Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po upadku „Pruszkowa” i „Wołomina” gangsterską Polską niepodzielnie zawładnął „Mokotów” – ostatnia w kraju organizacja przestępcza o znamionach mafijnych.
O tym komandzie śmierci wciąż boi się mówić nawet policja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Od autora
Po upadku „Pruszkowa” i „Wołomina” gangsterską Polską niepodzielnie zawładnął „Mokotów”. Dotychczas Andrzej H. „Korek” i jego ludzie – mimo sporej niezależności – zawsze pozostawali w cieniu mafii pruszkowskiej. Jednak na początku lat dwutysięcznych nastąpiły złote czasy dla „Mokotowa”. Gdy policja dobijała „Pruszków”, nikt na dobrą sprawę nie zwracał uwagi na mniejsze warszawskie gangi. Wśród których szybko na czoło wybiła się grupa mokotowska, skutecznie eliminując konkurentów oraz przejmując kolejne tereny i strefy wpływów.
Nastał czas wolnej amerykanki i wielomiesięcznej wojny gangów. Kształtował się nowy gangsterski porządek stolicy, a wkrótce także Polski. „Mokotów” sprawnie spacyfikował większość grup przestępczych działających w Warszawie i okolicy. Nie dopuścił także do reaktywowania „Pruszkowa” i „Wołomina”. „Korek” wyszedł zwycięsko z krwawej wojny o przywództwo nad polskim światem gangsterskim.
Wkrótce grupa mokotowska stała się największą organizacją przestępczą, która zawładnęła nie tylko Warszawą, lecz także niemal całym krajem. Była to niewątpliwie ostatnia w Polsce organizacja przestępcza o znamionach mafijnych. Można przyjąć, że aresztowanie Andrzeja H. „Korka” w 2004 roku stało się końcem ery dużych gangów w Polsce. Od tamtej pory żadna z grup przestępczych nie osiągnęła takiej siły i pozycji. Były niemal natychmiast eliminowane przez policję.
Niekiedy mówi się, że gangsterzy pruszkowscy działali według pewnych zasad. Dla jednych potrafili być sympatyczni, a dla innych bardzo nieprzyjemni i niebezpieczni. Choć – moim zdaniem – była to tylko poza, gdyż jeśli trafiła się okazja, łupili każdego, nawet siebie nawzajem. Tyle że robili to w białych rękawiczkach i maskach zatroskanych przyjaciół. Mokotowscy nie bawili się w podobne konwenanse, nie mieli żadnych hamulców. Byli bezwzględni dla wszystkich. Szczególnie dla swoich ludzi, którzy chcieli działać na własną rękę, przejść do konkurencji lub podjąć współpracę z policją. Zresztą bossowie „Mokotowa” często przed tym przestrzegali, mówiąc, że policja jest przez nich skorumpowana – co nie było wcale blefem – zatem o każdej próbie zdrady dowiedzą się bardzo szybko. W grupie mokotowskiej obowiązywała zasada milczenia, niczym sycylijska omerta. Kara za brak lojalności była tylko jedna: śmierć.
W czasach „Dziada”, „Klepaka”, „Wańki” czy „Pershinga” decyzja o zabiciu kogokolwiek była zazwyczaj ostatecznością. „Mokotów” wprowadził jednak nowe gangsterskie standardy. Mordowanie stało się najszybszą i najskuteczniejszą metodą powiększania strefy wpływów i eliminowania nielojalnych członków grupy.
W najlepszym okresie w szeregach „Mokotowa” miało działać ponad tysiąc osób. To prawdziwa armia, którą należało utrzymać w ryzach. Aby zarządzać taką strukturą i niekiedy powstrzymywać zapędy niektórych jej członków, potrzeba było inteligentnych ludzi. Taką osobą niewątpliwie jest „Korek”, a także kilku jego najbliższych współpracowników. Niekiedy jednak dobre rady i sztuka dyplomacji nie przynosiły efektów. Wtedy do akcji wkraczało komando śmierci złożone z ludzi, którym ufał zarówno „Korek”, jak i oni sobie wzajemnie.
Domniemanym szefem grupy egzekutorów miał być Wojciech S., pseudonim „Wojtas” vel „Kierownik”. Jednak w rozmowach ze mną „Kierownik” odżegnuje się od tego. Zaprzecza również, by komando śmierci w ogóle istniało. Trudno jednak oczekiwać, by sam siebie obciążał.
– Mówiono, że jestem szefem komanda śmierci. To część legendy, jaka o mnie powstała. Społeczeństwo nie interesuje się nadmiernie samobójcami czy ofiarami wypadków, ale już morderstwa przyciągają uwagę. Stąd wymyślono komando śmierci i mnie, jako jego szefa, bo to brzmi medialnie – twierdzi Wojciech S., „Kierownik” vel „Wojtas”.
I poniekąd ma nieco racji, gdyż mokotowskich egzekutorów „komandem śmierci” nazwali policjanci, a nazwę tę jako pierwszy upowszechnił Rafał Pasztelański, wówczas dziennikarz „Życia Warszawy”. Co nie znaczy, że ekipa kilerów z „Mokotowa” to wymysł mediów.
Raczej nie bez powodu Grzegorz K. „Ojciec” podczas spotkania ze mną w areszcie na warszawskiej Białołęce wyznał:
– „Mokotów” był najbardziej sztywną grupą i miał na koncie najwięcej trupów.
Marek Dyjasz, były szef Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, przyznaje, że w tym czasie doszło do dużej liczby zaginięć osób związanych z warszawskim światem przestępczym. Wielu z nich do dziś nie odnaleziono:
– Chodziły pogłoski, że mokotowscy odpalają wszystko, co się rusza, co im staje na drodze. I zakopują tych ludzi w podwarszawskich lasach.
Oczywiście większości tych zbrodni nie udowodniono, a ofiar nie odnaleziono. Do dziś figurują w policyjnych bazach jako zaginieni. Chociaż wiadomo, że nikt nigdy ich nie odnajdzie. Za ich zniknięciem stała bowiem wyspecjalizowana grupa egzekutorów.
– To było takie wyćwiczone komando na wzór amerykański: cicho, sprawnie, brutalnie i bez rozgłosu. Żeby jednak rozeszło się w środowisku, ale do policji nie doszło – objaśnia Marek Dyjasz.
Do wojskowych wzorców nawiązuje też jeden z mokotowskich gangsterów, który w rozmowie ze mną przyznaje:
– Może pana to zaszokuje, ale działania naszej grupy nie były odmienne od działań sił zbrojnych, takich jak choćby misje stabilizacyjne w Afganistanie. Tam też dla jakichś idei zabija się ludzi, nie licząc się z cywilami.
– Ale wy zabijaliście dla pieniędzy, a nie dla idei – zauważam.
– A jaka to różnica? Za każdą ideą stoją pieniądze – nie ma wątpliwości były członek mokotowskiego komanda śmierci, którego istnieniu zaprzeczają jego dawni koledzy.
Jak było naprawdę, staram się ustalić w tej książce. To historia o najbardziej brutalnej i tajemniczej grupie przestępczej w historii polskiej kryminalistyki i powiązanym z nią gangiem obcinaczy palców.
– To był temat tabu. Gdybyś zaczął o tym mówić albo wypytywać, mogłyby to być twoje ostatnie słowa. Były sprawy w „Mokotowie”, o których się nie mówiło – objaśnia Janek „Majami” Fabiańczyk.
O komandzie śmierci „Mokotowa” do dziś boją się mówić nawet policjanci. Ja nakłoniłem do zwierzeń gangsterów, zarówno mokotowskich, jak i z innych grup przestępczych.
Prolog
– Walili najpierw w serce, potem w głowę – były mokotowski gangus wtajemnicza mnie w metody egzekucji stosowane przez komando śmierci. – To był ich znak rozpoznawczy. Dwa szybkie strzały, i trup. Po tym można było ich poznać – dodaje.
Krzysztofa K., znanego jako „Benek”, kiler dopadł 6 września 2003 roku. Dochodziła godzina 9, gdy naćpany „Benek” wsiadał do samochodu na osiedlowym parkingu przy ulicy Wilanowskiej. Nagle obok auta pojawił się egzekutor. Przez niedomknięte jeszcze drzwi wycelował z uzi prosto w serce, a po chwili pocisk 9 mm wbił się w czaszkę Krzysztofa K.
– Kiler wykonał robotę precyzyjnie – słyszę od mojego rozmówcy.
Gdy przyjechała karetka, „Benek” jeszcze żył. Wydało się nawet, że jest jakaś nikła szansa na jego uratowanie.
– Jak go wieźli do szpitala, lekarz powiedział, że nie widział nigdy takiego twardziela.
– Niby czemu?
– Dlatego, że „Benkowi” mózg wypływał, a on cały czas logicznie odpowiadał na pytania lekarza. Istny cyborg.
– Przeżył?
– A skąd, umarł zaraz w szpitalu. Gdy go zbadali, stwierdzili, że miał w organizmie takie stężenie narkotyków, że słonia by zabiło. On ciągle jeździł naćpany.
– Ale to nie przez narkotyki zginął? Morderca miał zapewne inny powód, by go odstrzelić.
– Był jednym z kilku, których w tym czasie mokotowscy wpisali na listę śmierci – wyjaśnia mój rozmówca.
„Benek” i paru jego kumpli – być może pod wpływem dragów – uznali, że mogą przejąć władzę w „Mokotowie”. Triumwirat mokotowskich rebeliantów stanowili: Maciej S. „Konik”, Adam K. „Kamyk” oraz Tomasz P. „Tomson”. „Benek” był pod ich silnym wpływem.
– Najpierw wszyscy chcieli latać dla „Korka” – objaśnia jeden z byłych filarów grupy mokotowskiej. – I wraz z kilkoma kumplami dołączyli do „Mokotowa”. Po pewnym czasie piórka im urosły i poczuli się na tyle silni, że wzięli się za walkę z „Korkiem”. Zbuntowali się i zbierali wsparcie wśród innych warszawskich bandytów. Jak choćby Włodzimierza C. „Buły” z gangu żoliborskiego. Mokotowskich buntowników wsparł także Tomasz C. „Czerwus” z Ochoty, były pruszkowski gangus, który nieco wcześniej chełpił się, że pracuje dla Jarosława Sokołowskiego. Gdy przed laty odbierał komórkę, każdą rozmowę zaczynał formułką: „Tu »Czerwus« od »Masy«”.
Jarosław Sokołowski ma dziś o „Czerwusie” niezbyt dobre zdanie:
– On latał kiedyś u mnie w drużynie, a jego kumpel „Pałka” był jednym z kapitanów „Rympałka”, teraz obaj trzęsą Legią. Panoszą się, wchodzą tam, gdzie chcą, a nie powinni. A ich kibolskie ideologie są parszywe i kretyńskie. W tej chwili to oni zastąpili mafię, są to doskonale zorganizowane grupy przestępcze – ocenia „Masa” swoich byłych podwładnych.
Niewiele brakowało, a „Czerwus” podzieliłby los „Benka” i dziś nie przewodziłby kibolom z Łazienkowskiej.
„Korek” szybko zorientował się, że w jego ekipie rodzi się opozycja, i to jak najbardziej totalna. Gotowa podnieść ręce na swoich bossów.
– Rozpierdolimy „Korka” i „Daksa”! – rebelianci odgrażali się coraz głośniej.
– Od narkotyków w głowach im się pomieszało. Robili interesy i nie dzielili się, jak należało. Brali towar na boku, a nie od „Korka”. To mu się nie mogło podobać – zauważa były współpracownik „Króla Mokotowa”.
– Chcecie latać z towarem, to od nas macie brać – usiłowano przywołać buntowników do porządku.
Gdy słowa nie przyniosły skutku, zapadła decyzja o bardziej radykalnych, a co za tym idzie – skutecznych działaniach. Szerzej na ten temat piszę w rozdziale Mafijne egzekucje.
Gdy „Kamyk” zorientował się, że jego kumple – jeden po drugim – żegnają się z życiem, ponoć przyszedł do „Korka” i padł przed nim na kolana:
– Nie chcę już niczego, wszystko ci oddam, ale pozwól mi tylko dalej żyć – błagał, zanosząc się płaczem.
– Skoro poświęciłeś tylu swoich kolegów i teraz upokarzasz się przede mną, to ci daruję – miał rzekomo oznajmić boss, lecz postawił przy tym jeden warunek: – Nie chcę cię jednak nigdy więcej widzieć w Warszawie.
„Kamykowi” kamień spadł z serca. Wkrótce udał się na banicję w okolice Ciechanowa, gdzie wiódł w miarę spokojny żywot. Gdy jednak „Korek” trafił za kraty, ośmielony tym faktem Adam K. od czasu do czasu zapuszczał się do stolicy. Nikt jednak już wówczas na niego nie polował.
– W gruncie rzeczy „Korek” nigdy nie był typem kilera, lecz biznesmena – stara się przekonać mnie jego były współpracownik.
Zanim powstało wyćwiczone w sztuce zabijania komando śmierci, młodzi mokotowscy gangsterzy uczyli się na warszawskich ulicach bandyckiego rzemiosła. Dwóch z późniejszych filarów gangu, o których sporo jest w tej książce, upodobało sobie motocyklowe egzekucje:
– Podjeżdżali pod samochód ofiary i strzelali, po czym szybko odjeżdżali. Miało to jednak ten minus, że rzadko kiedy trafiali. Trudno bowiem, jadąc motocyklem, oddać celny strzał – tłumaczy jeden z byłych mokotowskich gangsterów.
Być może dlatego inny z bohaterów tej książki na początku swojej kariery poruszał się rowerem. I trzeba przyznać, że był skuteczny. 19 kwietnia 2001 roku ten mokotowski kiler przyjechał rowerem na ulicę Olbrachta na warszawskiej Woli. Bywał tu niejednokrotnie prywatnie. Tym razem miał wykonać egzekucję na mordercy Andrzeja C., pseudonim „Kikir”. Ten szef gangu z podwarszawskich Marek został zastrzelony 20 października 2000 roku w szpitalu na ulicy Szaserów. Dochodziła 21, gdy do sali numer 10 oddziału chirurgii pewnie wszedł płatny morderca i oddał w kierunku „Kikira” co najmniej sześć strzałów. Po czym spokojnie wyszedł ze szpitala. Wyrok na „Kikira” to splot wielu wydarzeń wywołanych porwaniem Kamila W., 17-letniego syna przedsiębiorcy spod Wyszkowa. Szerzej wrócę do tej sprawy w jednej z kolejnych moich książek.
Zabójcą „Kikira” miał być rzekomo Ukrainiec Albert Juriowicz P. „Alik”. Znany płatny zabójca, wcześniej związany z lubelskim gangiem „Pierza”.
19 kwietnia 2001 roku „Alik” wyszedł na spacer z psem. Gdy szedł ulicą Olbrachta, pojawił się przy nim rowerzysta. Niespodziewanie wyciągnął broń i oddał 10 strzałów. Po czym zakręcił szybko pedałami i odjechał. Dziesięć strzałów to niezbyt imponujący wynik, jak na kilera. Nawet początkującego.
Jeden celny strzał w głowę ofiary miał ponoć oddać inny z późniejszych członków komanda śmierci. To jedna z najgłośniejszych i dotąd niewyjaśnionych zbrodni w historii polskiej kryminalistyki.
O rzekomych kulisach tego zamachu usłyszałem w czasie zbierania materiałów do niniejszej książki w jednym z polskich zakładów karnych. Przytaczam tę opowieść, gdyż wiąże się ona z komandem śmierci. Tak przynajmniej twierdzi mój rozmówca. Miał to być chrzest bojowy dwóch późniejszych filarów gangu mokotowskiego.
– To była ich pierwsza albo druga egzekucja w życiu – twierdzi mój informator.
– To mnie postawiło na nogi – miał się zwierzać kumplom jeden z kilerów, lecz po chwili dodał, wspominając egzekucję z 25 czerwca 1998 roku: – Teraz bym tego nie zrobił.
Tłem zdarzenia i motywem zbrodni miała być zazdrość.
– Mam kłopot z pewnym bardzo ważnym psem – tymi słowami pewien warszawski biznesmen miał się zwrócić do jednego z mokotowskich bossów.
– To opłać go i się odczepi – poradził gangster.
– Pieniądze nie rozwiążą sprawy, tylko kulka. Moja żona ma z nim romans – wyrzucił z siebie mężczyzna.
– Kto to taki?
– Ten ich były główny.
– Tego nikt się nie podejmie. Na pewno nie za 10 czy 20 tysięcy baksów – gangster starał się przekonać zdradzanego kolegę, że zemsta jest niewykonalna i nieopłacalna.
– To za ile? Daj mi kilera!
– Pewnie ze sto tysięcy. Nikt taniej tego nie zrobi.
– Ale ja płacę! – biznesmen nie targował się wcale, jedynie zapytał: – Masz kogoś?
Minęły dwa tygodnie od tej rozmowy i rzekomy kochanek żony biznesmena nie żył.
– Zrobiłem bzdurę, podejmując ten temat. Potem nie mogłem się już z tego wycofać – mokotowski gangster, który zlecał egzekucję swoim ludziom, zdał sobie sprawę, że mogą z tego wyniknąć poważne problemy.
Minęło jednak ponad 20 lat i ta zbrodnia nie doczekała się rozwiązania. Mimo że w jej wyjaśnienie zaangażowano ogromne środki, do dziś nie wiemy, kim jest zabójca generała Marka Papały. Co prawda w śledztwie były badane różne wątki obyczajowe oraz motyw zabójstwa z zazdrości, lecz nie pojawiała się wersja, że morderców wynajął zdradzany mąż. Czy jest ona realna, trudno mi rozsądzać.
– Jestem pewien, że Papała zginął z powodu zazdrości – twierdzi mój rozmówca. – Stwarzanie legendy, że stracił życie, bo za dużo wiedział, nie ma żadnych podstaw. Zemsta gangów za walkę z przestępczością zorganizowaną też nie wchodzi w grę. Nikt nie ściągałby na siebie takich problemów. Ponadto od kilku miesięcy on już nie był komendantem głównym policji.
– A wersja z Igorem Ł. „Patykiem” jako zabójcą?
– Zupełnie niewiarygodna. „Patyk” to złodziej samochodów, a nie kiler. Zresztą nie kradł takich marek jak daewoo. Złodzieje nie chodzili na akcję z bronią z tłumikiem. Chcieli ukraść samochód, a nie zabić kierowcę. Pistolet z tłumikiem to ekwipunek zawodowego egzekutora. Padł tylko jeden strzał, i to wewnątrz auta. Złodziej poczekałby, aż kierowca wysiądzie, i wtedy ukradłby mu samochód, a nie strzelał do niego w środku. Po co? Pamiętaj, że pocisk, który trafił w głowę Papały, znaleziono w siedzeniu kierowcy. Ta kula miała spiłowany czubek. Tak robią płatni mordercy. To bowiem utrudnia identyfikację broni, z jakiej oddano strzał.
Jak twierdzi mój rozmówca, w zamach bezpośrednio zaangażowane były dwie osoby. Strzelał dwudziestokilkulatek, który jest fizycznie bardzo podobny do „Patyka”.
– Kasę podzielono na cztery osoby – dodaje mój informator i zastrzega: – Dziś procesowo byłoby to trudno udowodnić. Nikt się do tego nie przyzna, a innych dowodów już nie ma.
– Brałeś w tym jakiś udział?
– Na szczęście wtedy siedziałem.
ROZDZIAŁ 1
Rozszarpywanie Warszawy
Rozmowa z Markiem Dyjaszem, byłym szefem Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji
– Kierując Wydziałem Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, miał pan do czynienia z niezliczoną ilością zabójstw. Zapewne w znacznym stopniu normę wyrabiały grupy przestępcze. Sam doskonale pamiętam, że na przełomie wieków w Warszawie trup słał się gęsto.
– W czasie osławionej wojny „Pruszkowa” z „Wołominem” bywało i tak, że jednego dnia w Warszawie ginęło po kilka osób. Nawet pięć, sześć. Zdarzało się, że jeździliśmy od trupa do trupa. Było jednak i tak, że nie dochodziło do żadnego zdarzenia przez cztery dni. Nie było nawet zabójstwa z kręgu rodzinnego czy meliniarskiego, jak to nazywaliśmy. A piątego dnia – kilka zabójstw od samego świtu. Takie prawo serii. Jak od rana zaczęli się eliminować na terenie Warszawy, to kończyli wieczorem.
Pamiętam, gdy jednego dnia zastrzelili 18-latka w zakładzie fryzjerskim na Łabiszyńskiej. Jak się okazało, bandyci pomylili się. Chłopak był łudząco podobny do ochroniarza Andrzeja G., pseudonim „Junior”. Zresztą godzinę później dorwali i zastrzelili „Juniora” w przejściu podziemnym koło hotelu Marriott. Za dwie godziny był kolejny zastrzelony, tym razem na Mokotowie. Taki sobie rajd zrobili. Takie dni zdarzały się często. Jedni eliminowali drugich, ta wojna nie dotyczyła tylko „Pruszkowa” i „Wołomina”.
Likwidowanie przeciwników i walka o przejęcie rynku były na porządku dziennym. Warszawa zaczęła się robić zbyt ciasna dla tylu grup przestępczych. Mokotowscy mścili się na swoich wrogach, markowscy na swoich, a nowodworscy likwidowali własnych konkurentów. Walka gangów była dość dobrze widoczna pod koniec lat 90. Zakończyło się to, czy też lekko przycichło, około 2003 roku.
Kiedyś to całe towarzystwo trzymali w ryzach starzy z „Pruszkowa” i „Wołomina”. Wówczas te mniejsze grupy dla nich pracowały. Mokotowscy, żoliborscy czy ci z Targówka – oni biegali dla jednych czy drugich. Później sami wyczuli interes i zaczęli mocno w to wchodzić, przejmowali określone tereny, strefy wpływów. A na to „Pruszków” i „Wołomin” nie mogły sobie pozwolić.
– Jednak na dobre to rozszarpywanie Warszawy nastąpiło od upadku „Pruszkowa”.
– Wtedy zaczęła się wolna amerykanka, każdy chciał wyeliminować każdego, bo szło o grubą kasę. Mokotowscy i żoliborscy przyjęli taktykę usunięcia się w cień. Policja zajęła się eliminacją „Wołomina” czy „Pruszkowa”, a o nich zapomniano. Jednak nie do końca tak było, bo zawsze mieliśmy jakiś odprysk, informację, która dotyczyła też tych grup. Tylko wtedy one nie miały jeszcze większego znaczenia, żeby mówić o przestępczości zorganizowanej. Bardziej zależało nam na wyeliminowaniu tych dwóch dużych organizacji przestępczych – wołomińskiej i pruszkowskiej. Tamtych zostawiliśmy sobie na deser.
– Niektórzy twierdzą, że to był błąd. Ponieważ gangsterzy pruszkowscy i wołomińscy byli w miarę przewidywalni. W ich miejsce pojawili się całkiem nieobliczalni bandyci, choćby z gangu „Mutantów”, obcinacze palców, nowodworscy czy gang „Zwierzaka” z Modlina.
– Punkty widzenia są różne. Jedni mówią, że przyjęta wówczas taktyka dała skutek pozytywny. Ale inni uważają, że można było to wszystko skomasować i złapać sto srok za ogon. W tym czasie te drobne grupy nie stanowiły aż tak dużego zagrożenia. Wielu członków tych gangów działało na rzecz „Pruszkowa” czy „Wołomina”. Części z nich do tej pory nie odnaleziono. Figurują jako zaginieni poszukiwani, a ja jestem pewien, że oni po prostu nie żyją. „Pruszków” i „Wołomin” też potrafiły być brutalne. Eliminowano niewygodnych ludzi, a w środowisko szła fama: „Jeśli będziecie podskakiwać albo nie będziecie lojalni, skończycie tak samo”.
Czy policja popełniła błąd, że zajęła się tylko dwoma dużymi grupami? Pamiętajmy o jednym: żeby był skutek, zawsze eliminuje się najpierw najsilniejszych, odcina się głowę. Gdybyśmy chcieli zacząć walkę z gangami od dołu, to jeszcze długo byśmy z nimi walczyli. Lepiej mieć zatrzymanego jednego czy dwóch z wierzchołka grupy niż 15 żołnierzy. Bo to nie dałoby efektu, nie byłoby przełożenia. Niektórym z nich wydawało się, że wszystko im wolno. Później okazało, że jednak nie byli bezkarni.
W tamtym czasie bardzo nam pomogła ustawa o świadku koronnym, to był nasz sprzymierzeniec. Dostaliśmy narzędzie i temat do rozmowy z każdym z nich. Obecnie ustawa o świadku koronnym zdewaluowała się. Nawet nie wiem, czy przez ostatnie dwa, trzy lata pozyskano jakiegoś świadka koronnego. W każdym razie głośno się o tym nie mówi. Ale współcześni gangsterzy przebranżawiają się w przestępców gospodarczych, a tam w ogóle nie zdarzył się żaden świadek koronny. Chyba że o czymś nie wiem. Świadek koronny w pewnym momencie zrobił dobrą robotę, ale teraz jest już kulą u nogi.
– Szczególnie mali świadkowie koronni, którzy w wielu przypadkach fantazjują, wymyślają jakieś historie lub własnymi czynami obciążają innych, by ratować siebie.
– Dużo było takich, którzy mówili, że mają istotną wiedzę, jednak było w tym wiele konfabulacji. Zawsze sprawdzaliśmy takie informacje u dwóch lub nawet trzech źródeł. Często się okazywało, że były one wyssane z palca lub pochodziły z podsłuchanych rozmów – przy wódce lub narkotykach – i nie miały żadnej wartości procesowej. Prokurator nawet o tym nie chciał słyszeć, no i słusznie.
– Gang obcinaczy palców został właściwie zlikwidowany głównie dzięki małym świadkom koronnym, tak zwanym sześćdziesiątkom. Kilku członków grupy obciąża w różnym stopniu pozostałych, siebie wybielając. Choć ich dawni koledzy twierdzą, że przypisują im własne zbrodnie.
– Pamiętajmy, że dzięki kilku świadkom zawsze łatwiej zweryfikować fakty. Wzrasta wtedy wartość procesowa, zwłaszcza dla sądu. Dla prokuratury i policji także jest to materiał. Ale trzeba jeszcze do zeznań świadków koronnych przekonać sąd. Im więcej świadków koronnych czy małych świadków koronnych, tym łatwiej rozbić solidarność grupy.
Mówiło się też o szerokim zastosowaniu w walce z przestępczością zorganizowaną tak zwanych agentów pod przykryciem, czyli policjantów, którzy weszli w tę procedurę. Uważam, że nie do końca się to sprawdziło. Szkoda mi tych ludzi. Zrobili dobrą robotę, a gdzieś tam po drodze się zgubili.
– Niektórzy trafili nawet do więzienia.
– No właśnie.
– Spośród grup przestępczych, jakie działały w Warszawie, która – według pana – była najgroźniejsza, która miała na sumieniu najwięcej ludzkich istnień?
– Nie chciałbym tworzyć rankingu. Miałem do czynienia m.in. z grupami pruszkowską, wołomińską i nowodworską. Każda z tych grup – i inne także – ma swoją historię. Moim zdaniem, wszystkie wzorowały się na amerykańskich doświadczeniach. Osławione są „Pruszków” i „Wołomin”. Niektórzy twierdzą, że bardziej zdesperowani i groźni byli wołomińscy, z kolei inni – że pruszkowscy. Przez pewien czas zaczął się wybijać „Nowy Dwór”. Tam do grupy przystąpili tacy, którzy bardzo chcieli się przebić i pokazać swoją siłę – i faktycznie ją pokazali. Potem dobił do nich „Mokotów”. Z tego, co wiem, mocno handlowali narkotykami. A gdy były narkotyki, to od razu poleciały głowy.
Jedni mówią, że najbrutalniejszy był „Pruszków”, drudzy – że „Wołomin”. W tej kwestii postawiłbym jednak na „Pruszków”. Jego członkowie byli też bardziej zdeterminowani, by utrzymać strefy wpływów. Zresztą działali nie tylko w Warszawie, współpracowali przecież z grupami przestępczymi w całym kraju. W tamtych czasach wystarczyło, że któryś powiedział, iż jest z „Pruszkowa”, i robiło to wrażenie. Podobnie było z „Wołominem”, lecz pruszkowscy cieszyli się chyba większą estymą w Polsce. Na „Pruszków” patrzyło się zdecydowanie inaczej. Pamiętam pierwszą strzelaninę, która miała miejsce w 1990 roku w motelu George koło Nadarzyna.
– To zdarzenie uznawane jest za początek mafii pruszkowskiej.
– Pojechałem tam jako policjant dochodzeniowo-śledczy. Wtedy po raz pierwszy przekonaliśmy się, że oni nie szanują policjantów, że będą strzelać także do nas. I faktycznie zaczęli strzelać. To był impuls, który otrzeźwił policjantów i tych, którzy decydowali, w jakim kierunku mają iść proces wykrywczy i praca operacyjna. Na szczęście żaden z naszych wtedy nie ucierpiał, ale był to pierwszy sygnał, że gangsterzy nie będą się z nami bawić – niebieskie mundury i legitymacje na pewno już nas nie ochronią. Potem, jak się okazało, mieliśmy w tym względzie rację. Zatem jako najgroźniejszą grupę wskazałbym „Pruszków”. Po pewnym czasie, gdy już rozbito grupę pruszkowską, schedę po nich przejęli mokotowscy. Jako najbardziej brutalna grupa przestępcza wdarli się na ten bandycki piedestał i szli ostro, bardzo ostro.
– Równie nieobliczalni byli „Mutanci”. Posunęli się przecież do zabijania policjantów.
– Im po narkotykach chyba zmieniała się rzeczywistość i czuli się bezkarni. Pamiętamy Magdalenkę oraz wcześniejsze Parole. Gdy później wydział do walki z terrorem kryminalnym zatrzymywał poszczególnych bandytów z tej grupy, niektórzy z nich nie byli już tacy twardzi. Ale było też paru takich, co na masce samochodu przywieźli policjantów, którzy starali się ich zatrzymać. Ci bandyci nie mieli żadnych skrupułów: wyciągali klamki i strzelali jak do kaczek, o czym dobitnie przekonaliśmy się właśnie w Parolach i potem w Magdalence.
– Zetknął się pan z komandem śmierci „Mokotowa”?
– Słyszałem o nich, zostali rozpracowani przez terror kryminalny we współpracy z CBŚ. Była to struktura powołana przez „Mokotów” do likwidacji niewygodnych osób – od brudnej roboty. Chodziło o to, żeby było skutecznie i pokazowo, i żeby nie zostali złapani. Takie wyćwiczone komando na wzór amerykański: cicho, sprawnie, brutalnie i bez rozgłosu. Żeby jednak rozeszło się w środowisku, ale do policji nie doszło.
– Jeden z ludzi związanych z tą grupą stwierdził w rozmowie ze mną, że nikt nie ma na koncie tylu trupów, co oni.
– Kiedyś powiedziałem, że gdyby tak zacząć kopać w lasach pod Warszawą, to trupy można by tam zbierać jak grzyby po deszczu. Oczywiście nie wszędzie – gangsterzy mieli swoje terytoria i wiedzieli, gdzie to robić. Ale krążyły pogłoski, że zakopują w lasach ludzi i chwalą się, że odpalają wszystko, co się rusza, co staje im na drodze.
– Dzisiaj nie ma już takich grup?
– Na szczęście, bo byłoby niewesoło. Mam nadzieję, że struktury pionów kryminalnych nad tym czuwają i mają wiedzę. Nie słychać bowiem, by takie spektakularne zabójstwa w środowiskach przestępczych się zdarzały, jak to było w latach 90. czy do 2003-2004 roku.
– Największe grupy co prawda zostały rozbite, ale w każdej chwili mogą się odrodzić, gdyż niedługo zaczną wychodzić na wolność ich bossowie. Na przykład w maju celę na Służewcu opuści „Korek”.
– Moim zdaniem, nie pokuszą się, by znów wejść na tę samą drogę. Nie sądzę, by tworzyli na nowo struktury, aby opanować choćby rynek narkotyków, kradzieży samochodów, lewego alkoholu i papierosów czy w ogóle zająć się działalnością stricte kryminalną. Uważam, że przebranżowią się w przestępców gospodarczych. To szybki zysk, dużo większe pieniądze i nie trzeba latać z bronią w ręku, nie trzeba nikogo tłuc czy dopingować do pracy. W sumie pieniążki niemal same wpadają do ręki. Zresztą widać to po „Słowiku” i „Parasolu”, którzy siedzą teraz za VAT. Żeby coś takiego zacząć, potrzebny jest dobry księgowy – który będzie wiedział, jak to zrobić – i pieniądze, a ci, którzy wyjdą, zapewne mają je dobrze ukryte. Nie wszystko im zabraliśmy. Poza tym parę osób na pewno wisi im kasę, a oni się o nią upomną – i ją dostaną.
Prognozuję więc, że wejdą w przestępczość gospodarczą: wyłudzenia podatku VAT i dotacji unijnych. Duża kasa i mniejsze ryzyko. Takie przeprane pieniądze szybko stają się legalnym środkiem płatniczym. Nie trzeba się z nimi ukrywać. Wcześniej wielu wpadało dlatego, że zwracali na siebie uwagę, bo zaczęli się rozbijać dobrymi samochodami, kupowali luksusowe domy, jeździli na drogie wycieczki. Opływali w bogactwa i było widać, że nie zarobili tego legalnie. Dokonując przestępstw gospodarczych, mogą ładnie się ulokować w całym układzie i czerpać z tego korzyści. A tak – złapią takiego gangstera z jakąś jednostką broni i dostanie za to trzy lata. A po co?
– Zatem nie grozi nam powrót gangów znanych z lat 90. oraz biegających po Warszawie przestępców z kałaszami?
– Nie zakładam takiego scenariusza. Mafiosi, którzy wkrótce wyjdą z więzienia, pewne sprawy już przemyśleli i wyciągnęli z tego naukę. Dobrze wiedzą, co ich spotkało i dlaczego wpadli. Tym bardziej że przy obecnym stanie poziomu kryminalistyki i ciągłym ich monitorowaniu, ci ludzie nie mają szans.
ROZDZIAŁ 2
Twoja ksywa brzmi znajomo
Dla gangsterów pseudonimy są głównie elementem konspiracji oraz znakiem firmowym, gdyż w świecie przestępczym praktycznie nikt nie używa nazwisk. A co za tym idzie – niewielu zna prawdziwe imiona i nazwiska gangsterów, choć ich przestępcze pseudonimy słyszała cała Polska.
Wszyscy wiemy, że Andrzej K. zawdzięczał swoją ksywę „Pershing” temu, że był szybki jak rakieta. Jerzy W. „Żaba” miał wyłupiaste oczy. Stefan K. „Ksiądz”, szef gangu żoliborskiego, znany był też pod pseudonimem „Profesor” – z powodu grubych szkieł okularów, które nosił. Jarosław Sokołowski został „Masą”, gdyż zawsze budował tylko masę, a nigdy rzeźbę. Nietrudno zgadnąć, czemu zawdzięczał swój pseudonim adiutant „Masy”, Grzegorz Ł. „Mięśniak”.
Na Henryka N., bossa gangu prasko-ząbkowskiego – nazywanego mylnie „Wołominem” – nie bez powodu mówiono „Dziad”, ubierał się nader niechlujnie. On sam bardzo nie lubił tej ksywy i swego czasu w rozmowie ze mną upierał się, że to nie on jest „Dziadem”.
– Po prawdzie to nikt z nas do niego tak się nie zwracał. Mówiliśmy do niego Heniek – wyjaśnia Grzegorz K., pseudonim „Ojciec”, który swoją karierę zaczynał u boku „Dziada”. Do ksywki „Ojca” wrócimy jeszcze w tym rozdziale.
Z kolei Marek C. został „Rympałkiem”, gdyż na początku swej przestępczej kariery w latach 90. biegał z kijem bejsbolowym i demolował lokale, by wymusić haracze. Czyli w przestępczym slangu „szedł na rympał”. Natomiast Mariusz D., pseudonim „Przeszczep”, swoją ksywkę zawdzięcza kawałkowi metalu, który wszczepiono mu w miejsce usuniętego fragmentu czaszki. Inaczej na ksywę zapracował Artur G., znany jako „Kręciłapka”. Zyskał taki przydomek, łamiąc ręce swoim konkurentom.
Zdarza się jednak, że ksywki wiążą się po prostu z nazwiskiem bądź imieniem, jak było chociażby w przypadku Nikodema S., znanego powszechnie jako „Nikoś”. „Klepak”, przydomek bossa „Wołomina” Mariana K., wiązał się z jego nazwiskiem. Osławieni warszawscy gangsterzy – Rafał B. „Bukaciak” oraz Rafał Sz. „Szkatuła” swoje pseudonimy także wzięli od nazwisk. Natomiast Piotr S., który przez lata używał pseudonimu „Sajur” – będącym jednocześnie jego nazwiskiem – ma dziś pretensje do policji i dziennikarzy, w tym do autora tej książki, że rzekomo ujawniali jego dane osobowe.
– Jego ksywa była na tyle powszechna, że zawsze słyszało się tylko „Sajur” to, „Sajur” tamto, nigdy nie padła przy mnie jako jego nazwisko – wyjaśnia Daniel, jeden z młodych pruszkowskich.
Dobry gangsterski pseudonim to jak certyfikat jakości. Zatem często zostaje w rodzinie. Wystarczy wspomnieć: „Młodego Sajmona”, „Młodego Wańkę”, „Młodego Maliznę”, „Młodego Klepaka” czy „Młodego Belmondziaka”. Oni w spadku po swoich ojcach przejęli nie tylko gangsterski fach, lecz także ksywy.
Bywało i tak, że chociaż ojciec nie był gangsterem, to pseudonim syna łączył się z wykonywanym przez rodzica zawodem. Ryszard N., skazany za zabójstwo „Pershinga”, ksywę „Rzeźnik” zawdzięcza zajęciu ojca, który z zawodu był właśnie rzeźnikiem.
Spory dorobek w wymyślaniu ksywek przestępcom mają też policjanci i dziennikarze. Tyle że rzadko znajdowały one aplauz wśród gangsterów.
– Czy wie pan, że wiele ksywek zostało wymyślonych na gorąco przez „sześćdziesiątki” w czasie ich zeznań? Policjanci bez sprawdzania wpisują je do protokołu, i tak zostaje. Chociaż nikt nigdy takich pseudonimów nie używał. Na przykład „Szlugu”, który pojawia się w wielu publikacjach, to Norbert D. A jego pseudonim wymyślił na potrzeby procesu Mariusz S., pseudonim „Marcel”, także mały świadek koronny – objaśnia mi Wojciech S., którego często określa się dwoma pseudonimami: „Wojtas” i „Kierownik”. Ten pierwszy miał być rzekomo dla przyjaciół, drugi dla reszty. Skąd wziął się „Kierownik”, tłumaczy mi Andrzej K., pseudonim „Koniu” vel „Kobyła” (obie ksywy od nazwiska):
– Jeszcze w grupie ursynowskiej mówiło się o Wojtku: kierownik załatwi to czy tamto. I z tego zrobiła się ksywa. Tak mówiliśmy między chłopakami, a do Wojtka po prostu po imieniu lub „Wojtas”.
Ksywka „Kierownik” wywołała nieco zamieszania przy okazji mojej książki „Byłam dziewczyną mafii”, gdyż pojawiła się tam sugestia, iż ktoś z mokotowskich używał identycznego pseudonimu. Wojciech S. zaprzeczył temu, sugerując, że byłoby to dla takiej osoby ryzykowne i zapewne złodziej ksywki zostałby ukarany.
Inaczej widzi to jednak Grzegorz K. „Ojciec”:
– Przypominam sobie, że był niejaki „Mynio”, który też używał ksywy „Kierownik”. On się stylizował na włoskiego gangstera, chodził w białych garniturach i trzymał się blisko „Korka”. Chyba nazywał się Janusz M., ale nie chodzi tu o „Janka” z grupy „Wojtasa”.
Grzegorz K. także ma problem z ksywkami, oficjalnie przypisano mu między innymi: „Ojciec” i „Sołtys”. Ta druga wiąże się z funkcją, jaką pełnił przez cztery lata we wsi Brzózka pod Węgrowem.
Grzegorz K. – zdaje się – nie lubi pseudonimu „Ojciec”. Twierdzi, że nadali mu go funkcjonariusze CBŚ. Jak do tego doszło, opowiada mi za murami aresztu na warszawskiej Białołęce:
– „Wojtas” kiedyś wpisał numer telefonu do mnie jako niby do swojego ojca, żeby policja się nie zorientowała. Ale gdy telefon Wojtka wpadł w ręce CBŚ, dokładnie to sprawdzili i nazwali mnie „Ojciec”.
– On się wypiera, nie wiem czemu, że ma ksywę „Ojciec”. Sam nie używał, ale wszyscy tak na niego mówili – wyjaśnia mi w radomskim areszcie „Koniu” i dodaje: – Chociaż faktem jest, że długo myślałem, że on ma ksywę „Kiełek”. Nie wiedziałem, że to jego nazwisko.
Kwestia pseudonimów Grzegorza K. pojawiła się też w czasie jednej z rozpraw sądowych, które obserwowałem. Zeznając, Andrzej K. stwierdził, że zetknął się także z pseudonimami „Wampir” i „Leśnik”, którymi miał się posługiwać Grzegorz K.
– Słyszałem je w Prokuraturze Okręgowej w Radomiu podczas odtwarzania podsłuchów rozmów telefonicznych Grzegorza K. On sam się tak przedstawił, gdy dzwonił do „Mołka” i odebrał „Pyza”. Wtedy K. powiedział mu, aby „Mołek” zadzwonił do „Wampira”.
Mnogość pseudonimów stosowanych przez poszczególnych przestępców może stanowić problem dla niezorientowanego w gangsterskich kryptonimach. Każdy wie, że domniemany boss „Mokotowa” to Andrzej H., pseudonim „Korek”. Jeśli jednak użyjemy jego drugiego pseudonimu – „Łysy” – sprawa nie będzie już tak oczywista.
Także prawa ręka „Korka”, czyli Zbigniew C., bardziej znany jest jako „Daks” niż pod dawnym pseudonimem „Liszka”.
Niektórzy członkowie gangu mokotowskiego mogli się poszczycić nawet kilkoma pseudonimami. Aby ułatwić lekturę tej książki, przedstawiamy kilkudziesięciu członków „Mokotowa”, a także z grup przestępczych ściśle z nim współpracujących.
█ Andrzej H. – „Korek”, „Łysy”, „Król Mokotowa”
█ Zbigniew C. – „Daks , „Dax”, „Liszka”
█ Wojciech S. – „Kierownik”, „Wojtas”
█ Artur N. – „Arczi”, „Archi”, „Artek”
█ Sebastian L. – „Lepa”
█ Bogusław K. – „Bolo”
█ Marek M. – „Żyd”
█ Janusz M. – „Janek”, „Fasola”, „Jaś Fasola”, „Rodzinny”
█ Grzegorz K. – „Ojciec”, „Sołtys”, „Wampir”, „Leśnik”
█ Janusz M. – „Mynio”, „Kierownik”
█ Krzysztof M. – „Miki”, „Mikus”, „Byku”
█ Krzysztof M. – „Bajbus”
█ Marcin N. – „Suchy”
█ Bartosz W. – „Łysy”, „Bartek”
█ Marcin S. – „Mołek”
█ Piotr Z. – „Skoti”
█ Oskar Z. – „Oskar”, „Maczuga”
█ Piotr Z. – „Nochal”
█ Sławomir K. – „Klama”
█ Andrzej K. – „Koniu”, „Kobyła”, „Jacek”
█ bracia Krzysztof i Robert B. – „Kozły”
█ Paweł S. – „Siwy”
█ Rafał B. – „Bukaciak”, „Grabarz z Konstancina”
█ Mariusz S. – „Marcel”
█ Michał C. – „Czyżyk”
█ Sławomir B. – „Cham”
█ Andrzej W. – „Dony”
█ Robert B. – „Bobi”
█ Tomasz D. – „Baca”
█ Tomasz R. – „Pikus”, „Palec”
█ Łukasz A. – „Łuki”
█ Bogdan J. – „Jagoda”
█ Paweł Ł. – „Bodek”
█ Robert M. – „Ternit”
█ Tomasz R. – „Morgan”, „Rybak”, „Garbaty”, „Edi”
█ Sławomir B. – „Biały”
█ Artur S. – „Czarny”
█ Krzysztof W. – „Śliwa”
█ Mariusz K. – „Kokolino”
█ Leszek Z. – „Zegar”
█ Artur K. – „Baron”
█ Marcin B. – „Marcel”, „Indor”
█ Marcin F. – „Franek”
█ Piotr M. – „Osama”, „Mielcarz”
█ Grzegorz K. – „Kolarz”
█ Roman Ś. – „Globus”
█ Andrzej G. – „Wacia”
█ Albert P. – „Abel”
█ Wojciech F. – „Mały Wojtek”
█ Adam K. – „Kamyk”
█ Maciej S. – „Konik”
█ Krzysztof K. – „Kruszynka”
█ Tomasz P. – „Tomson”
█ Krzysztof K. – „Kucharz”
█ Wojciech S. – „Szela”
█ Krzysztof K. – „Benek”
█ Andrzej Ł. – „Adzia”
█ Ernest W. – „Wara”, „Lord Vader”
█ Anna S. – „Andzia”
█ Piotr S. – „Świr”
█ Rafał M. – „Święty”
█ Norbert D. – „Szlugu”
█ Andrzej S. – „Rocky”
█ Dariusz S. – „Steryd”
█ Artur N. – „Jogi”
█ Jacek P. – „Rowerek”
█ Andrzej D. – „Levis”
█ Artur K. – „Karpiu”
█ Robert G. – „Kurczak”, „KFC”
█ Tomasz L. – „Chińczyk”, „Petarda”
To, rzecz jasna, nie wszystkie osoby powiązane z tą grupą, część z nich w ogóle nie używała pseudonimów. Jednak także znajdą się w tej książce.
ROZDZIAŁ 3
Gangsterska legenda
Wojciech S., znany jako „Wojtas” i „Kierownik”, według śledczych miał kierować na początku lat dwutysięcznych wojną grupy mokotowskiej z innymi gangami w stolicy. Przypisuje mu się także, iż stał na czele komanda śmierci „Mokotowa”, które zajmowało się likwidowaniem niewygodnych dla gangu osób. To on również, zdaniem śledczych, współtworzył owiany ponurą sławą gang obcinaczy palców.
Jednak „Wojtas” stara się mnie przekonać, że w Warszawie nie toczyła się żadna wojna gangów, a osławione komando śmierci jest jedynie mitem:
– To legenda wymyślona przez media – stwierdza krótko.