Otchłań grzechu - Janusz Szostak - ebook + audiobook + książka

Otchłań grzechu ebook

Janusz Szostak

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fabularny debiut Janusza Szostaka!

Dziennikarz śledczy Michał Rajski otrzymuje zlecenie odnalezienia sprawców napadu i uprowadzenia wielkopolskiego biznesmena. Ślady prowadzą do Gdańska. Reporter trafia na trop przerażającej historii rodziny znanych trójmiejskich jubilerów, którą ku zagładzie prowadzi piękna i bezwzględna Izabella. Rajski rusza w pościg za prawdą. Łańcuch dramatycznych zdarzeń oraz wspomnienia mrocznej przeszłości odsłaniają szokującą tajemnicę. „Otchłań grzechu” to thriller nasycony zbrodnią, pożądaniem, nikczemnością, seksem i złem pod każdą niemal postacią. To opowieść o ludziach, którzy urodzili się, by czynić zło. I zło prowadzi ich do upadku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 445

Oceny
3,9 (33 oceny)
12
13
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Recenzent

Dobrze spędzony czas

Dobrze się słucha. Treść ciekawa Polecam.
10
DorotaRybitwa1

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawie napisana. Niesamowita fascynacja kobietą.
00

Popularność




Prolog

Mizerny promyk słońca przedostał się przez okno nawy i przeciął strużką światła granitową posadzkę bazyliki. Opustoszała mroczna świątynia o świcie zionęła chłodem. Majestatyczna budowla podkreślała swym surowym wnętrzem doskonałość i wszechmoc Stwórcy. Miliony modlitw, próśb i błagań wznoszonych do Boga i zapamiętanych przez wyniosłe wnętrze. Radość i rozpacz, skrucha i pycha, dziękczynienie i świętokradztwo. Wszystko przez wieki zapisane w tych murach. Sacrum, które przyciąga i odpycha jednocześnie i jest niepojętą tajemnicą, nadludzką siłą, wzbudzającą strach i fascynację. Odrzucającą wszystko, co grzeszne, niepowołane, powszednie…

Zatrzymał się na środku świątyni owładnięty grzesznymi myślami. Pogrążając się w nich, stawał się słaby, uległy, zrezygnowany. Osaczony złem, czuł, jak poddaje się, kapituluje. Atak złych myśli sprawił, że chciał krzyczeć, wyć na cały głos, by usłyszał go Bóg. Szukał ratunku, odpowiedzi na dręczące pytania, pragnął rozwiać wątpliwości, a może nawet walczyć ze zniewoleniem, które nieustannie niszczyło go od środka, jakby wgryzało się w jego duszę dzień po dniu niczym natrętne robactwo.

Sam nie miał na tyle siły, by podjąć walkę. Przyszedł szukać pomocy, wsparcia, wskazówek. Dotąd był taki, jak wielu innych ludzi, którzy widzą monumentalne mury świątyń, ich piękne wnętrza, duchownych, ale nie dostrzegają w nich Boga i nie potrzebują go. Tak im się przynajmniej wydaje. Bo do czego im Bóg, który widzi każdy zły uczynek, każdą plugawą intencję, pokusę, słabość. Po co im świadek grzesznych czynów, myśli i zaniedbań. Słabości i występki trzeba trzymać w głębokim ukryciu. Dopóki dobry Bóg nie stanie się ostatnią deską ratunku. Zanim władzy nie przejmie szatan.

Uniósł głowę wysoko, ku figurze Zbawiciela cierpiącego na krzyżu.

– Jezu miłosierny, ratuj mnie, wybaw, bo pogrążam się w ciemnościach! – echo odbiło od ścian świątyni głos rozpaczy.

Jeszcze na dobre nie wygasł krzyk uwięziony w romańskich murach, gdy poczuł ciepło na swoim ramieniu. Odwrócił się. Stał przed nim przygarbiony zakonnik o ostrych rysach twarzy. Jego ciepłe spojrzenie otulało niczym ramiona, w szarych zmęczonych oczach zobaczył bezgraniczne zrozumienie.

– Jak mogę ci pomóc, synu? – duchowny zapytał nieco ochryple, niskim, kojącym głosem.

– Przychodzę tu, bo nikt nie jest w stanie mi pomóc. Jestem zrozpaczony. Ojcze, dotarłem na skraj opętania. To siła, której nie potrafię się oprzeć. Zniewala mnie, obezwładnia, zakłada na mnie jarzmo, z którego sam się nie wyzwolę. Czuję, że ona kradnie moją duszę. Pomóż mi, błagam – patrzył z nadzieją na zakonnika.

– Kim ona jest? – zapytał zakonnik.

– Kobietą, za którą zmierzam, która sprawia, że staję się jej niewolnikiem. To Izabella – wyszeptał.

Słysząc to imię, duchowny spochmurniał.

– Ona posiada ducha Jezabel – zawyrokował szybko i pospiesznie dodał: – To jeden z najbardziej wulgarnych i zwodniczych duchów w szatańskiej hierarchii.

– Czy to właśnie ona była żoną króla… Achaba? – z trudem wydobył z pamięci biblijną postać.

– Tak, to najbardziej czarny kobiecy charakter w Biblii. Pamiętaj, ta kobieta użyje seksu oraz zmysłowości, by cię uwieść i kontrolować. Jednak nie będzie miała nad tobą władzy, jeżeli cię nie uwiedzie. Ale kuszenie to jej siła, ona jest mistrzynią uwodzenia.

– To prawda, ojcze, ulegam jej…

– Ta kobieta ukryje potworną brzydotę pod złudnym pięknem i fałszywą zmysłowością. Ona będzie karmić cię komplementami. Będzie ci schlebiać, sprawi, że poczujesz się wyjątkowo dobrze w jej towarzystwie. Zawładnie tobą, by stworzyć związek dusz. Okręci wokół twojej szyi sznur, a ty nawet tego nie zauważysz. Będziesz jedynie słyszał pochlebstwa i czułe słówka. Powie ci, że nikt nie rozumie cię tak dobrze jak ona. Z łatwością uzależni cię od siebie, usidli, podporządkuje i powiedzie na potępienie.

– Nie ma w niej żadnych uczuć, nie ma miłości? Nie ma żadnych pozytywnych cech? – nie dowierzał i łudził się jeszcze, szukając w złej reputacji jakichś jaśniejszych stron. – A może nie jest aż tak mroczna, a zło, które niesie, nie jest do końca oczywiste?

– Pamiętaj, że rozkosze miłości są kuszące, lecz ulotne, a jej zasadzki i udręki odsłania dopiero upływający czas. Pamiętaj, że duch Jezabel wykorzysta przewagę nad wszystkimi twoimi słabościami i ułomnościami. Sprawi, że nie będziesz potrafił bez niej żyć. Zapragniesz jej, by zdobyć to, o czym marzysz. Jej demoniczna moc wyssie z ciebie życie i sprawi, że zechcesz jedynie poddać się i odpuścić. Ulec jej, lecz wtedy stoczysz się w otchłań.

– Dlaczego jest w niej tyle zła?

– Ta kobieta została wychowana przez matkę i podobnie jak jej rodzicielka nienawidzi mężczyzn. Nęci ich, rozkochuje, ale nikomu nie daje miłości. Wszystko, co od niej otrzymasz, to ból i dewiacje. Duch rozpusty, który sprzeda siebie i ciebie. Dla osiągnięcia celu będzie się prostytuować. Jest rozwiązła i niepohamowana, gdy pragnie zaspokoić swoje pragnienia, żądzę władzy, kontroli, pozycji, bogactwa, wpływu i prestiżu. Nigdy nie jest wierna w relacjach, słowach i czynach. Jeśli złapiesz się na jej przynętę i zakochasz w niej, twoja głowa zostanie rozerwana. Ty zostaniesz stracony. Pismo Święte głosi: „Bo dołem głębokim jest nierządnica, a obca kobieta ciasną studnią. Zaiste, czai się jak rabuś, wśród ludzi pomnaża niewiernych”. Właśnie Jezabel jest tą obcą kobietą! – zagrzmiał zakonnik, jakby chciał w ten sposób przepędzić demonicznego ducha. – Ale Jezabel to jednocześnie wojownik, który nie poddaje się łatwo. Na pewno nie pokona jej i nie wystraszy krzyk.

– Jak się przed nią bronić? – zapytał gasnącym głosem, skulony w sobie dygotał, niemal łkając.

Zakonnik obserwował ze spokojem, jak jego ciało drżało w konwulsyjnych spazmach, a twarz wykrzywiał przerażający grymas. Podszedł i pochylił się nad nim.

– Posłuchaj, najważniejsze jest unikanie jakichkolwiek osobistych relacji z tą kobietą. Bowiem ona ma w sobie ducha Jezabel. A ten jest wyjątkowo niebezpieczny, gdyż łączy się z osobowością opętanego człowieka i trudno się go pozbyć. Módl się i uciekaj od niej. Bo jej duch pożera ludzi niczym korniki drewno.

Obudził się w środku nocy cały spocony, cuchnął strachem. Był przerażony i zdezorientowany. Niepewnie rozejrzał się wokół. Znajdował się w swoim mieszkaniu, w swoim pokoju, w swoim łóżku. Czuł jednak, że nie jest już sobą.

Część 1. 1993 rok

Część 1 1993 rok

Rozdział 1

Siedziała na wilgotnej od rosy ziemi, oparta o drzewo. Sponiewierana. Z jej opuchniętych ust sączyła się strużka krwi. Nie czuła jednak bólu. Paraliżowały ją strach, wstyd i poczucie bezsilności. W ciągu kilku godzin opuściła bez własnej woli beztroski dotychczas świat, w którym była radosną dziewczyną. Tamta Weronika zniknęła na zawsze. Teraz chciała umrzeć, ukarać siebie za to, co się stało.

Trafiła do świata, o którego istnieniu nie zdawała sobie dotąd sprawy. Znalazła się wśród ludzi, których wolałaby nigdy nie poznać. Poniżona, wykorzystana, opuszczona, zbrukana. Łkała, tłumiąc w sobie cichy szloch. Bojąc się, że jej płacz i słabość zachęcą ich do dalszej przemocy. Że wyzwolą w jej oprawcach pokłady dzikiego pożądania, chorej mieszanki obleśnej lubieżności i nienawiści.

Byli pijani, co tylko wzmagało w nich agresję i łapczywość w zaspokajaniu popędu. Zabawiali się nią około trzech, czterech godzin. Wszyscy. Sześciu. Gdy tylko ich spotkała obok kawiarni na przystani, czuła, że będą kłopoty. Ale dziewczęca naiwność i wiara w ludzi były silniejsze niż złe przeczucia. Ten wysoki brunet, na którego inni mówili Sergio, wydał jej się bardzo miły i szarmancki. Taki przystojniak. To właśnie on zaprosił ją do domku nad jeziorem.

– Posłuchamy muzyki, potańczymy – zwodził. – Miło będzie, zobaczysz.

A jej nie zapaliła się w głowie nawet ostrzegawcza lampka, że jest za mało par, by tańczyć… Uległa urokowi, dała się omamić. Gdy byli już w domku kempingowym, szybko zrozumiała, że wpadła w pułapkę, w sidła, że potrzask się zamknął. Na odwrót nie miała już szansy. To nie mogło dobrze się skończyć.

Zaraz za progiem Sergio przestał być miły. Pierwszy uderzył ją w twarz i rozerwał bluzkę. Przycisnął do ściany, blokując z tyłu ręce, nogami przytrzymał jej nogi tak, że nie mogła się ruszyć. Zaczęła płakać, ale on, nie zważając na to, całował ją po szyi, po twarzy, próbował wślizgnąć się językiem w jej usta. Nie dała rady się bronić, trzymał ją zbyt mocno. Był silny. Wziął jej dłoń i włożył sobie w rozporek. Poczuła, jak jego członek rośnie. Chciała się wyswobodzić, wyrwać dłoń z jego krocza. Wtedy kopnął ją w brzuch i rzucił na tapczan.

– Zrobimy to szybko. Ściągaj szmaty! Nie będziemy tracić czasu.

Gdy prosiła, by zostawili ją w spokoju, Sergio tylko się zaśmiał.

– Wszystko w swoim czasie, maleńka!

Potem zaczął się makabryczny seksualny maraton. Zmieniali się co chwilę, ale pierwszy zaczął Sergio. I to właśnie on dowodził tą bandycką orgią.

– Odbijany! – darł się, gdy któryś z jego kompanów za długo sobie dogadzał.

A w tle tej szatańskiej zabawy rozbrzmiewała muzyka odtwarzana z przenośnego radiomagnetofonu. Piosenki zlewały jej się w głowie w jedną muzyczną magmę. Nie była w stanie rejestrować, czego słuchają i o czym rozmawiają. I tak naprawdę to nie był jej problem. Nie chciała pamiętać niczego z tej nocy. Jednak utkwił jej w głowie nostalgiczny głos Boba Marleya, który pocieszał, że wkrótce będzie lepiej.

No, woman, no cry No, woman, no cry. ‘Ere, little darlin’, don’t shed no tears: No, woman, no cry…

Tę piosenkę Sergio odtwarzał z błazeńską lubością co kilkanaście minut. Wyraźnie go to bawiło.

Kpili z niej, poniżali.

– Nie miałaś dotąd chłopa, a teraz masz od razu sześciu. Widzisz, jakie cię spotkało szczęście – ślinił się tłusty blondyn, gdy zorientował się, że do tej pory była jeszcze dziewicą.

Chociaż akurat jemu jednemu przez całą noc na dobre nie stanął i widać było, że bardzo go to męczy. Starał się odwrócić sytuację, ale bez skutku. Nadmierne pożądanie i alkohol totalnie go paraliżowały.

Jego kumple robili z nią wszystko, co im tylko przyszło do głowy. Plugawili nieprzerwanie i z nieposkromioną radością. Najpierw próbowała walczyć, ale co może wątła nastolatka wobec sześciu silnych, młodych mężczyzn? Bezwolna poddała się swoim oprawcom, czekając na kres permanentnego gwałtu. Cały czas miała nadzieję, że puszczą ją wolną. W swojej naiwności nie brała po uwagę innej ewentualności. Jednak straciła wiarę, gdy jeden z nich wprost zapytał kumpli:

– Co zrobimy z tym małym kurwiszonem? Kamień do szyi i do jeziora?

Pewnie by tak zrobili, gdyby nie drobny chłopak, który jako jedyny z nich wydawał się być cokolwiek zmieszany całą sytuacją. Co i tak nie przeszkadzało mu kilkakrotnie ją zgwałcić.

– W to mnie nie mieszajcie! – zaoponował niespodziewanie ostro. – Gwałt to gwałt, ale nie zabójstwo. Nie mam zamiaru zgnić w kryminale.

– Uspokój się, Norbert! – Sergio starał się zapanować nad sytuacją. – Spuści się ją do jeziora jak gówno w sedesie, i będzie po sprawie. Bo jak nie, to poleci na policję i jest po nas. Koniec wolności, kolego, jak nic. Koniec!

– Kurwa, co ty pierdolisz, Sergiusz?! – odezwał się nieco gburowaty, mocno zbudowany facet. – Co innego wyruchać, a co innego zabić laskę. Ja też się na to nie piszę. Przecież ona nas nie wyda, będzie się bała, że właśnie wtedy zajebiemy ją na śmierć.

– Jak nas zakapuje, to nie będzie już okazji zajebać – wymamrotał pucołowaty blondyn, któremu akurat oskarżenie o gwałt nie groziło. Choć zapewne wolałby w tej kwestii dołączyć do kolegów.

Słuchała tego niemal obojętnie, jakby rozmowa oprawców nie dotyczyła jej życia. Tak jak słucha się audycji w radiu lub rozmowy zza cienkiej ściany. Strach paraliżował ją tak mocno, że nie była nawet w stanie reagować na to, co dzieje się wokół niej. Poddała się biegowi zdarzeń.

Nagle poczuła silne szarpnięcie za włosy.

– Wypierdalaj i zapomnij, że tu byłaś, że nas widziałaś! – komenderował Sergio. – Pamiętaj, bo inaczej po ciebie wrócimy. Chcesz tego?

Nie musiał pytać. Z trudem pozbierała swoje ubrania. Wyszła nago przed domek, potykając się na nierównych schodach. Chciała biec, uciec z tego miejsca jak najszybciej. Ale nie mogła, nie miała siły, była jak sparaliżowana. Krok po kroku, pomału oddalała się od domu swoich dręczycieli.

Usiadła pod drzewem na mchu wilgotnym od porannej rosy. Oparła się o pień i głęboko oddychała. Łapała rozbiegane myśli w całość. Co ma robić? Czy powiedzieć matce? Jak z tym żyć? Nie znajdowała odpowiedzi.

Nad jeziorem unosiła się mgła. Wokół panowała koszmarna cisza przerywana od czasu do czasu dobiegającymi z oddali krzykami żurawi.

Nagle tuż za sobą usłyszała trzask pękającej gałązki. Piekło jeszcze się nie skończyło. Stał nad nią w rozkroku, złapał za szyję i przygniótł kolanem do drzewa. Teraz znów była kompletnie bezradna. Przyglądał jej się w ciszy przez kilkanaście sekund. Wyczuwała w szarówce poranka jego podniecenie, chociaż starał się udawać obojętność. Na pewno teraz miał erekcję. Wiedziała, że chce jej dotknąć. I że tym razem zrobi to, na co czekał całą noc.

– Teraz jesteśmy kwita – rzucił na odchodne obleśny blondas i poczłapał w stronę domku swoich kumpli. Spełniony i zadowolony.

Mgła zaczęła opadać na jezioro i poranne słońce oświetliło koniuszki drzew. Krzyk ptaków narastał z każdą chwilą. Dzień budził się do życia.

Tej nocy skończyła 16 lat.

Rozdział 2

Michał Rajski zatrzymał się na środku holu Hotelu Rzymskiego w Poznaniu. Ten 30-letni wysoki brunet był tu nie po raz pierwszy. Dziennikarz znał ten hotel niemal tak dobrze jak własne mieszkanie. Jednak w tym momencie wydawał się nieco zagubiony. Nie mógł się zdecydować, czy najpierw załatwić sprawy meldunkowe, czy też skorzystać z hotelowej restauracji. Głód – jak zwykle – okazał się silniejszy. Meldunek może poczekać, pokój zarezerwował jeszcze przed wyjazdem z Warszawy. Najbliższe spotkanie miał za trzy godziny. Mógł zatem spokojnie oddać się konsumpcji. Zamówił żurek i kurczaka w miodzie, a do tego lekkie piwo regionalne.

Między jednym a drugim daniem sięgnął po leżącą na stoliku obok lokalną gazetę. „Nowe wątki afery korupcyjnej w policji” – krzyczał tłustym drukiem tytuł. Przejrzał pobieżnie artykuł, choć wiedział, że nie dowie się niczego nowego. Nie miał żadnych wątpliwości, że był to zaplanowany zamach na policję. Przygotowany starannie przez ludzi z establishmentu politycznego i gospodarczego, którzy umiejętnie wykorzystali do tego niektóre media.

Rajski wpadł na trop tej intrygi przed kilkoma dniami. Wiele wskazywało na to, że stał za nią Marcin Sielawa, znany miejscowy biznesmen. Dziś niemal powszechnie szanowany, lecz przed wieloma laty łączony ze światem przestępczym.

– Jeździłem z Sielawą do Niemiec kilka lat temu, jak zaczynał ten swój biznes – opowiadał reporterowi jeden z jego poznańskich informatorów. – To był taki bazarowy handel wódką, kawą i papierosami. Bywało, że wracaliśmy z Niemiec nyską i mieliśmy ją całą, pod dach, napchaną workami z markami.

To były proste dile. Jednak wkrótce Sielawa miał się stać królem handlu w całym kraju. Na początku postawił na import niedostępnych wówczas w Polsce komputerów marki Amstrad i Spectrum oraz sprzętu RTV. W gigantycznych ilościach sprowadzał też spirytus. Jak opowiadali wtajemniczeni, budował biznesowe imperium ze swoistym nowobogackim fasonem.

– Potrafił wsiąść do najnowszego mercedesa i jeździć po ulicach Poznania w poszukiwaniu pracowników do swojej firmy – relacjonował rozmówca, z którym Michał Rajski spotkał się wieczorem w restauracji hotelu Mercure. – Gdy zobaczył na ulicy na przykład nobliwie wyglądającego mężczyznę, zatrzymywał się i pytał:

– Gdzie pan pracuje?

– Jestem profesorem na Uniwersytecie Poznańskim.

– A ile pan zarabia?

– Tyle a tyle.

– To od jutra dam panu pięć razy więcej.

Tak skompletował znaczną część kadry.

Rajski przyglądał się badawczo swojemu rozmówcy. Starszy od niego o kilkanaście lat, szpakowaty, nienagannie ubrany mężczyzna sprawiał wrażenie wiarygodnego źródła informacji.

– Skąd pan to wszystko wie? – zapytał, odstawiając filiżankę niedopitej kawy.

– To ja jestem tym profesorem – mężczyzna spuścił wzrok na blat kawiarnianego stolika. – Wtedy dokonałem złego wyboru, ale dziś nie mam jak się z tego wycofać. Sprawy zaszły zbyt daleko, a Sielawa to mściwy osobnik. Do tego mocny, co pokazuje choćby sprawa tej niby-korupcji w policji.

– A nie było jej? – Rajski przez moment pożałował, że zadał to pytanie.

– Panie redaktorze, bardzo pana szanuję i cenię pańskie pismo za odwagę i niezależność. Nie przyszłoby mi do głowy kontaktować się z panem i ponosić ryzyko takiego spotkania, gdybym nie miał pewności, że podziela pan moją ocenę tej sprawy. Ta afera jest szyta grubymi nićmi. Zaś mój szef, przykro mi to mówić, jest gangsterem i hochsztaplerem. To właśnie on za tym wszystkim stoi. Od pewnego czasu Sielawą mocno interesował się Wydział do walki z Przestępczością Gospodarczą. Ta afera z korupcją to zemsta mojego szefa na dociekliwych policjantach. Za chwilę muszę wyjść. Pod stolikiem znajdzie pan teczkę. Proszę ją zabrać. Są w niej dokumenty, które nie powinny pozostawiać żadnych wątpliwości, kto w tej sprawie stoi po złej stronie mocy. Gdyby chciał się pan ze mną kontaktować, proszę więcej do mnie nie dzwonić. Niech pan zostawi informację na poste restante na poczcie przy placu Wiosny Ludów. Na nazwisko Jakub Głowacki.

Po chwili wstał i bez pożegnania odszedł od stolika. Rajski, na moment jakby oderwany od rzeczywistości, pogrążył się w myślach. Miał ochotę od razu przetrząsnąć zawartość teczki zostawionej przez profesora. Co na pewno nie byłoby działaniem rozsądnym. Zresztą za kilkanaście minut zaplanował spotkanie z kolejnym informatorem. Zatem z przeglądaniem dokumentów musi nieco się wstrzymać.

Aby skrócić czas oczekiwania na rozmówcę, a także – nie ukrywajmy – ze względu na porę kolacji, której nigdy nie omijał, zamówił carpaccio z łososia z kaparami.

Dziennikarz wiele sobie obiecywał po spotkaniu z Mariuszem Czarskim, redaktorem naczelnym popularnego tygodnika „Prosto z Mostu”. Wyglądało na to, że także on podpadł Sielawie.

Czarski bardzo chętnie zgodził się na spotkanie z Michałem Rajskim, który w rozmowie telefonicznej wyczuł, że szef „Prosto z Mostu” jest wystraszony. To wrażenie potwierdziło się także podczas bezpośredniej rozmowy. Kilka dni wcześniej tygodnik Czarskiego zamieścił artykuł o firmie Sielawy i jej mętnych powiązaniach z Posen Bank. Tego samego dnia redaktor Czarski otrzymał ochronę BOR-u.

Właśnie w towarzystwie dwóch agentów wkroczył do restauracyjnego baru. Michał i Czarski nie spotkali się nigdy wcześniej, jednak ten drugi od razu podszedł do właściwego stolika. Jego ochroniarze usiedli przy barze, nic nie zamawiając. Czarski ograniczył się do butelki gruzińskiej wody Nabeghlavi.

– Były pogróżki i próby nacisku ze strony Sielawy, byśmy zaniechali publikacji materiałów na temat jego firmy – mówił ściszonym głosem. – Najpierw ograniczano się jedynie do telefonów do redakcji. Potem różne znane osobistości przekazywały mi ostrzeżenia bezpośrednio. Wprost grożono, że mogę zostać pocięty nożem jak pewien celnik, który im podpadł.

– I stąd ta ochrona? – Rajski niemal niewidocznym ruchem głowy wskazał na osiłków przy barze.

– Tak się złożyło, że informacje o pogróżkach dotarły do ministra spraw wewnętrznych i otrzymałem ochronę – Mariusz Czarski zaciągnął się papierosem i kontynuował: – Był też taki przypadek, że podczas spotkania z jednym z ambasadorów do restauracji, w której rozmawialiśmy, wszedł Sielawa z kilkoma gorylami. Ostentacyjnie dawali do zrozumienia, że chcą mnie zastraszyć. Na tym się jednak nie skończyło. Gdy zobaczyli, że się ich nie boję, zaczęli wywierać na mnie inną presję. Sielawa, mimo swojego gangsterskiego rodowodu, a może dzięki niemu, ma mocne przełożenie na sfery polityczne. I właśnie dzięki temu wywołał ostatnio tę rzekomą aferę korupcyjną w policji.

Spotkanie z Czarskim z pozoru niewiele wniosło do dziennikarskiego śledztwa, jakie od kilku dni prowadził Michał Rajski. Jednak utwierdziło go w przekonaniu, że ma do czynienia z nieobliczalnym i potężnym przeciwnikiem. Pojął to, zwłaszcza gdy Mariusz Czarski powiedział przy pożegnaniu:

– Nie dalej jak wczoraj spotkałem się z jednym z najważniejszych polityków w Polsce, niech pan nawet nie pyta z kim. I tak nie powiem. Wprost dał mi do zrozumienia, bym więcej nie pisał o interesach Sielawy. To wyjątkowo niebezpieczny człowiek. Wszędzie ma oczy, uszy i ręce. Tu również.

Po wyjściu Czarskiego i jego obstawy Rajski postanowił wracać do swojego hotelu. Mógł skorzystać z jednej z taksówek wyczekujących na pasażerów przed budynkiem. Zdecydował się jednak na spacer. Był ciepły wieczór i uznał, że krótka przechadzka przed snem na pewno mu nie zaszkodzi. Był nawet tego pewien. Wyruszył zatem spacerkiem z ulicy Roosevelta na Marcinkowskiego zadowolony z dnia, który zmierzał ku końcowi. Mimo niemal wiosennej aury ulice były już prawie puste. Tylko od strony dworca kolejowego dało się zauważyć wracających do domu nielicznych podróżnych.

W powietrzu wyraźnie czuć było wiosnę. Rajski wiele razy się zastanawiał, skąd bierze się ta specyficzna woń zwiastująca nadejście jego ulubionej pory roku. Był to zapach, który zawsze uderzał mu do głowy. Niczym alkohol. I wiele w tym prawdy, gdyż geosminy wydzielane przez bakterie glebowe należą do grupy alkoholi. Właśnie wiosną czuć je bardzo intensywnie. Zatem wiosna, niczym alkohol, zaszumiała Rajskiemu w głowie. Co zapewne sprawiło, iż nieco stracił wrodzoną czujność.

Dziennikarz mijał właśnie park Mickiewicza i zbliżał się do ponurego gmachu Zamku Cesarskiego, gdy usłyszał za sobą ciężkie kroki. Nie musiał się odwracać, by stwierdzić, że podążają za nim dwie osoby. Dwaj mężczyźni. Mocniej ścisnął rączkę teczki i nieco przyspieszył kroku. Jak na złość na ulicy nie było żadnych przechodniów. Jedynie od czasu do czasu przemknęło jakieś spóźnione auto. A i latarnie świeciły wyjątkowo anemicznie. „Ach ci poznaniacy, nawet na oświetleniu ulic próbują zaoszczędzić” – zirytował się w myślach.

Szedł ulicą Święty Marcin, niemal czując już za sobą ich oddechy. Pospiesznie minął ciemną bryłę zamku. Zawsze czuł się w tym miejscu nieswojo. Był już prawie na wysokości hotelu Lech, gdy dostał silne uderzenie w głowę. Nie powinien być zaskoczony, tego akurat mógł się spodziewać, i to od momentu przyjazdu do Poznania. Ale o tym już nie zdążył pomyśleć. Osunął się na chodnik.

Gdy się ocknął, ujrzał nad sobą dziewczęcą twarz.

– Nic panu nie jest? – pytała szczupła nastolatka o wylęknionym wzroku.

Wyglądała na taką, która bardziej od niego potrzebuje pomocy.

– Nie, nic mi nie jest – wymamrotał niepewnie, szukając czegoś wokół siebie.

Niestety, po teczce nie było śladu.

Gdy Rajski wchodził z dziewczyną do hotelu, recepcjonistka spojrzała na niego niemal jak na pedofila, chociaż nocował tu nie pierwszy raz i wszyscy wiedzieli, czym się zajmuje. Nigdy też nikt nie zauważył, by sprowadzał na noc panienki. Recepcjonistka tym bardziej była więc zaskoczona, widząc, jak znany jej dziennikarz wprowadza do hotelu nastolatkę z widocznymi na ciele i ubraniu śladami przemocy. Sam zresztą wyglądał niewiele lepiej. Z głowy sączyła mu się krew, miał sfatygowane ubranie. Uprzedził jej pytania:

– Tej dziewczynie stała się krzywda, musi tu dziś przenocować. Chciałbym wynająć dla niej pokój.

– Niestety, nie mamy żadnego wolnego – z wyczuwalną nutą triumfu zakomunikowała kobieta.

– Trudno, będzie nocować u mnie – zadecydował Rajski. – Poprosimy apteczkę do pokoju.

Recepcjonistka zamilkła. Wiedziała, że niewiele wskóra, mimo że regulamin hotelowy zabraniał przyjmowania niezameldowanych gości po godzinie 22. Sytuacja była dwuznaczna. Jednak Michał Rajski zupełnie się nad tym nie zastanawiał. Nie zamierzał zostawić nocą na niezbyt bezpiecznej poznańskiej ulicy dziewczyny, którą – jak wszystko na to wskazuje – spotkało w tym dniu nieszczęście.

Recepcjonistka też podejrzewała, że stało się coś złego. Nawet przez moment pomyślała o wezwaniu policji. Ale czy to w końcu jej sprawa? Hotelowy personel musi być dyskretny, a nie nadgorliwy. Ponadto dziennikarz wynajął dwupokojowe studio, zatem mogą spać w oddzielnych pokojach. Faktycznie – lepiej, by ta mała nie włóczyła się sama po ulicach.

*

Miała na imię Weronika. Tylko tyle mu o sobie powiedziała. I nie zanosiło się na to, by sytuacja miała się zmienić. Uparcie milczała, gdy pytał, kto ją skrzywdził, bo akurat tego nie dało się ukryć – cierpienie wołało z niej całej. Miała je wypisane na twarzy i całym ciele.

Gdy znalazła go na ulicy, pomyślała, że nieszczęścia jednak się przyciągają. A i ona zapewne nie przyszłaby z nim do hotelu, gdyby nie wydał się jej niemal taką samą ofiarą złego losu jak ona. Nie obawiała się go. Czuła strach przed przyszłością. Bała się, że nie potrafi żyć po tym, co się stało.

Mówił do niej jak dobry wujek. Ale zupełnie nie zwracała uwagi na jego słowa. Słyszała tylko ciepły, niski głos. Był kojący, uspokajał ją, wyciszał ból. Słuchała go – nic nie rozumiejąc – siedząc w kucki na kanapie. W końcu bezwiednie oparła głowę o poduszkę. Michał okrył Weronikę kołdrą i poszedł do łazienki. Pod czaszką nadal czuł przeszywający ból, choć udało mu się zatamować krew. Ogólnie jednak nie wyglądał najlepiej. Tylko sen mógł wyprowadzić go z obecnego, kiepskiego stanu.

Prawie już zasypiał, gdy zaświergotał dzwonek telefonu. Niechętnie podniósł słuchawkę.

– Masz coś, co należy do nas – zabrzmiał sznaps baryton.

– Nie wiem, o czym mówisz, człowieku. Daj spać i sam się wyśpij – odpowiedział, siląc się na hardość.

– To śpij. A jutro widzimy się na Owocowej. O jedenastej. Nie zapomnij – dodał tajemniczy rozmówca i rozłączył się.

Michał Rajski nie miał wątpliwości, z czyjego polecenia był ten telefon. Na Owocowej mieściła się siedziba Selwex Inc. Dobrze wiedział, czego od niego chcą. Teczka, którą zabrali mu godzinę temu, była pusta. Zanim opuścił hotel Mercure, przezornie wszedł do toalety i wszystkie papiery wetknął za pasek spodni. Jednak na dłuższą metę nie była to dobra kryjówka. Ubrał się i zjechał windą na parter, by zdeponować dokumenty w hotelowym sejfie. Wrócił na górę z poczuciem, że teraz może już zasnąć snem sprawiedliwego. Rzucił jeszcze okiem na Weronikę. Wyglądała, jakby męczyły ją koszmary.

Rozdział 3

Marian Pieczarski od kilku dni niemal nie wychodził ze swojego skromnego mieszkania na poznańskich Winogradach. Czuł się niczym skopany pies. Tak, właśnie jak pies. Bo psem był przecież przez lata służby, najpierw w milicji, a potem w policji. Niczego się przez ten czas nie dorobił, poza spółdzielczym M3, którego wyposażenie stanowiły zdezelowane meble sprzed dwóch dekad. Od kiedy odeszła od niego żona z córką, zupełnie nie dbał o wystrój i porządek swojego lokum. Nie miał na to ani czasu, ani chęci. Wcześniej zresztą też.

W pewnym momencie zupełnie już stracił kontakt z rodziną. Wciąż przesiadywał w pracy. Po 20 godzin na dobę, z krótką przerwą na sen. Z telefonami wyrywającymi o czwartej rano, bo znów strzelanina, trupy, gwałty, rozboje, a potem ściganie przestępców w białych kołnierzykach. Żona kompletnie tego nie rozumiała. A córka nie miała ojca, którego tak bardzo wówczas potrzebowała. Wtedy stracił bezpowrotnie obie. I ich zaufanie. Nie sprawdził się w roli męża i ojca. Co do tego nie miał wątpliwości. Nawet nie szukał dla siebie usprawiedliwienia. Była to cena, jaką zapłacił za swoją pasję, którą była praca w policji.

Żyło się intensywnie. Taka służba. Nikt nie pytał o należności za nadgodziny. Czasem padało się na pysk, ale nie narzekał. Policyjna robota go nakręcała. To był jego świat.

A teraz się kończył i wygląda na to, że nigdy już nie wróci. Wszystko za sprawą spreparowanych zarzutów korupcyjnych opisanych w artykule „Gazety Porannej”.

Od ponad tygodnia Pieczarski pozostawał zawieszony w czynnościach służbowych. Co gorsza, przylgnęła do niego łatka skorumpowanego gliniarza. Nie wiedział, jak się ma przed tym bronić. Czy pomoże mu w tym dziennikarz, z którym wieczorem umówił się w Cafe Głos? Tego nie był pewien i nie liczył na zbyt wiele. Jednak musiał coś robić. Nie mógł bezczynnie czekać, aż go całkowicie odstrzelą, zepchną na margines.

On, gliniarz z krwi i kości, wzorzec uczciwości i bezkompromisowości w walce z przestępcami, został posądzony o sprzedanie swoich zasad i honoru. Nie mógł tego tak zostawić. Poza tym – co miałby dalej robić w życiu? Był urodzonym gliną. Musiał tropić, ścigać i łapać przestępców.

*

Obecne kłopoty Pieczarskiego zaczęły się około trzech lat wcześniej. Właśnie wtedy Sielawa sprowadził z Holandii transport spirytusu o wartości około miliona dolarów. Były to czasy, gdy na towar brakowało magazynów, więc biznesmen wynajął stadion i zastawił całą płytę boiska skrzynkami z holenderskim spirytusem.

Z tytułu tego importu był winien Urzędowi Celnemu w Szczecinie cło i podatek obrotowy na łączną sumę 70 miliardów ówczesnych złotych. Na taką też kwotę wystawił weksle, które obiecał wykupić w ciągu miesiąca. Wiarygodność tych wierzytelności potwierdził zarząd państwowego kombinatu Polska Stal, co nastąpiło na wniosek prezesa rady nadzorczej, senatora Adama Nachalnego. Weksle poręczyła także spółka Euroboss należąca do żony senatora, z którą Sielawa od dawna prowadził wspólne interesy.

Mimo że termin spłaty minął, Sielawa nie wykupił weksli. Wszystkiemu miało być winne zatrucie pokarmowe, które rzekomo dopadło go pod Pniewami. Biznesmen twierdził, że jechał z walizką pełną pieniędzy do Szczecina, by rozliczyć się z urzędem celnym. Po drodze dopadła go jednak biegunka. W tej sytuacji zaparkował swojego mercedesa klasy S pod motelem i pobiegł do toalety.

– Gdy wróciłem, szyba była wybita, a z tylnego siedzenia zniknęła teczka z pieniędzmi – relacjonował wówczas Pieczarskiemu, który prowadził dochodzenie.

Chociaż sprawa od początku wzbudzała podejrzenia i widać było, że jest nieudolnie ustawiona, prokuratura umorzyła postępowanie, argumentując, że Sielawa spłaciłby swoje zobowiązania, gdyby nie został okradziony. Poza tym on sam zarzekał się, że ma zamiar to zrobić… w bliżej nieokreślonej przyszłości. Wcześniej jednak do wykupienia weksli został zmuszony kombinat Polska Stal, który zapłacił za nie wraz z odsetkami ponad 90 miliardów ówczesnych złotych.

Marian Pieczarski nie zamierzał jednak odpuszczać. Doprowadził do tego, że prokuratura wydała komornikowi nakaz zajęcia mienia wszystkich członków zarządu kombinatu Polska Stal, co miało stanowić zabezpieczenie strat, jakie kombinat poniósł w związku z poręczeniem weksli Sielawy. Tymczasem senator Nachalny w oświadczeniu przekazanym mediom stwierdził, że sprawa ma podłoże polityczne i wiąże się ze zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi. W polityce był już jednak skończony i wkrótce po przegranych wyborach na dobre wycofał się z działalności publicznej. Pieczarski wiedział, że Nachalny nadal pracuje dla Sielawy.

*

Michał Rajski przebudził się za kwadrans dziewiąta. Zsunął nogi z łóżka nie do końca świadomy, gdzie jest i co tu robi. Niemal śpiąc, powlókł się do łazienki. Gdy stamtąd wychodził, ze zdziwieniem spostrzegł, że łóżko Weroniki jest puste. Nie było jej też w drugim pokoju ani na balkonie. Przez moment zwątpił w uczciwość dziewczyny i sprawdził nawet swój portfel. Niczego nie brakowało. „Pewnie zeszła na śniadanie” – pomyślał i poszedł pod prysznic.

Stojąc w strumieniu gorącej wody, planował dzisiejszy dzień. A ten zapowiadał się wyjątkowo pracowicie. Oprócz umówionych wcześniej spotkań czekała go wizyta w siedzibie Selwex Inc. Nie wiadomo, czym mogła się zakończyć. Na wszelki wypadek postanowił zadzwonić do redakcji, by powiedzieć Oli i Radkowi o swoich dzisiejszych planach. Jednak nie odbierali.

Odświeżony zjechał na parter. Za kontuarem siedziała już inna recepcjonistka. Zapytał o Weronikę, ale ta nie wiedziała, o kogo chodzi.

Widocznie przemknęła niezauważona. Jednak w restauracji też jej nie było.

– Trudno – powiedział sam do siebie, nie spodziewając się, że niebawem czekają go większe problemy niż zniknięcie nastolatki.

*

Do spotkania w siedzibie Selwex Inc. miał jeszcze niemal dwie godziny. Postanowił przynajmniej pobieżnie sprawdzić, co zawiera teczka przekazana mu przez profesora Głowackiego. Już powierzchowna lektura dokumentów utwierdziła go w przekonaniu, że to jedna z większych spraw w jego dziennikarskiej karierze.

Miał przed sobą między innymi nieformalną listę płac znanych osób ze świata polityki, wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych, mediów oraz policji. Wszystkich opłacał Sielawa, skrupulatnie dokumentując kwoty, daty przelewów i numery rachunków, na które szły gangsterskie honoraria. Większość rachunków było założonych w należącym do Sielawy Posen Bank. Trafiło się jednak kilka w bankach szwajcarskich. „Sielawa musi być idiotą, prowadząc taką dokumentację – pomyślał Rajski. – Albo jest na tyle pewny siebie, że nikogo się nie obawia. W sumie osoby z tej listy płac mogły mu dawać poczucie bezkarności”.

Nie ulegało wątpliwości, że dokumenty były zbyt cenne, by spoczywały w hotelowym sejfie. Na wszelki wypadek dziennikarz sfotografował każdy z nich. Potem założył kurtkę i wyszedł na miasto. Kierował się w stronę poczty na placu Wiosny Ludów. Był przekonany, że tylko w redakcji „Telegrafu” mogą być bezpieczne. Dopóki nosił kwity przy sobie, także on mógł się czuć zagrożony. O czym dobitnie przekonał się minionego wieczora. Doskonale zdawał sobie sprawę, że było to jedynie preludium do tego, co może go jeszcze spotkać.

Gdy wychodził z poczty, czuł się już nieco spokojniejszy. Mimo że odniósł dziwne wrażenie, iż ktoś go śledzi. Kilkakrotnie zatrzymywał się, rozglądał wokół, jednak nie dostrzegł nikogo, kto wyglądałby na szpicla Sielawy. Spojrzał na zegarek, dochodziła 10.25. Skierował się na parking nieopodal placu Wolności, gdzie zostawił swoje volvo.

To było kolejne – po zniknięciu Weroniki – niemiłe zdarzenie tego dnia. Co prawda samochód stał tam, gdzie Rajski go zostawił, lecz miał dziurawe opony i wybitą szybę od strony kierowcy. Wyglądało to na bezmyślny przejaw wandalizmu, gdyż z auta nic nie zginęło. Co ciekawe, parkingowy twierdził, że niczego nie widział i nie słyszał.

– Ktoś pewnie przez płot musiał przeleźć albo pan tak przyjechałeś – kombinował, by wyłgać się do odpowiedzialności.

– Na dziurawych oponach przyjechałem?

– Ja tam nie wiem na jakich, ale my za to nie odpowiadamy – zastrzegł szybko i jeszcze szybciej zaoferował pomoc znajomego wulkanizatora. – Solidnie zajmie się autem i szybę też wymieni.

Rajski przystał na jego propozycję, gdyż nie miał innego wyboru. Za kwadrans powinien być na Kwiatowej. „Kto wie, może oni tu sami wybijają szyby i dziurawią opony, i tak nakręcają biznes wulkanizacyjno-szklarski?” – pomyślał, machając na taksówkę.

*

Gdy wchodził do biurowca Selwex Inc., była 10.58. W tej samej chwili podszedł do niego ochroniarz.

– Pan Michał Rajski?

– Tak.

– Proszę ze mną.

Wjechali windą na trzecie piętro czterokondygnacyjnej kamienicy. Ochroniarz szedł przodem. Budynek był wykończony i wyposażony z przesadną, charakterystyczną dla nowobogackich rozrzutnością. Momentami Rajski odnosił wrażenie, że znajduje się raczej w hotelu lub domu schadzek niż funkcjonalnym biurze. Zatrzymali się przed drzwiami z tabliczką „Sala konferencyjna”. Ochroniarz uchylił je i ruchem głowy zaprosił dziennikarza do środka. Pomieszczenie było puste. Rajski podszedł do okna i w zamyśleniu obserwował ulicę. Jakaś para kłóciła się na pobliskim skwerze. On jakby jej coś tłumaczył. Ona, nie słuchając go, krzyczała, gestykulując zamaszyście rękoma.

Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Starszy, siwiejący, w szarym dobrze skrojonym garniturze i o nieco mylącej aparycji dobrotliwego księgowego.

– Sawczuk jestem, Marek Sawczuk – wyciągnął rękę do Rajskiego, który w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że właśnie wita się z osławionym pułkownikiem Sawczukiem z V departamentu Służby Bezpieczeństwa, w którego gestii w czasach PRL-u były sprawy gospodarcze. Jak widać, w gospodarce wolnorynkowej pułkownik też nieźle się odnalazł.

Drugi z mężczyzn miał niewiele ponad 40 lat i był ubrany przesadnie krzykliwie. Reprezentował pomieszanie stylu cygańsko-gangstersko-cyrkowego. Z dużą domieszką złotych dodatków w postaci zegarka, sygnetu, bransolety i obowiązkowego łańcucha na szyi. Nie mogło być wątpliwości, komu tu się w życiu powiodło. I nie było.

– Marcin Sielawa – przedstawił się zupełnie zbytecznie.

Nie dało się go pomylić z kimkolwiek innym. Nikt w tym mieście nie założyłby żółtej marynarki, zielonych spodni, białych mokasynów i koszuli w maki. Taka stylizacja pasowała jedynie do Sielawy.

Po chwili w drzwiach pojawiła się ładna blondynka.

– Czego pan się napije? – zapytała ze służbowym uśmiechem przyklejonym do pomalowanych na czerwono ust.

– Kawy, jeśli to nie sprawi kłopotu.

– Fajna dupa, prawda? – zapytał bezceremonialnie Sielawa, gdy drzwi za blondynką się zamknęły.

– Spotkaliśmy się po to, by rozmawiać o urodzie pańskiej asystentki? – Rajski był nieco zdegustowany odzywką gospodarza.

– Między innymi o tym – do rozmowy włączył się Nowak. – Pan ma coś, co ta piękna kobieta wyniosła z naszego biura. Oczywiście pan zaprzeczy, więc rozwinę myśl. Karolina była na uniwersytecie asystentką znanego panu profesora Głowackiego. Obecny tu pan Sielawa zatrudnił profesorka. Ale ten nie mógł żyć z dala od swojej kochanki, zatem ubłagał bossa, aby dał pracę także Karolince.

– No, długo mnie nie musiał prosić, jak ją zobaczyłem. Poza tym jest pracowita na wielu frontach – Sielawa wydawał się być rozbawiony, wlepiając swoje kaprawe oczy w dziennikarza. – Chce pan sprawdzić? – wycedził.

Umilkł, gdy dziewczyna ponownie weszła do sali, tym razem z tacą. Po jej wyjściu Sielawa wrócił do przerwanego wątku.

– Ale nie może być tak, że jest bardziej lojalna wobec profesorka niż wobec mnie. Krótko mówiąc, ta kurewka podstępnie skopiowała pewne dokumenty z mojego sejfu i przekazała Głowackiemu, a on podarował je panu. Nie wzięli pod uwagę faktu, że w sejfie jest zainstalowana kamera, która całą tę hecę zarejestrowała.

– Nie pojmuję, po co Głowacki miałby przekazywać mi jakiekolwiek dokumenty?

– Choćby po to, żeby się na mnie zemścić – Sielawa poprawił na nadgarstku złoty zegarek marki Longines. – Nie jest zbyt bystry, ale łatwo się zorientował, że ja mu tę jego ukochaną posuwam. I ona na to skwapliwie się godzi. Jeśli chce pan tej parze zaoszczędzić poważnych kłopotów, proszę o zwrot należących do nas dokumentów. Wówczas także pan zyska bezpieczeństwo – biznesmen niemal szantażował dziennikarza.

– Brzmi to co najmniej niczym fabuła szpiegowskiej telenoweli – Rajski starał się odzyskać pewność siebie. – Ale ja nie specjalizuję się w tym gatunku. Mam jednak do pana kilka pytań w związku z artykułem, który przygotowuję na temat rzekomej afery korupcyjnej w policji. Czy prawdą jest, że groził pan redaktorowi Mariuszowi Czarskiemu?

– Nigdy nie groziliśmy Czarskiemu, chociaż należało mu się w pysk za te oszczerstwa wobec naszej firmy – wyrwało się Sielawie. – Nigdy nie stanowiliśmy dla niego zagrożenia.

– Ale to wasza firma stoi za artykułem o rzekomej korupcji w policji.

– To bzdura, a nawet pomówienie – wtrącił się Sawczuk. – Ustalmy jedno, nas ta sprawa nie interesuje i nie rozmawiamy o niej. Spotkaliśmy się tylko po to, by pomówić o skradzionych dokumentach. Nasza oferta jest prosta: pan zwraca nam papiery, zapomina o sprawie i przestaje wokół niej węszyć. My odwdzięczamy się panu, powiedzmy, równowartością lokalu waszej warszawskiej redakcji, który, jak się zdaje, macie do spłacenia. Poza tym wszyscy wyjdą z tego cało i zdrowo. Choć niektórzy pewnie będą musieli zmienić miejsce zatrudnienia. To, naszym zdaniem, uczciwa propozycja.

Rajski przełknął łyk kawy, która smakowała tak, jak wyglądał Sielawa, czyli szkaradnie. „Chyba to jeszcze ze starych zapasów przemyconych z NRD” – pomyślał złośliwie, a głośno powiedział:

– O uczciwości to raczej macie mgliste pojęcie. Pomyliliście mnie chyba z Majerem i Gruszką. Nie każdego da się kupić. Nie macie tyle kasy, by ze mną siadać do negocjacji! – Rajskiego nieco poniosło, zerwał się z krzesła i skierował ku drzwiom.

– Niech pan to jeszcze przemyśli – Sawczuk wydawał się być zrezygnowany. – Pański upór może zaszkodzić nie tylko panu. A my dokumenty i tak odzyskamy. Gdyby zrobił pan ich kopie…

– Pan mnie straszy?

– Ależ skąd, tylko po przyjacielsku ostrzegam – chłodno odpowiedział pułkownik. – Oby pan nie podzielił losu Przemysława Żurawia – przywołał nazwisko zaginionego kilkanaście miesięcy wcześniej dziennikarza, z którego zniknięciem wiele osób wiązało właśnie Sielawę i senatora Nachalnego.

– To ja po przyjacielsku wam radzę, odpierdolcie się ode mnie! – opanowanie nie było mocną stroną Rajskiego. – Co do papierów, jeśli nawet były w moich rękach, to już w nich nie są. W dziesięciu kopiach są u zaufanych osób, które będą wiedziały, co z nimi zrobić, jeśli przydarzy mi się coś złego.

Dziennikarz stał już w otwartych drzwiach, gdy jeszcze rzucił do Sielawy:

– A ty zatrudnij sobie lepszego stylistę, bo wyglądasz jak pajac – dziennikarz kolejny raz zdobył się na szczerość.

Nikt go nie odprowadzał, sam wsiadł do windy, zjechał na parter i przez nikogo niezaczepiany wyszedł na ulicę. Teraz – jak nigdy – chciał być sam. Musiał przemyśleć to, co się zdarzyło, i to, co może być następstwem zakończonego właśnie spotkania. Ruszył w kierunku Starego Miasta. Fakt, że przed chwilą otrzymał propozycję korupcyjną, wybił go z równowagi. Ale czego miał się spodziewać po ludziach, którzy kupowali sobie przychylność mediów? I nie tylko mediów, jak wynikało z listy płac, która podróżowała właśnie pocztowym wagonem do Warszawy.

*

Zanim wybuchła afera korupcyjna, głośno było o wizycie Sielawy i Sawczuka w redakcji „Gazety Porannej” w Warszawie. Według informatorów Rajskiego przyjechali tam wieczorem, a następnego dnia miał się ukazać demaskatorski artykuł o interesach Sielawy. Ukazał się, ale z poprawkami, jakie nocni goście własnoręcznie nanieśli. Niedługo później ta sama gazeta opublikowała tekst o skorumpowanych policjantach, którzy tak naprawdę prześwietlali lewe interesy Sielawy i dobierali mu się do skóry. Zlecenie na nadgorliwych gliniarzy dostali dziennikarze Paweł Majer i Dawid Gruszka.

*

O godzinie 16 Rajski był umówiony w Cafe Głos z Marianem Pieczarskim. Z hotelu na ulicę Ratajczaka miał zaledwie kilka kroków. Był jeszcze czas, by coś przekąsić w hotelowej restauracji. Tym razem zdecydował się na sznycel cielęcy z cytryną i na pewno nie był to zły wybór. Po obiedzie zajrzał jeszcze na parking, by sprawdzić, co z samochodem. Okazało się, że auto jest już w stanie używalności, co nieco go uspokoiło. Rozliczył się z parkingowym. A ten dobrodusznie zaproponował:

– Niech go pan przestawi o tam, z dala od płotu. Żeby te łobuzy znowu czegoś nie nabroiły.

Nie wiedział, o jakich łobuzów chodzi. Czy tych z Kwiatowej, czy może z gangu wulkanizacyjno-szklarskiego albo o innych, bliżej nieokreślonych.

*

Gdy z placu Wolności zbliżał się do skrzyżowania ulic Ratajczaka i 27 Grudnia z daleka dostrzegł zamieszanie. Karetka pogotowia, migające na niebiesko koguty policyjnych samochodów, tłum ciekawskich. Przyspieszył kroku. Nie miał już wątpliwości, że w miejscu, w którym umówił się z Marianem Pieczarskim, stało się coś tragicznego.

Dwóch postawnych policjantów prowadziło do radiowozu chudego mężczyznę o egzotycznej urodzie i złych, zimnych oczach. Patrzył w tłum tak, że niektórzy z gapiów spuszczali wzrok. Przez chwilę zatrzymał spojrzenie na Rajskim, jakby zobaczył znajomego. Michał znał skądś tę twarz, ale nie mógł skojarzyć, kim jest ten mężczyzna. Pospiesznie wyjął z torby aparat i zrobił kilka fotografii. Jeden z policjantów próbował oponować:

– Proszę nie fotografować, proszę oddać aparat!

– Pan żartuje. I co jeszcze, może kluczyki do samochodu? – Michał nie krył irytacji. – Proszę mi nie utrudniać pracy.

– To właśnie pan nam ją utrudnia – odezwał się nieco speszony policjant.

Dziennikarz miał na końcu języka kolejną zjadliwą ripostę, ale nie zdążył nią błysnąć, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się. Za nim stał Marian Pieczarski.

– Co tu się stało? – zapytał.

– Egzekucja – odpowiedział rzeczowo komisarz Pieczarski. – Ten tam – wskazał na bruneta, którego policjanci akurat pakowali do radiowozu – wszedł kilka minut temu do kawiarni. Lokal był pełen gości. A on podszedł do stolika, przy którym siedział facet z jakąś dziewczyną i strzelił mu prosto w głowę. Odwrócił się i spokojnie wyszedł. Złapali go tuż za rogiem. Akurat przejeżdżał patrol, gdy to się rozgrywało.

W tej samej chwili z kawiarni wyniesiono na noszach ciało w czarnym, foliowym worku. Rajski nie miał wątpliwości, kim jest denat, gdyż w drzwiach zobaczył zapłakaną Karolinę, tę samą, którą spotkał kilka godzin temu w biurze Sielawy. Chciał do niej podejść, ale drogę zagrodzili mu mundurowi. W chwilę potem dziewczyna odjeżdżała policyjnym renaultem.

– Nic tu po nas – powiedział do Pieczarskiego. – Lokal na dziś spalony. Zapraszam do mnie do hotelu. Tylko po drodze wstąpimy po zaopatrzenie. O suchym pysku źle się rozmawia.

Michał wyczuł, że bez wódki tego dnia rozmowa nie będzie im się kleić. Skręcili do sklepu samoobsługowego Społem na rogu ulic Ratajczaka i Święty Marcin. Rajski lubił tu robić zakupy, gdy bywał w Poznaniu. Na wprost wejścia stały lady z mięsem i nabiałem, w drugiej, większej części była samoobsługa: koszyki, kasa, w głębi półki z pieczywem, słodyczami i napojami. Skierowali się właśnie w tamtą stronę, do stoiska monopolowego. Wzięli dwie butelki poloneza, każda po 0,75 litra, i dwie butle ptysia.

– Zakąskę zamówi się na miejscu – stwierdził Michał.

Tak też zrobili. Gdy kelner wniósł do hotelowego pokoju strogonowa i kaczkę po poznańsku, byli już po dwóch kolejkach. Pieczarski wyraźnie ożywiony bawił się pilotem od telewizora.

– Przełączę na „Teleskop”, zobaczymy, co mówią o tej strzelaninie w Cafe Głos.

„Dziś około godziny 16.45 w Cafe Głos 27-letni Albin K. pseudonim »Żyd« oddał dwa strzały do Jakuba G., lat 48, który poniósł śmierć na miejscu. Działo się to na oczach kilkunastu osób. Według naszych informacji Albin K. działał na zlecenie Przemysława H., znanego w poznańskim półświatku jako »Sernik«. Jakub G. zatrudniony był jako dyrektor w Selwex Inc. Prawdopodobnie był przypadkową ofiarą. Morderca pomylił go z innym mężczyzną, na którego rzekomo otrzymał zlecenie od »Sernika«”.

– W tej branży nie ma takich przypadków – komisarz ściszył odbiornik.

– Też tak myślę, a nawet jestem tego pewien – Michał rozlał następną kolejkę. – Obawiam się, że on zginął nieco przeze mnie.

– Jak to możliwe? Co ty pieprzysz?! – Marian Pieczarski wyraźnie nie panował nad emocjami.

Gdy jednak wysłuchał, co w ciągu ostatnich kilkunastu godzin spotkało jego kompana, przez chwilę stracił ochotę na dalszą rozmowę.

– Kurwa, to nie do pomyślenia. Teraz biorą się do zabijania ludzi. Ty, Michał, musisz stąd spierdalać, bo i ciebie odstrzelą.

– A może zamiast spierdalać, powinienem iść na policję i opowiedzieć, co wiem o tej sprawie. Zanim następna osoba straci życie?

– To wtedy dopiero poleje się krew – Pieczarski nie pozostawiał złudzeń. – Śledztwo w sprawie tego „Żyda” nadzoruje Tobiasz Peszke. To wyjątkowa menda. Chodzi na pasku u Sielawy. Musisz uderzyć gdzieś wyżej albo…

– Albo co?

– …albo razem poprowadzimy to śledztwo.

Rozdział 4

– Chyba cię pamiętam. A więc przyszłaś, jednak znalazłaś mnie – Sergio stał w progu domu w samych slipach nie do końca rozbudzony.

Dzwonek do drzwi wyrwał go ze snu. Odsypiał wczorajszą imprezę w klubie Cicibór. I zasadniczo nie miał ochoty na przyjmowanie gości. Ale skoro jednak już przyszła, to niech wejdzie. Jakiś pożytek musi być z tej wizyty.

– Stęskniłaś się za mną? Mało ci było? To wejdź, dokończymy zabawę. Ale pamiętaj, nie ożenię się z tobą. Ja muszę mieć porządną żonę, a ty puszczalska jesteś. No, puściłaś się wtedy chyba z nami pięcioma czy sześcioma. Co, Marysiowi też w końcu stanęła kita? – zarechotał.

Nic nie odpowiedziała. Weszła za nim do domu, który obserwowała od kilkunastu godzin. Był sam, tego była pewna. Reszta domowników opuściła willę ponad godzinę temu. Wiedziała, że nie wrócą wcześniej niż po południu. Miała więc dla niego sporo czasu.

Szła za Sergiuszem, a on, lekko chwiejąc się na nogach, kierował się do swojej sypialni. Wyglądał jak pospolity menel po niskobudżetowej imprezie, który zbyt wiele wypił i za moment zwymiotuje. Brało ją nieskrępowane obrzydzenie na widok tego monstrum.

– Ile to już czasu minęło od tamtej upojnej nocy? – chciał być zabawny.

Usiadł na skraju łóżka i zaczął bezceremonialnie drapać się po genitaliach.

– Swędzą mnie.

– To je sobie umyj.

– Szczerze mówiąc, jak już tu jesteś, to mogłabyś mi obciągnąć. Dobra w tym jesteś. No, moja szkoła.

Niepewnie podniósł się z barłogu i jednym ruchem ręki zsunął do kolan brudne gacie. Śmierdziało od niego wódką, papierosami, potem i spermą.

– No weź – wymamrotał i naparł na dziewczynę, przyciskając ją do niewielkiej komody.

Stała na niej taca z rozkrojonym soczystym arbuzem, z którego spływały krople soku. Jak zahipnotyzowana patrzyła w dojrzały, czerwony miąższ. Czuła, jak Sergio napiera na nią, jak twardnieje mu członek.

– Ładnie pachniesz – pogłaskał ją po piersi.

– A ty cuchniesz.

Nic nie odpowiedział. Uniósł ją niczym zabawkę i posadził na blacie komody. Ręką gmerał pod sukienką, wsuwał palce w majtki. Wzdrygnęła się i chciała zejść z blatu. Spojrzała na sterczącego bezwstydnie penisa i nóż leżący w cieniu arbuza… Po chwili dało się słyszeć rozdzierający krzyk.

– Ooouuu! Kurwa, nie! Co ty zrobiłaś?! – mężczyzna, wyjąc z bólu, wił się po podłodze.

Do niedawna biała owcza skóra leżąca obok łóżka wyglądała teraz, jakby przed chwilą zdarto ją ze zwierzęcia. Krew bryzgała na wszystkie strony. Ochlapane były już meble i ściany pokoju. Czerwone strużki ściekały z rozkrojonego arbuza, mieszając się ze spływającymi niczym łzy różowymi kroplami soku.

Bez emocji przyglądała się, jak Sergiusz w pozycji embrionalnej tarza się po parkiecie, wydając z siebie chrapliwe okrzyki. Napawała się tym widokiem, wszechobecną krwią. Nie chciała, by umierał zbyt szybko. Wyglądał żałośnie. Wyjęła z torebki kajdanki kupione w sex-shopie i przypięła go do nogi łóżka. W usta wepchnęła mu jego brudne bokserki, tak jak oni wtedy w domku nad jeziorem wetknęli jej majtki. Z torebki wyjęła gumowe rękawiczki, jakich zwykle używa się do mycia naczyń. Naciągnęła je na wiotkie dłonie.

– Nie będzie ci już więcej potrzebny – podniosła z podłogi krwawy strzęp tego, co zostało z jego prącia. – Co prawda słyszałam, że lekarze w Białymstoku przyszyli pewnemu idiocie kuśkę, gdy odrąbał ją sobie siekierą. Ale zapewniam, że ty nie będziesz miał takiej szansy. Na wszelki wypadek spuszczę tę padlinę w kiblu. Cieszysz się?

Zaczął wierzgać, szarpać się, bełkotał zakneblowany.

– Chcesz się zabawić? – spojrzała mu głęboko w oczy. – Ja też od dawna o tym marzyłam. Uwierz mi, to cię nie ominie. Właśnie po to tu jestem, by się z tobą rozerwać. Zaraz wracam.

Gdy usłyszał kaskadę spuszczanej w toalecie wody, targnął nim spazmatyczny dreszcz. Nie czuł w tej chwili bólu, tylko paraliżujący strach, który sygnalizował, że zbliża się koniec.

– To kupny czy z własnego ogródka? – stała w drzwiach, trzymając monstrualnego ogórka.

Niemal w tej samej chwili do jego uszu dobiegły z radia słowa dobrze mu znanej piosenki.

In this great future, you can’t forget your past, So dry your tears, I seh. No, woman, no cry, No, woman, no cry…

Stała nad nim w rozkroku.

– Pora położyć się na brzuszku. Twój przyjaciel czeka na zabawę – pomachała figlarnie ogórkiem. – No, wypnij dupkę, śmiało.

Nie reagował, dopiero gdy kilka razy kopnęła go w twarz, obrócił się na bok. Wył, gdy wciskała ogórek. Na ułamek sekundy spojrzała mu w oczy i teatralnie się uśmiechnęła. Odczuwała niekłamany triumf, widząc jego przerażenie.

– Nie masz nastroju do figlów? Pomogę ci, leż tu grzecznie – zarządziła i wyszła do kuchni, niosąc ze sobą arbuza. – Masz tu jakąś sokowirówkę?

Po chwili z pomieszczenia obok dało się słyszeć pracujące urządzenie. Wróciła do sypialni ze szklanką pełną soku.

– Czy wiesz, że sok z arbuza to również źródło cytruliny, naturalnego afrodyzjaku? Napij się! Chociaż tobie to już raczej nie pomoże, kuśka ci nie dygnie! – śmiejąc się szyderczo, wyjęła mu z ust bokserki i wlała do gardła zawartość szklanki. – Pij, to ma witaminki.

Nie czekając, aż przełknie, znów wepchnęła mu do gardła brudne gacie. Kaszlał, dławił się, miał konwulsje, szlochał z przerażenia.

– No to się zabawiliśmy – wyszeptała namiętnie i poszła do łazienki zmyć z siebie ślady tej wizyty.

Nie słyszał już jej głosu, wydawało mu się, że to nieśmiertelny DJ Pikczers z klubu Cicibór gra specjalnie dla niego „Better The Devil You Know”.

*

Szybko przebrała się w ciuchy, które miała ze sobą w torbie, po czym wyszła pewnym krokiem na ulicę, nie zaglądając do sypialni, gdzie konał Sergio. Kilka przecznic dalej wsiadła do taksówki. Pół godziny później siedziała już w pustej o tej porze kawiarni Expressowa. Zamówiła bodaj najlepszą kawę, jaką serwowano w tym mieście, oraz kawałek pysznego tortu migdałowego.

Odprężona i spełniona wyjęła z torebki starą, pomiętą gazetę. Otworzyła na stronie z wiadomościami sportowymi. Wzrok zatrzymał się na zdjęciu grupy młodych mężczyzn stojących na boisku do siatkówki. „Zwycięska drużyna turnieju siatkówki w Gnieźnie w składzie…”. Skreśliła flamastrem pierwsze nazwisko – Sergiusz Oromaniec. Na twarzy uśmiechniętego bruneta postawiła krzyżyk.

– Amen – powiedziała tak głośno, że barman rzucił na nią okiem jak na nawiedzoną.

Spojrzała raz jeszcze na fotografię, na twarze pozostałych sportowców, których miała nigdy nie zapomnieć. Jednego ze składu nie było wówczas z nimi. Pozostało jej jeszcze pięciu do wyrównania rachunków. Nie musi się spieszyć, ma czas. Musi się jeszcze sporo nauczyć, jak skutecznie i bez śladu zabijać.

To, co zdarzyło się w sypialni Sergiusza, nie było do końca zaplanowane. Tak naprawdę przygotowała inny scenariusz. Ale poniosły ją emocje. No i ten nóż do krojenia arbuza niepotrzebnie znalazł się w zasięgu jej wzroku i ręki. Miało być bezkrwawo. Nie na darmo od kilku dni wertowała podręczniki anestezjologii, by dowiedzieć się, jak odprowadzać ludzi na tamten świat bez śladu. Stało się inaczej. W domu na przedmieściu Poznania zostawiła faceta z uciętym penisem i z ogórkiem w odbycie. Za dużo śladów, zbyt wiele emocji. Musi nad sobą popracować. To był debiut, ale niezbyt udany.

*

Norbert Sielawa niemal zemdlał, gdy na ekranie telewizora zobaczył dom Sergia i jego zwłoki zapakowane do worka, które dwóch ponurych facetów wkładało do furgonetki zakładu pogrzebowego Universum.

„Kurwa, co tam się rozegrało? – myślał gorączkowo młody Sielawa. – Jakaś jebana wendetta, czy co?!”.

Ze słów reporterki wynikało, że Sergiusz przed śmiercią został okaleczony, a jego ciało zbezczeszczono.

„O co tu chodzi? Jakiś mord rytualny, zemsta zazdrosnego męża? – Norbert nadal nie mógł zebrać myśli. – Sam tego nie rozkminię – zrozumiał i postanowił zadzwonić do ojca. – Stary wszędzie ma wtyki, więc dowie się, co to za rzeźnia tam była”.

Wybrał numer telefonu ojca i w kliku nerwowych zdaniach opowiedział, o co chodzi. Marcin Sielawa nigdy nie przepadał za Sergiuszem, uważał wręcz, że ma na jego syna nie najlepszy wpływ. Poza tym wyczuwał, że wykorzystuje Norberta materialnie. Zwykle to właśnie młody Sielawa był sponsorem całej ich paczki. Ale z drugiej strony – pieniędzy mu nie brakowało i nie w tym był problem. Sielawa obawiał się, że któregoś dnia jego syn może się wpakować w jakąś beznadziejną historię, z której wynikną potężne kłopoty. Przeczuwał, że ten dzień właśnie nastąpił.

– Połącz mnie natychmiast z Peszke – polecił sekretarce.

– Tobiasz, sprawdź mi, co tam się stało dziś na Mickiewicza. Tak, to dla mnie ważne. Czekam – rozmowa trwała krótko.

Kilkadziesiąt minut później Tobiasz Peszke siedział w gabinecie biznesmena i zdawał mu relację z tego, co prawdopodobnie rozegrało się w willi na Jeżycach.

– To mi wygląda tak, jakby chodziło o jakąś babę – odezwał się Sielawa, gdy Peszke skończył opowiadać. – To może być zemsta zdradzanego faceta.

– Albo skrzywdzonej kobiety – dorzucił Tobiasz. – A czemu ta sprawa tak cię interesuje? – poruszył się nerwowo na fotelu.

Wiedział, że boss bardzo nie lubi takich pytań. I niekiedy źle dobrane słowa doprowadzały go do furii.

Jednak tym razem Sielawa odpowiedział spokojnie:

– Bo to kolega mojego syna.

– To popytaj jego – Tobiasz nie ustępował. – On może wiedzieć więcej o motywach tej jatki, niż się nam wydaje.

– Może i zapytam. Ale ty trzymaj się z dala od Norberta. Nie chcę, aby był ciągany na przesłuchania.

– To nie ja prowadzę śledztwo w tej sprawie – wydukał skonfundowany Peszke.

*

Norbert Sielawa wyczuwał, że śmierć Oromańca nie była przypadkowa. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy ojciec przekazał mu uzyskane od policjanta informacje.

– Nic nie wiem – odburknął na pytanie ojca, czy wie, o co może chodzić.

Bo co miał powiedzieć? Że Sergiusz bzykał wszystko, co się ruszało? Wyrywał dziewczyny bez opamiętania. Niekiedy były to panny nieźle szurniętych kolesiów. I pewnie jakiś zazdrosny typ urządził mu tę masakrę. Kto to mógł być? Każdy lub prawie każdy.

Wczoraj na przykład balowali w Ciciborze i Sergiusz wyhaczył cycatą szatynkę, która przyszła do klubu ze swoim narzeczonym, za miesiąc mieli brać ślub. Ale jej nie przeszkadzało zamknąć się z Sergiem na kwadrans w damskim kiblu. Ten jej narzeczony nawet się nie zorientował, co zaszło, i jeszcze stawiał Sergiuszowi drinki. Ale to był zakochany maślak. Uwierzyłby we wszystko. Nie, on tego nie zrobił, za miękki był. Szybciej sam by się powiesił z rozpaczy.

Norbert nie przywiązywał się zbyt mocno do ludzi. Ale jakichś kumpli trzeba było mieć i czuł wściekłość, że ktoś pozbawił życia jednego z jego kompanów. To tak, jakby nieodwracalnie zniszczono jego ulubiony motocykl lub samochód. Śmierć Sergiusza burzyła – na swój sposób – uporządkowane życie Norberta, które składało się z nudnych zajęć na uniwersytecie oraz ze spotkań ich paczki, której – jak mu się wydawało – był przywódcą.

Gdyby jednak tak było, to pewnie on zamiast Sergia oczekiwałby teraz w worku na wizytę policyjnego patologa.

Norbert cieszył się szacunkiem wśród kolegów, co wiązało się głównie z tym, iż dysponował dużymi pieniędzmi. Respekt budził także na boisku. Bez wątpienia był wśród nich najlepszym siatkarzem. To on rozkochał chłopaków w tym sporcie. Nie wiedział jednak, że właśnie siatkówka pośrednio doprowadziła do śmierci jego kumpla.

Rozdział 5

Nieokiełznane pragnienie i bezgraniczny ból głowy wyrwały Rajskiego ze snu. Przez niezasłonięte okno do hotelowego pokoju wdzierało się natarczywe, południowe słońce, demaskując ślady nocnej pijackiej biesiady. Patrząc na butelki i resztki jedzenia walające się po stole i podłodze, Michał odzyskiwał pamięć. A więc nie skończyło się na dwóch flaszkach poloneza. Tak, zamówili jeszcze wódkę i zakąskę w barze. To nie mogło mieć dobrego finału. Zdecydowanie przeszarżowali. Wygląd Mariana Pieczarskiego nie pozostawiał co do tego żadnych złudzeń. Zwisając z kanapy głową ku podłodze, sprawiał opłakane wrażenie. Michał sięgnął po niedopitą butelkę piwa 10,5. Pozbawione gazu miało ohydny smak. Zebrało go na wymioty. Z trudem dobiegł do łazienki.

Piętnaście minut później był doprowadzony do stanu używalności i wyglądał w miarę przyzwoicie. Wprawdzie nie czuł się jeszcze pewnie na nogach, ale musiał zejść na dół, wypić coś, co nie przypomina alkoholu, i wyjść na ulicę, by zaczerpnąć innego powietrza niż to w pokoju. Tymczasem Marian Pieczarski wciąż był pogrążony w błogim śnie.

W restauracji przyglądano się Michałowi podejrzliwie. „Kto wie, co wczoraj tu narozrabialiśmy” – pomyślał skonsternowany. Nieopatrznie porwał się na mocno spóźnione śniadanie. Ale jajka na bekonie nie chciały mu przejść przez usta. Siedział zatem osowiały przy stoliku, sącząc małymi łykami kawę i popijając ją wodą mineralną prosto z butelki. Stopniowo wracało do niego życie.

Nagle doznał pijackiego olśnienia: „Poczta! Na poczcie może być wspomniany list od profesora. Trzeba tam koniecznie iść!”. Z niemałym trudem stał na chodniku i mrużąc oczy, patrzył na przeciwległą stronę ulicy, na pobliski budynek Narodowego Banku Polskiego. „Jak dobrze, że nie jestem bankowcem” – pomyślał nie wiedzieć czemu i podreptał w stronę placu Wiosny Ludów.

Gdy wrócił do hotelu, Pieczarski doprowadzał się w łazience do porządku. Śpiewając przy tym niemal bez fałszu:

Przeżyj to sam, przeżyj to sam, nie zamieniaj serca w twardy głaz, póki jeszcze serce masz…

Rajski zapukał do drzwi łazienki:

– Hej, ty tam, poznański słowiku, zdaje się, że czeka nas wycieczka. Pospiesz się!

*

Chwilę potem komisarz czytał list pozostawiony przez Jakuba Głowackiego: „Panie Michale, proponuję, by skontaktował się pan z Ignacym Narowieckim, mieszkającym w Janikowie. To mój dobry znajomy, rozmawiałem z nim wczoraj i on ma dla pana interesującą propozycję”. Gdy skończył, oddał kartkę Michałowi, a ten, chowając papier do kieszeni, stwierdził:

– To pewnie ostatnie słowa, jakie napisał.

– Znam tego Narowieckiego. Był ofiarą głośnego napadu i porwania. Kilka lat temu okradli go na wiele milionów. Sporo niedomówień krążyło wokół tej sprawy – Marian sięgnął po butelkę z resztką ptysia.

– Pisałem o tym kilka lat temu. Jedziemy tam – zarządził Rajski.

W tym momencie odezwał się dzwonek telefonu komórkowego dziennikarza. Podszedł do parapetu okna, gdzie leżał toporny „kaloryfer” Centertela.

Dzwonił Radek Bielski:

– Kiedy wracasz do redakcji?

– Jeszcze kilka dni tu zostanę. Szykuj miejsce na mocne crime story do nowego wydania „Telegrafu”. To wstrząśnie Polską. Nie mogę dłużej gadać, jadę pod Poznań na ważne spotkanie. Zobaczymy się najwcześniej w poniedziałek – Rajski zakończył rozmowę. I rzucił do Mariana:

– Jak się czujesz? Dasz radę prowadzić? Ja jeszcze wczorajszy jestem.

Ten niepewnie kiwnął głową i podniósł się z fotela.

*

Wjechali z Gnieźnieńskiej do Bogucina i chwilę później zatrzymali się w Janikowie przed okazałą posesją ogrodzoną murem. Nad bramą Michał zauważył kamerę, co w owych czasach nie było zbyt powszechne. Pieczarski dostrzegł spojrzenie kompana:

– To po tamtym napadzie, Narowiecki zabezpiecza się jak może.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki