Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W porachunkach między przestępcami w Warszawie i okolicach przodowały „Pruszków” i „Wołomin”. Jednak prawdziwa wojna gangów wybuchła po ich upadku. Walkę o wpływy podjęli: „Mokotów”, „Mutanci”, gangi „Kikira” i „Szkatuły”, „Żoliborz”, „Wyszków”, „Ożarów”, gang nowodworski nierzadko wspomagani przez przestępców z innych grup przestępczych działających w różnych regionach kraju. Nastał czas trwającej latami wojny gangów. Ta książka to efekt dziennikarskiego śledztwa o niewyjaśnionych mafijnych morderstwach, których zleceniodawcy i wykonawcy nigdy nie doczekali się rozliczenia.
Poznajemy kulisy kilkudziesięciu nierozliczonych zbrodni m in: Mutantów, Wyszkowa, Kikir , Cebera, Wariata, Mrówy, Gamy, Młodego Klepaka, Mokotowa, Klifa, Kiełbasy, Sekuły, Pershinga, Nikosia. Teraz sprawcy wielu z nich stanął się oczywiści. To lektura, która wstrząśnie nie tylko światem przestępczym, ale także policją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
OD AUTORA
Na przełomie wieków w przestępczym półświatku Polski trup słał się gęsto. Niemal każdego dnia media informowały o przestępczych porachunkach. Niewątpliwie w gangsterskich egzekucjach przodowała Warszawa.
„Pruszków” i „Wołomin” zrobiły tu, co swoje. Jednak prawdziwa wojna gangów o wpływy w Warszawie i całej Polsce zaczęła się po upadku tych dwóch dużych organizacji przestępczych. Wówczas na scenę wkroczyły mniej znane dotychczas grupy gangsterskie. O wpływy w stolicy i okolicach walczyli: „Mutanci”, gangi „Kikira” oraz „Szkatuły”, „Żoliborz”, „Wyszków”, „Ożarów”, gang nowodworski i najpotężniejsza z tych grup – „Mokotów”.
Nastał czas trwającej latami wojny gangów. Kształtował się nowy gangsterski porządek Warszawy, a wkrótce także Polski. Nie mogło się obyć bez ofiar.
Nikogo nadmiernie nie dziwiło, że jeden gangster zabijał drugiego. Bandyci załatwiali porachunki bezpośrednio na ulicach, strzelając do siebie z karabinów maszynowych czy też podkładając bomby. Zastanawiała natomiast nieudolność, a niekiedy bierność organów ścigania w wyjaśnianiu tych zbrodni. Choć często do egzekucji dochodziło na oczach wielu świadków, to znaczna część zbrodni nie została nigdy wyjaśniona lub wyjaśniono je pozornie.
Ta książka poświęcona jest niewyjaśnionym mafijnym morderstwom. Egzekucjom, których zleceniodawcy i wykonawcy nigdy nie zostali rozliczeni. Myślę, że wiele z nich udało mi się wyjaśnić. W tej książce ujawniam kulisy kilkudziesięciu dotychczas nierozwikłanych i nierozliczonych zbrodni. Jestem przekonany, że w przypadku wielu z nich – po lekturze „Gangsterskich egzekucji” – sprawcy staną się oczywiści.
„Dla mnie to bomba. Czytam i nie mogę się oderwać. Są momenty, że dreszcze mnie przechodzą. Mimo że znam niektóre sytuacje z życia, bo sam w nich uczestniczyłem…” – napisał do mnie po lekturze fragmentów tej książki jeden ze znanych warszawskich gangsterów.
Ta książka zapewne wstrząśnie nie tylko światem przestępczym, lecz także policją, bowiem ukazuje całą gamę zaniedbań i zaniechań popełnionych przed laty przez śledczych.
Nie ma tu konfabulacji, koloryzowania lub puszczania wodzów fantazji. Są wyłącznie fakty oraz relacje uczestników i świadków opisywanych zdarzeń. W niektórych przypadkach, ze względu na ich bezpieczeństwo, zmieniłem dane i pseudonimy.
Zapraszam do lektury, która być może nie będzie należała do przyjemnych, gdyż wchodzicie Państwo do przedsionka piekła zbrodni. Tu kończą się wszelkie znane nam zasady. Tu normy określa ten, kto ma władzę. A władzę daje zbrodnia.
Janusz Szostak
ROZDZIAŁ 1
Nie ma przyjaźni z gangsterami
Przez wiele lat gang dowodzony przez Sławomira O. „Uchala” bezkarnie terroryzował nadbużański Wyszków. Ten mechanik samochodowy uważał się za właściciela malowniczego mazowieckiego miasteczka. W bandyckiej hierarchii wybił się dzięki znajomościom, jakie zawarł w więzieniu z hersztami „Wołomina”.
Henryk N. „Dziad” także wydawał się zadowolony z tej znajomości: – Jak będzie trzeba, to dzwonię do „Uchala” i przyjeżdżają chłopaki z Wyszkowa w czterdzieści samochodów – zapewniał mnie w czasie apogeum wojny z „Pruszkowem”.
Natomiast „Uchal” chełpił się swego czasu, że jego ludzie rozprawili się z pruszkowskimi gangsterami. Do próby sił miało dojść przed barem Paragraf, naprzeciwko gmachu sądów w alei Solidarności w Warszawie. W konfrontacji rzekomo udział wzięło ponad 200 gangsterów z obu gangów. Górą miał być „Uchal” i jego ekipa. Jednak trudno znaleźć potwierdzenie tej legendy.
– Pierwszy raz o tym słyszę – mówi mi Mariusz K. „Golden”, związany przed laty z „Wołominem” i mocno nieprzychylny „Pruszkowowi”. – Co do rozpędzenia pruszkowiaków, to była taka sytuacja, ale dotyczyła „Salaputa”, wspólnika „Kikira”, który ostrzelał z karabinu maszynowego pruszkowskich. Byli tam na pewno „Pershing” i jego ochrona. To działo się gdzieś w pobliżu „pigalaka”. Niedługo po tym jak „Wariat” wysiadł z samochodu na światłach przy Dworcu Centralnym. Podszedł do auta „Pershinga”, wyjął klamkę i strzelił. Ale zapomniał załadować gnata i lufa była bez naboju. „Pershing” się zesrał i poszli z piskiem opon. „Salaput” wtedy z nim walczył. Ale nie słyszałem, aby byli tam ludzie „Uchala” – mój rozmówca rozwiewa mit o poskromieniu „Pruszkowa” przez „Wyszków”.
Niemniej „Uchal” zbudował swoją legendę. W latach 1996-2003 kierował jedną z najgroźniejszych grup przestępczych w Polsce. Tak przynajmniej ocenili to prokuratura i sąd. Opłacali mu się niemal wszyscy przedsiębiorcy w Wyszkowie i okolicy. Gangster nie krył, że ma w kieszeni miejscową komendę policji oraz prokuraturę. Było to dla wszystkich oczywiste. Informowały o tym media, a gangsterzy i policjanci nadal żyli w doskonałej komitywie. Gang współpracował także z grupami przestępczymi z Łomży i Suwałk. W tym rejonie Polski grupa wyszkowska nie miała konkurencji.
Jednym z filarów gangu „Uchala” był niejaki „Buhaj”. Według moich rozmówców był człowiekiem pozbawionym skrupułów. Mimo tej ułomności charakteru miał przyjaciela – Sławomira K. ps. „Kurzątek”. Wiadomo jednak, że każda przyjaźń przechodzi ciężką próbę, gdy w grę wchodzą pieniądze. Ta tego testu nie wytrzymała.
– Pod koniec 2002 roku Sławek wziął do sprzedania od „Mutantów” kradziony autobus. Chcieli za niego 30 tysięcy dolarów – objaśnia mi szczegóły tego geszeftu Zygmunt, jeden ze starych wołomińskich gangusów. – Pośredniczył w tym Marek D. nazywany Wackiem, który latał z „Mutantami”. „Buhaj” z „Kurzątkiem” wzięli ten autobus w komis. Czas mijał, a oni nie mogli go opchnąć. „Kurzątek” jednak nie chciał dłużej zwlekać z zapłatą dla „Mutantów”. Zamierzał zwrócić im kasę, ale „Buhaj” był odmiennego zdania. I w tym czasie poszedł na leczenie do szpitala psychiatrycznego, bo chciał sobie wyrobić żółte papiery. Ale, jak się później okazało, nie tylko o to mu chodziło. Ja wówczas umówiłem się z „Kurzątkiem” przed hotelem w Wyszkowie. Zadzwoniłem do Sławka, że czekam na niego. Odpowiedział, że będzie za piętnaście minut, tylko jeszcze na chwilę spotka się ze szwagrem „Buhaja”. Ten typ miał ksywkę „Chałapa”. Sławek pojechał na spotkanie z nim. Po piętnastu minutach, gdy nadal go nie było, zadzwoniłem ponownie do niego. Telefon był wyłączony. Pomyślałem, że coś się dzieje. Pojechałem do Warszawy i od tego czasu Sławek już nigdy nie odezwał się do mnie ani do nikogo innego. Ślad po nim zaginął.
Na drugi dzień mój rozmówca zadzwonił do „Buhaja”:
– Co z „Kurzątkiem”, bo nie mogę się do niego dodzwonić?
– Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. – „Buhaj” odebrał telefon w szpitalu.
– Ale chyba go zawinęli „Mutanci”, bo im nie oddał pieniędzy za autobus – łgał wyszkowski gangus, jakby zupełnie nie przejął się losem przyjaciela.
– Nie wiedział, że ja dzwoniłem do Sławka pięć minut przed jego zaginięciem i powiedział mi, że spotyka się ze szwagrem „Buhaja” – zauważa mój informator i dodaje: – Leżąc w szpitalu, „Buhaj” zapewnił sobie alibi. Poświęcił przyjaciela dla paru dolarów. „Mutanci” nie wiedzieli, że „Buhaj” też należy do tego autobusu. Widzisz sam, co ludzie mogą zrobić dla paru groszy. On zarobił na tym autokarze przynajmniej dubla. A dla 45 tysięcy dolarów zakopali przyjaciela. Zawsze łatwiej zabić kogoś, kto się tego nie spodziewa, ufa i podjedzie w każde miejsce, które mu wskażesz. Nie ma wtedy żadnego ryzyka, że coś nie wyjdzie, nie trzeba nadstawiać karku, dokonując napadu na obcą osobę. W podobny sposób pozbyli się innego swojego kumpla, „Miękkiego” – twierdzi mój rozmówca.
Wieczorem 5 lutego 2003 roku Sławomir K. „Miękki” podjechał audi przed swój dom w Rybienku Leśnym. Mężczyzna został zaskoczony przez kilera, który zaszedł go od tyłu i strzelił mu w potylicę. Kolejne pociski trafiły w plecy. Na ratunek nie było szansy. Sprawców tej egzekucji nigdy nie ustalono, choć dla nikogo nie było tajemnicą, iż „Miękki” jest ofiarą porachunków wyszkowskiego świata przestępczego. Mówiło się, że „Miękki” chce przejąć „Wyszków”. To jednak nie miało prawa się udać.
Marek D. ps. „Wacek”, który pośredniczył przy dilu z autobusem „Mutantów”, także nie miał żadnych zasad moralnych. To on miał stać za zleceniem uprowadzenia syna swojego dobrego kolegi Tadeusza W.
– „Wacek” latał dla „Uchala” i „Mutantów” – objaśnia Zygmunt. – On dobrze znał się z ojcem tego chłopaka i go wystawił.
– Siedemnastoletni wówczas Kamil W. był synem właściciela ubojni cieląt w Turzynie i najbogatszego człowieka w powiecie wyszkowskim. Uprowadzono go w nocy z 8 na 9 lipca 2000 roku, gdy wracał z dyskoteki w Brańszczyku. Odwoził z kolegą, również Kamilem, dziewczynę, którą ten poznał na dyskotece. Gdy zostawili ją przed domem i zawrócili do Turzyna, doszło do napadu.
W nocy do rodziny W. w Turzynie przybiegł Kamil Z. Był zdenerwowany, mówił, że jakieś samochody zablokowały im drogę i kilku mężczyzn wyciągnęło Kamila z samochodu, a on zdołał uciec. Około ósmej rano, 9 lipca 2000 roku, ojciec chłopaka odebrał telefon. Męski głos w słuchawce poinformował go, że porywacze mają jego syna i zażądał miliona dolarów okupu.
– To jest mięso, to się psuje. Zbieraj jak najszybciej te pieniądze, bo jak nie, to otrzymasz palec, ucho lub inną część ciała swojego syna – groził bandyta Tadeuszowi W., który po chwili usłyszał także głos swojego syna:
– Tata, ratuj, bo ja dłużej nie wytrzymam! – krzyczał rozpaczliwie Kamil.
Jak się później okazało, chłopaka przetrzymywano w miejscowości Sadoleś koło Węgrowa. Cały czas był skuty łańcuchami i kajdankami, a na głowie miał torbę foliową oklejoną taśmą.
– Ojciec tego Kamila przyjaźnił się z „Wackiem”, „Kikirem”, „Klepakiem” i „Jogim”. Oni na święta zawsze dostawali za darmo wędliny z jego masarni. Organizował im imprezy na swój koszt. Mówili na niego „Cielak”, bo zanim otworzył masarnię, to skupował cielęce skóry i handlował nimi. Skupował je na targach od osób, które handlowały cielęciną. Chciał być kolegą tych gangusów, bo obawiał się, że „Uchal” będzie przysyłał mu ludzi po haracz. Tak się asekurował. Jednak znajomości ze światem przestępczym okazały się dla niego zgubą. Bo przy dzieleniu się jajeczkiem czy przy śledziku z tymi niby-kolegami zawsze był alkohol. A „Cielak” jak się napił, to lubił się chwalić tym, ile zarabia. To tylko podsycało pomysły biesiadników, kombinowali, jak mu odebrać tę kasę – objaśnia Robert, były członek grupy markowskiej, który uczestniczył w tych spotkaniach. – Założenia tych ludzi były proste. Skoro obraca się wśród bandziorów i chce być sztywny [w tym przypadku: trzymający się przestępczych zasad – przyp. red.], to nie pójdzie na policję. No i „Wacek” dogadał się z „Mutantami”, że porwą „Cielakowi” syna. Ale nie powiedzą o tym ani „Kikirowi”, ani „Uchalowi”, bo „Wacek” latał i z „Uchalem”, i z „Mutantami”. Jednak „Cielak” nie był taki charakterny, jak uważano, i na początku poszedł po pomoc do Krzysztofa Rutkowskiego, a ten zgłosił porwanie na policję.
Policja 31 lipca 2000 roku zatrzymała jedenaście osób podejrzanych o udział w porwaniu , a 2 sierpnia Kamil został oswobodzony. Znaleziono go w bagażniku poloneza zostawionego na parkingu w Błoniu. Był związany łańcuchami, skuty kajdankami, na oczach od trzech tygodni miał przepaskę.
– Dobrze, że uwalnialiśmy go w nocy, bo w dzień mógłby oślepnąć – zauważył wówczas komisarz Tadeusz Kaczmarek z mazowieckiej policji.
Kamil był wycieńczony. Porywacze przez tydzień nie dawali siedemnastolatkowi jedzenia. Chłopak miał odparzone nogi i uda, bo, jak zeznał, w trzydziestostopniowym upale musiał się załatwiać w spodnie. Gdy prosił o wodę, kopali go po genitaliach. Od kajdanek miał okaleczone dłonie.
– Porywacze byli tak tępi, że nie potrafili zdjąć chłopakowi kajdanek, bo zgubili kluczyk. Przez ich głupotę i brak wyobraźni o mały włos nie straciłby rąk. Tych ludzi cechowała totalna znieczulica. Nie wiem, czy było to wynikiem ograniczenia umysłowego, ale oni nie mieli empatii do drugiego człowieka. Pewnie w domu otrzymali zimne wychowanie. Dla nich najważniejsze było, aby zdobyć pieniądze za tego dzieciaka. Nieważne, w jakim stanie będzie chłopak. Gdy nieraz słuchałem, jak opowiadali o swoich wyczynach, to wydawało mi się, że koloryzują, ale potem okazywało się, że oni są tacy w rzeczywistości – ocenia Robert.
Za uprowadzenie Kamila W. przed sądem odpowiedziało pięć osób: Mirosław K. „Miron” i jego żona Monika, Marek G., Wiesław K. i Rafał T. „Tołdi”. Skazano ich 6 grudnia 2002 roku na kary od półtora roku w zawieszeniu do piętnastu lat pozbawienia wolności. Najdłuższy wyrok przypadł w udziale „Mironowi”, który dziś jest świadkiem koronnym.
Jednak głównych organizatorów porwania nie udało się posadzić na ławie oskarżonych. Przy okazji tej sprawy cień padł także na Krzysztofa Rutkowskiego. Dwóch uczestników porwania – „Miron” i „Tołdi” – poważnie obciążyło detektywa, twierdząc, że prawdopodobnie współpracował z gangsterami.
– My mieliśmy porywać, a on miał się zajmować sprawami okupu. To od Rutkowskiego wiedzieliśmy, co dzieje się w domu porwanego Kamila W. – twierdził „Tołdi” w rozmowie z TVP Info. Także „Miron” poważnie obciążył detektywa.
Jak twierdzi gangster, w 1999 roku w domu Jacka K. „Młodego Klepaka” z gangu wołomińskiego doszło do współdziałania gangu z Rutkowskim:
– „Omawialiśmy współpracę w zakresie porwań. Została podjęta rozmowa, że po uprowadzeniu przez nas jakichś ludzi będziemy informowali o tym Jacka K., a on będzie przekazywał te informacje Rutkowskiemu” – stwierdził „Miron”. Według niego układ był prosty: detektyw – mając kontakt z porywaczami – będzie dawał znać kidnaperom, aby zwolnili zakładnika, a wtedy odbierze wynagrodzenie od rodziny i podzieli się pieniędzmi z przestępcami.
Jednak Krzysztof Rutkowski stanowczo zaprzeczał tego typu rewelacjom.
– To jest idiota ten „Miron”. Jak poszedł na współpracę z policją i Rutkowskim, to później wygadywał, co mu się tylko wydawało – kwituje jeden z dawnych kompanów Mirosława K.
O relacje „Mirona” z Krzysztofem Rutkowskim pytam Zygmunta ze starego „Wołomina”.
– Na mieście to on był urka [w tym przypadku: chojrak, zabijaka – przyp. aut.]. Zwłaszcza w grupie, z kolegami, znęcał się nad innymi i kozaczył. Szczególnie bywał aktywny, gdy bił słabszego lub niemogącego się bronić. Podobnie jak „Kozioł” albo „Tołdi”. Ale gdy trzeba było za to trochę posiedzieć, to od razu pierwsi szli na współpracę. – Zygmunt surowo ocenia dawnych kolegów. – „Miron” przy tym porwaniu od razu dogadał się z Rutkowskim. A ten dał mu telefon, aby zadzwonił do Jurka B. [„Mutant” vel „Juri” – boss gangu „Mutantów” – przyp. aut.], prosząc go, żeby wypuścili tego chłopaka, to wszystko będzie dobrze. „Mutant” był wtedy z „Kozłem” i Jackiem K. „Kalbarem”, u którego kuzyna w Sadolesiu ten chłopak był więziony. Odpowiedział „Mironowi”, że nie wie, o czym gada, i kazał mu zadzwonić, jak wytrzeźwieje. Jednak powstała panika, bo już było zagrożenie z dwóch stron. Od policji i „Kikira”, który po porwaniu chłopaka dzwonił do „Mutantów” i prosił, żeby pomogli mu znaleźć tych, co porwali syna jego przyjaciela.
– To tak, jakby na mnie podnieśli rękę – tłumaczył Andrzej C. „Kikir”.
Wkrótce tak też się stało. Ludzie „Kikira” wydali na niego wyrok śmierci.
ROZDZIAŁ 2
Śmierć na raty
Andrzej C. „Kikir”, legenda warszawskiego półświatka. Stał na czele grupy markowskiej i podlegali mu także „Mutanci”. Co prawda „Kikir” regularnie siedział w więzieniu, ale często wychodził na przepustki i miał kontakt ze swoimi ludźmi. Gdy porwano Kamila W., był właśnie na wolności. Czuł, że jego ludzie mogą mieć z tym coś wspólnego.
– „Kikir” spotkał się z „Mutantami” przed cmentarzem w Markach – opowiada mi „Golden”. – Byli tam między innymi: „Juri”, „Pikus” i „Cieluś”.
– Macie coś wspólnego z porwaniem tego małolata? – zapytał „Kikir” bez zbędnych wstępów.
– No co ty, Andrzej! Nikt by ciebie w chuja nie walił – odpalił Robert C. „Cieluś”, zwany też Robinsonem.
– To wasza robota? – „Kikir” nie zważał na deklarację „Cielusia”. – Przyznajcie się od razu, to da się to jakoś odkręcić. Nikt nie będzie miał do was żalu. Ale jak się wyda, że to jednak ktoś z was zrobił, to żywcem zakopię na tym cmentarzu – zagroził swoim ludziom.
– Jak wrócili z tej cmentarnej rozmowy, to od razu zawołali tych chłopaków, co do tego porwania byli, i ustalili, że trzeba „Kikira” zlikwidować, bo on ich wszystkich odjebie – twierdzi „Golden”.
– „Kikir” nie przewidział tego, że jego ludzie mogą stanąć przeciwko niemu. Zupełnie się przeliczył – ocenia Jan „Majami” Fabiańczyk, były stołeczny policjant.
Zrozumiał, że jego ludzie go okłamali dopiero wówczas, gdy wkrótce w ręce policji wpadło kilku porywaczy. To przelało czarę goryczy. Andrzej C. wpadł w szał. I to był praktycznie koniec jego gangu.
– Część chłopaków została z „Kikirem”, inni przystali do „Jurija”. U „Kikira” został kret – „Cieluś”. Wyłapywał dla „Mutantów” informacje – zeznawał „Tołdi”.
– „Kozioł” opowiadał, że wówczas zapanowała wśród nich straszna panika, bo „Kikir” o pomoc zwrócił się do „Klepaka” i wszyscy od niego też byli za znalezieniem tych, którzy porwali syna ich kolegi – tłumaczy Zygmunt. – A gdyby wyszło, że „Mutanci” ich okłamali, to od momentu rozmowy przed cmentarzem ich życie było na kartę kredytową. Wiedzieli, że ten debet zaraz się skończy, jeżeli nie wyprzedzą ruchów „Kikira” i go nie odpalą. Skupili się na zorganizowaniu zamachu na niego.
Było wiadomo, że musi polać się krew: – Albo on nas zabije, albo my jego! – stwierdzili rebelianci i postanowili się pozbyć byłego szefa.
W nocy z 23 na 24 września 2000 roku – dzień po tym, jak wyszedł na pięciodniową przepustkę z więzienia w Radomiu – „Kikir” jechał swoim bmw wraz z żoną, za nim renaultem clio podążał Arkadiusz Z., osobisty ochroniarz. Wracali z dyskoteki. Powoli zbliżała się północ, gdy byli niedaleko Emilianowa i zaledwie kilkanaście kilometrów od centrum Warszawy. Nie zwrócili uwagi na wyprzedzający ich samochód terenowy. W chwilę później w ich kierunku padły strzały. Kule poszatkowały oba samochody. „Kikir”, jego żona i ochroniarz zostali ranni. Najpoważniej ucierpiał Andrzej C., który w czasie ataku zamachowców własnym ciałem osłaniał małżonkę. Kule uszkodziły mu tętnicę i żyłę ramienną.
„Poczułem, jak kule rozrywają mi sweter i skórę na klatce piersiowej. Strzelali do mnie chyba z karabinów automatycznych. Nie wiem, kto chciał mnie zabić” – zeznawał „Kikir” przesłuchującym go policjantom.
Tylko błyskawiczna pomoc lekarska i skomplikowana operacja uratowały mu życie. Andrzej C. dochodził do siebie w szpitalu wojskowym przy Szaserów.
Okazuje się, że gangster z Marek miał w tym czasie problemy nie tylko z „Mutantami”. Miesiąc przed atakiem na samochód „Kikira”, na drodze z Wołomina do Duczek, ostrzelano auto Grzegorza K. „Ojca” – gangstera powiązanego w tym czasie z „Dziadem”.
– Wyszedłem z tego bez szwanku – wyjaśnia mi „Ojciec”. – Ale ci kilerzy mieli pecha, bo poznałem, kto do mnie strzelał. Tydzień później „Kikir” wyszedł na przepustkę i spotkał się ze mną. Wymyślił tłumaczenie godne Nagrody Nobla. Powiedział, że to on kazał mnie postraszyć, bo działo się to w czasie, gdy „Mutanci” narzucili haracz na Janusza Ch. za to, że wiedział, iż „Dziad” chciał odpalić „Kikira”, a Janusz go nie ostrzegł. I za to miał ponieść karę.
– Mocno skomplikowane – zauważam.
Było to tak, że koło domu „Kikira” znaleziono ładunek wybuchowy – dwa pociski armatnie zakopane przy drodze w Markach. Nieopodal w busie siedzieli Cezary L. „Ślepy” oraz Janusz Ch. – obaj powiązani z Henrykiem N. „Dziadem” – czekali, aby dać znać, gdy „Kikir” będzie wracał do domu. Wtedy „Długopis” miał zdetonować bombę. Andrzej C. miał zginąć, gdyż popierał Czesława K. „Cebera” w sporze z „Dziadem”.
W lokalu, który „Ślepy” prowadził w Wołominie, pojawił się pewnego dnia „Ceber” i oznajmił, że zamierza zabrać z lombardu „Dziada” zdeponowane tam pieniądze i otworzyć własny biznes.
– „Ceber” planował uruchomić swój kantor oraz lombard i wycofał pieniądze zainwestowane w biznes z „Dziadem”. Heniek bał się, że straci klientów w swoim lombardzie. Co było równoznaczne z wyrokiem na „Cebera” – mówił mi o tym Grzegorz K. „Ojciec” w książce „Komando śmierci”.
„Ceber” domagał się także od „Ślepego” i Janusza Ch. zabrania swojej kasy włożonej do lombardu „Dziada” i przyniesienia do jego, który rzekomo otwiera razem z żoną Stanisława K.
– Im to się jednak nie spodobało. Z tą wiadomością, którą usłyszeli od Cześka, pobiegli od razu do „Dziada”. Panika była duża. Zapadła decyzja o eliminacji „Cebera” – mówi Zygmunt, który był świadkiem tej rozmowy.
Wszystkich jednak zaskoczyło, że interesy z „Ceberem” chce robić, przez swoją żonę, Stanisław K.
– Ze Staśkiem nie było kontaktu, ponieważ siedział i nikt nie wiedział, jakie jest jego zdanie na ten temat – dodaje Zygmunt. – Przed zamknięciem Stasiek prowadził już kantor i zostawił lokal, a jego żona twierdziła, że „Ceber” tylko od niej go wynajął. A ona i Stasiek nie są jego wspólnikami w tym biznesie. To było końcem działalności i życia „Cebera”.
„Cebera” w tym sporze z „Dziadem” wspierali „Kikir” i „Salaput”. Dlatego Henryk N. dedykował „Kikirowi” dwa pociski armatnie. Ale Janusz Ch. i „Ślepy” zostali tego wieczoru wylegitymowani przez policyjny patrol. Zatem odpuszczono sobie zamach. Jednak pozostawiono pociski zakopane przy drodze. Ze względu na to, że były zakopywane w nocy, zamachowcy zostawili wiele śladów, które rano dostrzegli ludzie „Kikira”. Szybko zorientowali się, że coś jest zakopane w pobliżu domu ich bossa.
– Te pociski zobaczył Wiesiek „Krawiec” – wyjaśnia Zygmunt. „Markowscy” gangsterzy zgłosili to na policję. Wezwano saperów, którzy rozbroili ładunek.
– Szybko skojarzono, kto stoi za próbą zamachu, że to robota „Dziada”. Wtedy naprawdę zaczęto się bać „Dziada” i jego ludzi. Bo wcześniej to się śmieli z niego, że to węglarz i gołębiarz. Bo co z niego za bandyta, jak nie latał z giwerą po mieście i nic nie ukradł, a jego największym przestępstwem był handel spirytusem, który sprowadzał „Wariat”. Dopiero wtedy docenili „Dziada” także inni. Jednak niektórzy nadal nie wierzyli, że „Dziad” ma takie jaja – zauważa chłodno Zygmunt.
Andrzej C. od początku domyślał się, że może to być robota „Dziada”. Potwierdziła to informacja, którą dostał od policji, że w pobliżu parkował samochód, którym kierował Cezary L. Tego wieczoru już nie żył. Rzekomo torturował go „Fragles”, któremu wyznał, że był z nim Janusz H. Do uprowadzenia i śmierci Cezarego L. jeszcze wrócimy.
Tymczasem zapadła decyzja o porwaniu Janusza Ch. „Kikir” był wściekły, że ten nie powiedział mu o bombie, choć przez wiele lat się przyjaźnili. Zatem wyrok był przesądzony i nie przewidywano od niego odwołania. Jednak mareccy gangsterzy nie chcieli od razu zabić Janusza Ch. Planowali go najpierw okraść, bo było z czego. Niechybnie potem poszedłby do piachu. Ale „Kikir” nie zdążył w pełni zrealizować tego planu.
– Wywieźli Janusza do lasu i pobili, a gdy go wypuszczali, to jeszcze przecięli mu ścięgna nożem nad piętą, aby go upokorzyć. Była to wspólna akcja ludzi „Kikira” oraz „Klepaka”. Janka wydzwonił „Rudy” od „Klepaka”. Jak podjechał mercedesem, to już na niego czekali wołomińscy z „Mutantami”. Zabrali mu samochód i narzucili 50 tysięcy dolarów kary. Gdy Janusz wrócił ze szpitala po zszyciu nogi, była 23.00. Zadzwonił do mnie i do mojego wspólnika Staśka K. Pojechaliśmy do Janka i gdy wracałem od niego, około pierwszej w nocy, zajechał mi drogę polonez, a jeden z pasażerów zaczął do mnie strzelać. Ta akcja była zorganizowana na szybko i nie zdążyli się nawet przebrać, zamaskować. Byli w tych samych ubraniach, w jakich widziałem ich rano. Tylko kominiarki włożyli. Wrzuciłem wsteczny, długie światła i cofałem się tak szybko, jak się dało. Uderzyłem samochodem w jakąś barierę, wyskoczyłem na drogę i wtedy w światłach mojego auta zobaczyłem, kim są napastnicy. Od razu był przypał, bo przeżyłem, a oni byli pewni, że zginę – snuje opowieść „Ojciec”.
– Zdaje się, że mniej więcej w tym czasie „Kikir” trafił do szpitala przy Szaserów po ostrzelaniu jego bmw. Niektórzy twierdzili, że za tym zamachem stał pan. Motyw by się znalazł.
– Istniała taka wersja i byłem w kręgu podejrzewanych. Mogłem mieć powód po tym, jak usiłowano mnie zabić. Ale ja tego nie zrobiłem.
– Jak zatem potoczyły się wypadki po nieudanym zamachu na pana?
– Wtedy „Klepak” i „Rudy” uderzyli o pomoc do „Kikira” i nakłaniali go, aby wziął to na siebie. Było to w tym samym czasie, gdy Andrzejowi C. ostrzelali bmw, a on trafił do szpitala przy Szaserów. „Kikir” poprosił, aby go tam odwiedził mój wspólnik Stasiek K. Tłumaczył mu, że tylko chciał mnie postraszyć, bo wiedział, że jak ja ze Staśkiem przyjechałem do Janka, to Janek nie będzie płacił „Kikirowi” żadnych pieniędzy. Wtedy „Kikir” usłyszał jeszcze od Staśka, że muszą oddać Jankowi mercedesa i wtedy będziemy kwita. Andrzej obiecał, że zaraz „Mutanci” oddadzą to auto. I rzeczywiście postawili je na stacji benzynowej i powiedzieli nam, gdzie jest do odebrania. „Kikir” zgodził się na to tylko dlatego, że ja mu kiedyś życie uratowałem. No to byliśmy już kwita – objaśnia Grzegorz K. „Ojciec”
– To mocno pogmatwana historia – zauważam, usiłując ogarnąć niemal filmową opowieść „Ojca”.
– No fakt. Te bzdury, co on opowiadał, Stasiek nagrywał na dyktafon, żeby potem puścić tę rozmowę „Klepakowi”. W tej sprawie jest istotne to, o czym już mówiliśmy, że gdy „Kikir” został ostrzelany, to mnie jako pierwszego typował na zamachowca. Nikt wtedy nie brał pod uwagę „Mutantów”. Po tej strzelaninie „Mutanci” od razu odwiedzili go w szpitalu, on im zakomunikował, że mnie podejrzewa o ten zamach. Bardzo im wówczas ulżyło.
Ta sytuacja mocno zmyliła „Kikira”, w konsekwencji tego nie zdążył wyzdrowieć – 20 października zastrzelono go w sali oddziału chirurgicznego. Już wcześniej podejmowano takie próby, lecz zamachowcy przychodzili po czasie widzeń i nie byli wpuszczani przez pielęgniarki na oddział. Pojawiały się także budzące grozę pomysły, aby do sali, w której leży boss grupy mareckiej, wrzucić granaty.
W końcu sprawy w swoje ręce postanowił wziąć Ukrainiec Albert Juriowicz P. „Alik”. Był to znany płatny zabójca wcześniej związany z lubelskim gangiem „Pierza”. Za to zlecenie zażądał rzekomo 100 tysięcy złotych. „Mutanci” zorganizowali zrzutkę na kilera, jednak udało im się zebrać tylko 30 tysięcy.
„Alik” przyszedł do szpitala około 21.00. Wszedł do środka pewnym krokiem przez główne wejście. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikt go nie zatrzymywał, mimo że godziny widzeń dawno minęły, ponieważ kiler był przebrany za księdza. Szedł prosto do celu, w kierunku sali numer 10. Andrzej C. leżał w niej sam. Ponoć gdy kiler stanął w drzwiach, to „Kikir” usiłował schować się pod łóżko. Egzekutor oddał do niego co najmniej sześć strzałów. Kule rozerwały żołądek, serce i płuca. Tymczasem mafijny cyngiel spokojnie wyszedł ze szpitala.
W notatce, którą na miejscu zbrodni sporządził jeden z policjantów, czytamy: „Ochroniarz zaprowadził nas na oddział chirurgii do sali numer 10, gdzie między łóżkami na brzuchu leżał mężczyzna z widocznymi ranami postrzałowymi w górnej partii pleców. Ustaliłem, że denatem jest pacjent szpitala Andrzej C., syn Waldemara, urodzony 26 listopada 1960 roku”.
Za miesiąc „Kikir” miał obchodzić 40. urodziny.
– Gdyby Andrzej nie próbował walczyć ze wszystkimi, toby się zorientował, że jego własna ekipa chciała go zabić za to, że szuka porywaczy Kamila – twierdzi „Ojciec”. – Gdyby nie pochytrzył się na tego mercedesa Janka, to pewnie miałby podpowiedziane, kto porwał tego chłopaka. Bo my wiedzieliśmy, że to „Mutanci” zrobili. „Tołdi” mówił swojemu wujkowi Władkowi K., który był naszym wspólnikiem, że wozi do Sadolesia żarcie, a tam trzymają tego chłopaka. Mówił też, że „Kikira” ostrzelali i chcą go dobić w szpitalu. Te grupy w tamtym czasie były ze sobą powiązane. Jednak nie każdy zasługiwał, aby go ostrzec przed wrogiem. Po ostrzelaniu mojego samochodu nikt „Kikirowi” nie zamierzał drugi raz ratować życia. I właśnie od tej pory żył na debecie. Czekaliśmy, jak długo to potrwa. „Klepak” z „Rudym” po tej akcji z „Kikirem” zostali sami. Wiedzieli, że nie mogą już liczyć na pomoc „Mutantów” – dodaje „Ojciec”.
– W obawie, że za strzelanie do mnie może być odwet, podjęli decyzję, że muszą odpalić Staśka K., bo mieszkał w Wołominie i był związany z „Dziadem”. Na Wołominie dużo ludzi zwracało się do niego o pomoc, co nie podobało się „Klepakowi” i „Rudemu” – „Ojciec” objaśnia kulisy gangsterskich porachunków.
Było grudniowe popołudnie 2000 roku, kiedy Stanisław K. podjechał pod swój dom w Wołominie. Był bardzo ostrożny. Nigdy nie zatrzymywał się, gdy pod sklepem naprzeciwko jego domu stał jakikolwiek samochód lub kręcił się ktoś podejrzany. Tego dnia stracił czujność i podjechał. Gdy otwierała się automatyczna brama jego posesji, ze stojącego pod Żabką samochodu wyskoczyło dwóch kilerów. Zaczęli strzelać do auta K. Mężczyzna był osaczony – mógł jechać jedynie do przodu. Egzekutorzy wbiegli za nim na podwórko. Dalej nie miał już dokąd uciekać. Uderzył samochodem w dom. Słysząc hałas, z okna domu wyjrzała żona Stanisława K. Widziała kilerów dobiegających do auta męża i jak padł martwy, trafiony kulami zamachowców.
– Od tej pory „Klepak” stał się bardzo elektryczny [ostrożny – przyp. aut.], gdyż w Wołominie został Tomek D. „Daca”, pasierb Staśka. A ten nie uchodził za normalnego. Nieraz po pijanemu strzelał do ludzi od „Klepaka” – opowiada Zygmunt. – Stasiek zawsze go wyciągał z kłopotów i załatwiał wszystko tak, żeby nie było konsekwencji. Mówił, że chłopak ma problemy z głową po trepanacji czaszki. Gdy Staśka już nie było, to Tomek najpierw jednemu typowi na siłowni w Wołominie strzelił w stopę, to jakoś zostało załagodzone. Ale wkrótce mocno się rozbrykał. Gdy dwóch ochroniarzy wyrzuciło go z baru, poszedł do domu po broń. Wrócił i zaczął strzelać. Postrzelił jednego. Tego już nie dało się załagodzić i „Daca” wylądował w areszcie. Jednak biegli uznali, że był niepoczytalny i dostał tylko dwa lata. Tyle, co na sankcji przesiedział.
„Daca” miał między innymi na koncie udział w wielu brutalnych napadach na konwojentów. Był związany z „Mokotowem”, a 19 maja 2018 roku brał rzekomo udział w rozkmince [próbie rozwiązania jakichś problemów – przyp. aut.] grupy mokotowskiej z czeczeńską mafią w Pruszkowie. Jest oskarżony w procesie gangu obcinaczy palców.
Wróćmy jednak do egzekucji wykonanej na „Kikirze”. Jego morderca także niedługo cieszył się życiem.
19 kwietnia 2001 roku na ulicę Olbrachta, na warszawskiej Woli, przyjechał rowerem kiler. Niejednokrotnie bywał tu prywatnie. Tym razem miał wykonać egzekucję na „Aliku”, mordercy „Kikira”.
Ukrainiec wyszedł na spacer ze swoim psem. Gdy szedł ulicą Olbrachta, pojawił się przy nim rowerzysta, który niespodziewanie wyciągnął broń, oddał dziesięć strzałów, po czym zakręcił szybko pedałami i odjechał.
– „Alik” był związany z „Mutantami” i oni po zabójstwie „Kikira” zwariowali, licząc, że przejmą Warszawę i będą rządzić – wyjawia „Obuch”, były mokotowski gangster. – Chcieli wejść na Ursynów. „Alik” zaczął się prężyć do „Korka” przez telefon. Ale ten grzecznie go poprosił, żeby „Mutanci” dali sobie spokój i odpuścili Ursynów. Byłem przy tej rozmowie i widziałem, jak Andrzej się wkurwił, gdy usłyszał od „Alika”, że nie wie, z kim rozmawia, i jego czas się skończył.
– Od tej chwili żyjesz na kredyt, ciesz się każdym następnym dniem, bo to długo nie potrwa – nakręcał się ukraiński kiler. I to było jego największym nieszczęściem, gdyż obraził i zlekceważył potężnego przeciwnika. Po tej rozmowie od razu było zebranie mokotowskich gangusów.
– Kto zna tego ruskiego kutasa? – padło pytanie. – Popytajcie o niego na mieście.
Okazało się, że „Alika” znał jeden z późniejszych liderów młodego „Mokotowa”. Ukrainiec często przychodził do knajpy, w której pracowała jego dziewczyna.
– Jeżdżę tam po nią i często widuję tego „Alika”, co z „Mutantami” lata.
– No to wyczapujesz go [zastrzelisz – przyp. aut.]. – Młody gangster dostał bojowe zadanie.
– Była to jego pierwsza robota, tak zwana firmówka. Ale nie miał sam tego robić. Dostał za kompana swojego dobrego kumpla. Od rozmowy „Korka” z „Alikiem” nie minęły dwa tygodnie. Dali im sprzęt i kasę jako premię. Pojechali na akcję na rowerach. O mały włos zostaliby uwaleni przy tej robocie. Bo gdy „Alik” wyszedł na spacer z psem i zobaczył, że ci dwaj pedałują w jego stronę, to wyczuł zagrożenie i zaczął się ostrzeliwać – relacjonuje „Obuch”, jakby przy tym był. – Po tej robocie tych dwóch zaczęło brać zlecenia za kasę. Oddychali pełną piersią, gdyż wtedy dopuszczono ich do Andrzeja. To zabójstwo ustawiło jednego z nich wysoko w hierarchii „Mokotowa”. Poczuł się wtedy bogiem, że to on był tym, który ustalił, gdzie szukać „Alika”, i go odpalił. Wszyscy po tej akcji byli dowartościowani. Wtedy także było powiedziane, że gdy kogokolwiek z naszych porwą i będą chcieli okupu, to za nikogo nie płacimy, ale go pomścimy. Jeśli nawet go nie wypuszczą, to chłopaki zemszczą się za kolegę.
W ten sposób ukraiński kiler uniknął oficjalnych zarzutów zabójstwa Andrzeja C. „Kikira”.
Wydawało się, że w wyjaśnieniu tej zbrodni pomogą, znani nam już z porwania Kamila W., Mirosław K. „Miron”, który został świadkiem koronnym, oraz Rafał T. „Tołdi”, tak zwana sześćdziesiątka [mały świadek koronny – przyp. aut.]. To oni opowiedzieli śledczym, kto i dlaczego zlecił zabójstwo Andrzeja C., a kto był kilerem. Na podstawie ich zeznań prokuratura oskarżyła: Jerzego B. „Jurija” vel „Mutanta”, Wojciecha Ć. „Ćwiarę”, Marka K. „Muła”, Krzysztofa B. „Kozła”, Adama S. oraz „Tołdiego”.
Zdaniem śledczych Adam S. kierował samochodem, z którego strzelano do „Kikira” na trasie z Wyszkowa do Warszawy. Strzelać mieli „Jurij” oraz „Alik”, który – wynajęty między innymi przez „Jurija”, „Ćwiarę” i „Muła” – poszedł do szpitala i zastrzelił Andrzeja C.
Jednak zdaniem sądu nie było dowodów na to, aby członkowie gangu „Mutantów” mieli związek z zabójstwem Andrzeja C. „Kikira”. Zatem wszyscy oskarżeni zostali uniewinnieni.
Egzekucja „Kikira” to splot wielu wydarzeń wywołanych porwaniem siedemnastoletniego Kamila W., co pociągnęło za sobą lawinę innych incydentów, z których część zakończyła się śmiercią ich uczestników. „Kikir” i Stanisław K. nie byli jedynymi.
ROZDZIAŁ 3
Bombowe porachunki
W tym czasie na stałe do arsenału stołecznych gangsterów wchodziły bomby. Był to nader skuteczny oręż w ogarniającej Warszawę wojnie gangów. Nie zawsze jednak udało się w pełni osiągnąć planowany cel.
Jednym z głośniejszych zamachów była próba likwidacji Zygmunta R. „Bola”, jednego z pruszkowskich bossów. Tak informował o tym „Express Wieczorny”: „W bloku przy ulicy Ostrobramskiej 78 w Warszawie eksplodowała bomba podłożona pod mieszkanie Zygmunta R., znanego jako Bolo, lidera grupy pruszkowskiej. Ranny mężczyzna trafił do szpitala. W wyniku eksplozji zniszczeniu uległy trzy piętra bloku, frontowa ściana klatki schodowej, winda i dziewięć mieszkań, w tym mieszkanie Zygmunta R. Był to pierwszy w stolicy zamach bombowy, który mógł spowodować śmierć niewinnych osób”.
Do eksplozji doszło w lutym 1995 roku.
„Bolo” został potraktowany ładunkiem wybuchowym przymocowanym do klamki. Gdy chciał otworzyć drzwi, detonacja wdmuchnęła go do mieszkania, a drzwi ustrzegły od śmierci. Doleciał chyba do łazienki. Pozostała energia wybuchu wywaliła ścianę elewacyjną na poszczególnych piętrach – wspominał jeden z mieszkańców osiedla. – Widziałem na własne oczy, jak ściana się najpierw wydęła, potem buchnął szary kurz w gęstych kłębach, a dopiero potem dotarło do mnie, że słyszę wybuch, który o mało nie wywalił mi szyb. Bo mieszkam prawie naprzeciwko.
– Tam bombę podłożył Czarek D. „Młody Dreszcz” z Pawłem D. „Długopisem”. To był człowiek, który założył też bombę u „Cebera” w Markach oraz w Multi Pubie na Saskiej Kępie – mówi mój informator. – Było to jedno z ulubionych miejsc spotkań pruszkowiaków. Początkowo o zamach podejrzewano Wojciecha K. „Kiełbasę”, ale za tym stali „Młody Dreszcz” z „Dziadem” i „Wariatem”, który obsesyjnie polował na „Pershinga”.
„Wariat” wysłał do Multi Pubu „Długopisa”, aby podłożył tam bombę. Ładunek, który zainstalowano w przewodzie wentylacyjnym, miał zostać zdetonowany po przyjeździe pruszkowskiego bossa. Jednak tego dnia „Pershing” nie pojawił się na śniadaniu. Zaś zamachowcy zostali zmyleni, gdyż jeden z gangsterów przyjechał na Saską Kępę samochodem „Pershinga”. Gdy nastąpiła eksplozja, na głowy gangsterów grających w bilard zwalił się sufit. Nikt jednak nie zginął ani nie odniósł poważniejszych obrażeń.
– Bomba na Saskiej Kępie też była założona, żeby pozbyć się rywali. Pewnie tak by się stało, gdyby „Długopis” potrafił przewidzieć, że pocisk wpuszczony w komin wentylacyjny nie opuści się do samej podłogi, tylko zawiśnie na wysokości sufitu. Dlatego eksplozja wywołana w momencie przybycia potencjalnych ofiar nie spowodowała u nich żadnych obrażeń. Pocisk wybuchł nad ich głowami. Przeżyli jak Hitler, któremu życie uratowały fart i gruby stół. – Zygmunt ucieka się do historycznych porównań, przywołując zamach na Adolfa Hitlera z 20 lipca 1944 roku w Kwaterze Głównej Wehrmachtu w Wilczym Szańcu. Tam jednak zginęły cztery osoby, w Multi Pubie nikt.
– „Długopis” dopiero po wybuchu ocenił, gdzie popełnił błąd. Ale to nie był zawodowiec, który znał się na wybuchach. Nie potrafił przewidzieć, jakie będą zniszczenia. On się uczył na swoich nieudanych eksplozjach – wyjaśnia mój rozmówca. – W tamtym czasie za większością wybuchów stał „Długopis”, który robił też bomby dla Karola S.
„Długopis” nie doczekał sędziwego wieku. Zastrzelono go 26 marca 2001 roku w Sulejówku obok baru Kubuś. Sprawcy zwabili go w to miejsce, a następnie zastrzelili z bliskiej odległości. W tej sprawie policjanci z Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw zatrzymali w 2018 roku czterdziestoczteroletniego Rafała S. i trzydziestosiedmioletnią Annę C.
Wróćmy jednak do zamachu na „Bola”, zwanego niekiedy „Kabanem”.
– Co było motywem tego zamachu? – pytam byłego współpracownika Henryka N. „Dziada”.
– Bomba była podłożona za złoto, które „Bolo” dostał na przechowanie od Jacka D. „Dreszcza”, ojca Czarka. To było trzy i pół kilograma. Potem rozpowiadali razem z „Parasolem”, że to Czarek zabił ojca i jego wspólnika. Mówili też, że to „Masa”, „Kiełbasa” i Wojciech P. mieli mieć to złoto, co było nieprawdą. To „Bolo” z „Parasolem” zawinęli złoto i mieli motyw, by zabić „Dreszcza”. Wykorzystali to, że młody był z ojcem w konflikcie. Gdy zginął Jacek, to pruszkowscy zaczęli rozpowiadać, że Czarek zabił własnego ojca i żeby „Kiełbasa” z „Masą” rozliczyli się z Czarkiem. I że nawet Jackowi pomnika nie postawili. Dlatego Czarek tak się mścił na „Bolu” i z „Pruszkowa” przyszedł do „Dziada”, żeby u niego latać i aby Heniek pomógł mu odebrać to złoto.
Do tych kwestii odniósł się także Jarosław Sokołowski „Masa” w protokole z przesłuchania 14 lipca 2000 roku: „W grupie dochodziło do konfliktów pomiędzy Dreszczami, ponieważ Jacek krótko trzymał Czarka, nas traktował jak kolegów, a jego cały czas jak niechcianego syna, który musi być mu w pełni podporządkowany. Ośmieszał go przy grupie, nie pozwalał mu na robienie różnych rzeczy bez pozwolenia, złamał mu charakter. W konsekwencji Czarek odłączył się od grupy i poszedł do grupy Henryka N. Początkowo ukrywał, że jest w grupie Dziada, dopiero po śmierci ojca przestał się z tym ukrywać. Jacek D. został zastrzelony na klatce schodowej w bloku, w którym mieszkał. Nie pamiętam, kiedy to było. Początkowo nie było wiadomo, kto zastrzelił Jacka D. Potem różne osoby zebrały informacje, żeby wykryć zabójcę. Żona Jacka pieniądze i złoto przekazała przy mnie Kiełbasie, był przy tym Czarek. Kiełbasa powiedział mu, że nic nie dostanie, ponieważ nie należy mu się, bo zgodnie z wolą ojca pieniądze są na operację dla dziewięcioletniego Tomka, syna Jacka. Pieniądze i złoto zapakowane były w torbę foliową, nie wiem, ile tego było, ponieważ Kiełbasa nie powiedział mi. Pieniądze Jacka były też u Wojtka P. (…)”.
– Wtedy bomba była najlepszą walką, bo można było ją założyć w nocy i nikt nic o tym nie wiedział, a kilerzy czuli się bezpiecznie. – Zygmunt nie ma wątpliwości. – Lepiej niż wziąć klamkę i strzelać.
– Jak zdobywaliście ładunki wybuchowe?
– W prosty sposób. Wystarczył wykrywacz metalu i trochę znajomości historii, gdzie były walki podczas II wojny światowej. „Długopis” jeździł z wykrywaczem w okolice Pułtuska i tam bez problemu znajdował pociski moździerzowe, w których potem nawiercał otwór i wkładał zapalnik, i bomba była gotowa.
– Miał jakiś specjalny warsztat?
– Większość pocisków, które były założone przez „Długopisa”, była wiercona w garażu „Dziada”, który znajdował się obok jego domu. To może się wydawać nieprawdopodobne, ale tak było. Ja widziałem, jak oni wiercą w pociskach. Dla „Cebera” zrobili ładunek z dwóch pocisków. Jeden wiercił wiertarką, a drugi stał obok i polewał wodą z butelki, aby studzić metal, bo w tych pociskach był bardzo twardy. „Długopis” wiercił, a „Ślepy” polewał wodą.
Tak było też przed założeniem dwóch pocisków moździerzowych u Czesława K. „Cebera” 13 marca 1995 roku w jego domu w Markach.
– Czemu „Ceber” miał się pożegnać z życiem? – pytam Zygmunta.
– Heniek postanowił, że pozbędzie się Cześka, gdyż zaczął być jego wrogiem, i to niebezpiecznym, a jeszcze chciał robić konkurencję „Dziadowi”. Pół kilometra od lombardu Heńka, w Ząbkach, na ulicy Skorupki, postanowił otworzyć kantor i lombard wspólnie z żoną Staśka K., który akurat siedział.
Według mojego rozmówcy przed założeniem bomby w domu „Cebera” „Dziad” kazał swojemu synowi Pawłowi N. „Mrówie” wybić szybę w domu „Cebera”, aby potem otworzyć okno. Chodziło o to, żeby „Długopis” ze „Ślepym” mogli założyć przy drzwiach przygotowane wcześniej pociski.
– Ja widziałem, jak wiercą w pociskach. Zrobili ładunek z dwóch pocisków. „Długopis” je zawiózł do domu, który należał do „Cebera”. Tam uwiązał drut od ładunku do drzwi i powstała pułapka. Gdy Czesiek otworzył drzwi, to nastąpił wybuch. To była prosta konstrukcja bomby i detonatora – twierdzi Zygmunt.
– Po włożeniu urządzenia w szparę w drzwiach działało na wzór pułapki na myszy. Baterię z zapalnikiem łączyły dwa przewody. Po otworzeniu drzwi wpadała ta pułapka i zwierało przewody. To było proste jak konstrukcja cepa.
„Dziad” wiedział, jak działa „Ceber” i co zrobi, gdy dowie się, że ktoś przy tym domu się kręcił. Dlatego przestrzegł „Mrówę”, by sam poszedł wybić szybę, aby nie było żadnych świadków.
Historia domu, w którym miała znaleźć się bomba, jest znamienna dla interesów, jakie prowadzili „Dziad” z „Ceberem”. Ów dom obaj przejęli za długi, które sami sprowokowali. Pożyczyli właścicielowi posesji pieniądze pod jego zastaw. Wiedzieli od początku, na co jest mu potrzebna gotówka. Był to handlarz ze Stadionu Dziesięciolecia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki