39,90 zł
Myślała, że przyjdzie ją uratować. Myliła się.
Deborah Jenkins otuliła się płaszczem, gdy w strugach deszczu wyruszała na krótki spacer. Ale tej nocy nie udaje jej się wrócić do domu. I nigdy więcej jej nie widziano...
Cztery lata później zostaje znaleziona dziewczynka zawinięta w brudne szmaty na progu domu. Anonimowy telefon nakłania policję do przeprowadzenia testu DNA na dziecku. Nikt jednak nie jest przygotowany na wyniki.
Noworodek należy do Deborah. Ona wciąż żyje.
Jeśli kochasz Lisę Gardner, Patricię Gibney i Roberta Bryndzę, pokochasz ten oszałamiający nowy thriller kryminalny od Carli Kovach. The Next Girl, który będzie trzymać cię w niepewności do ostatniej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 359
Sobota, 14 XII 2013 r.
Ten sam wzrost, ten sam kolor włosów. Z tyłu można by ją niemalże wziąć za Deborah. Jednak, kiedy kobieta się odwróciła, okazała się jedynie jej tanią imitacją. Legginsy wchodziły jej między pośladki. Miała na sobie krótką puchową kurtkę i wysokie szpilki, co jeszcze bardziej wskazywało na to, że nie była to Debbie. Jego Debbie nie wyszłaby między ludzi tak tandetnie ubrana. Zanim kobieta podeszła do jego samochodu, rozejrzała się w lewo i w prawo po stromej ulicy w centrum miasta.
Włączył prawy kierunkowskaz i zatrzymał się za zatłoczonym barem, obok budki z frytkami. W Redditch panował tłok. W okresie przedświątecznym nocami wszyscy imprezowali. Kobieta posłusznie podążała za nim, jakby była w narkotykowym transie.
Do tej pory tylko raz przyszedł tu szukać towarzystwa, ale to było na długo przed tym, nim Debbie znalazła się w jego życiu. Spotkanie z tamtą dziewczyną okazało się katastrofą. Chciał tylko porozmawiać, ale ta kobieta była niemoralna i zepsuta, próbowała nakłonić go do robienia rzeczy, których jego matka nigdy by nie pochwaliła. Był chętny, ale tylko do momentu, kiedy sobie ulżył. Tamta kobieta nie potrafiła tego zaakceptować.
Ta podobna do Debbie zapukała w szybę samochodu i mrugnęła. Teraz z bliska widział jej ciemne odrosty i lekko skrzywiony nos, który, jak się domyślał, musiał być kiedyś złamany. To nie była jego Debbie, ale mogła ją udawać.
Kobieta uśmiechnęła się.
– Szukasz czegoś specjalnego na zakończenie wieczoru? – zagadnęła. Miała wschodnioeuropejski akcent. Zastanawiał się, skąd pochodzi… może z Rumunii, może z Bułgarii?
Zerknął w lusterko i zauważył grupę pijanych imprezowiczów, którzy wesoło przepychali się przy wejściu do baru. Żaden z nich nie zwracał uwagi na to, co działo się kawałek dalej na ulicy. Kiedy mężczyźni trzęśli się z zimna, stojąc przed barem w koszulkach z krótkimi rękawami i czapkach Świętego Mikołaja, on ponownie odwrócił się do kobiety.
– To jak? Nie mam całej nocy, kochanieńki. Na ulicy jest zimno. – Wypuściła obłoczek pary z ust i zaczęła tupać nogami, żeby się rozgrzać.
– Wsiadaj.
– Wiesz, jak zadbać o kobietę. A ja wiem, jak zadbać o mężczyznę. – Oblizała usta i spojrzała mu w oczy. Odwrócił wzrok. – Zanim wsiądę, pokaż mi, że masz pieniądze. – Potknęła się i oparła o samochód, gdy obchodziła go, by zajrzeć do auta od strony pasażera.
– Najpierw gotówka, kochanieńki.
Sięgnął do schowka samochodu po portfel i wyjął dwa banknoty dziesięciofuntowe.
– Mało, ale niech będzie. Tylko nie spodziewaj się cudów. – Gdy wsiadła do środka, poczuł woń tanich perfum. Zgarnęła gotówkę i rozparła się na siedzeniu. – Dobra, jedźmy. Tylko nie za daleko.
– Pojedziemy w jakieś spokojne miejsce. Możemy pójść na spacer… jak na randkę?
– Oczywiście, że w spokojne miejsce. Chyba nie spodziewałeś się, że zajmę się tobą tutaj, co, kochanieńki?
– Pewnie, że nie. – Wrzucił bieg i ruszył. „Zajmie się nim”, to wszystko, co planuje z nim zrobić. On chciał czegoś innego. Chciał porozmawiać, pomyśleć, poczuć coś… cokolwiek.
W głowie słyszał słowa matki: „Zadawanie się z niegrzecznymi dziewczynami sprawia, że sam stajesz się niegrzeczny. Mój synek zasługuje na o wiele więcej”.
– Skręć w lewo i jedź w dół. Przy aptece jest pusty parking. Zatrzymaj się tam.
Zadrżał, gdy mijali podświetlaną fontannę, ale skręcił tak, jak mu kazała. Na ulicy wciąż było za dużo ludzi. Trzy kobiety w opaskach z rogami reniferów przeszły obok nich, zataczając się. To nie było dobre miejsce. Potrzebował innego, gdzieś w spokojnej okolicy, gdzie nikt nie będzie im przeszkadzać. Może tam, gdzie wyprowadzał Rosie? Nad rzeką, przy śluzach w Marcliff, tuż za Bidford. Serce zaczęło mu bić szybciej, gdy minął aptekę i wcisnął gaz, aby jak najprędzej dotrzeć do obwodnicy.
– Stój! Zatrzymaj się! – wykrzyknęła. – Cholera, gdzie mnie wieziesz?! Zatrzymaj się!
Zahamował gwałtownie na poboczu, włączył światła awaryjne i zadrżał, gdy samochodem szarpnęło.
– Zrobiłem coś źle?
– Ja mówię apteka, a ty wcale mnie nie słuchasz, tylko gdzieś jedziesz. – Otworzyła drzwi.
– Poczekaj, potrzebuję towarzystwa, to wszystko. Miałem zły dzień. Widzisz, moja matka dziś zmarła i nie chcę być sam. Nie mam nikogo innego. – W jego mniemaniu matka już prawie nie żyła. Od czasu diagnozy była cieniem samej siebie. Przeszedł go dreszcz. Właśnie powiedział tej kobiecie, że jego matka dzisiaj zmarła. Kim on był? – Przepraszam, mamo – wyszeptał.
– Przykro mi. To musi być dla ciebie trudne.
Zapatrzył się w światło latarni przed sobą i przestał mrugać – jeszcze chwila, a może nawet się rozpłacze. Zgodnie z przewidywaniami oczy zaszły mu łzami. Westchnął i wytarł je rękawem.
– Tęsknię za nią. Proszę, nie zostawiaj mnie samego. – Szło mu za dobrze, łzy płynęły teraz jedna po drugiej. Nawet nos miał zapchany.
– Słuchaj. Przejadę się z tobą, ale musisz mi zapłacić teraz i chcę być tu z powrotem za dwie godziny. Wiem, że jesteś rozbity, ale nie jestem psychiatrą. Dwieście funtów i jestem twoja. Zajmę się tobą albo możemy po prostu porozmawiać. Wysłucham wszystkiego, co tylko chcesz opowiedzieć.
– Dziękuję. – Ujął jej zimną, kościstą dłoń i pocałował. – Dziękuję, że jesteś taka miła.
– Pieniądze. – Wyciągnęła drżącą rękę, a on otworzył portfel.
– Połowa teraz, połowa po.
Przytaknęła. Podał jej sto funtów. Złożyła banknoty i włożyła je do kieszeni.
– Umowa stoi. Dwie godziny. – Sięgnęła do drugiej kieszeni i wyjęła z niej tabletkę. – Chcesz jedną? Dziesięć funtów i zabawimy się na całego.
– Nie, dziękuję. Ale ty się nie krępuj.
Wrzuciła pigułkę do gardła i połknęła w całości, lekko odchylając przy tym głowę. Następnie zatrzasnęła drzwi od strony pasażera, oparła się z powrotem o siedzenie i zamknęła oczy, a on tymczasem wyjechał z miasta. Kierował się na Alcester Highway w stronę Warwickshire. Chciał dojechać kilka kilometrów za małe przemysłowe miasteczko, Cleevesford, aż do Marcliff. Była pierwsza w nocy, więc miał czas do trzeciej. Przejdą się, porozmawiają, a potem ją odwiezie.
„Mógłbyś ją odwieźć teraz. Zrób to, co należy” – pomyślał.
Serce zabiło mu szybciej, gdy spojrzał w stronę kobiety. Był tylko on i śpiąca dziwka w samochodzie.
– Jesteśmy już na miejscu? – Nagle się obudziła i wytarła ślinę z kącika ust.
– Prawie – powiedział, wciskając gaz do dechy i pędząc po krętych, wiejskich drogach.
Zatrzymał się nad rzeką i patrzył na śpiącą dziewczynę. Może zmorzyło ją ciepło samochodu, może szum silnika, może tabletka, którą zażyła. Otaczały ich pola i poza delikatną poświatą księżyca panowała ciemność. Otworzył drzwi. Kobieta poruszyła się i uśmiechając się lekko, przysunęła się bliżej niego. Sięgnęła dłonią w stronę jego krocza. Odchylił się, pozwalając, by rozpięła rozporek sztruksowych spodni i gładziła jego nabrzmiałą męskość. Czuł, jak twardnieje jeszcze bardziej, gdy uwolniła jego penisa ze spodni i fachowo założyła prezerwatywę. Pochyliła się, by wziąć go w usta. Szarpnął ją gwałtownie za włosy.
– Auu, to boli! – zawyła.
– Nie rób tak! – Zastygł, gdy krew zaszumiała mu w głowie. – Suka!
– Nie waż się mnie szarpać i nazywać mnie suką. Koniec zabawy. Odwieź mnie do domu, cholerny świrusie.
Gwałtownie wciągnął powietrze. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, rozbić deskę rozdzielczą na setki małych kawałków. Nie był świrem, był po prostu zagubiony. Dlaczego nie mógł być tutaj z Debbie zamiast z tą tanią dziwką?
– Odwieź mnie z powrotem! Głuchy jesteś?
– Przepraszam. Nie chciałem cię skrzywdzić, po prostu nie chcę w taki sposób. To bolało. – Wymusił uśmiech. – Proszę, możemy zacząć od nowa?
Spojrzała na niego i westchnęła.
– Mogłabyś po prostu mnie podotykać dłońmi?
Zdjął prezerwatywę i upuścił ją na podłogę samochodu.
– Dobrze, ale nie łap mnie tak więcej.
– Przepraszam. Naprawdę przepraszam.
Gdy kontynuowała, zamknął oczy i zaczął fantazjować o Debbie.
Znajdowali się w chacie. Resztki kolacji stały jeszcze na stole, kiedy podeszła do niego i zsunęła ramiączka sukienki, odsłaniając nagie piersi. Jej sutki zalśniły w blasku świec, gdy odwróciła się tyłem. Kusząco oparła się o sofę, wypięła pupę w jego stronę i rozsunęła szeroko nogi. Błagała, by ją wziął. Pocałował ją w zgięcie na plecach i klepnął lekko w pośladek. Nie mógł dłużej czekać, musiał w nią wejść. Była taka gorąca. Poruszał się w niej miarowo. Czuł nadchodzące spełnienie. Jeszcze sekunda…
– No dalej, dojdź, maleńki, dojdź… – powiedziała dziewczyna, ocierając się o niego energicznie.
– Co? Co, k… Przestań! Głupia dziwka! Złaź ze mnie! – krzyczał, zrzucił ją z siebie i zaczerpnął gwałtownie powietrza. – Przepraszam, Debbie, bardzo przepraszam.
Wysiadł z samochodu, zapiął spodnie i zabrał ze sobą kluczyki.
– Kutas! – wykrzyknęła za nim w ciemność.
Zdradził Debbie, jedyną kobietę, którą kiedykolwiek kochał.
– Głupi, głupi, głupi. – Nerwowo chodził wzdłuż brzegu i uderzał się dłonią w czoło. Co by było, gdyby Debbie się o tym dowiedziała? Odkryła, jaki potrafił być obrzydliwy?
Szum rzeki Avon, przepływającej przez zaporę, sprowadził go z powrotem na ziemię. Poczuł tak silne dreszcze, że aż rozbolały go mięśnie. Panowało przenikliwe zimno.
Dziwka wysiadła z samochodu i podeszła do niego chwiejnym krokiem, zapalając papierosa.
– Chcesz dymka, żeby się uspokoić? Potem wracamy. I nie zapomnij o mojej drugiej setce. Myślę, że na nią cholernie zasłużyłam.
Pokręcił głową. Czy ona z niego kpiła? Dojrzał krzywy uśmiech na jej twarzy. Czy ona się z niego nabijała? Dotarli do śluzy. Wpatrywał się w spokojną wodę, a potem gwałtownie odwrócił się w kierunku bulgoczącej zapory.
Znów pokręcił głową.
– Co ja zrobiłem? Co ja, do cholery, zrobiłem? – wyszeptał, zrozpaczony.
Dym z papierosa kobiety go drażnił. Zachciało mu się rzygać. Patrzył, jak dziwka przechodzi przez mostek nad śluzą i wpatruje się w wodę. Nie mógł pozwolić, aby powiedziała komukolwiek. Gdyby Debbie się dowiedziała… Zadrżał. Nie mogło do tego dojść. Ruszył gwałtownie w jej stronę. Odwróciła się.
– Zanim mnie odwieziesz, miną dwie godziny. – Rzuciła niedopałek do wody i ruszyła w kierunku samochodu, niemal potykając się o kamienie na ścieżce. Chwycił ją od tyłu i szarpnął gwałtownie za ramiona. – Puść mnie! – zawołała, a w jej oczach błysnęło przerażenie i potoczyły się łzy. Zaczęła się szarpać. – Puszczaj! – krzyczała. Próbowała chwycić go za twarz i trafić palcami w oczy.
Popchnął ją z powrotem w kierunku mostu, a następnie chwycił szybko i zupełnie bez wysiłku przerzucił przez barierkę do lodowatej wody poniżej. Słuchał, jak jej ciało rozbija cienką warstwę lodu, który utworzył się na powierzchni pod mostem. Upadek z wysokości pięciu metrów, głową w dół do zimnej wody, nie dawał jej żadnych szans. Obserwował, jak chwyta powietrze, słyszał, jak jej głos odbija się echem od ścian śluzy.
– Nie umiem pływać! Pomocy! – Woda zalała jej usta.
Wpatrywał się w ciemność i dojrzał jej zniekształcone rysy, oświetlane bladym światłem księżyca. Serce waliło mu w piersi. Był pewien, że za moment dostanie ataku serca. Ustało kotłowanie wody. Poczekał jeszcze dziesięć minut. Cisza.
– Przepraszam, Debbie. Kocham cię i bardzo, bardzo przepraszam, że cię zdradziłem.
Gorączkowo rozglądał się dookoła, upewniając się, że jest sam. Pospiesznie wrócił do samochodu. Drzwi od strony pasażera wciąż były otwarte. Pochylił się, by poprawić pas bezpieczeństwa, który zaczepił się o fotel. Na podłodze pod fotelem pasażera leżało prawo jazdy. Nicoleta Iliescu. Rumunka. Miała zaledwie dwadzieścia cztery lata. Pogłaskał jej zdjęcie. Miał rację: nie była jak Debbie. Co on sobie wyobrażał? Wyjął ze schowka ściereczkę do kurzu i zaczął wycierać siedzenie pasażera. Zapach jej perfum wciąż unosił się w powietrzu, przyprawiając go o mdłości. Chociaż z zimna zdrętwiały mu dłonie, wiedział, że będzie musiał jechać z otwartym oknem, by pozbyć się tego smrodu.
Zszedł na brzeg rzeki i chciał wyrzucić prawo jazdy. Zawahał się jednak. Dotykał go. Czy jego odciski palców zatarłyby się w wodzie? Potarł kartonik o spodnie i teraz trzymał go między opuszkami palców. Po chwili schował prawo jazdy do kieszeni. Pozbycie się dokumentu teraz jest zbyt ryzykowne. Gdyby znaleziono go wraz z ciałem, policja od razu wiedziałaby, kim była ta kobieta. A tak ciało może pozostanie w rzece, aż nie da się go zidentyfikować. Nie zamierzał jednak zostawiać za sobą żadnych śladów. Może gdyby wiedzieli, kim ona jest, poznaliby jej miejsce pobytu, dowiedzieli się, gdzie mieszkała. Może nawet sprawdziliby monitoring w Redditch i zobaczyli, jak zabiera ją do samochodu. Nie mógł ryzykować. Zabierze prawo jazdy ze sobą, z dala od miejsca zdarzenia.
Rozejrzał się, próbując dostrzec jej ciało… Nic. Dookoła panowała przejmująca cisza. Po chwili jednak coś zaszeleściło w krzakach. Drgnął i podążył za dźwiękiem. Czy to wiatr poruszał gołymi gałęziami? Czy może to tylko jakieś zwierzę? Lisy i borsuki często pojawiały się w tych okolicach. Coś w krzakach naprzeciwko zaszeleściło raz jeszcze. Serce waliło mu jak młotem. Czy ktoś go widział?
– Jest tam kto? – zawołał drżącym głosem. Łzy spłynęły mu po twarzy. Chwytał łapczywie powietrze. Poczuł, że za moment zemdleje. Czy ktoś mógł go widzieć?
Nagle spośród drzew wyskoczył lis i pobiegł w siną dal. Nieopodal zahuczała sowa. Wzdrygnął się i najszybciej, jak potrafił, pobiegł z powrotem do samochodu, prawie przewracając się na oblodzonej kałuży. Matka wkrótce się obudzi. Będzie chciała śniadanie, a on miał chleb w samochodzie. Wracał do domu, potem miał zamiar zajrzeć do Debbie… ot, taki kolejny, normalny dzień.
Piątek, 1 XII 2017 r.
Albert czknął, dopijając ostatnie piwo i założył czapkę. Byłoby miło wypić jeszcze jedno, ale wiedział, że jego emerytura na to nie pozwala. Poczuł ssanie w żołądku na myśl o wołowinie domowej roboty i cynaderkach w cieście, które jego sąsiedzi, Mark i Jean, przygotowywali na kolację. Oparł się o stół i z trudem podniósł, prostując plecy. Niełatwa jest ta starość. Wszystkie kości buntowały mu się na samą myśl o spacerze do domu.
Goście pubu, w którym siedział, pili piwo, pokrzykiwali, grali w rzutki i bilarda. Zaczęli nawet tańczyć, gdy z szafy grającej rozbrzmiała kolejna popularna piosenka. Tak wyglądały przygotowania do Bożego Narodzenia. Kochał ten czas. Poprawił krawat i zapiął płaszcz, po czym wyjrzał w ciemność przez okno w ołowianej ramie. Za chwilę będzie mókł na zewnątrz, zostawiwszy za sobą ciepło palącego się kominka. Chwycił laskę z oparcia krzesła i torując nią drogę, przedzierał się przez tłum, dziękując każdemu, kto mu ustąpił.
– Do zobaczenia, stary Albercie – zawołał Jeff, jeden z barmanów, nalewając piwa do kufla mężczyzny w świątecznym swetrze, stojącego nieopodal.
– Nie taki znów stary – odpowiedział Albert z uśmiechem i puścił oczko.
Obserwował, jak Jeff ociera rękawem czoło i niestrudzenie obsługuje gości. Popchnął drzwi i zachłysnął się zimnym powietrzem. Podmuch wiatru uderzył go w twarz, a kiedy pokonywał kałużę, woda z miejsca przemoczyła mu buty. Były co prawda tanie, ale tylko na takie było go stać. I wyglądały całkiem elegancko. Uważał, że prawdziwy mężczyzna potrzebuje koszuli z kołnierzykiem i błyszczącej pary butów. Nieodmiennie dziwiło go, jak wielu młodych ludzi wychodziło z domu w dresach i koszulkach. Taki strój służył do ćwiczeń, a nie do noszenia na co dzień.
Albert uśmiechnął się, wspominając wieczór, kiedy po raz pierwszy ujrzał swoją żonę Lillian.
Cleevesford Village Hall 17 grudnia 1954 roku. To było pierwsze Boże Narodzenie bez kartek na jedzenie, o ile pamięć go nie myliła. Albert, ubrany w swój jedyny garnitur, wszedł do sali i kupił wejściówkę na bal. Tłum tańczył do Shake, Rattle and Roll. Serce tłukło mu się w piersi, gdy szukał miejsca, w którym mógłby stanąć. Do boku każdego mężczyzny przytulała się jakaś dziewczyna. Część z par tańczyła na parkiecie rock and rolla i lindy hop.
Miał osiemnaście lat i niewielkie doświadczenie z kobietami. Do tej pory umówił się na randkę dopiero kilka razy, ale nie miał tyle szczęścia, by znaleźć kogoś, z kim mógłby się spotkać ponownie lub zrobić krok dalej. Był chudym chłopakiem z trądzikiem i większość dziewczyn raczej go unikała. Uśmiechnął się na wspomnienie słów matki, które padły tamtego wieczoru: „Nie wpędź jakiejś biednej dziewczyny w kłopoty”.
Tancerze przysunęli się bliżej do siebie, gdy jakaś kobieta wyszła na środek, aby zaśpiewać Secret Love Doris Day. Albert przygryzł dolną wargę i zaczął nerwowo kręcić palcami. Odstawił trzymaną w ręku pustą już szklankę na stół i odwrócił się. Gdy spojrzał w górę, ujrzał najpiękniejszą dziewczynę, jaką widział w swoim życiu. Wyglądała jak Marilyn Monroe, tylko miała kasztanowe włosy.
Reszta była już historią. Ożenił się ze swoją Lillian rok później, a wkrótce potem urodziły im się dwie piękne córki.
Wciągnął powietrze i poczuł jedynie woń zapiekanki, dolatującej ze stojącej nieopodal budki z fast foodem. „Stek wieprzowy i cynaderki w cieście” – pomyślał z uśmiechem. Skarpety miał przemoczone, a tymczasem znowu zaczęło mocno padać. Krople deszczu odbijały się od bulgoczących rynsztoków, rytmicznie uderzały w okna domów szeregowych naprzeciwko. Woda kapała mu z czapki na nos i spływała po brodzie. Zadrżał i przeszedł obok parkingu w kierunku Cleevesford Library… a raczej Cleevesford Village Hall, jak zawsze mówił o tym budynku. Znów usłyszał w głowie dźwięki muzyki z tamtej nocy.
Wtedy pierwszy raz naprawdę zatańczył z Lillian do I Saw Mommy Kissing Santa Claus. Jakże ona kochała The Beverley Sisters. Tamta noc zakończyła się jego pierwszym prawdziwym pocałunkiem. Całował się już wcześniej, ale nie czuł nic specjalnego. Pocałunek z Lillian był prawdziwy. Pamiętał ten moment, kiedy jej miękkie usta po raz pierwszy dotknęły jego ust. Zapach jej różanych perfum wypełnił jego nozdrza. Chciał ją objąć mocno i pieścić gładką skórę, ale matka go właściwie wychowała. Ręce wyciągnął sztywno za nią, nie miał odwagi dotknąć jej pleców. Oderwała się od pocałunku, chwyciła go za dłonie i położyła je na swoich biodrach. Zaśmiała się cicho i całowała go dalej. Pięćdziesiąt osiem lat później każde wspomnienie Lillian wciąż wywoływało drżenie jego serca. Zawsze tak będzie.
Przeszedł przez ulicę i skierował się w stronę biblioteki. Jedno szybkie spojrzenie na budynek na cześć starych czasów. Postawił laskę na krawężniku i wspiął się na schody. Latarnia uliczna nad nim zamigotała i zgasła. Wpatrywał się w drzwi, starając się coś dostrzec w mroku. W 1954 roku widział na tych drzwiach szyld reklamujący miejską potańcówkę. Jedyną miejską potańcówkę w tamtym roku.
– Zawsze będę cię kochał, Lillian – wyszeptał z uśmiechem. Spojrzał w dół i zauważył mały, biały worek ze śmieciami, który leżał na osłoniętym przez daszek progu. – Cholera, wszędzie śmiecą. Dlaczego rzucają na ziemię, kiedy obok stoi kubeł?
Śmietnik znajdował się w niewielkiej odległości. Mężczyzna oparł laskę o drzwi i pochylił się, trzymając się za plecy. Kolana mu zgrzytały i chrupały, gdy sięgał po śmieci. Po co ta czerwona wstążka na torbie? Pochylił się mocniej i dotknął palcami tobołka. To był ręcznik. Sięgnął jeszcze raz i szarpnął materiał. Cokolwiek to było, trafi do śmietnika. Miał dosyć tych ulic i zbierającej się na nich młodzieży. Chwycił zawiniątko. Materiał rozchylił się, ukazując mu lalkę. Ponownie zmrużył oczy i dotknął tobołka. Drżącą rękę przesunął po głowie lalki. Nie sprawiała wrażenia plastikowej. Była jak skóra… zimna skóra. Już nie drżał, ale mocno się trząsł, gdy cofnął się i upadł w kałużę, mocząc sobie tyłek. Próbował wołać o pomoc, ale serce biło mu tak mocno, że czuł je w gardle. Rozpłakał się, gdy pomyślał o małym zawiniątku leżącym przed nim. Gdyby to tylko była lalka. To powinna być lalka. Potarł wilgotny tyłek i czołgał się z otwartymi ustami w kierunku tobołka. Znów wyciągnął rękę i dotknął niemowlęcia. To było najmniejsze i najzimniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widział. Uliczna latarnia syczała i mrugała tuż nad nim, odsłaniając delikatną twarz dziecka. Musiał sprowadzić pomoc. Może być już za późno, by uratować biedne maleństwo, ale postara się zrobić wszystko, co w jego mocy. Gdy oparł swoje wątłe ciało o drzwi, udało mu się stanąć i chwycić laskę.
Ulica była pusta.
– Pomocy – wyszeptał. Próbował raz po raz wołać. – Na pomoc! – krzyknął w końcu, uderzając laską w drzwi wszystkich szeregowców na ulicy. Za trzecim razem trafił. Światło we wnętrzu zapaliło się i jakaś kobieta otworzyła mu drzwi. – Proszę wezwać karetkę i policję – wysapał, dysząc w wejściu.
– Co się stało? Proszę wejść. Zamarznie pan na śmierć – powiedziała kobieta i pomogła przemoczonemu mężczyźnie przejść przez próg.
– Tam leży dziecko. Trzeba sprawdzić, co z nim. Proszę, niech weźmie pani coś ciepłego – odpowiedział, chwytając ją za ramię dla wsparcia, gdy łapał oddech.
– Dziecko? Jest pan pewien?
– Tak. Właśnie znalazłem porzucone pod drzwiami biblioteki niemowlę. Proszę, niech pani pójdzie i pomoże mu – wyjaśnił i osunął się na sofę, mocząc wszystkie poduszki.
Kobieta chwyciła za telefon komórkowy i nakazała swojej nastoletniej córce usiąść z Albertem. Dziewczyna nakryła mu ramiona kocem, po czym wyjrzała przez okno i z wnętrza przytulnego salonu obserwowała matkę.
Albert zadrżał na myśl o lodowato zimnym dziecku. Gdy je dotknął, poczuł ten sam kamienny chłód, jak kiedy znalazł ciało Lillian w łóżku, w 1985 roku. Jego żona zmarła w nocy na zapalenie płuc. Zamarł, gdy łapał oddech. Rozpłakał się.
Gina przeczesała palcami wilgotne, brązowe włosy. Wysiadając z samochodu, wyjęła z kieszeni gumkę i zebrała plątaninę niesfornych kosmyków w koński ogon. Kolejna kąpiel przerwana przez pracę, kolejny nagły wypadek, po którym najprawdopodobniej nastąpi kolejna nieprzespana noc. Zauważyła szczupłą, wysoką sylwetkę sierżanta Jacoba Driscolla. Rozmawiał z jakąś kobietą pod zadaszeniem Biblioteki Cleevesford. Zasłony poruszały się w oknach pobliskich domów, światło z korytarzy padało na ulicę, a ludzie zaczęli kierować się w stronę miejsca zdarzenia. Ratownik medyczny trzymał w ramionach małe zawiniątko otulone w ręcznik. Wszedł do karetki i zamknął drzwi. Gina zadrżała. Ten ręcznik, to może być wszystko, co maluch będzie miał, gdy dorośnie. Skrawek materiału kryjący tajemnice, które nigdy nie opuszczą ściśle splecionych włókien.
Jacob zwrócił się w jej stronę, gdy się zbliżyła. Jego rzadkie, jasne włosy przykleiły się do mokrego czoła, przez co przypominał Action Mana.
– Pani Craneford, to jest komisarz Harte. Pani Craneford zaopiekowała się dzieckiem do czasu przybycia służb ratunkowych. Maluch ma hipotermię i bradykardię.
– Och, to biedne maleństwo zamarzało. Co za okropna sprawa. W naszym domu jest starszy pan, który je znalazł. Pukał do naszych drzwi jak oszalały. Ogólnie nie jest chyba w dobrym stanie, a w dodatku wydaje mi się, że jest w szoku. Moja córka zrobiła mu herbatę – powiedziała pani Craneford.
Gina rozglądała się. Patrzyła, jak drobne kropelki deszczu jaśnieją w świetle lampy. Mokre włosy przykleiły się jej do karku, mocząc koszulkę. Zadrżała i zwróciła się do Jacoba:
– Dobrze, poproś posterunkowego Smitha, aby odwiedził domy przy tej ulicy i zebrał zeznania.
– Robi się – odpowiedział Jacob.
Gina spojrzała na bibliotekę.
– Musimy zabezpieczyć monitoring z biblioteki. Zadzwoń na awaryjny i poproś kogoś z administracji. Pani Craneford, czy mogłaby pani pójść i poczekać z panem, który znalazł dziecko? Zaraz do was przyjdę.
Kobieta przytaknęła i ruszyła w stronę swojego domu, prawie potykając się o schodek.
– Coś już wiemy?
– Posterunkowy Smith nie znalazł dotychczas żadnych świadków, a wiele osób jeszcze nie wróciło – odparł Jacob. – Ci, którzy byli w domu, mieli zaciągnięte zasłony i włączone telewizory. Dobrze się czujesz?
Gina zadrżała i objęła się ramionami.
– Tak, po prostu mi zimno. Kąpałam się, kiedy zadzwoniłeś. Nic nowego. Mam nadzieję, że matka dziecka ma się dobrze. Czy ratownicy medyczni określili jego wiek?
– To noworodek, wygląda na wcześniaka. Ale nie powiedzą nic więcej, dopóki go dokładnie nie zbadają. Wyczułem też lekki zapach oleju napędowego na ręczniku.
– Diesel, interesujące – skomentowała Gina, rozglądając się dookoła. Jej kąpiel była teraz odległym wspomnieniem. – Paskudny sposób na spędzenie wieczoru.
– A żebyś wiedziała. Nie, żebym narzekał, ale musiałem odwołać randkę z Abigail. Wspominałem ci o niej, pracuje w kawiarni w mieście. – Przerwał. – W każdym razie przynajmniej dziecko ma teraz najlepszą możliwą opiekę. Nasze zadanie to znaleźć teraz matkę i sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Wydaje się to proste. – Jacob wytarł twarz i zaczesał wilgotne włosy do tyłu.
– Miejmy nadzieję. Pomyślę nad treścią oświadczenia dla prasy, a ty idź i sprawdź, czy ktoś coś widział lub słyszał. Ja tymczasem zadam naszemu świadkowi kilka pytań. Możesz zabezpieczyć rzeczy, w które noworodek był owinięty, zanim odjedzie karetka? Zapakuj je, oznacz i odeślij do Keitha do laboratorium. Niech szukają czegokolwiek, co pomoże nam znaleźć rodziców. Poproś o standardowe testy… włosów, krwi i śladów wszystkiego, co może pomóc. I oleju napędowego też. Nigdy nie wiadomo.
– Zrobi się – potwierdził sierżant Driscoll, naciągnął kaptur na głowę i poszedł w kierunku karetki.
Gina ruszyła w stronę domu pani Craneford. Zapukała i weszła przez uchylone drzwi. Minęła zagracony korytarz.
– Dobry wieczór. Komisarz Harte – powiedziała, prawie strącając stertę płaszczy ze stojaka. Weszła do zagraconego salonu. Elektryczny kominek grzał i wprowadzał przytulną atmosferę, a migające wielokolorowe lampki mrugały chaotycznie. Na kanapie siedział starszy mężczyzna i wpatrywał się w ścianę.
– Och, pani komisarz. Dobrze, że pani jest. To jest pan Thomas, o którym mówiłam. To on znalazł dziecko. Czy mogę zaproponować pani filiżankę herbaty? – zapytała kobieta, cofając się w stronę kuchni.
– Nie trzeba, dziękuję – odparła Gina i usiadła obok wątłego staruszka. Jego ręce drżały, gdy naciągał koc na ramiona.
– Moi sąsiedzi, Mark i Jean, będą się zastanawiać, gdzie jestem. Naprawdę się martwią – powiedział mężczyzna, rzucając okiem na zegarek.
Gina wyjęła swój telefon.
– Czy mam do nich zadzwonić w pana imieniu? – Albert skinął głową i podyktował numer, a Gina wykonała telefon i wyjaśniła sytuację. Obiecała, że policja zada Albertowi tylko kilka pytań i ktoś odwiezie go do domu, po czym zwróciła się do mężczyzny: – Jean powiedziała, że włoży obiad do mikrofalówki. Panie Thomas…
– Albert, proszę zwracać się do mnie Albert…
Gina uśmiechnęła się, wyjmując notes i długopis.
– Albercie, opowiedz mi, proszę, co się wydarzyło.
– Wyszedłem z Angel około siódmej trzydzieści. Było deszczowo i paskudnie – rozpoczął historię. – Przeszedłem przez ulicę i skierowałem się wzdłuż szosy w stronę biblioteki. Zatrzymałem się tam i naszły mnie wspomnienia. W tym budynku był kiedyś Cleevesford Village Hall. Lillian i ja chodziliśmy tam na tańce. Chciałem powspominać tamte czasy. Rozumie pani? – Gina przytaknęła i uśmiechnęła się. – Tylko że kiedy się zatrzymałem, zobaczyłem coś na schodach. Pomyślałem, że to śmieć. Poszedłem, by go wyrzucić, ale okazało się, że to dziecko. Udało mi się nakłonić tę miłą panią, żeby otworzyła drzwi, a ona wyszła i się wszystkim zajęła. Czy wszystko z dzieckiem dobrze? Było takie zimne, kiedy dotknąłem jego główki. Czy ono, wie pani…?
– Dziecko jest teraz w szpitalu. Pan i pani Craneford uratowaliście mu życie.
Mężczyzna wziął głęboki oddech.
– Trudno uwierzyć, że matka mogła zostawić takie maleństwo – wtrąciła pani Craneford, przygryzając dolną wargę. – To znaczy, jeżeli nie chciała go, to jest mnóstwo ludzi, którzy nie mogą mieć dzieci i…
– Nie znamy sytuacji tej kobiety… rozpoczęliśmy śledztwo, aby się dowiedzieć, co się stało – wyjaśniła Gina uprzejmie. Doświadczenie z pracy w wydziale ochrony dzieci i przemocy domowej mówiło jej, że sprawy nie zawsze są tak oczywiste, jak się wydają. Matka mogła być niepełnoletnia lub wykorzystywana seksualnie, a nawet mogła znajdować się w niebezpieczeństwie. Zadaniem policji było rozwikłanie tajemnicy i rozwiązanie sprawy, a z doświadczenia wiedziała, że wyciąganie pochopnych wniosków nie pomaga. Trzeba ustalić fakty. Zerknęła na wątłego mężczyznę obok niej. Spojrzał w dół i wytarł nos grzbietem dłoni. – Tu jest mój numer, gdyby pan przypomniał sobie coś jeszcze. Poproszę kogoś, żeby odwiózł pana do domu. – Zadzwoniła do posterunkowego Smitha, który zjawił się w ciągu kilku minut.
– Dziękuję – zwrócił się do niej Albert, wstając, po czym rzucił koc na kanapę i wyszedł z policjantem.
Pani Craneford uśmiechnęła się, stukając stopą w podłogę. Jej córka przyszła z kuchni, niosąc herbatę.
– Czy widziała pani coś lub kogoś podejrzanego, kiedy wyszła pani po dziecko?
– Nie, niestety nikogo nie widziałam. Staruszek powiedział mi, gdzie ono jest i od razu pobiegłam w tamtą stronę. Zadzwoniłam do was i trzymałam małą aż do przyjazdu sanitariuszy, miałam nadzieję, że będzie jej ciepło. Ona nawet nie płakała – opowiedziała kobieta, wpatrując się w ścianę.
– Dziecko jest już w dobrych rękach. Jestem pewna, że bardzo mu pomogliście. Czy widziała pani kogoś w pobliżu? – zapytała Gina. Zastanawiała się, czy matka czekała, aż ktoś znajdzie dziecko. Może stała na końcu ulicy lub za rogiem. Twarz Giny jaśniała od ciepła kominka. Nawet jej włosy przestały ociekać deszczem.
– Nie. Nikogo nie było w zasięgu wzroku. Tylko ja.
– Jeśli przypomni sobie pani coś jeszcze, proszę zadzwonić. – Gina wręczyła kobiecie swoją wizytówkę i udała się do wyjścia.
– Czy możecie dać mi znać, jak się ma dziecko? – poprosiła pani Craneford, odprowadzając Ginę.
– Tak, oczywiście.
Gdy wychodziła, przypominała sobie o komunikacie dla prasy. To ich jedyna nadzieja. Musi przekazać wszystkie szczegóły nadinspektorowi Briggsowi, by można było nadać informację w porannych wiadomościach. Deszcz padał już intensywnie, a przepełnione kratki ściekowe bulgotały. Karetka rozbryzgała wodę na chodnik i odjechała z miejsca na sygnale. Jacob Driscoll podbiegł do Giny.
– Zgodnie z prośbą zapakowałem i oznaczyłem wszystkie ubrania dla laboratorium – zakomunikował, wycierając mokrą twarz i zdejmując lateksowe rękawiczki. – Najlepiej byłoby wrócić i ustalić, co się stało. Wygląda na to, że nie mamy żadnych świadków. Pytaliśmy wszystkich mieszkańców ulicy… no, cóż, tych, którzy otworzyli drzwi. Powinniśmy wracać. Aha, i jeszcze jedno. Nie mam dobrych informacji. Monitoring nie był używany od ponad roku. Oszczędności. Zostawiono go jako odstraszacz.
– Cholera. – Gina otarła krople deszczu z twarzy i patrzyła, jak gasły światła w okolicznych domach, a ich mieszkańcy zaciągają zasłony w oknach. Cała akcja dobiegła końca. Gapie wracali do swoich książek, programów telewizyjnych i miłych, ciepłych kąpieli. Gina przebrnęła przez rynsztok do samochodu. – Zobaczymy się na posterunku – zawołała, zamykając drzwi. Przetarła zaparowaną przednią szybę pojazdu. Dowie się, do kogo należało dziecko i jak się tam znalazło. Z doświadczenia wiedziała, że prawda zawsze wyjdzie na jaw. Na początek wystosuje apel. Zwolniła hamulec ręczny i ruszyła za Jacobem na komendę.
Jechała i wpatrywała się w ciemność ulicy, wyobrażała sobie osobę, która porzuciła dziecko. Nie miała jeszcze twarzy, nie miała wymiarów, nie była to kobieta ani mężczyzna. Ktokolwiek zostawił tam dziewczynkę, starannie wybrał miejsce. Wejście do biblioteki chroniło maleństwo przed deszczem, a przez ulicę co chwilę ktoś przechodził. Dziecko musiało zostać znalezione bardzo szybko i osoba, która je tam zostawiła, na pewno była tego świadoma. Czy był to ktoś stąd? Czy pozostawienie dziecka sprawiło mu ulgę? A może była to najtrudniejsza decyzja w jego życiu?
Luke dopijał resztkę wina z kieliszka i patrzył, jak Brooke okręca na palcu swoje blond loki. Ich spojrzenia spotkały się. Nie mógł odwrócić wzroku. Nie chciał. Pochylił się, pogłaskał jej policzek i zaczął ją całować. Smakowała winem. Pocałował ją mocno i zaczął delikatnie pieścić. Przytuliła się bardziej, wplatając palce w jego włosy. Ogień trzaskał w kominku, gdy Luke dotknął jej piersi. Pragnął jej.
– Zostań na noc – wyszeptała.
– A co z dziećmi?
– Na pewno będą zachwycone nocowaniem.
Uśmiechnął się i pocałował ją mocniej. Sięgnęła do tyłu i rozpięła stanik. Gładził jej miękkie plecy, a jego pożądanie rosło. Ogień zalśnił jasnym blaskiem na jego złotej obrączce. Odwrócił wzrok. Dziś wieczorem nie zamierzał pogrążać się w smutku ani przeżywać przeszłości. Brooke przesunęła dłoń po jego udzie. Może to wino, a może nastrój wieczoru, ale czuł, że pożąda jej coraz mocniej. Musiał w końcu pójść naprzód. To był idealny moment. Idealny czas. Pochylił się i naparł na nią członkiem. Jęknęła rozkosznie tuż przy jego uchu.
Drzwi do salonu otworzyły się gwałtownie. Zapłakany Joe wbiegł do pokoju.
– Skaleczyłem się w palec – poskarżył się.
Serce Luke’a biło jak szalone. Przeczesał włosy palcami, a Brooke poprawiła ubranie. Spojrzał na swoją obrączkę i zadrżał. Pomyślał o przeszłości, o dzieciach.
Ogłuszający hałas wypełnił cały dom, gdy Max i Heidi zbiegli po schodach.
– Tatusiu, ona mnie uderzyła! – krzyknął Max, wskakując Luke’owi na kolana.
– To nie ja. To on zaczął – zaprotestowała Heidi, a na jej twarz wpełzł rumieniec. Jego dziewięcioletnia córeczka wpatrywała się w niego orzechowymi oczami. Tak bardzo przypominała teraz jedyną kobietę, którą kiedykolwiek naprawdę kochał. Z każdym rokiem była coraz bardziej podobna do matki.
– Nieprawda! Ty zaczęłaś!
– Czy wy zawsze musicie się kłócić? – Luke pokręcił głową. – Cholera! Chyba musimy się zbierać. – Wstał.
Brooke przytuliła syna i spojrzała na niego.
– Nieznośne dzieciaki – odpowiedziała z uśmiechem. – Czy to oznacza „nie” dla nocowania?
– Zapomniałem, że babcia przychodzi z samego rana. Naprawdę muszę wracać.
– Naprawdę?
– Dzieci, idźcie po swoje rzeczy.
– Rozdepczę twojego dinozaura, jak tylko wejdę na górę – krzyknęła Heidi.
– Nie! – wrzasnął Max, goniąc starszą siostrę po schodach.
– Joe, możesz dać mamie minutę na rozmowę z Lukiem? – Brooke pocałowała syna w palec i wstała. – No, już lepiej.
Chłopczyk otarł twarz i skinął głową, gdy wychodził z pokoju.
Luke przytulił Brooke i pocałował ją w czoło.
– Dziękuję za uroczy wieczór. Chyba wypiłem trochę za dużo. Musimy wracać. To naprawdę był miły wieczór… Naprawdę.
– Naprawdę? – Znów zakręciła włosy na palcu i przygryzła dolną wargę. Uśmiech pojawił się na ustach.
– Naprawdę – zapewnił, kierując się w stronę drzwi. Zdjął kurtki z wieszaka i czekał na Maksa i Heidi.
– Zadzwonię do ciebie jutro. Możemy razem odebrać dzieci z urodzin u Jake’a – powiedziała i uśmiechnęła się.
Pomachał do niej, zamykając tylną furtkę. Powoli ruszyli w kierunku domu.
– Jestem zmęczony, tato – poskarżył się Max.
Kiedy przechodzili obok rzędu domów i zbliżali się do swojej ulicy, wrócił myślami do szczęśliwszych czasów. Łza spłynęła mu po policzku, gdy pomyślał o swojej żonie i o tym, jaka była. Teraz w jego życiu była Brooke i bardzo ją lubił.
„Idź dalej, Luke. Ona już nie wróci”.
Gina stuknęła w przełącznik i jarzeniówki pod sufitem zamigotały gwałtownie. W powietrzu wciąż czuć było zapach hamburgera, którego zjadła wcześniej tego popołudnia. Zadrżała i otworzyła okno, by przewietrzyć biuro. Dokumenty z nowymi sprawami balansowały niebezpiecznie na krawędzi biurka. Wsunęła je głębiej, idealnie w róg blatu.
– Fuj, ale tu śmierdzi. – Sierżant Driscoll wszedł i pociągnął nosem.
– Nie przepraszam – odpowiedziała. – Mów, co mamy.
– Kilka rzeczy, szefowo. Detektywi O’Connor i Wyre zostali przydzieleni do pomocy w tej sprawie. Właśnie ustawiają krzesła w sali konferencyjnej. Możemy poinformować wszystkich. Nadinspektor Briggs dzwonił i jest w domu, czeka na raport prasowy.
– Przyjdę tam za chwilę – odpowiedziała komisarz Harte, zsuwając wilgotny płaszcz i odwieszając go na oparcie krzesła. Jacob uśmiechnął się i wyszedł.
Odwróciła się w stronę okna i spojrzała w ciemność policyjnego parkingu. Woda spływała z rynien, tworząc kałuże. Zarośnięta mchem rynna zapchana była gałązkami drzewa, wyrastającego wprost ze ściany i nikt nic z tym nie robił. Cięcia w budżecie.
Zdjęła szarą marynarkę wiszącą na drzwiach i zakładając ją, udała się w kierunku sali konferencyjnej.
Detektyw Harry O’Connor właśnie częstował wszystkich czekoladowymi ciasteczkami.
– Małe doładowanie przed powrotem do jazdy na rowerze – zażartował, klepiąc się po brzuchu.
Gina sięgnęła po jedno i wgryzła się miękki środek.
– Przejażdżka rowerowa?
– Impreza charytatywna. Prześlę ci szczegóły. Może zostaniesz moją sponsorką?
Cztery kawy z ekspresu stały na tacy na środku biurka pokrytego papierami.
– O’Connor, ciastka są pyszne, ale nalegam, abyś utrzymał porządek w aktach – powiedziała Gina.
Nie mogła zrozumieć, jak on daje radę pracować w takim chaosie. Niektóre z raportów spadły na podłogę, a brudne talerze i kubki pokrywały całą powierzchnię biurka. Wiedziała, że sama nie jest pedantką, ale to, co działo się na biurku detektywa, przekraczało wszelkie wyobrażenia. Nawet jego minichoinka groziła, że rzuci się z krawędzi biurka.
O’Connor wyszukał raporty i umieścił je w teczce. Łysina na jego głowie odbijała światło sufitowych jarzeniówek.
– Wszystko posortowane, pani komisarz – zakomunikował, sięgając po kawę i siadając na krawędzi biurka. Choinka spadła.
Odchrząknęła i zaczęła:
– W porządku. Oto, czego dowiedziałam się do tej pory. Noworodek… dziewczynka została znaleziona przez pana Alberta Thomasa, który około godziny dziewiętnastej trzydzieści wracał z pubu Angel do domu. Zatrzymał się przy bibliotece Cleevesford i zauważył na schodach zawiniątko. Początkowo myślał, że to śmieci i schylił się, by je podnieść i wyrzucić do kosza. Wtedy odkrył zawartość. W panice dobijał się do wszystkich drzwi w okolicy, aż pani Craneford wpuściła go do domu. Wezwali nas i pogotowie, które zabrało dziecko do szpitala w Cleevesford. Sierżant Driscoll twierdzi, że na ręczniku, którym było owinięte niemowlę, wyczuł zapach oleju napędowego. Ręcznik przekazano do laboratorium, więc miejmy nadzieję, że to przypuszczenie się potwierdzi. – Gina ugryzła kolejny kawałek ciastka i sięgnęła po kawę.
– Alan Cummings z działu ochrony z Urzędu Miasta potwierdził, że monitoring biblioteki nie był włączony od ponad roku – powiedział Jacob.
– Posterunkowy Smith przeszedł się po okolicy i nie widział żadnych innych kamer na osiedlu. Wydaje się, po wstępnych oględzinach, że nie ma świadków, ale mamy nadzieję, że ktoś się odezwie i będziemy kontynuować przeszukiwanie okolicy.
Gina otarła okruszki z ust i popiła ciastko kawą.
– Zatem jak na razie nie mamy zbyt wiele do roboty. Byłaś w szpitalu? – zapytała, patrząc na Wyre.
– Tak. Rozmawiałam z lekarzem dyżurnym, doktor Nowak – odpowiedziała Paula Wyre swoim zwykłym, miękkim tonem. Drobna kobieta odchrząknęła i zrobiła krok do przodu, odgarniając proste, czarne włosy z ramion.
O’Connor podsunął jej ciasteczka.
– Nie, dziękuję – odparła, po czym odchrząknęła po raz kolejny. – Dwuipółkilogramowy noworodek płci żeńskiej ma lekką hipotermię. Według wstępnej oceny jest wcześniakiem. Wygląda na to, że w ciągu ostatnich dwóch godzin został nakarmiony. W drodze do szpitala zwymiotował spore ilości mleka. Obecnie jest nawodniany i odżywiany przez rurkę nosową. Szacują, że ma najwyżej jeden dzień. Pępowina została niezdarnie przecięta, zdecydowanie przez osobę, która nie miała w tym wprawy. – Wyre cofnęła się o krok i skinęła głową.
– Dziękuję – powiedziała Gina. – Co to nam mówi, O’Connor?
– To nam mówi, że ktoś… – Mężczyzna zakrztusił się i zaczął kaszleć. Gina pokręciła głową i podała mu kawę.
– To nam mówi – powtórzyła – że gdzieś niedaleko znajduje się jego matka. Fakt, że nie porzucili dziecka od razu, sugeruje, że rodzice nie byli pewni, co mają zrobić. Być może rozważali zatrzymanie małej? Matka nakarmiła niemowlę do syta, zanim je porzuciła. – Komisarz przyjrzała się kaszlącemu i prychającemu O’Connorowi. – Nie mogę myśleć w tym hałasie.
Deszcz bębnił w dach, w oddali słychać było grzmot.
– Przepraszam, pani komisarz. Już mi lepiej – oznajmił, klasnął w dłonie i zeskoczył z biurka, lądując z hukiem na kafelkach podłogi. Gina wzdrygnęła się, gdyż kolejny grzmot wstrząsnął budynkiem. Jej serce zaczęło bić jak oszalałe.
– Wszystko w porządku, pani komisarz? – zapytał Jacob.
Wymusiła uśmiech i podniosła wzrok.
– Tak, nic mi nie jest – odparła. Odpięła górny guzik koszuli i cofnęła się w kierunku swojego biura. – Driscoll, pogoń laboratorium z pracą nad dowodami. Musimy je niezwłocznie przeanalizować. Zobacz, czy już mogą coś o nich powiedzieć. Wyre, przekażę komunikat prasowy nadinspektorowi Briggsowi, kiedy skończę. Możesz monitorować reakcje społeczeństwa? Na pewno będzie wiele zgłoszeń. Musimy kontynuować poszukiwania, chodząc od drzwi do drzwi, i zobaczyć, z czym wróci Smith. O’Connor, kiedy posprzątasz te ciastka, sprawdź, czy jakiś monitoring z lokali przy głównej ulicy zarejestrował zdarzenie. Spróbuj w budce z frytkami. Wątpię, żeby osoba, która zostawiła dziecko, poszła tą ulicą, jest zbyt ruchliwa, ale nigdy nie wiadomo – rozporządziła, idąc dalej korytarzem, aż dotarła do swojego biura. Z ulgą zamknęła drzwi.
Podeszła do okna i zadrżała, gdy wiatr wpadł do pokoju. Woda zebrała się pod otwartym skrzydłem. Żaluzje zagrzechotały poruszone nagłym podmuchem. Zamknęła okno, opadła na fotel i wzięła głęboki oddech. Rozległ się kolejny grzmot i światło zamigotało. Połączenie burzy i widoku bezbronnego dziecka przywołało jej wspomnienia. Wspomnienia, które wolałaby wymazać z pamięci.
Dwadzieścia lat temu, tamtej nocy, też była burza, dokładnie taka jak ta. Jej własne dziecko, Hannah, miało zaledwie dwa lata i krzyczało przerażone. W ciemności i półśnie, zataczając się, przyszła ze swojej sypialni, aby ją przytulić. Gdy mała nie przestawała zawodzić, Gina pobiegła korytarzem, zderzając się na szczycie schodów z pijanym mężem. W tej chwili, tak samo jak wtedy, jej serce zaczęło szaleńczo bić, a ściany zbliżały się niebezpiecznie. Chciała upaść na podłogę i zwinąć się w kłębek, zamykając oczy i czekając, aż to wszystko się skończy i znowu będzie mogła oddychać.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wróciła do teraźniejszości. Do środka wszedł Jacob. Odwróciła się i wzięła kilka głębokich wdechów, przetarła łzawiące oczy i rozmasowała pulsującą głowę.
– Dowody dotarły do laboratorium. Dadzą nam znać, gdy będą coś mieli – powiedział. – Na pewno wszystko okej? Wyglądasz trochę blado.
– Nic mi nie jest. Tylko boli mnie głowa. – Usiłowała rozmasować kark. – Chyba jestem przeziębiona czy coś. W każdym razie dość o mnie. Musimy odnaleźć matkę dziecka. Biedna kobieta prawdopodobnie czuje się o wiele gorzej niż ja.
– Miejmy nadzieję, że nie wystraszy się komentarzy innych ludzi. Jutro rano na Facebooku i Twitterze szykuje się niezła nagonka. Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Przynieść ci coś?
– Cholerny Facebook. Pełen świętoszkowatych trolli. Chętnie wypiję kolejną kawę, jeśli możesz mi zrobić, a potem razem przeanalizujemy sprawę. Tymczasem napiszę maila do nadinspektora Briggsa.
– No to zadzieram kiecę i lecę. Ludzie wymyślają bzdury – odpowiedział Driscoll, chowając część zwisającej koszuli do spodni i wyszedł po kawę.
Znalezienie dziecka, ból głowy i burzliwa pogoda zmieniły ją we wrak człowieka. Powoli zrobiła wdech i wydech, a dopiero potem się wyprostowała. Włączyła komputer. Czas zacząć pisać informację prasową, którą wyśle do Briggsa. Trzeba było to zrobić szybko, jeśli miała trafić do porannych wiadomości. Musieli odnaleźć matkę dziecka. Po raz kolejny uderzył piorun. Znów odetchnęła głęboko. Zapanowała nad sobą. Musi jedynie porządnie się wyspać.
Sobota, 2 XII 2017 r.
Debbie zadrżała i naciągnęła szorstki koc na ramiona. Leżała na boku w kałuży lepkiej wilgoci i myślała o małej żywej istocie, która wczoraj opuściła jej ciało. Czajnik gwizdał w oddali, a on kroczył po drewnianych deskach strychu do kuchenki turystycznej. Kiedy gwizd czajnika ustał, zaczął nucić: You Are My Sunshine. Od tej piosenki chciało jej się wymiotować. Łzy spływały jej po nosie, po policzkach, tworząc mokrą plamę na twardej poduszce.
– Herbaty, kochanie? – zapytał, gdy otworzył drzwi, zalewając pokój światłem latarki. Wzdrygnęła się i rozpłakała. – Nie płacz. Nie waż się płakać – powiedział, wpatrując się w jej oczy.
Zrobiła wdech, wstrzymała powietrze i wypuszczała je powoli, zanim zmusiła się do uśmiechu.
– Kiedy się uśmiechasz, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Uczyń mnie szczęśliwym, a ja uczynię ciebie. Ufasz mi? – Przytaknęła. – Dobrze. Za chwilę przyniosę ci śniadanie. Zamknął za sobą drzwi i dalej gwizdał.
Słuchała, jak brał talerze z szafki i głośno stawiał je na blacie. Następnie włączył przenośny telewizor i usłyszała dźwięk porannych wiadomości. Kiedy podkręcił głośność, krzyki, które tłumiła w sobie, wybuchły. Szlochając, zacisnęła koc i bezgłośnie w niego krzyczała. Gdy przyciągnęła nogi do klatki piersiowej, z jej ciała wyciekło więcej krwi. Zdjęła jedną nogę z drugiej i krzyknęła. Jej ciało przeszył ból. Łańcuch na kostkach zabrzęczał, gdy poruszyła drugą nogą. Drżąc, zwinęła się w kłębek, próbując się rozgrzać.
– No proszę – zakomunikował, gdy wpadł przez drzwi, uśmiechając się, ubrany w fartuch szefa kuchni. Położył tacę na bocznym stoliku. – Zrobiłem twoje ulubione tosty z miodem. Cieszysz się?
Szczękając zębami, uśmiechnęła się.
– Cieszysz się? – zapytał raz jeszcze, a uśmiech zmienił się w groźny grymas.
– Cieszę się – wyjąkała Debbie.
Nienawidziła miodu, od zawsze nienawidziła miodu. Dlaczego w ogóle pomyślał, że miód na tostach, to jest jej ulubione jedzenie? Na początku buntowała się, rzucała jedzeniem o ścianę i krzyczała, ale wkrótce nauczyła się, że nikt nie przyjdzie jej uratować. Nauczyła się kochać miód. I jeśli miłość do miodu pozwoli jej przeżyć kolejny dzień, to będzie go nadal kochać.
– Hm, mam nadzieję, że nie będziesz tak nieposłuszna przez cały dzień. Wiesz, że musisz usiąść, jeśli masz dostać swój miód na grzance – oznajmił, patrząc w dół na jej trzęsące się ciało. – Siadaj! – krzyknął.