Więzienny świat. Korupcja, przemoc, seks - Janusz Szostak - ebook + audiobook

Więzienny świat. Korupcja, przemoc, seks ebook

Janusz Szostak

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Więzienny świat

Korupcja, przemoc, seks

Rozmowy zza krat. Autor spędził na rozmowach ze skazanymi setki godzin. W efekcie powstał zbiór kilkudziesięciu historii osób opisujący świat za kratami. Nie jest to laurka wystawiona polskiemu więziennictwu, ani pean na cześć przodowników pracy penitencjarnej. To brutalny obraz polskich więzień i aresztów, gdzie przemoc, przemyt, gwałty, korupcja, kradzieże i wszelkie inne formy łamania prawa są niemal codziennością. Przestępcza działalność to jednak nie zawsze domena osadzonych, ale często więziennego personelu. To reportaż z miejsc, do których większość z nas raczej nie trafi. A na pewno nie chcielibyśmy tam trafić. Za kratami można kupić wszystko: narkotyki, alkohol, seks, a nawet wolność. Ale i stracić życie.

Rozmówcy Janusza Szostaka opowiadają o więziennej rzeczywistości - bez cenzury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Oceny
4,0 (77 ocen)
29
29
12
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasia105

Dobrze spędzony czas

Naprawdę dobrze spędzony czas. Dobrze poprowadzone wątki dotyczące danej osoby. Ciekawe reportaże/wywiady.
10
gego1977

Nie oderwiesz się od lektury

Książka fajna... Ale większość bohaterów ma żal na warunki panujące w więzieniu tak jak by tam trafili w nagrodę jak do sanatorium. Masakra
00
rafinat

Dobrze spędzony czas

Mocna rzecz o świecie po drugiej stronie muru.
00
elkaf1

Z braku laku…

Wiele treści się powtarza. Mam wrażenie, że autor prowadzi te rozmowy trochę dla „świetego spokoju”. Spotkania ma sztywna i służbowa atmosferę.
00
Felunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się szybko, jest bardzo ciekawa.
00

Popularność




Od autora

Ta książka to kil­ka­dzie­siąt histo­rii osób, które opi­sują życie za kra­tami i to, jak się tam zna­la­zły. Nie jest to laurka wysta­wiona pol­skiemu wię­zien­nic­twu ani opo­wieść o ludziach, któ­rzy sie­dzą „za nic”. To bru­talny obraz pol­skich wię­zień i aresz­tów, gdzie prze­moc, korup­cja, prze­myt, gwałty, kra­dzieże i wszel­kie inne formy łama­nia prawa są nie­mal codzien­no­ścią. Prze­stęp­cza dzia­łal­ność to jed­nak nie zawsze domena osa­dzo­nych, ale nie­kiedy także wię­zien­nego per­so­nelu. To świat, który rzą­dzi się wła­snymi zasa­dami.

Wię­zienny świat to repor­taż z miejsc, do któ­rych więk­szość z Was zapewne ni­gdy nie trafi. Miejsc, w któ­rych można kupić prak­tycz­nie wszystko: nar­ko­tyki, alko­hol, seks, a nawet wol­ność. Można też stra­cić życie.

Ta książka to repor­taż o wię­zien­nym świe­cie. Tym praw­dzi­wym, nie tym zna­nym z insce­ni­zo­wa­nych seriali tele­wi­zyj­nych czy z pro­pa­gan­do­wych opo­wie­ści „przo­dow­ni­ków” pracy peni­ten­cjar­nej. Nie zna­cie tego świata, jeśli tam nie byli­ście. I niech tak pozo­sta­nie. Opro­wa­dzę Was po nim wraz z kil­ku­dzie­się­cioma boha­te­rami. Opo­wie­dzą swoje histo­rie oraz o tym, jak wygląda wię­zienna rze­czy­wi­stość.

Pol­skie areszty i zakłady karne odwie­dzam od schyłku lat sie­dem­dzie­sią­tych minio­nego wieku. Byłem w nich kil­ka­dzie­siąt razy, odby­łem setki roz­mów z osa­dzo­nymi i per­so­ne­lem wię­zien­nym. Obser­wo­wa­łem, jak na prze­strzeni lat zmie­niała się rze­czy­wi­stość za kra­tami. Dziś jest ona dia­me­tral­nie inna niż w począt­kach mojej dzien­ni­kar­skiej kariery.

W pamięci utkwił mi jeden z moich repor­ter­skich wyjaz­dów. Było to w 1989 roku. Przy­je­cha­łem wów­czas do Gole­niowa pisać repor­taż o bun­cie więź­niów. Takich pro­te­stów było w tym cza­sie wię­cej. Naj­więk­sze miały miej­sce w wię­zie­niach w Nowo­gar­dzie, Czar­nem oraz wła­śnie w Gole­nio­wie. Wszę­dzie były ofiary śmier­telne.

Pamię­tam, jak nad zakła­dem kar­nym w Gole­nio­wie uno­siły się kłęby dymu. To ska­zani pod­pa­lili zapory ogniowe. Z pozba­wio­nych krat okien wyrzu­cali pło­nące mate­race. Stali na dachach, obser­wu­jąc teren. Opa­no­wali więk­szość zakładu kar­nego. W stronę kla­wi­szy leciały meta­lowe piki, śruby, mutry, a z dachów dachówki i cegły. Zgi­nął wów­czas jeden z więź­niów, wielu osa­dzo­nych i straż­ni­ków zostało ran­nych. Ni­gdy wcze­śniej ani póź­niej w Pol­sce i Euro­pie nic takiego się już nie zda­rzyło. Wtedy w naszym kraju zmie­niało się wszystko i ska­zańcy też ocze­ki­wali zmian.

Więź­nio­wie począt­kowo doma­gali się jedy­nie poprawy warun­ków pracy i wzro­stu wyna­gro­dzeń. Gdy rosz­cze­nia te zostały speł­nione, zażą­dali wery­fi­ka­cji wyro­ków oraz amne­stii. W Nowo­gar­dzie więź­nio­wie wła­ści­wie prze­jęli wła­dzę nad zakła­dem kar­nym. Normą było usu­wa­nie funk­cjo­na­riu­szy straży wię­zien­nej z oddzia­łów, oku­po­wa­nie budyn­ków i demon­stra­cyjne wcho­dze­nie na dachy. Doszło do tego, że prze­wie­zie­nie aresz­to­wa­nego zło­dzieja na roz­prawę do sądu było nie­moż­liwe, jeśli nie zgo­dził się na to Komi­tet Pro­te­sta­cyjny Ska­za­nych.

Mini­ster spra­wie­dli­wo­ści zasiadł do roz­mów z recy­dy­wi­stami. Więk­szość poli­ty­ków była gotowa na daleko idące kom­pro­misy wobec więź­niów. W takiej atmos­fe­rze uchwa­lono prawo, które daro­wało lub łago­dziło kary ska­za­nym, mię­dzy innymi takim jak Mariusz Tryn­kie­wicz. Wtedy też zamiast kary śmierci poja­wiło się dwa­dzie­ścia pięć lat odosob­nie­nia, zabra­kło jed­nak kary doży­wo­cia.

Ówcze­sne wyda­rze­nia w zakła­dach kar­nych oraz wymu­szona ustawa o amne­stii i idące za tym zmiany prawa wpły­nęły dia­me­tral­nie na sytu­ację osa­dzo­nych osób. Dziś więk­szość z nich ma świa­do­mość swo­ich praw i ich broni. Także form kon­troli nad tym, co dzieje się za wię­zien­nymi murami, jest nie­po­rów­ny­wal­nie wię­cej niż w PRL. Zaczy­na­jąc od mediów, a na Rzecz­niku Praw Oby­wa­tel­skich koń­cząc. Nie zmie­nia to faktu, że pol­skie wię­zien­nic­two jedną nogą na­dal tkwi w minio­nej epoce, co potwier­dzają wię­zienne histo­rie boha­te­rów tej książki. Zwłasz­cza kobiet osa­dzo­nych w Aresz­cie Śled­czym War­szawa-Gro­chów, o któ­rych głów­nie opo­wiada ten repor­taż.

Jako pierw­szy dzien­ni­karz ujaw­ni­łem, co działo się w tym war­szaw­skim aresz­cie. Moje usta­le­nia w znacz­nej czę­ści potwier­dziła pro­ku­ra­tura. Toczy się w tej spra­wie śledz­two.

O pato­lo­gicz­nych prak­ty­kach, do jakich docho­dziło w tej pla­cówce peni­ten­cjar­nej, opo­wie­działy mi pokrzyw­dzone kobiety (ini­cjały nie­któ­rych z nich zostały zmie­nione). Ich rela­cje szo­kują, przy­wo­łują momen­tami obraz wię­zień w Ame­ryce Połu­dnio­wej.

Wię­zienny świat zawiera także rela­cje męż­czyzn, któ­rzy odby­wali lub na­dal odby­wają kary w pol­skich wię­zie­niach. Nie zabra­kło rów­nież roz­mów z funk­cjo­na­riu­szami Służby Wię­zien­nej.

Zapra­szam zatem do wię­zien­nego świata.

Janusz Szo­stak

1. Niczym bez­pań­ski pies

Ange­lika K. każdy list do mnie zaczy­nała od słów: „Raport z kra­iny ubó­stwa”. Drob­nym, ład­nym pismem przez kilka lat rela­cjo­no­wała mi swoje życie i prze­my­śle­nia o nim. Zapi­sy­wała po kilka stron A4 i wysy­łała regu­lar­nie do redak­cji maga­zynu „Repor­ter”.

Ange­lika bar­dzo lubi pisać. „Kie­dyś chcia­łam zostać zakon­nicą lub nauczy­cielką, a naj­bar­dziej dzien­ni­karką, gdy­bym miała pie­nią­dze, zało­ży­ła­bym wła­sną gazetę i nazwała ją »Nie­chciane Sprawy«” – zwie­rzała się ze swo­ich nie­speł­nio­nych marzeń. Rzadko jej odpi­sy­wa­łem. Jeśli już, to bar­dzo lako­nicz­nie, w kilku zda­niach. Zresztą odzwy­cza­iłem się od pisa­nia listów na papie­rze, ciężko też mi się je czyta. Ange­lika ni­gdy jed­nak nie wysy­łała maili. Nie miała kom­pu­tera ani smart­fonu. Gdy kupiła sobie naj­prost­szy tele­fon, oznaj­miła mi o tym entu­zja­stycz­nie. „Kupi­łam za wła­sne pie­nią­dze tele­fon, swój, dla sie­bie! Mam nadzieję, że będzie mi słu­żyć długo. Pro­szę dzwo­nić. Jako cię­żarna sie­dzę teraz głów­nie w domu” – przy oka­zji powia­do­miła mnie, że spo­dziewa się dziecka.

Nie zadzwo­ni­łem, nie odpi­sa­łem. To jej jed­nak nie zra­ziło. Do redak­cji przy­cho­dziły kolejne listy z „kra­iny ubó­stwa”.

Ta – prak­tycz­nie jed­no­stronna – kore­spon­den­cja zaczęła się od sprawy Iwony Wie­czo­rek, którą Ange­lika śle­dziła głów­nie na łamach „Repor­tera”. Pew­nego dnia napi­sała do mnie, że widziała zagi­nioną gdańsz­czankę w jed­nym z war­szaw­skich mar­ke­tów budow­la­nych, w któ­rym pra­co­wała jako kasjerka.

Do tego mało praw­do­po­dob­nego zda­rze­nia wra­cała w nie­mal każ­dym liście: „Iwona to prak­tycz­nie moja rówie­śniczka i bar­dzo mi jej szkoda” – pod­kre­ślała.

Nie wie­dzia­łem jesz­cze wów­czas, że Ange­lika ma poważne pro­blemy z pra­wem. Tak było do dnia, gdy zapy­tała mnie w jed­nym ze swo­ich dłu­gich listów: „Cie­kawa jestem, czy pan chciałby być współ­od­po­wie­dzialny za prze­stęp­stwo? Bo ja nie, ale i tak mam do czy­nie­nia z wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści. Przez swoją głu­potę, przez bez­względ­nych ludzi, któ­rzy wro­bili mnie w przy­własz­cze­nie dużych pie­nię­dzy. Byłam głu­pia i zafa­scy­no­wana nimi, a teraz pro­ku­ra­tor żąda dla mnie pię­ciu lat wię­zie­nia (…)”.

Przy­znam, że nie zare­ago­wa­łem na tę infor­ma­cję. Dopiero kilka tygo­dni póź­niej posta­no­wi­łem bli­żej przyj­rzeć się spra­wie Ange­liki. Wtedy, gdy napi­sała do mnie po raz kolejny. „To mój ostatni list do Pana, gdyż od 17 stycz­nia będę odby­wała karę pozba­wie­nia wol­no­ści na okres jed­nego roku, a pew­nie i dłu­żej (…)” – zako­mu­ni­ko­wała.

Zde­cy­do­wa­łem się odwie­dzić Ange­likę w jej miesz­ka­niu na war­szaw­skiej Woli. Szcze­rze się ucie­szyła, gdy powie­dzia­łem jej o tym w roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej. – Będę cze­kać na pana, już się biorę za sprzą­ta­nie – oznaj­miła rado­śnie.

Gdy dwa dni póź­niej zapu­ka­łem do miesz­ka­nia na pod­da­szu czte­ro­pię­tro­wego bloku, otwo­rzyła mi drobna sza­tynka. Dzięki jej listom mia­łem wra­że­nie, że znamy się od lat. Odkryła się przede mną także w trak­cie roz­mowy.

– Nie­dawno pani rodziła. Co z dziec­kiem? – rozej­rza­łem się po skrom­nie urzą­dzo­nym miesz­kanku w poszu­ki­wa­niu dzie­cię­cego łóżeczka. To było wła­ści­wie jedno pomiesz­cze­nie, bez kory­ta­rza i kuchni, jedy­nie z maleńką łazienką. Ni­gdzie nie dostrze­głem cze­go­kol­wiek, co mogłoby świad­czyć, że w tym miej­scu prze­bywa dziecko.

– Zosta­wi­łam córkę w szpi­talu, odda­łam ją – Ange­lika mówi przez łzy. – Nie chcia­łam, aby miała takie życie jak moje. Co ja jej mogłam zaofe­ro­wać? Niech pan tylko popa­trzy, ja tu jej nawet biurka nie mia­ła­bym gdzie wsta­wić, jakby poszła do szkoły – kobieta stara się uspra­wie­dli­wiać swój czyn. Nie oce­niam jej, sta­ram się zro­zu­mieć.

– Zresztą teraz tra­fię do wię­zie­nia, to z kim bym ją zosta­wiła? Nie mam żad­nej bli­skiej rodziny. Mia­łam wujka w Górze Kal­wa­rii, kocha­łam go, ale nie­dawno umarł. Nie mia­łam nawet pie­nię­dzy na bilet, aby poje­chać na pogrzeb.

– Nie pra­cuje już pani jako kasjerka?

– Po ciąży mnie zwol­nili, tro­chę ulotki roz­no­si­łam, sprzą­ta­łam. Ale teraz nie mam żad­nej pracy.

– Pani rodzice nie żyją?

– Nie mia­łam kon­taktu z mamą, a ojca na oczy nie widzia­łam. Podobno został zamor­do­wany gdzieś w górach. Wycho­wy­wa­łam się w rodzi­nie zastęp­czej, a potem tra­fi­łam na bruk. Nie mia­łam z czego żyć. Mogłam zostać pro­sty­tutką, ale to nie jest dla mnie zaję­cie, aby roz­kła­dać nogi przed każ­dym, kto za to zapłaci. Poza tym jestem kato­liczką i się tego nie wsty­dzę. Wsty­dzę się innych rze­czy. Róż­nie mi się w życiu ukła­dało. Nie­stety zwy­kle źle. Miesz­ka­łam przez jakiś czas w schro­ni­sku z bez­dom­nymi. Jed­nak jakoś dałam sobie radę, zna­la­złam pracę w mar­ke­cie i to miesz­ka­nie dosta­łam z dziel­nicy. Pra­co­wa­łam i zara­bia­łam na sie­bie, nie­raz po dzie­sięć godzin dzien­nie tyra­łam. Rodziny ni­gdy nie mia­łam, przy­ja­ciół też. Zna­jome dziew­czyny mają mężów i bawią dzieci w domach. Co im po przy­jaźni z kimś takim jak ja.

– Ojciec dziecka nie pomaga pani?

– On teraz sam potrze­buje pomocy, naj­bar­dziej Bożej – mówi tajem­ni­czo Ange­lika.

– Jest chory? – pytam nie­pew­nie.

– Sie­dzi. Dostał doży­wo­cie.

– Co takiego zro­bił?

– Zabił czło­wieka i odciął mu głowę. Przy­szedł z nią tu, do mnie. Stał w drzwiach, a na pod­łogę cie­kła jesz­cze krew. Zaczę­łam krzy­czeć, drzeć się wprost. Zbie­gli się sąsie­dzi, przy­je­chała poli­cja i zabrała Marka. Wię­cej go już nie widzia­łam i nie chcę oglą­dać. On jest nie­bez­pieczny i bar­dzo zazdro­sny o mnie.

– Nie tęskni pani za córką?

– Bar­dzo, ale tak dla niej jest lepiej. Dobrze, że nie będzie wie­działa, kim są jej ojciec i matka. Modlę się codzien­nie, aby miała szczę­śliwe życie, a gdy jest mi bar­dzo smutno, patrzę na jej zdję­cie – Ange­lika podaje mi tele­fon z foto­gra­fią uśmiech­nię­tego nie­mow­lę­cia.

– Córka podobna jest do pani – mówię i widzę, że ta grzecz­no­ściowa for­mułka ucie­szyła ją. Choć trudno być pew­nym, czy dziecko nie odzie­dzi­czyło genów po ojcu mor­dercy. A matka też chyba nie jest bez skazy? – pytam sie­bie w myślach, a gło­śno mówię: – Dla­czego ma pani tra­fić do wię­zie­nia?

– Gdyby mi kie­dyś ktoś powie­dział, że pójdę na coś takiego, tobym go wyśmiała. Wcze­śniej mój zna­jomy dał się zro­bić na podobny numer. To jest bez­domny, na któ­rego wzięli pięć­dzie­siąt tysięcy zło­tych kre­dytu. Ma ksywę „Skar­peta”, bo mu nie­zno­śnie wali z butów. Gdy on mi o tym opowie­dział, to go wyśmia­łam, a potem spi­sa­łam jego histo­rię. Niech pan prze­czyta – Ange­lika pod­suwa mi kartkę papieru zapi­saną zna­jomym pismem. „Nor­mal­nie nie mie­li­śmy wtedy za co się nachlać, a oni cho­dzili pod noc­le­gow­nią i pytali, czy ktoś nie chce zaro­bić tysiąc zło­tych. Powie­dzieli, że wystar­czy pójść do banku i pod­pi­sać umowę. A ja na to, że chęt­nie tam pójdę, ale nie mam dowodu. To dali mi pie­nią­dze na dowód oraz komórkę z kartą i doła­do­wa­niem. Dosta­łem też nowe ciu­chy i per­fumy. W banku tylko pod­pi­sa­łem się na umo­wie i wysze­dłem. Tyle było roboty za tysią­czka. A potem mnie zamknęli, ale wcze­śniej to ostro pili­śmy przez tydzień. Na spra­wie nic o nich nie mówi­łem, bo mi obie­cali, że jak wyjdę, to wynajmą mi miesz­ka­nie, dadzą pracę i tro­chę gro­sza na życie. Ale zapo­mnieli o mnie” – koń­czy się histo­ria „Skar­pety”.

– Dzi­wię się, że w tym banku nie ska­po­wali się, jak „Skar­peta” żyje. Może ich to nie obcho­dzi? – zasta­na­wia się Ange­lika.

– Pani też dała się w coś takiego wcią­gnąć?

– Tak, tylko na znacz­nie więk­szą kwotę i to byli inni ludzie. Wzię­łam dla nich z banku pół miliona – przy­znaje kobieta.

– I w banku nie zorien­to­wali się, jak pani żyje? – pytam nieco kąśli­wie.

– To było dobrze przy­go­to­wane. Wpa­ko­wał mnie w to Daniel Z. pseu­do­nim Simon. Pozna­łam go kie­dyś u mojej dal­szej rodziny na wsi. To zło­dziej i spec od mani­pu­lo­wa­nia ludźmi. Podaje się za maklera, ale tak naprawdę to bez­ro­botny syn rol­nika z Mazur. Opo­wia­dał, że będzie budo­wać hotel nad jezio­rem, ja w to uwie­rzy­łam, bo to przy­stoj­niak jest – widzę, że mimo złego doświad­cze­nia z „Simo­nem” oczy Ange­liki błysz­czą na wspo­mnie­nie o nim.

Daniel Z. miał nastę­pu­jący biz­ne­splan: – Ja cię, Ange­lika, zatrud­nię, dosta­niesz na papie­rze dużą pen­sję, taką, aby wziąć pół bańki kre­dytu. Nam nie dadzą, a potrzebny jest hajs na inwe­sty­cję z hote­lem. Zabra­kło nam nieco środ­ków. Zatem weź­miesz kre­dyt, a my go spła­cimy – dekla­ro­wał.

– Wiele z tego nie mia­łam, ale cie­szy­łam się, że mogę im pomóc. Może dzięki nim zdo­będę lep­szą pracę – tak sobie myśla­łam. – Gdy­bym dostała pie­niążki, to mogła­bym zapi­sać się na kurs kom­pu­te­rowy, o któ­rym zawsze marzy­łam, a co za tym idzie, mogła­bym zdo­być dobrą pracę. Kupi­ła­bym sobie dobre ubra­nia i czuła się lepiej. Na pewno kupi­ła­bym też lep­sze meble.

Ange­lika na początku dosta­wała obie­cane kwoty i cie­szyła się, że wszystko układa się po jej myśli. Raty też były wpła­cane ter­mi­nowo, więc nie mar­twiła się kre­dy­tem. Jed­nak mijały kolejne mie­siące, a wpłat nie było. Po pew­nym cza­sie zaczęły przy­cho­dzić pona­gle­nia, a potem wezwa­nia komor­ni­cze. W końcu Ange­lika poszła na komendę na Wil­czą zgło­sić, że została oszu­kana.

– Sama pani pod­pi­sała umowę, to do kogo ma pani teraz pre­ten­sje? – pytał poli­cjant.

Biz­nes­meni tym­cza­sem znik­nęli, a ich firma prze­stała ist­nieć. Nato­miast Ange­lika dostała wyrok.

– Poli­cja nie kiw­nęła pal­cem, aby zatrzy­mać tych oszu­stów. Mimo że poka­za­łam ich zdję­cia w poli­cyj­nej bazie. Stra­ci­łam wiele, teraz tonę w dłu­gach, czeka mnie na doda­tek wię­zie­nie. Nie­mal uwie­rzy­łam w to, że to jest tylko moja wina – dodaje zre­zy­gno­wana.

– Nie wie­działa pani, co robi? – pytał ją drwiąco pro­ku­ra­tor.

– Nie, chyba nie – dukała nie­pew­nie. – Prze­cież wyglą­dali ele­gancko, na pozio­mie, byli pach­nący i w mar­ko­wych ubra­niach.

– Bo gdyby byli obdarci, to pani by im nie uwie­rzyła – pod­nie­sio­nym gło­sem zauwa­żył pro­ku­ra­tor. – Jakie pani ma wykształ­ce­nie?

– Skoń­czy­łam pod­sta­wówkę, gim­na­zjum i dwie klasy liceum – odpo­wie­działa Ange­lika śled­czemu, a mnie tłu­ma­czy swoje braki w wykształ­ce­niu: – To wszystko przez nar­ko­tyki, które bra­łam jako nasto­latka, i przez trudną sytu­ację w domu. Wycho­wy­wa­łam się w rodzi­nie zastęp­czej, to było eks­tre­malne prze­ży­cie. Nikt się mną nie inte­re­so­wał, dali jeść i to wszystko. Może są rodziny, które potra­fią upil­no­wać dzieci. Mnie nikt nie pil­no­wał.

Gdy się spo­tka­li­śmy, Ange­lika K. miała jesz­cze nadzieję, że uda się zamie­nić wyrok pozba­wie­nia wol­no­ści na dozór elek­tro­niczny i nie będzie musiała iść do wię­zie­nia. Jed­nak sąd nie wyra­ził na to zgody.

„Po tej całej sytu­acji z kre­dy­tem czuję się jak bez­pań­ski pies. No co ma zro­bić bez­domny, głodny pies wyrzu­cony przez kogoś na ulicę, jeśli czło­wiek rzuca mu kawał mięsa? Potem jesz­cze zapra­sza do domu, przed komi­nek, może nawet wyką­pie i wycze­sze. Pew­nie miło­ści nie da, ale zawsze jest jakaś nadzieja. A potem, gdy gra się skoń­czy, znowu wyrzuca psa na ulicę. Tak też było ze mną” – napi­sała do mnie Ange­lika w jed­nym z listów, jesz­cze z wol­no­ści.

Przez długi czas nie było od niej kore­spon­den­cji. Wie­dzia­łem, że jest w wię­zie­niu, bo od kilku tygo­dni przy­go­to­wy­wała się psy­chicz­nie do odsiadki. W końcu przy­szedł list z aresztu śled­czego na Gro­cho­wie w War­sza­wie.

Mimo że Ange­lika pisała zza krat, to dało się wyczuć pewien opty­mizm:

„Jestem już w wię­zie­niu. Sie­dzę w przej­ścio­wej celi z fajną kole­żanką. Ona za dwa tygo­dnie wycho­dzi, niech pan do niej zadzwoni (numer jest na końcu listu), to Basia opo­wie panu wię­cej. Ja być może wyjdę w listo­pa­dzie. Boję się, że nie będę miała gdzie wra­cać, że mi miesz­ka­nie okradną, bo tam nie ma nawet dobrego zamka. Mam nadzieję, że dam sobie tu radę. Gdy tylko wyjdę na wol­ność, to ode­zwę się do pana (…)”.

Zadzwo­ni­łem pod wska­zany przez Ange­likę numer. Kobieta, która ode­brała tele­fon, nie­wiele miała do powie­dze­nia o jej sytu­acji w aresz­cie na Gro­cho­wie. – Naj­le­piej, jak jej pan wyśle jakieś pie­nią­dze, bo ona tam bez gro­sza jest – pod­po­wie­działa. Za jej radą zro­bi­łem prze­lew i szu­ka­łem gdzie indziej infor­ma­cji o gro­chow­skim aresz­cie.

– Czy spo­kojna, pierw­szy raz karana dziew­czyna pora­dzi sobie? – zapy­ta­łem Elwirę, która spę­dziła tam kilka lat.

– Jak spo­kojna, to tra­ge­dię będzie miała. Tam coraz wię­cej psy­chicz­nych dzie­wuch sie­dzi, dzie­cio­bój­czy­nie, ćpunki z Pragi. To mogą ją tam zeżreć. Szkoda dziew­czyny, tam jest masa ska­kań­ców, szcze­gól­nie szur­nię­tych hero­ini­stek – nie pocie­szyła mnie Elwira, która zwró­ciła uwagę, że w gro­chow­skim aresz­cie szo­ku­jąca jest liczba dzie­cio­bój­czyń.

– Tam jest ich wyjąt­kowo dużo. Sie­dzi tam cho­ciażby Magda M., ta od zabój­stwa dwójki dzieci i ich matki z ulicy Sta­lo­wej w War­sza­wie. Dostała za to doży­wo­cie. Jest też Monika G., która roz­trza­skała o drzewo dwu­let­niego synka i ska­zali ją na dwa­na­ście lat. Na Gro­cho­wie sie­dzi też Lucyna, która zamro­ziła nowo­rodki. Była tam Wie­sława P., to ta, co zabiła i zako­pała pół­to­ra­roczne dziecko, han­dlo­wała też dziećmi. Ska­zali ją za to wszystko na pięt­na­ście lat. Ona była kochanką szefa kuchni. Te wszyst­kie okrutne baby są tam zatrud­nione do pomocy oddzia­ło­wym. – Elwira wpro­wa­dza mnie w świat aresztu na war­szaw­skim Gro­cho­wie. Wów­czas nie zda­wa­łem sobie jesz­cze sprawy, że wkrótce poznam wiele kobiet z tego aresztu.

Wtedy cze­ka­łem na jakiś znak życia od Ange­liki K. Nie docze­ka­łem się go jed­nak do zakoń­cze­nia pisa­nia tej książki. Nie­wy­klu­czone, że mój prze­lew jej zaszko­dził. Nie­ba­wem bowiem jakie­kol­wiek kon­takty ze mną stały się nie­mile widziane przez admi­ni­stra­cję aresztu śled­czego na Gro­cho­wie.

2. Seks, prze­moc, korup­cja

Wio­sną 2021 roku zgło­siło się do mnie kilka kobiet, twier­dząc, że w aresz­cie śled­czym na Gro­cho­wie w War­sza­wie dzieje się bar­dzo źle. Miało tam mię­dzy innymi docho­dzić do wyko­rzy­sty­wa­nia sek­su­al­nego osa­dzo­nych kobiet przez per­so­nel wię­zienny. Jak wkrótce usta­li­łem, orga­ni­zo­wano także schadzki dla ska­za­nych kobiet i męż­czyzn. Według moich roz­mów­ców w tym aresz­cie kwitł han­del nar­ko­ty­kami, alko­ho­lem, tele­fo­nami komór­ko­wymi i wszyst­kim, na co tylko był popyt. Zda­niem moich infor­ma­to­rów mogło też docho­dzić do milio­no­wych defrau­da­cji. W tym pro­ce­de­rze mieli brać udział sko­rum­po­wani straż­nicy wię­zienni.

Afera w war­szaw­skim aresz­cie została przeze mnie ujaw­niona w maga­zy­nie „Repor­ter”. Moje ówcze­sne usta­le­nia w znacz­nej czę­ści potwier­dziła pro­ku­ra­tura i dyrek­tor Okrę­go­wego Inspek­to­ratu Służby Wię­zien­nej w War­sza­wie, który zade­cy­do­wał o wsz­czę­ciu postę­po­wa­nia dys­cy­pli­nar­nego wobec sied­miu funk­cjo­na­riu­szy z aresztu na Gro­cho­wie. Jak usta­li­łem, 10 lutego 2021 roku zwol­niono ze służby Roberta T., a dwa dni póź­niej Olgę R. – oboje byli kie­row­ni­kami maga­zynu depo­zy­to­wego w aresz­cie śled­czym Gro­chów. To głów­nie tam, cho­ciaż nie tylko, miało docho­dzić do łama­nia prawa.

Ale to dopiero uła­mek tej skan­da­licz­nej histo­rii. O pato­lo­giach, do jakich docho­dziło w tej pla­cówce peni­ten­cjar­nej, opo­wie­działy mi pokrzyw­dzone kobiety.

– To nie jest pierw­sza taka afera w tym miej­scu. Dyrek­tor o wszyst­kim wie­dział. Nic z tym nie robili. Dużo ofiar skon­tak­tuje się z panem – twier­dziła jedna z osa­dzo­nych. Nie pomy­liła się. Gdy tylko zają­łem się tą sprawą, nie­mal masowo zaczęły zgła­szać się do mnie kobiety, które twier­dzą, że zostały pokrzyw­dzone w aresz­cie na war­szaw­skim Gro­cho­wie, przez więź­niów nazy­wa­nym „Kam­czatką”.

– Dowie­dzia­łam się o przy­pad­kach pobi­cia, o mole­sto­wa­niu, wyko­rzy­sty­wa­niu sek­su­al­nym dziew­czyn – opo­wiada mi Elż­bieta K., która przed laty także odby­wała wyrok w gro­chow­skim aresz­cie, a dziś pomaga pokrzyw­dzo­nym kobie­tom. – W piątki na wor­kowni maga­zynu depo­zy­to­wego, w miej­scu gdzie nie ma kamer, odby­wały się intymne spo­tka­nia. To były schadzki akcep­to­wane i orga­ni­zo­wane przez funk­cjo­na­riu­szy. Zaczęły się poja­wiać też inne sprawy, mię­dzy innymi dostęp dla wybra­nych do tele­fo­nów, dostar­cza­nie nie­do­zwo­lo­nych przed­mio­tów, nar­ko­ty­ków, prze­pływ pouf­nych infor­ma­cji i wiele innych. Naj­gor­sza jed­nak była prze­moc, w tym sek­su­alna – dodaje K.

Jak sły­szę, noto­rycz­nie naru­szana była god­ność ska­za­nych kobiet.

– Funk­cjo­na­riu­sze czę­sto mole­sto­wali, roman­so­wali i naru­szali nie­ty­kal­ność oso­bi­stą osa­dzo­nych. Warte opi­sa­nia są też rewi­zje oso­bi­ste kobiet. Mocno inwa­zyjne i upo­ka­rza­jące: oglę­dziny jamy ust­nej, narzą­dów płcio­wych, pole­ce­nia pochy­la­nia się, przy­ku­ca­nia w celu spraw­dze­nia odbytu. Kon­troli oso­bi­stych doko­nują funk­cjo­na­riuszki o homo­sek­su­al­nej orien­ta­cji wyglą­da­jące i zacho­wu­jące się niczym męż­czyźni – twier­dzi Elż­bieta K.

Od ska­za­nych kobiet dowia­duję się, że przy­padki prze­mocy, korup­cji oraz mole­sto­wa­nia były przez nie zgła­szane do dyrek­tora aresztu. Jak na nie reago­wał? Decy­zją dyrek­tora, 21 grud­nia 2020 roku, dzie­więć pokrzyw­dzo­nych kobiet wywie­ziono do jed­no­stek kar­nych odda­lo­nych od War­szawy o trzy­sta–sześć­set kilo­me­trów. Mię­dzy innymi Aneta P. została prze­trans­por­to­wana do Zakładu Kar­nego w Gole­nio­wie, zaś Anna W. i Agnieszka P. tra­fiły do Gru­dzią­dza. Po świę­tach Bożego Naro­dze­nia 2020 roku kolejne osa­dzone roz­wie­ziono po zakła­dach kar­nych w Pol­sce.

– Wtedy dyrek­tor miał powie­dzieć, że na Gro­cho­wie nie ma żad­nych pro­ble­mów, bo nie ma już tam ofiar – komen­tuje jedna z moich roz­mów­czyń. – Powy­wo­zili te dziew­czyny, które miały coś do powie­dze­nia i chciały mówić wię­cej.

Pro­blemy jed­nak są, czego nie krył puł­kow­nik Zbi­gniew Brzo­stek, dyrek­tor Okrę­go­wego Inspek­to­ratu Służby Wię­zien­nej w War­sza­wie, któ­rego zapy­ta­łem, jakie są usta­le­nia w spra­wie nie­pra­wi­dło­wo­ści doty­czą­cych funk­cjo­no­wa­nia Aresztu Śled­czego w War­sza­wie-Gro­cho­wie. „Zespół powo­łany przez dyrek­tora Okrę­go­wego Służby Wię­zien­nej w War­sza­wie, w toku pro­wa­dzo­nych czyn­no­ści wyja­śnia­ją­cych w aresz­cie śled­czym w War­sza­wie-Gro­cho­wie, stwier­dził nie­pra­wi­dło­wo­ści w wyko­ny­wa­niu obo­wiąz­ków służ­bo­wych przez funk­cjo­na­riu­szy oraz nie­pra­wi­dło­wo­ści w zakre­sie przy­ję­tych w jed­no­stce roz­wią­zań doty­czą­cych nad­zoru i kon­troli nad spo­so­bem reali­za­cji obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Powyż­sze usta­le­nia dopro­wa­dziły do wsz­czę­cia postę­po­wań dys­cy­pli­nar­nych wobec funk­cjo­na­riu­szy za nie­pra­wi­dłowe wyko­na­nie czyn­no­ści służ­bo­wych, jak też wobec kadry kie­row­ni­czej za wpro­wa­dze­nie nie­sku­tecz­nych roz­wią­zań nad­zor­czo-kon­tro­l­nych nad spo­so­bem reali­za­cji przez funk­cjo­na­riu­szy obo­wiąz­ków służ­bo­wych (…)” – odpo­wie­dział puł­kow­nik Brzo­stek.

Także pro­ku­ra­tura, choć lako­nicz­nie, potwier­dza, że w aresz­cie działo się źle. „Postę­po­wa­nie toczy się w spra­wie o czyny z art. 231§1 kk i art. 207§1 kk. Aktu­al­nie pod­jęto dzia­ła­nia zmie­rza­jące do prze­słu­cha­nia pokrzyw­dzo­nych prze­by­wa­ją­cych w róż­nych pla­ców­kach peni­ten­cjar­nych, a także dzia­ła­nia zmie­rza­jące do zabez­pie­cze­nia śla­dów i dowo­dów w tej spra­wie. Dotych­czas nie przed­sta­wiono nikomu zarzu­tów. (…) Na tym eta­pie postę­po­wa­nia, z uwagi na zapla­no­wane czyn­no­ści pro­ce­sowe, a także inte­res pry­watny pokrzyw­dzo­nych, pro­ku­ra­tura nie udziela szer­szych infor­ma­cji” – zastrzega Kata­rzyna Skrzecz­kow­ska, rzecz­niczka pra­sowa Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej War­szawa-Praga.

Anna W., która z Gro­chowa tra­fiła do Zakładu Kar­nego w Gru­dzią­dzu, 20 stycz­nia 2021 roku prze­słała do pro­ku­ra­tury rejo­no­wej Praga-Połu­dnie zawia­do­mie­nie o popeł­nie­niu prze­stęp­stwa. Jest to bar­dzo obszerne pismo, w któ­rym kobieta wyli­cza dzie­siątki prze­stępstw popeł­nia­nych za wię­zien­nym murem aresztu na Gro­cho­wie. „Byłam zatrud­niona w maga­zy­nie depo­zy­to­wym tam­tej­szej jed­nostki. Pra­co­wała w nim Olga R., która była kie­row­niczką maga­zynu depo­zy­to­wego (…), zaob­ser­wo­wa­łam, że sto­su­nek Olgi R. do osa­dzo­nych dziew­czyn nie jest taki jak powi­nien być. Na porządku dzien­nym było ubli­ża­nie i wyzy­wa­nie osa­dzo­nych, sto­so­wa­nie wobec nich prze­mocy (…), a jej rela­cja z osa­dzoną Wik­to­rią P. była bar­dzo dziwna. Odnio­słam wra­że­nie, iż była ona przez panią Olgę zastra­szona, zma­ni­pu­lo­wana, otu­ma­niona i mole­sto­wana. Takie rela­cje pani Olga nawią­zy­wała zawsze z jakąś zatrud­nioną tam osa­dzoną, a po wyj­ściu jed­nej wybie­rała sobie kolejną ofiarę. Po wyj­ściu na wol­ność osa­dzo­nej Wik­to­rii P. kolejną ofiarą pani Olgi sta­łam się ja. Od samego początku mojej pracy była ona w sto­sunku do mnie agre­sywna. Rzu­cała we mnie przed­mio­tami. Krze­sło, na któ­rym sie­dzia­łam, popy­chała. Poni­żała mnie i gro­ziła. Z cza­sem doszła jesz­cze prze­moc sek­su­alna. Zaczęła się do mnie przy­sta­wiać, sia­dała mi na kola­nach, przy­tu­lała się do mnie, doty­kała mojego ciała. Była bar­dzo nachalna, cho­dziła za mną do łazienki, gdy zała­twia­łam swoje potrzeby fizjo­lo­giczne. Wie­lo­krot­nie prze­wra­cała mnie na pod­łogę, kła­dła się na mnie i obma­cy­wała mnie. Oble­wała mnie wodą, tylko po to, abym musiała się prze­brać. Musia­łam robić to na jej oczach. Jeżeli poszłam prze­brać się do łazienki, to ona wcho­dziła za mną, stała i przy­glą­dała się, jak się prze­bie­ram. Z każ­dym kolej­nym dniem było coraz gorzej. Jej agre­sja i nachal­ność nasi­lały się. Przy­wią­zy­wała mnie do krze­sła i robiła sobie ze mnie worek tre­nin­gowy, ude­rzała mnie pię­ścią po całym ciele i kopała nogą. Skła­dała mi pro­po­zy­cje seksu, a gdy odma­wia­łam, wyzy­wała i ude­rzała mnie. Kil­ka­krot­nie pró­bo­wała zmu­sić mnie prze­mocą do seksu. Krę­po­wała mi ręce taśmą kle­jącą i pró­bo­wała mnie roze­brać. Ja się przed nią bro­ni­łam. Wtedy biła mnie wszyst­kim, co miała pod ręką. Wszyst­kie zatrud­nione tam osa­dzone były świad­kami, jak Olga R. znę­cała się nade mną psy­chicz­nie, fizycz­nie i mole­sto­wała mnie. One rów­nież były zastra­szane, bite i wyko­rzy­sty­wane sek­su­al­nie. Moja gehenna trwała przez pół­tora roku, w końcu pękłam, bo już nie dawa­łam sobie rady z tym wszyst­kim, co spo­tkało mnie przez ten cały czas. Opo­wie­dzia­łam o wszyst­kim, co się działo na maga­zy­nie, wycho­waw­czyni, dyrek­to­rowi jed­nostki, a potem funk­cjo­na­riu­szom z Cen­tral­nego Zarządu Służby Wię­zien­nej (…)” – to tylko frag­ment opisu tego, co rze­komo działo się za murami aresztu śled­czego na Gro­cho­wie.

Podob­nych rela­cji innych kobiet jest wiele. Wszyst­kie wska­zują na nie­wy­obra­żalną wprost pato­lo­gię i depra­wa­cję osób odpo­wie­dzial­nych mię­dzy innymi za reso­cja­li­za­cję ska­za­nych.

– To, że ktoś za popeł­nione prze­stęp­stwa odbywa karę w wię­zie­niu, nie zna­czy, że powi­nien być dodat­kowo karany prze­mocą. Nie­które osoby, które pil­nują więź­niów, czę­sto mają na kon­cie więk­sze prze­stęp­stwa. Oni nie­kiedy powinni się poza­mie­niać miej­scami – stwier­dza San­dra, która spę­dziła na „Kam­czatce” cztery lata.

Jak sły­szę, pro­ble­mem w aresz­cie jest opieka medyczna. – Wła­ści­wie jej nie ma – twier­dzi Eryk, który kilka mie­sięcy temu opu­ścił areszt. – Do leka­rza bar­dzo trudno się dostać, tygo­dniami trzeba cze­kać, a i tak nic nie pomoże.

– W tym aresz­cie łatwiej o nar­ko­tyki niż o leki – sły­szę od kolej­nej osoby, która twier­dzi, że gabi­net lekar­ski słu­żył także jako miej­sce scha­dzek. – Jedna z pie­lę­gnia­rek została chyba za to zawie­szona.

Docho­dziło też do tra­gicz­nych sytu­acji. O jed­nej z nich opo­wiada mi Klau­dia. – Asia, moja wspól­niczka do sprawy, zmarła w aresz­cie śled­czym, bo nie miała żad­nej pomocy medycz­nej. Asia nie wie­działa, że ma tęt­niaka. Bar­dzo źle zaczęła wyglą­dać, strasz­nie schu­dła, skar­żyła się na bóle głowy. Cały czas pro­siła o pomoc, o wyko­na­nie badań, moż­li­wość spo­tka­nia się z leka­rzem. Bez skutku. Pew­nego dnia nie miała sił wstać z łóżka na apel poranny. Wygląda to tak, że gdy jest apel, to wszyst­kie osa­dzone muszą wstać – tłu­ma­czy Klau­dia. – Nie może być tak, że któ­raś dziew­czyna leży lub śpi. Asia nie była w sta­nie wstać. „Aśka, nie uda­waj, kurwa, że się źle czu­jesz!” – wydarła się oddzia­łowa Monika. Godzinę póź­niej Asia już nie żyła. Miała trzy­dzie­ści sie­dem lat.

Prze­by­wa­jąca w aresz­cie Wilga H. sama pod­cięła sobie gar­dło. – Nie była lubiana przez dziew­czyny, miała zły arty­kuł, mole­sto­wa­nie dzieci, i za to ją dojeż­dżały. Póź­niej wyszło, że to było pomó­wie­nie, że Wilga była nie­winna. Ale już po jej śmierci. Za życia nie miała żad­nej pomocy, nie­cie­ka­wie miała w tym aresz­cie. Zgła­szała to wycho­wawcy, pro­siła o zmianę celi, lecz tra­fiała jesz­cze gorzej. Pew­nego dnia rano po śnia­da­niu pod­cięła sobie gar­dło – rela­cjo­nuje Klau­dia. – Nie było żad­nej pie­lę­gniarki, żad­nego leka­rza, żeby ją rato­wać. Ja byłam obok w celi z Moniką „Sło­wi­kową”, ona prze­cież jest pie­lę­gniarką. Chciała rato­wać Wilgę, ale nikt jej nie pozwo­lił. Razem ze mną Monika waliła w klapę.

Zapy­ta­łem o to zda­rze­nie Monikę Bana­siak, byłą żonę Andrzeja Z. „Sło­wika”, potwier­dziła, że taki przy­pa­dek miał miej­sce. Nie chciała jed­nak wra­cać do tego tematu. – Tam­ten roz­dział mojego życia zamknę­łam już na zawsze. Pro­szę mi wie­rzyć, że codzien­nie ratuję życie ludz­kie na dyżu­rach w szpi­talu, bo jestem pie­lę­gniarką.

Takich sytu­acji w tym aresz­cie miało być wię­cej. Wrócę jesz­cze do nich w tej książce. Jed­nak nie tylko ułomna opieka zdro­wotna doskwiera osa­dzo­nym na Gro­cho­wie kobie­tom.

– Wiele funk­cjo­na­riu­szek jest homo­sek­su­al­nych – twier­dzi San­dra. – Wyko­rzy­stują dziew­czyny, które nie mają pomocy z zewnątrz, od rodziny. Nie­które dzie­wu­chy po wyj­ściu na wol­ność żyją razem z funk­cjo­na­riusz­kami. Nie jest tajem­nicą, że kilka byłych ska­za­nych miesz­kało z kie­row­niczką maga­zynu depo­zy­to­wego. One pra­co­wały pod­czas odby­wa­nia kary w maga­zy­nie. Taki romans zwy­kle zaczy­nał się już pod­czas odby­wa­nia kary – wyja­śnia San­dra.

Według moich roz­mów­czyń gro­chow­ski areszt wręcz kipiał od seksu.

– Oni tam pro­wa­dzali się z akce­so­riami BDSM – mówi o funk­cjo­na­riu­szach Elż­bieta K. – Jest nawet taki fil­mik, na któ­rym straż­nik pro­wa­dzi po kory­ta­rzu na smy­czy i w obroży ska­zaną Monikę S. i okłada ją pej­czem.

„Pro­ku­ra­tura w tej spra­wie nie dys­po­nuje żad­nymi nagra­niami audio-wideo” – zapew­nia mnie pro­ku­ra­tor Skrzecz­kow­ska.

– Te fil­miki widzieli ludzie z inspek­to­ratu wię­zien­nic­twa. Inspek­to­rat okrę­gowy ma te nagra­nia – prze­ko­nuje K. – Widocz­nie nie prze­ka­zał ich pro­ku­ra­tu­rze.

Jed­nak puł­kow­nik Brzo­stek krótko ucina temat. „Okrę­gowy Inspek­to­rat Służby Wię­zien­nej w War­sza­wie nie posiada infor­ma­cji w wyżej wymie­nio­nym zakre­sie, infor­mu­jemy, iż nie są znane takie fakty”.

Mimo to Monika S., która miała być pro­wa­dzona na smy­czy, potwier­dza w roz­mo­wie ze mną, że taka sytu­acja miała miej­sce. Kobieta była tam regu­lar­nie bita, poni­żana i zastra­szana. – To, co tam prze­ży­łam, było nie­wy­obra­żalną gehenną. W tym aresz­cie działo się źle – kon­ty­nu­uje Elż­bieta K. – Oni tam oble­wali się spe­cjal­nie wodą, żeby się roz­bie­rać, prze­bie­rać. Tam była ogólna zabawa, roz­prę­że­nie. W gabi­ne­cie pie­lę­gnia­rek robili sobie schadzki, a tam prze­cież były kamery. Nic ich nie krę­po­wało. Otwie­rali cele i nor­mal­nie imprezy urzą­dzali. Jest też pewien adwo­kat, któ­remu dziew­czyny płacą sek­sem za usługi praw­ni­cze. One się wprost tłuką o niego, bo sporo może zała­twić, choćby prze­rwę w wyko­ny­wa­niu kary, ma układy w Służ­bie Wię­zien­nej.

– Pamię­tam tego adwo­kata – mówi San­dra, która spę­dziła na Gro­cho­wie pół­tora roku. – On miał jakieś dziwne pomy­sły z mel­do­wa­niem jed­nych ludzi u innych. Gdyż tam dosta­wali jakieś wokandy czy inne wezwa­nia. Czy on brał udział w tej sek­sa­fe­rze, to ja tego nie wiem. Widzia­łam jego nagie zdję­cie z jedną z osa­dzo­nych dziew­czyn, to ona mu je zro­biła. Są też zdję­cia Olgi R. z jej kochanką, byłą osa­dzoną. Jest na nim roze­brana. Dyrek­tor też dostał te zdję­cia, bo nam zale­żało, żeby on wie­dział, co się działo, i że będziemy te dziew­czyny rato­wać – tłu­ma­czy i wysyła mi foto­gra­fie mailem.

Karina opu­ściła areszt na Gro­cho­wie przed rokiem, ale ma sporo złych wspo­mnień zwią­za­nych z tym miej­scem. – Z tego, co pamię­tam, dziew­czyny miały kon­takty sek­su­alne bar­dziej z męską obsługą. Ja nie wiem, czy pie­nią­dze brały, tego nie mogę panu powie­dzieć. Wiem tylko, że one się dymały. Tam było też pośred­nic­two sek­su­alne. Osa­dzeni męż­czyźni byli przy­pro­wa­dzani z czę­ści męskiej na dam­ską. Teraz pole­ciały za to nie­które osoby. Mówią, że pie­lę­gniarka, która brała w tym udział, też została zwol­niona. Olga R. rów­nież ma o to zarzuty. Wiele osób brało w tym udział, także funk­cjo­na­riu­sze.

– Oni też wyko­rzy­sty­wali osa­dzone kobiety?

– Jasne. Ni­gdy nie bra­ko­wało chęt­nych dzie­wuch.

– Co miały w zamian?

– Tabliczkę cze­ko­lady, papie­rosy albo dłuż­szą roz­mowę tele­fo­niczną – wyli­cza Karina.

Jed­nak dla więk­szo­ści osa­dzo­nych seks z per­so­ne­lem wię­zien­nym był drogą do zdo­by­cia lep­szej pozy­cji. – One dosta­wały nie tylko pie­nią­dze czy pre­zenty – wyja­śnia Klau­dia, która po kilku latach odsiadki w stycz­niu 2021 roku opu­ściła areszt na Gro­cho­wie. – W grę wcho­dziły też wnio­ski nagro­dowe, awan­so­wa­nie na pod­grupy wyżej, na przy­kład z „zamka” [oddział zamknięty – przyp. aut.] na „pół­otwo­rek” [oddział pół­otwarty – przyp. aut.], a potem na „otwo­rek” [oddział otwarty – przyp. aut.]. Dosta­wały też prze­pustki, miały pracę na wol­no­ści. Gene­ral­nie cho­dziło o to, żeby mieć lepiej.

Nie­któ­rzy funk­cjo­na­riu­sze Służby Wię­zien­nej rze­komo mieli uła­twiać kon­takty sek­su­alne pomię­dzy osa­dzo­nymi kobie­tami i męż­czy­znami.

– Nasz oddział był połą­czony z oddzia­łem męskim łącz­ni­kiem i tam docho­dziło do scha­dzek. Oczy­wi­ście za zgodą i przy wspar­ciu oddzia­ło­wych – dodaje Klau­dia. – Jeśli któ­raś z oddzia­ło­wych chciała dzia­łać zgod­nie z regu­la­mi­nem i tępiła pato­lo­gię, to zwy­kle wokół niej wywo­ły­wane były jakieś afery i taką osobę kom­pro­mi­to­wano i degra­do­wano, bo była nie­wy­godna, nie­pewna. Mogła zaszko­dzić ukła­dom funk­cjo­nu­ją­cym w aresz­cie.

Nisz­czono także oporne osa­dzone, które nie chciały pły­nąć z pato­lo­gicz­nym prą­dem. One musiały liczyć się z pro­ble­mami. – Na tym polega reso­cja­li­za­cja, żeby kogoś zła­mać – nie ma złu­dzeń Elż­bieta K. – Jest coś za coś. Jak gra w dobrego i złego poli­cjanta. To po czę­ści też wina dziew­czyn, że się na to zga­dzają. Tam jest jedna wielka pre­sja – „graj z nami, to prze­trwasz”. Więk­szość nie ma pomocy albo zni­komą. Nie ma wspar­cia z zewnątrz, to łatwiej ule­gają pato­lo­gicz­nym ukła­dom.

Jed­nak nie wszyst­kie, są też takie osa­dzone, które sta­rają się trzy­mać swo­ich zasad, zacho­wać god­ność. Te jed­nak nie mają na „Kam­czatce” łatwego życia.

– Nie­któ­rym dziew­czy­nom pod­rzu­cano nawet nar­ko­tyki, za co dosta­wały kolejne wyroki. Były takie osa­dzone, które współ­pra­co­wały z oddzia­ło­wymi, aby zgnę­bić nie­po­korne dziew­czyny – obja­śnia San­dra. – Te oddzia­łowe wyglą­dają czę­sto jak męż­czyźni i popie­rają dziew­czyny, które są podatne na ich wpływy.

Klau­dia i jej kole­żanka Lidia takie nie były. Spo­tkała je za to kara. Zostały uka­rane za rze­kome zna­le­zie­nie w ich rze­czach tele­fo­nów, któ­rych nikt ni­gdy im nie poka­zał.

– Spo­tkała nas kara, bo nie chcia­ły­śmy pogo­dzić się z panu­jącą tam korup­cją – twier­dzi Lidia.

– W efek­cie obie za nic tra­fi­ły­śmy do izo­la­tek i to na męskich oddzia­łach – dodaje Klau­dia. – Tam nie ma żad­nej intym­no­ści, nawet pod­czas mycia czy zała­twia­nia potrzeb fizjo­lo­gicz­nych. Każdy z kory­ta­rza może cię obser­wo­wać przez wizjer.

Do histo­rii Lidii i Klau­dii wrócę w kolej­nych roz­dzia­łach.

Aneta P., którą w grud­niu 2020 roku wywie­ziono do Gole­niowa, zło­żyła ofi­cjalne zezna­nia na temat intym­nych rela­cji Olgi R. z osa­dzo­nymi kobie­tami. W roz­mo­wie ze mną stwier­dza: – Potwier­dzi­łam to, co tam się działo. Zezna­łam o rela­cjach mię­dzy osa­dzo­nymi i tą kie­row­niczką maga­zynu. Te rela­cje były za bli­skie.

Nato­miast Anna W. przy­znaje mi się do upra­wia­nia seksu za wię­zien­nymi murami. – Tam, na tym maga­zy­nie, były takie schadzki z osa­dzo­nymi face­tami. Orga­ni­zo­wała je Olga i kwa­ter­mi­strzo­wie. Nie­ko­niecz­nie z dobrego serca. Olga wia­domo, czego od nas wyma­gała, a kwa­ter­mi­strzo­wie ocze­ki­wali, że będziemy za nich całą robotę odwa­lać. Nic nie musieli robić, a my robi­ły­śmy wszystko za nich. W zamian pozwa­lali spo­ty­kać się z męż­czy­znami.

– Pani też się spo­ty­kała?

– Tak, zda­rzało mi się korzy­stać, nie powiem, że nie. Spo­ty­ka­łam się tam z Mariu­szem C. On także był ska­za­nym.

– Olga nie była o panią zazdro­sna?

– Ją to chyba nawet tro­chę raj­co­wało. Przy­glą­dała się, co robimy, i była zado­wo­lona.

Potwier­dza to Mariusz C., który tra­fił za kraty za udział w afe­rze grun­to­wej łączo­nej z Andrze­jem Lep­pe­rem. Obec­nie odbywa karę w Ino­wro­cła­wiu. – Na Gro­cho­wie w maga­zy­nie depo­zy­to­wym docho­dziło do czyn­no­ści sek­su­al­nych także mię­dzy mną a Anią. To wszystko działo się za przy­zwo­le­niem Olgi, kie­row­niczki maga­zynu. Ona dokład­nie wszystko wie­działa. Tylko ja na początku nie wie­dzia­łem, że ona będzie chciała to wyko­rzy­stać i nakłoni Anię do jakichś sto­sun­ków sek­su­al­nych czy bycia z nią. Ona nas pod­glą­dała, to nie ulega żad­nej wąt­pli­wo­ści. Ochrona od dawna o tym wie­działa. Olgę ktoś musiał kryć – prze­ko­nuje mnie Mariusz C.

Takich par jak Anna i Mariusz było wię­cej. Anna W. wyli­cza je w zawia­do­mie­niu do pro­ku­ra­tora i opi­suje też, jak funk­cjo­no­wał wię­zienny sys­tem scha­dzek. „Gdy nawią­za­łam zna­jo­mość z osa­dzo­nym Mariu­szem C., od początku naszej zna­jo­mo­ści w roz­wi­ja­niu tej rela­cji wspie­rała nas pani Olga. Zezwa­lała na dopro­wa­dze­nie go co tydzień na maga­zyn depo­zy­towy, byśmy mogli się spo­tkać. Sama rów­nież wie­lo­krot­nie uczest­ni­czyła w tych naszych spo­tka­niach. A nawet nama­wiała do pogłę­bia­nia naszej rela­cji, a gdy chcia­łam zerwać tę zna­jo­mość, to nama­wiała mnie, abym tego nie robiła. Orga­ni­zo­wała nam spo­tka­nia, na któ­rych doszło do wyko­na­nia przez nas czyn­no­ści sek­su­al­nych. Osa­dzona Agnieszka P. nawią­zała zna­jo­mość z osa­dzo­nym Łuka­szem H., doszło mię­dzy nimi do upra­wia­nia seksu w pomiesz­cze­niach maga­zynu depo­zy­to­wego. Osa­dzona Iwona K. nawią­zała rela­cje z Łuka­szem B. – doszło mię­dzy nimi do upra­wia­nia seksu w pomiesz­cze­niach maga­zynu depo­zy­to­wego. Osa­dzona Iwona K. nawią­zała też rela­cje z Łuka­szem S. – mię­dzy nimi rów­nież doszło do wyko­na­nia czyn­no­ści sek­su­al­nych. Pani Olga zezwa­lała na te związki. Poma­gała w orga­ni­zo­wa­niu spo­tkań, dopro­wa­dzała na maga­zyn osa­dzo­nych męż­czyzn. Przy­no­siła nam listy i grypsy, prze­ka­zy­wała różne rze­czy pomię­dzy nami. O naszych związ­kach wie­dzieli rów­nież inni funk­cjo­na­riu­sze zatrud­nieni w tam­tej­szej jed­no­stce: kwa­ter­mi­strzo­wie, to zna­czy Mie­tek i „Reku”. Oni prze­pro­wa­dzali co tydzień osa­dzo­nych z oddzia­łów miesz­kal­nych, byśmy mogli się spo­ty­kać (…). Nasze spo­tka­nia, pod­czas któ­rych docho­dziło mię­dzy nami do obści­ski­wa­nia, cało­wa­nia się, obma­cy­wa­nia, odby­wały się za przy­zwo­le­niem wła­śnie kwa­ter­mi­strzów (…). To od zawsze było prak­ty­ko­wane i było na to przy­zwo­le­nie od funk­cjo­na­riu­szy. Mię­dzy innymi poprzez orga­ni­zo­wa­nie scha­dzek w gabi­ne­cie lekar­skim na oddziale dru­gim przez pie­lę­gniarkę Ankę, oddzia­ło­wego Szy­mona i oddzia­łową Agnieszkę. Umoż­li­wiano nam także roz­mowy przez tak zwane tele­kon­fe­ren­cje. Osa­dzeni z oddzia­łów męskich dzwo­nili na oddziały dam­skie (…)” – obja­śnia Anna W. i dodaje: „Osa­dzeni męż­czyźni zatrud­nieni na kon­ser­wa­cji byli wpusz­czani do maga­zynu depo­zy­to­wego pod rze­ko­mym pre­tek­stem naprawy jakiejś usterki. Gdzie w rze­czywistości cho­dziło tylko o umoż­li­wie­nie spo­tka­nia z osa­dzo­nymi kobie­tami (…)”.

Według Anny W. kie­row­niczka maga­zynu zmu­szała ją do skra­ca­nia dystansu.

– Zaczęło się od sia­da­nia na kola­nach, przy­tu­la­nia, mizia­nia róż­nych czę­ści ciała, kle­pa­nia po poślad­kach. Sta­wała się bar­dzo zabor­cza. Wie­lo­krot­nie zosta­wa­łam z nią sama w maga­zy­nie. Wów­czas jej zacho­wa­nie w sto­sunku do mnie prze­kra­czało wszyst­kie moż­liwe gra­nice. Kil­ka­krot­nie dobie­rała się do mnie, ocze­ku­jąc odwdzię­cze­nia się za wszyst­kie przy­wi­leje i przy­zwo­le­nia, jakie od niej dosta­wa­łam. Gdy się sprze­ci­wia­łam, to wów­czas wyka­zy­wała prze­jawy agre­sji słow­nej i fizycz­nej.

Jed­nak Olga R. nie zado­wa­lała się samym pod­glą­da­niem czy obma­cy­wa­niem ska­za­nych kobiet.

– Ocze­ki­wała od nas wyko­ny­wa­nia kon­kret­nych zacho­wań sek­su­al­nych. Zali­cze­nie kolej­nej bazy, że tak powiem. Wymy­śliła taką zabawę w zali­cza­nie baz. Chciała, żeby­śmy zali­czały kolejne bazy – wyja­śnia w roz­mo­wie ze mną Anna W.

– Czym były te bazy?

– Ciężko się o tym mówi. To było naj­pierw jakieś przy­tu­la­nie, potem maca­nie: po piersi, po tyłku. Tak w ten spo­sób.

– Inne funk­cjo­na­riuszki też tak robiły?

– Jeśli cho­dzi o mnie, to o innych nie mogę powie­dzieć nic złego. W sto­sunku do mnie inne funk­cjo­na­riuszki nie sto­so­wały takich metod reso­cja­li­za­cji.

– Tam reso­cja­li­za­cja polega na tym, żeby kogoś zła­mać. Kie­dyś w papie­rach u kobiet była wpi­sy­wana tak zwana „L”, czyli les­bijka, teraz to jest cool. Pod­czas odby­wa­nia kary wiele dziew­czyn zmie­niło orien­ta­cję sek­su­alną. Mówi się, że wej­dziesz do kry­mi­nału żoną i matką, a wyj­dziesz zde­mo­ra­li­zo­waną les­bijką. Te oddzia­łowe czę­sto wyglą­dają jak męż­czyźni. I popie­rają te dziew­czyny, które są podatne na seks z nimi. Dziew­czyny zga­dzają się na to do czasu, aż już robi się tra­gicz­nie – obja­śnia Elż­bieta K.

Na taki układ poszła mię­dzy innymi Wik­to­ria P. – była dwu­krot­nie ska­zana, jest w związku z Olgą R.

– Ta rela­cja zaczęła się jesz­cze przed odby­ciem dru­giej kary pozba­wie­nia wol­no­ści. Ich dzieci były w jed­nej gru­pie przed­szkol­nej – obja­śnia San­dra. – Olga zatrud­niła part­nerkę w maga­zy­nie depo­zy­to­wym. Nato­miast po wyj­ściu na wol­ność zamiesz­kały razem. Na prośbę part­nerki prze­ka­zy­wała róż­nym oso­bom nie­do­zwo­lone przed­mioty i wia­do­mo­ści.

Zwią­zek Olgi z Wik­to­rią ma dość burz­liwy prze­bieg. Pew­nego dnia ode­bra­łem tele­fon od jed­nej z nich. Nie po raz pierw­szy zresztą.

– Pani P. z tej strony, była part­nerka Olgi – oznaj­miła na powi­ta­nie Wik­to­ria. – Mam nadzieję, że damy radę umó­wić się, gdyż roz­sta­łam się z Olgą w bar­dzo agre­syw­nych oko­licz­no­ściach. Pobiła mnie.

– To spo­tkajmy się – zapro­po­no­wa­łem.

– Dobrze, ja panu wszystko o niej opo­wiem – zade­kla­ro­wała Wik­to­ria P. – Zadzwo­nię do pana w sobotę, jak wrócę z Gre­cji – zapro­po­no­wała, jed­nak tego nie zro­biła. Gdy jej się przy­po­mnia­łem, zare­ago­wała bar­dzo ner­wowo: – Pro­szę nie nękać mnie ani pani Olgi! – pra­wie wybu­chła, zapo­mi­na­jąc, że to ona wydzwa­niała do mnie z rze­ko­mych waka­cji.

Być może jej tele­fon do mnie był symp­to­mem kry­zysu w związku tych pań? A może był powo­do­wany zazdro­ścią wobec part­nerki, bowiem funk­cjo­na­riuszka Olga R. nawią­zy­wała romanse z wie­loma kobie­tami odby­wa­ją­cymi wyroki na „Kam­czatce”. Rze­komo mole­sto­wała inne osa­dzone, tak jak Annę W. czy Agnieszkę P. Jak sły­szę, Olga R. wybie­rała dziew­czyny do maga­zynu z pole­ce­nia innych osa­dzo­nych, z któ­rymi utrzy­my­wała bli­skie rela­cje, lub typo­wała spo­śród nowych na zasa­dzie castingu, oglą­da­jąc zdję­cia i czy­ta­jąc infor­ma­cje o ska­za­nych.

Miała rze­komo zezwa­lać ule­głym więź­niar­kom rów­nież na nie­zgodne z pra­wem i regu­la­mi­nem czyn­no­ści. „Mogły­śmy swo­bod­nie korzy­stać ze sprzę­tów osa­dzo­nych, które znaj­do­wały się na maga­zy­nie, mię­dzy innymi z garn­ków elek­trycz­nych, tele­wi­zo­rów, kon­sol do gier. Sama pani Olga nie­jed­no­krot­nie grała na kon­soli. Było przy­zwo­le­nie na korzy­sta­nie z depo­zytu osa­dzo­nych. Na porządku dzien­nym było uży­cza­nie kosme­ty­ków, per­fum, tele­fo­nów komór­ko­wych, które się tam znaj­do­wały” – wyli­cza w piśmie do pro­ku­ra­tury Anna W.

„Klu­cze do tych szaf zawsze leżały na wierz­chu, na biurku pani Olgi. Nawet jak wycho­dziła z maga­zynu, to ni­gdy nie cho­wała klu­czy, tylko zawsze zosta­wiała je na wierz­chu do użytku publicz­nego. Takie uży­cza­nie sprzę­tów osa­dzo­nych było w tam­tej jed­no­stce prak­ty­ko­wane. Nie tylko przez osa­dzo­nych, ale też przez funk­cjo­na­riu­szy. Wie­lo­krot­nie pani Olga kazała iść i zna­leźć w depo­zy­cie na przy­kład jakąś łado­warkę, która będzie paso­wała do pry­wat­nego tele­fonu, aby mogła go sobie pod­ła­do­wać. Nawet sam główny dyrek­tor jed­nostki uży­czał sobie łado­warki od osa­dzo­nych, aby mógł sobie pod­ła­do­wać swo­jego iPhone’a. Logicz­nym jest, że był w pełni świa­domy, że łado­warka jest z czy­je­goś depo­zytu. Mimo to nie widział w tym żad­nego pro­blemu. Poza tym non stop były prze­no­szone różne arty­kuły żyw­no­ściowe dla nas przez panią Olgę, takie jak pie­czywo, sło­dy­cze, lody, ham­bur­gery, kur­czaki z rożna. Przy­no­siła dla nas rów­nież dania ugo­to­wane przez sie­bie, mię­dzy innymi gołąbki, maka­ron ze szpi­na­kiem i kre­wet­kami, kotlety, różne sałatki i wiele innych. Pani Olga kupo­wała nam też arty­kuły żyw­no­ściowe w kan­ty­nie. Robiła to za swoje, jak i za nasze pie­nią­dze. Oprócz pie­nię­dzy dosta­wa­li­śmy też papie­rosy, kosme­tyki, kody dostępu do tele­fo­nów komór­ko­wych, nawet nar­ko­tyki. Oczy­wi­ście pani Olga nie zezwa­lała na to wszystko bez­in­te­re­sow­nie, bo z cza­sem zaczęła ocze­ki­wać od nas rewanżu” – rela­cjo­nuje Anna W.

Posta­no­wi­łem te oraz inne wypo­wie­dzi skon­fron­to­wać z byłą kie­row­niczką maga­zynu depo­zy­to­wego w aresz­cie na Gro­cho­wie.

– Ja nie chcę tego komen­to­wać, ponie­waż to wszystko jest w toku. Dla­tego nie będę się odno­sić do tego, co one mówią. Mój adwo­kat skon­tak­tuje się z panem.

Olga R. nie miała ochoty na roz­mowę, jej adwo­kat rów­nież się do mnie nie ode­zwał.

Nato­miast po uka­za­niu się w „Repor­te­rze” mate­riału na temat aresztu na Gro­cho­wie zadzwo­niła do mnie z pre­ten­sjami. – Nie wiem, skąd pan brał te infor­ma­cje, ale ja jestem cho­ler­nie pokrzyw­dzona przez ten arty­kuł.

– Chcia­łem z panią poroz­ma­wiać, ale to pani nie chciała. Zamie­rza­łem te infor­ma­cje zwe­ry­fi­ko­wać u pani – odpo­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą.

– Ja nie chcia­łam z panem roz­ma­wiać, gdyż po pro­stu osa­dzone zmó­wiły się na mnie. Ja mam SMS-y z pogróż­kami, mam małe dziecko. Boję się, bo one są zdolne, żeby mi naro­bić pro­ble­mów nie tylko w pracy. Ja jestem funk­cjo­na­riu­szem z czter­na­sto­let­nim sta­żem, byłam wie­lo­krot­nie nagra­dzana za nie­na­ganną pracę, a zro­bili ze mnie potwora. – Olga R. nie kryje zde­ner­wo­wa­nia. – Naprawdę nie wiem, na bazie czego pan pisał o mnie.

– Na pod­sta­wie roz­mów, zawia­do­mie­nia do pro­ku­ra­tury, listów, zdjęć…

– Te zdję­cia to jest inna sprawa, ja wiem, o które panu cho­dzi. Postę­po­wa­nie jest cały czas w toku. No teraz tak naprawdę może pan mnie jedy­nie bar­dziej skrzyw­dzić – stwier­dza Olga R.

– Czym? Roz­mową? – docie­kam.

– Nie roz­mową, jakimś dal­szym pisa­niem tej nie­prawdy.

– Jed­nak pani nie chce się do tego odnieść. Pani ma prze­cież zarzuty – przy­po­mi­nam.

– Te osa­dzone, które tam z panem roz­ma­wiały, naro­biły mi w pracy kło­po­tów i wia­domo, że te zarzuty są. Ale ja też pró­buję udo­wod­nić swoją nie­win­ność. Ja przez tele­fon nie będę mówić panu tych rze­czy. Wie pan co, naprawdę ta sprawa wygląda zgoła ina­czej, niż jest to opi­sy­wane i przed­sta­wiane przez tamte osoby. Ja wiem, co tymi oso­bami kie­ruje. Są dwie panie, które to nakrę­cają.

– Jed­nak jakieś rela­cje pani nawią­zy­wała z osa­dzo­nymi?

– Rela­cja była nawią­zana z byłą osa­dzoną, która nie ma już nic wspól­nego z wię­zie­niem, to nic złego.

– Tylko to się zaczy­nało już w aresz­cie.

– No wła­śnie, że nie. Te dziew­czyny chcą mnie znisz­czyć przez jakieś gierki mię­dzy sobą. Wie pan co, ja mogę panu sta­no­wi­sko moje przed­sta­wić. Możemy się spo­tkać i poroz­ma­wiać na temat tej sprawy. Będzie to sta­no­wi­sko moje, które ukaże całą prawdę, ale nie chcę, żeby to było publi­ko­wane.

– To wtedy nikt się nie dowie, co pani ma na swoją obronę. Jaki to ma sens?

– Jeżeli się spo­tkamy, to ja naprawdę mogę mery­to­rycz­nie odpo­wie­dzieć na zarzuty. Nie tylko ja. Mogę przy­je­chać z kil­koma oso­bami, które potwier­dzą, że to są same bzdury i kłam­stwa. One się zmó­wiły prze­ciwko mnie – pod­kre­śla po raz kolejny Olga R.

Nie­stety, wbrew tym dekla­ra­cjom do spo­tka­nia nie doszło. Olga R. nie odbie­rała wię­cej tele­fonu ode mnie, nie odpo­wia­dała na SMS-y. Zate­le­fo­no­wała nato­miast do mnie była oddzia­łowa nazy­wana „Koszy­karą”, która już wcze­śniej stra­ciła pracę w aresz­cie na Gro­cho­wie. Mia­łem nie­od­parte wra­że­nie, że chciała zro­bić roze­zna­nie na temat mojej wie­dzy o życiu gro­chow­skiego aresztu.

– Co pan ma mi do powie­dze­nia? Osa­dzone bar­dzo skarżą się na mnie? – zaga­iła.

– Za co panią zwol­nili? – zigno­ro­wa­łem jej pyta­nie.

– Ja mogę to panu tylko w cztery oczy powie­dzieć. Bo tak, to może mnie pan nagrać, różne słówka wyrwać z kon­tek­stu i będę mieć pro­blemy, tak jak kole­żanka.

– Pani kole­żanka ma pro­blemy? – udaję zdzi­wio­nego.

– No, kole­żanka Olga.

– Fakt, tro­chę złego działo się w maga­zy­nie – zauwa­żam.

– My też były­śmy świad­kami róż­nych zda­rzeń i też możemy tro­chę na te tematy powie­dzieć – „Koszy­kara” wydaje się zde­ner­wo­wana. – Osa­dzone ją poma­wiają i trak­tują jak jakąś kole­żankę. Nor­mal­nie się śmiały, roz­ma­wiały, a teraz ją oskar­żają o jakieś mole­sto­wa­nie. To jest jakiś żart. Ponadto osa­dzona Anna W. była nie­do­brą osa­dzoną, miała mnó­stwo wnio­sków kar­nych i nagle teraz jest pokrzyw­dzona? Wystar­czy popy­tać oddzia­łowe, ile miały z nią pro­ble­mów, jak im pysko­wała. To jest wszystko nagonka na Olgę, bo nie chciała im na wszystko pozwa­lać.

– Jed­nak zezwa­lała na wiele. Pozwa­lała mówić do sie­bie na ty, wcho­dziła z nimi w intymne rela­cje – wyli­czam.

– Każdy funk­cjo­na­riusz mówi do osa­dzo­nego na ty. Nawet kie­row­nicy czy dyrek­to­rzy tak mówili.

– Jed­nak chyba osa­dzeni nie mówią na ty do funk­cjo­na­riu­szy? – wydaje się, że była oddzia­łowa nie zro­zu­miała, o czym mówię.

– Teraz osa­dzony ma wię­cej do powie­dze­nia niż straż­nik. My jeste­śmy gno­jeni, gnę­bieni. My nie możemy nor­mal­nie pra­co­wać w takich warun­kach – żaliła się „Koszy­kara”.

– Ale skra­ca­nie dystansu jest? – przy­po­mnia­łem.

– No jest, ale cza­sami są tacy ludzie, do któ­rych się powie: „pro­szę pani”, to nie rozu­mieją, a jak się powie „kurwa”, to rozu­mieją cokol­wiek. Tam się sie­dzi z mor­der­cami, z ludźmi, któ­rzy się tną, i trzeba sobie z nimi radzić.

Kon­takty pra­cow­ni­ków aresztu z osa­dzo­nymi nie były niczym odosob­nio­nym. Swoją histo­rię opo­wiada mi Renata G.

– Co panią łączyło z osa­dzo­nym Łuka­szem B.?

– Zarzu­cono mi, co rze­czy­wi­ście było prawdą, że wymie­nia­łam wia­do­mo­ści tek­stowe przez Mes­sen­ger z tym osa­dzo­nym. Tylko musi pan wie­dzieć, że on w chwili wymie­nia­nia ze mną tych wia­do­mo­ści prze­by­wał na prze­pust­kach. To jest wolny czło­wiek, nie jest w żaden spo­sób ogra­ni­czony i może korzy­stać z tele­fonu. Ja nie byłam funk­cjo­na­riu­szem Służby Wię­zien­nej. Mało tego, mnie nikt nie szko­lił, że ja nie mogę tego robić.

– Kim pani była w aresz­cie? – pytam moją roz­mów­czy­nię.

– Pra­cow­ni­kiem cywil­nym zatrud­nio­nym w kan­ty­nie. Ja z nim wymie­nia­łam wia­do­mo­ści dla­tego, że on mnie zna­lazł na Mes­sen­ge­rze i napi­sał do mnie, czy może zapi­sać do mnie kon­takt. Opo­wia­dał mi o swo­jej dziew­czy­nie, Agnieszce P., więc to były wia­do­mo­ści nic nie­wno­szące. On był pacz­ko­wym, zatem mia­ły­śmy z nim na co dzień kon­takt w kan­ty­nie. Nato­miast w jego tele­fo­nie zna­le­ziono SMS-y do funk­cjo­na­riu­szy z proś­bami o dodat­kowy wnio­sek nagro­dowy, moż­li­wość dodat­ko­wej paczki albo żeby mu funk­cjo­na­riusz przy­pro­wa­dził Agnieszkę na seks w maga­zy­nie. To wszystko zamie­tli pod dywan. Wyrzy­gali tylko to, że kan­ty­niarka z nim pisała. Gdy byłam na spo­tka­niu u dyrek­tora, to zapy­ta­łam, w czym jest pro­blem, bo ja nie rozu­miem, gdyż ten chło­pak nie prze­by­wał wtedy w wię­zie­niu. Dyrek­tor mi zarzu­cił, że to jest nara­że­nie na nie­bez­pie­czeń­stwo jed­nostki. Odpo­wie­dzia­łam, że w tych wia­do­mo­ściach są daty i to było pisane tylko wtedy, gdy on był na prze­pu­stce. Nie wie­dzia­łam, że on ma ten tele­fon scho­wany gdzieś na tere­nie jed­nostki. To, że funk­cjo­na­riusze wno­sili siat­kami różne rze­czy dla osa­dzo­nych, to też nie było żadną tajem­nicą.

– Podobno zda­rzało się, że akta jakichś spraw krą­żyły po aresz­cie? – pytam o inną bul­wer­su­jącą kwe­stię.

– Gdy na przy­kład poli­cja prze­pro­wa­dzała na tere­nie aresztu czyn­no­ści, przy­kładowo spi­sy­wała zezna­nia albo akta sprawy tra­fiały do osa­dzo­nych, żeby mogli poczy­tać. Czę­sto takie akta, które są z jed­nej strony zapi­sane, a z dru­giej puste, tra­fiały do innych osa­dzo­nych, bo areszt nie miał pie­nię­dzy na to, żeby dać im druki zamó­wień na paczki. I osa­dzeni pisali zamó­wie­nia do kan­tyny na czy­stych stro­nach tych akt.

– I przy oka­zji czy­tali czy­jeś akta?

– Tak, a nawet listy. Do nas też na kan­tynę tra­fiały takie rze­czy. Po czymś takim na Gro­cho­wie nie powinno być żad­nego dyrek­tora, gdyby ktoś się o tym dowie­dział. Do nas, do kan­tyny tra­fiały w ten spo­sób listy osa­dzo­nych, zezna­nia, wnio­ski.

– U was były też pako­wane nar­ko­tyki? – pytam.

– W kan­ty­nie? Żar­tuje pan? Od tego to był „Sobol”. To osa­dzony, który zaj­mo­wał się dys­try­bu­cją nar­ko­ty­ków, a nie my.

– Jed­nak por­cjo­wa­nie nar­ko­ty­ków odcho­dziło na kan­ty­nie – nie odpusz­czam.

– Ale ni­gdy nikt nie zna­lazł tam żad­nych nar­ko­ty­ków.

– Są osoby, które twier­dzą, że to robiły, a pra­co­wały w kan­ty­nie.

– To może działo się nie za moich cza­sów. To jest bar­dzo praw­do­po­dobne, bo w kan­ty­nie była totalna samo­wolka. Tam można było zro­bić wszystko. Dziew­czyna taka kie­dyś tam pra­co­wała i przy­nio­sła pilota do tele­wi­zora dla jakiejś ska­za­nej. Gdyby ktoś tego nie zauwa­żył, to osa­dzona wzię­łaby tego pilota. Ni­gdzie tego nie zgło­sili. Wyrzu­cili ją z pracy i tyle. Oni w tym swoim kur­niku wszystko trzy­mali, żeby na zewnątrz nie powy­cho­dziło.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki