprowadzić mnie na manowce.
Trzecim z naszych współtowarzyszy jest Adam Miśkiewicz, czyli młodzieniec, którego przyłapałem na oddaniu markowanego strzału w plecy Borysa bądź Anny. Jest to szczupły, ale krzepki dwudziestopięciolatek z burzą loków i wytatuowanymi ramionami, który zdobył sławę dzięki krótkim filmikom w niewybredny sposób parodiującym śledzone w portalach plotkarskich osobistości ze świata show-biznesu. Jego wizytówką, którą zresztą – co doprawdy nie mieści mi się w głowie – próbował opatentować w Urzędzie Patentowym Rzeczypospolitej Polskiej, jest gest przypominający połączenie pozorowanej gry na gitarze oraz efektu samogwałtu, kończący każde wpuszczane do sieci wideo. Wyniki Grizzly, bo pod takim pseudonimem sprzedaje swój dyskusyjny kontent w internecie, są imponujące. Milion dwieście tysięcy subskrybentów na Instagramie oraz blisko cztery miliony na TikToku to społeczność, która pozwala mu jeździć najnowszym lamborghini aventadorem.
W końcu Mieszko Budych, który z całej tej cudacznej czwórki wydaje się najnormalniejszy. Przystojny, dobrze zbudowany, z nienagannymi manierami i spokojnym, analitycznym spojrzeniem, w sieci nie posługuje się żadnym pseudonimem, a swoją popularność zawdzięcza pracy reportera dla kilku kanałów muzycznych. Dwa lata temu z nieznanego mi powodu postanowił się przebranżowić i założył firmę menadżerską, której celem jest promowanie wschodzących gwiazd show-biznesu. Dlaczego w jego portfolio zamiast piosenkarek i piosenkarzy znajdują się głównie influencerzy? To pytanie na razie pozostaje bez odpowiedzi, ale nurtuje mnie na tyle, że postanawiam zapytać o to Mieszka krótko po opuszczeniu terenu naszej lodży.
– Potrzebowałem nowego wyzwania – odpowiada, poprawiając palcem swoje modne rogowe okulary w kolorze khaki. Patrzy na oddalający się szczyt Kilimandżaro, bo jesteśmy już w drodze w głąb parku Amboseli, królestwa słoni. Z powrotem nakłada na głowę czapkę z daszkiem. – Wie pan, jak to jest. Po tylu latach ganiania z wywalonym jęzorem po tych wszystkich koncertach i szczerzenia się do kamery czułem się zawodowo wypalony. Zresztą nie tylko zawodowo. Zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyczerpujące?
– Domyślam się – odpowiadam, bo doskonale Mieszka rozumiem. Moja praca również wymaga życia na walizkach i udawania kogoś, kim nie jestem. Szczęśliwie nie muszę tego robić przed kamerami. – Zakładam, że to jednak nie była łatwa decyzja… – dodaję, próbując skierować rozmowę na odpowiednie tory.
– Owszem – wzdycha. – Bałem się jak diabli, bo ta branża nie toleruje miękiszonów, że się tak wyrażę. Do tego cała ta papierologia. Zusy, srusy, podatki. Dla mnie czarna magia. Ale nie było odwrotu. Dziś jednak nie mogę narzekać. Mam kilku naprawdę perspektywicznych klientów. Choćby Borysa i Ankę, którzy zresztą namówili mnie na ten wyjazd.
– Borys to ten… od gier komputerowych?
– Od gier to on był pięć lat temu. Dziś to marka sama w sobie. – Mieszko ścisza głos. – Wszystko, czego się dotknie, zamienia się w złoto. Obecnie myśli o nagraniu płyty i jestem pewny, że to będzie gigantyczny sukces. Dzieciaki za nim szaleją.
Korci mnie, aby zapytać o Annę. Waham się mimo to, rozważając, czy to nie za wcześnie. Nie chciałbym wyjść na nachalnego ani tym bardziej na wścibskiego.
– A pan, panie Dubois? – przerywa milczenie Mieszko. – Ta praca pana satysfakcjonuje?
– Owszem – odpowiadam, choć to oczywiste nadużycie. Mieszko nie ma pojęcia, czym się naprawdę zajmuję, a moja obecność na safari to jedynie zbieg okoliczności. I spłaty nierozliczonego długu. – W Afryce można się zakochać – dodaję, gdy cisza robi się nieco kłopotliwa.
– Ma pan niepolsko brzmiące nazwisko. I… – Obrzuca mnie badawczym spojrzeniem. Chce coś dodać, ale wchodzę mu w słowo.
– Długa historia – ucinam wątek w sposób, który człowiek na poziomie powinien odebrać w sposób niepozostawiający pola do domysłów. Nie mam zamiaru tłumaczyć Mieszkowi zawiłości historii mojej rodziny. Nie chcę też, żeby ktokolwiek w tym towarzystwie poznał nazwisko, jakim posługuję się w kraju. Panieńskie matki, którego używam w podobnych sytuacjach, pozwala mi zachować poczucie, że nie pluję rozmówcy w twarz.
Mężczyzna najwyraźniej potrafi czytać między wierszami, bo milknie, wzdycha i kieruje wzrok na stado kroczących ku wodopojowi słoni. Widok, na oko, czterdziestu olbrzymów jest doprawdy imponujący.
– Ma pan rację, panie Dubois – stwierdza z nieskrywaną ekscytacją. – W Afryce można się zakochać…
Moses podjeżdża do wodopoju najbliżej, jak się da. W samochodzie panuje wyraźne poruszenie. Młodzieńcy wystawiają głowy przez otwarty dach, a Anna kwili z zachwytu. W ruch idą smartfony. Strzelają migawki.
– Uczulam, aby zachować ciszę – mówię półgłosem, gdy znajdujemy się zaledwie kilka metrów od stada. Przewodzi mu Craig, ikona parku Amboseli. Poznaję go po długich i zakręconych ciosach. – Słonie zwykle nie zwracają uwagi na turystów, ale spłoszone bywają agresywne i nieprzewidywalne. A tego chyba nie chcemy – ostrzegam.
– Ale jakie to byłoby wideo! – rzuca z rozrzewnieniem Adam.
– Gdyby cię rozdeptał, to na pewno – dodaje Borys.
– Milion odsłon gwarantowany.
– W godzinę. Drugie tyle polubień w dobę.
– Ale byłby szał.
– Na bank!
Ich rozważania kręcą się wokół jednego: odsłony, lajki, suby, udostępnienia. Posługują się językiem, który jest mi obcy, choć potrafię wychwycić jego sens. Widzę, że Adama korci, aby złamać zasady i wkroczyć pomiędzy bestie, ale kategorycznie mu tego zabraniam.
Stoimy jeszcze przez kilka minut, obserwując, jak słonie biorą błotną kąpiel, i jedziemy dalej. Mijamy stado bawołów, kilka gnu, zebry, gazele i impale. W wysokiej trawie drepcze polujący na węże sekretarz. Co jakiś czas się zatrzymujemy, aby klientela mogła cyknąć zdjęcia, ale te zwierzęta nie robią już na nich takiego wrażenia. Emocje rozbudzają na chwilę trzy śliczne żyrafy, które podchodzą do samochodu tak blisko, że można je dotknąć. Jedna jest wyjątkowo ciekawska i schyla głowę na wysokość dachu, zaczepia Mieszka i Adama. Borys przeciska się pomiędzy nimi i odważnie wyciąga dłoń, aby pogłaskać ją po pysku.
– Odradzam – mówię, choć bez nacisku. Żyrafy to typowi roślinożercy i nie mają w zwyczaju gryźć w palce ciekawskich turystów. Bardziej niepokoi mnie to, że podekscytowani młodzieńcy czymś ją zdenerwują, wtedy jednym gwałtownym ruchem głowy może narobić w samochodzie bałaganu.
Żyrafa jest jednak nadzwyczaj spokojna, na tyle, że Anna również przekonuje się do bliższego kontaktu. Wszyscy robią sobie zdjęcia, a na twarzach całej czwórki maluje się prawdziwa ekscytacja. Ale po chwili zatapiają się w swoich smartfonach i namiętnie klepią w klawisze. Najwyraźniej dobrze się przygotowali i kupili kenijskie karty, a to oznacza, że przez najbliższe minuty będą wpatrywać się w wyświetlacze w oczekiwaniu na odzew swoich fanów. Od teraz będą się liczyć tylko lajki.
– Jestem zachwycona – stwierdza Anna. – Naprawdę nie myślałam, że Afryka tak mnie oczaruje. Mogłabym chłonąć te widoki aż do końca świata.
– A to przecież dopiero początek wyprawy – mówię z uśmiechem.
Nie ukrywam, że trudno mi oderwać wzrok od jej nachalnie wyeksponowanych piersi. Są monstrualne i choć doskonale zdaję sobie sprawę, że to efekt wypełnienia silikonem, męska natura nie pozwala mi tego widoku zupełnie ignorować. Biust Anny ma też swoje niezaprzeczalne zalety. Dzięki niemu obsługa lokalu znajdującego się w lodży, w której zatrzymaliśmy się na kawę, jest błyskawiczna. Kelnerzy uwijają się przy nas jak w ukropie, aby choć na chwilę zawiesić oko na piersiach kryjących się pod obcisłą, wystrzępioną na amerykańską modłę koszulką. Jeden z nich właśnie stawia przed Anną filiżankę, poddając swój kręgosłup najwyższej próbie. Uniżenie kłania się, choć chyba jeszcze niżej, niż zwykli to czynić inni pracownicy sektora turystycznego. Tu wciąż pokutują kolonialne zwyczaje, a głęboki ukłon jest jednym z najbardziej typowych sposobów na okazanie szacunku białemu człowiekowi.
– Mówi pani tak, jakby nie była wcześniej przekonana do wyjazdu… – kontynuuję, gdy i przede mną ląduje filiżanka z kawą.
– Bo nie byłam. Wolę miasta. Poza tym myślałam, że Kenia to biedny i niebezpieczny kraj, a do tego pełen wszelakiego robactwa. Te wszystkie węże i pająki. Fuj.
– Pani wyobrażenia nie są przesadnie dalekie od prawdy…
– Na szczęście na razie tego nie widzę. No może poza komarami… – Hucpa wskazuje palcem na czoło, gdzie widać kilka śladów po ukąszeniach.
– Namówił panią partner? – pytam dalej.
– Tak. – Anna szuka wzrokiem Borysa, który na zielonym dziedzińcu robi sobie selfie na tle ogromnej czaszki bawołu. Jest wkomponowana pomiędzy dwa kamienie obrośnięte krzewami o żółtych kwiatach, a w głębi widać odległy szczyt Kilimandżaro, który teraz łatwo pomylić z wędrującymi po niebie chmurami. – Borys to świetny facet. Jest przystojny, pracowity i niezwykle inteligentny. Każdy jego pomysł to strzał w dziesiątkę, więc gdy wspomniał, że chciałby pojechać na safari z lwami, nie oponowałam. Chcę z nim być zawsze i wszędzie. Bardzo go kocham.
Dysonans poznawczy, jaki odczuwam w rozmowie z Anną, jest wręcz przytłaczający. Młoda kobieta, która wygląda jak lalka Barbie podrasowana do grania w filmach pornograficznych, posługuje się poprawną polszczyzną, nie używa słów powszechnie uznawanych za wulgarne i wydaje się, jak już powiedziałem, bardzo inteligentną osobą. Już wcześniej miałem przyjemność wymienić z nią kilka uwag i za każdym razem czułem się pozytywnie zaskoczony. Pragnę zapytać ją o to, czym się kierowała, decydując się w tak młodym wieku na te wszystkie operacje plastyczne, ponieważ chirurg odpowiedzialny za wypełnienie jej ust powinien do końca świata smażyć się w piekle. Nie mam jednak dość odwagi, aby zahaczyć o ten temat.
– A pan? Jaka jest pana historia? Ma pan żonę? Dzieci? – pyta Anna, zaglądając mi głęboko w oczy.
– Nie – odpowiadam, choć to nie do końca prawda. Miałem żonę, po której pozostała mi jedynie córka. Ma na imię Daria i właśnie wkracza w dorosłość. Układa sobie życie w Warszawie.
– Czyli jest pan jednym z tych wiecznych samotników… – ciągnie Anna.
– Chyba jednak nie… – kluczę.
– A jednak pańska twarz świadczy o czymś innym. Mój świętej pamięci pradziadek, żołnierz Armii Andersa, a później skazany na wywózkę Sybirak, który uciekł z łagru i przez sześć lat w trzaskającym mrozie, w towarzystwie chmar wygłodniałych komarów przedzierał się przez tundrę i tajgę do domu rodzinnego, miał wypisaną na twarzy bardzo podobną historię. I te oczy. Ma pan podobnie melancholijne spojrzenie.
Wpatruję się w Annę z rosnącym zdumieniem. Nie potrafię jednak wydusić z siebie niczego sensownego. Wolę więc milczeć.
– Nie oszuka mnie pan tak łatwo, panie Dubois. – Uśmiecha się i sięga po filiżankę. – Potrafię czytać w ludzkich duszach lepiej niż tutejsi szamani. Ale jeśli nie chce pan mówić, to nie zamierzam naciskać. Przygoda dopiero się zaczyna, mam rację?
– Zaskakuje mnie pani, pani Anno.
– Nie tylko w tym jestem dobra. – Dziewczyna uśmiecha się zalotnie. – Pójdę zobaczyć, co u Borysa, bo jeszcze stanie się zazdrosny – dodaje, po czym dopija kawę i wstaje od stolika, pozostawiając mnie w duchowo-intelektualnej rozterce.
Odprowadzam ją wzrokiem, podobnie jak kelnerzy i pozostali klienci lokalu. Anna bez dwóch zdań potrafi skupiać na sobie spojrzenia. W tym jest bezkonkurencyjna.
– Wiesz, że flamingi łączą się w pary na całe życie? – Anna obejmuje Borysa, który z uwagą śledzi taniec godowy tych wyjątkowych stworzeń.
– Jak bociany? – odpowiada pytaniem na pytanie.
– Czyż to nie fascynujące?
– W sumie…
Dotarliśmy do opuszczonej lodży przy największym rozlewisku Amboseli. Ono nigdy nie wysycha i zawsze jest centralnym punktem każdej wyprawy w głąb parku. Otaczają je tysiące hektarów bagien pełne bielejących kości bawołów i innych kopytnych, a przy odrobinie szczęścia można natknąć się na hipopotamy. Niestety, to właśnie one najbardziej przyczyniły się do tego, że pięknie położony ośrodek pozostaje opuszczony. Wcześniej zbyt często dochodziło na jego terenie do bliskich spotkań z tymi olbrzymami, które są bardzo terytorialne i nie wahają się atakować ludzi. Dwa przypadki śmiertelne okazały się gwoździem do trumny lodży – zamknięto ją i teraz marnieje, powoli wchłaniana przez trawy i chaszcze.
– Różowa barwa piór flamingów jest efektem ubocznym ich diety – tłumaczę nielicznym, których to interesuje. – Pożywiają się głównie algami, planktonem, krewetkami i skorupiakami dostarczającymi im barwnika zwanego karotenoidem. W okresie godowym kolor robi się intensywniejszy, co pomaga rozbudzić zainteresowanie partnerki. Mamy dużo szczęścia, bo właśnie trafiliśmy na unikalny moment, gdy ptaki łączą się w pary. Zresztą, jak pani Hucpa zdążyła zauważyć, na całe życie.
– Niesamowite – wzdycha Anna, a partner mocniej ją do siebie przyciska.
Przez krótki moment stoimy w urokliwej ciszy. Słychać tylko szczebiot flamingów, plusk wody i trzaskające migawki aparatów i smartfonów. Brutalnie przerywa ją głos Miśkiewicza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki