Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Więzienny świat
Korupcja, przemoc, seks
Rozmowy zza krat. Autor spędził na rozmowach ze skazanymi setki godzin. W efekcie powstał zbiór kilkudziesięciu historii osób opisujący świat za kratami. Nie jest to laurka wystawiona polskiemu więziennictwu, ani pean na cześć przodowników pracy penitencjarnej. To brutalny obraz polskich więzień i aresztów, gdzie przemoc, przemyt, gwałty, korupcja, kradzieże i wszelkie inne formy łamania prawa są niemal codziennością. Przestępcza działalność to jednak nie zawsze domena osadzonych, ale często więziennego personelu. To reportaż z miejsc, do których większość z nas raczej nie trafi. A na pewno nie chcielibyśmy tam trafić. Za kratami można kupić wszystko: narkotyki, alkohol, seks, a nawet wolność. Ale i stracić życie.
Rozmówcy Janusza Szostaka opowiadają o więziennej rzeczywistości - bez cenzury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Ta książka to kilkadziesiąt historii osób, które opisują życie za kratami i to, jak się tam znalazły. Nie jest to laurka wystawiona polskiemu więziennictwu ani opowieść o ludziach, którzy siedzą „za nic”. To brutalny obraz polskich więzień i aresztów, gdzie przemoc, korupcja, przemyt, gwałty, kradzieże i wszelkie inne formy łamania prawa są niemal codziennością. Przestępcza działalność to jednak nie zawsze domena osadzonych, ale niekiedy także więziennego personelu. To świat, który rządzi się własnymi zasadami.
Więzienny świat to reportaż z miejsc, do których większość z Was zapewne nigdy nie trafi. Miejsc, w których można kupić praktycznie wszystko: narkotyki, alkohol, seks, a nawet wolność. Można też stracić życie.
Ta książka to reportaż o więziennym świecie. Tym prawdziwym, nie tym znanym z inscenizowanych seriali telewizyjnych czy z propagandowych opowieści „przodowników” pracy penitencjarnej. Nie znacie tego świata, jeśli tam nie byliście. I niech tak pozostanie. Oprowadzę Was po nim wraz z kilkudziesięcioma bohaterami. Opowiedzą swoje historie oraz o tym, jak wygląda więzienna rzeczywistość.
Polskie areszty i zakłady karne odwiedzam od schyłku lat siedemdziesiątych minionego wieku. Byłem w nich kilkadziesiąt razy, odbyłem setki rozmów z osadzonymi i personelem więziennym. Obserwowałem, jak na przestrzeni lat zmieniała się rzeczywistość za kratami. Dziś jest ona diametralnie inna niż w początkach mojej dziennikarskiej kariery.
W pamięci utkwił mi jeden z moich reporterskich wyjazdów. Było to w 1989 roku. Przyjechałem wówczas do Goleniowa pisać reportaż o buncie więźniów. Takich protestów było w tym czasie więcej. Największe miały miejsce w więzieniach w Nowogardzie, Czarnem oraz właśnie w Goleniowie. Wszędzie były ofiary śmiertelne.
Pamiętam, jak nad zakładem karnym w Goleniowie unosiły się kłęby dymu. To skazani podpalili zapory ogniowe. Z pozbawionych krat okien wyrzucali płonące materace. Stali na dachach, obserwując teren. Opanowali większość zakładu karnego. W stronę klawiszy leciały metalowe piki, śruby, mutry, a z dachów dachówki i cegły. Zginął wówczas jeden z więźniów, wielu osadzonych i strażników zostało rannych. Nigdy wcześniej ani później w Polsce i Europie nic takiego się już nie zdarzyło. Wtedy w naszym kraju zmieniało się wszystko i skazańcy też oczekiwali zmian.
Więźniowie początkowo domagali się jedynie poprawy warunków pracy i wzrostu wynagrodzeń. Gdy roszczenia te zostały spełnione, zażądali weryfikacji wyroków oraz amnestii. W Nowogardzie więźniowie właściwie przejęli władzę nad zakładem karnym. Normą było usuwanie funkcjonariuszy straży więziennej z oddziałów, okupowanie budynków i demonstracyjne wchodzenie na dachy. Doszło do tego, że przewiezienie aresztowanego złodzieja na rozprawę do sądu było niemożliwe, jeśli nie zgodził się na to Komitet Protestacyjny Skazanych.
Minister sprawiedliwości zasiadł do rozmów z recydywistami. Większość polityków była gotowa na daleko idące kompromisy wobec więźniów. W takiej atmosferze uchwalono prawo, które darowało lub łagodziło kary skazanym, między innymi takim jak Mariusz Trynkiewicz. Wtedy też zamiast kary śmierci pojawiło się dwadzieścia pięć lat odosobnienia, zabrakło jednak kary dożywocia.
Ówczesne wydarzenia w zakładach karnych oraz wymuszona ustawa o amnestii i idące za tym zmiany prawa wpłynęły diametralnie na sytuację osadzonych osób. Dziś większość z nich ma świadomość swoich praw i ich broni. Także form kontroli nad tym, co dzieje się za więziennymi murami, jest nieporównywalnie więcej niż w PRL. Zaczynając od mediów, a na Rzeczniku Praw Obywatelskich kończąc. Nie zmienia to faktu, że polskie więziennictwo jedną nogą nadal tkwi w minionej epoce, co potwierdzają więzienne historie bohaterów tej książki. Zwłaszcza kobiet osadzonych w Areszcie Śledczym Warszawa-Grochów, o których głównie opowiada ten reportaż.
Jako pierwszy dziennikarz ujawniłem, co działo się w tym warszawskim areszcie. Moje ustalenia w znacznej części potwierdziła prokuratura. Toczy się w tej sprawie śledztwo.
O patologicznych praktykach, do jakich dochodziło w tej placówce penitencjarnej, opowiedziały mi pokrzywdzone kobiety (inicjały niektórych z nich zostały zmienione). Ich relacje szokują, przywołują momentami obraz więzień w Ameryce Południowej.
Więzienny świat zawiera także relacje mężczyzn, którzy odbywali lub nadal odbywają kary w polskich więzieniach. Nie zabrakło również rozmów z funkcjonariuszami Służby Więziennej.
Zapraszam zatem do więziennego świata.
Janusz Szostak
Angelika K. każdy list do mnie zaczynała od słów: „Raport z krainy ubóstwa”. Drobnym, ładnym pismem przez kilka lat relacjonowała mi swoje życie i przemyślenia o nim. Zapisywała po kilka stron A4 i wysyłała regularnie do redakcji magazynu „Reporter”.
Angelika bardzo lubi pisać. „Kiedyś chciałam zostać zakonnicą lub nauczycielką, a najbardziej dziennikarką, gdybym miała pieniądze, założyłabym własną gazetę i nazwała ją »Niechciane Sprawy«” – zwierzała się ze swoich niespełnionych marzeń. Rzadko jej odpisywałem. Jeśli już, to bardzo lakonicznie, w kilku zdaniach. Zresztą odzwyczaiłem się od pisania listów na papierze, ciężko też mi się je czyta. Angelika nigdy jednak nie wysyłała maili. Nie miała komputera ani smartfonu. Gdy kupiła sobie najprostszy telefon, oznajmiła mi o tym entuzjastycznie. „Kupiłam za własne pieniądze telefon, swój, dla siebie! Mam nadzieję, że będzie mi służyć długo. Proszę dzwonić. Jako ciężarna siedzę teraz głównie w domu” – przy okazji powiadomiła mnie, że spodziewa się dziecka.
Nie zadzwoniłem, nie odpisałem. To jej jednak nie zraziło. Do redakcji przychodziły kolejne listy z „krainy ubóstwa”.
Ta – praktycznie jednostronna – korespondencja zaczęła się od sprawy Iwony Wieczorek, którą Angelika śledziła głównie na łamach „Reportera”. Pewnego dnia napisała do mnie, że widziała zaginioną gdańszczankę w jednym z warszawskich marketów budowlanych, w którym pracowała jako kasjerka.
Do tego mało prawdopodobnego zdarzenia wracała w niemal każdym liście: „Iwona to praktycznie moja rówieśniczka i bardzo mi jej szkoda” – podkreślała.
Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że Angelika ma poważne problemy z prawem. Tak było do dnia, gdy zapytała mnie w jednym ze swoich długich listów: „Ciekawa jestem, czy pan chciałby być współodpowiedzialny za przestępstwo? Bo ja nie, ale i tak mam do czynienia z wymiarem sprawiedliwości. Przez swoją głupotę, przez bezwzględnych ludzi, którzy wrobili mnie w przywłaszczenie dużych pieniędzy. Byłam głupia i zafascynowana nimi, a teraz prokurator żąda dla mnie pięciu lat więzienia (…)”.
Przyznam, że nie zareagowałem na tę informację. Dopiero kilka tygodni później postanowiłem bliżej przyjrzeć się sprawie Angeliki. Wtedy, gdy napisała do mnie po raz kolejny. „To mój ostatni list do Pana, gdyż od 17 stycznia będę odbywała karę pozbawienia wolności na okres jednego roku, a pewnie i dłużej (…)” – zakomunikowała.
Zdecydowałem się odwiedzić Angelikę w jej mieszkaniu na warszawskiej Woli. Szczerze się ucieszyła, gdy powiedziałem jej o tym w rozmowie telefonicznej. – Będę czekać na pana, już się biorę za sprzątanie – oznajmiła radośnie.
Gdy dwa dni później zapukałem do mieszkania na poddaszu czteropiętrowego bloku, otworzyła mi drobna szatynka. Dzięki jej listom miałem wrażenie, że znamy się od lat. Odkryła się przede mną także w trakcie rozmowy.
– Niedawno pani rodziła. Co z dzieckiem? – rozejrzałem się po skromnie urządzonym mieszkanku w poszukiwaniu dziecięcego łóżeczka. To było właściwie jedno pomieszczenie, bez korytarza i kuchni, jedynie z maleńką łazienką. Nigdzie nie dostrzegłem czegokolwiek, co mogłoby świadczyć, że w tym miejscu przebywa dziecko.
– Zostawiłam córkę w szpitalu, oddałam ją – Angelika mówi przez łzy. – Nie chciałam, aby miała takie życie jak moje. Co ja jej mogłam zaoferować? Niech pan tylko popatrzy, ja tu jej nawet biurka nie miałabym gdzie wstawić, jakby poszła do szkoły – kobieta stara się usprawiedliwiać swój czyn. Nie oceniam jej, staram się zrozumieć.
– Zresztą teraz trafię do więzienia, to z kim bym ją zostawiła? Nie mam żadnej bliskiej rodziny. Miałam wujka w Górze Kalwarii, kochałam go, ale niedawno umarł. Nie miałam nawet pieniędzy na bilet, aby pojechać na pogrzeb.
– Nie pracuje już pani jako kasjerka?
– Po ciąży mnie zwolnili, trochę ulotki roznosiłam, sprzątałam. Ale teraz nie mam żadnej pracy.
– Pani rodzice nie żyją?
– Nie miałam kontaktu z mamą, a ojca na oczy nie widziałam. Podobno został zamordowany gdzieś w górach. Wychowywałam się w rodzinie zastępczej, a potem trafiłam na bruk. Nie miałam z czego żyć. Mogłam zostać prostytutką, ale to nie jest dla mnie zajęcie, aby rozkładać nogi przed każdym, kto za to zapłaci. Poza tym jestem katoliczką i się tego nie wstydzę. Wstydzę się innych rzeczy. Różnie mi się w życiu układało. Niestety zwykle źle. Mieszkałam przez jakiś czas w schronisku z bezdomnymi. Jednak jakoś dałam sobie radę, znalazłam pracę w markecie i to mieszkanie dostałam z dzielnicy. Pracowałam i zarabiałam na siebie, nieraz po dziesięć godzin dziennie tyrałam. Rodziny nigdy nie miałam, przyjaciół też. Znajome dziewczyny mają mężów i bawią dzieci w domach. Co im po przyjaźni z kimś takim jak ja.
– Ojciec dziecka nie pomaga pani?
– On teraz sam potrzebuje pomocy, najbardziej Bożej – mówi tajemniczo Angelika.
– Jest chory? – pytam niepewnie.
– Siedzi. Dostał dożywocie.
– Co takiego zrobił?
– Zabił człowieka i odciął mu głowę. Przyszedł z nią tu, do mnie. Stał w drzwiach, a na podłogę ciekła jeszcze krew. Zaczęłam krzyczeć, drzeć się wprost. Zbiegli się sąsiedzi, przyjechała policja i zabrała Marka. Więcej go już nie widziałam i nie chcę oglądać. On jest niebezpieczny i bardzo zazdrosny o mnie.
– Nie tęskni pani za córką?
– Bardzo, ale tak dla niej jest lepiej. Dobrze, że nie będzie wiedziała, kim są jej ojciec i matka. Modlę się codziennie, aby miała szczęśliwe życie, a gdy jest mi bardzo smutno, patrzę na jej zdjęcie – Angelika podaje mi telefon z fotografią uśmiechniętego niemowlęcia.
– Córka podobna jest do pani – mówię i widzę, że ta grzecznościowa formułka ucieszyła ją. Choć trudno być pewnym, czy dziecko nie odziedziczyło genów po ojcu mordercy. A matka też chyba nie jest bez skazy? – pytam siebie w myślach, a głośno mówię: – Dlaczego ma pani trafić do więzienia?
– Gdyby mi kiedyś ktoś powiedział, że pójdę na coś takiego, tobym go wyśmiała. Wcześniej mój znajomy dał się zrobić na podobny numer. To jest bezdomny, na którego wzięli pięćdziesiąt tysięcy złotych kredytu. Ma ksywę „Skarpeta”, bo mu nieznośnie wali z butów. Gdy on mi o tym opowiedział, to go wyśmiałam, a potem spisałam jego historię. Niech pan przeczyta – Angelika podsuwa mi kartkę papieru zapisaną znajomym pismem. „Normalnie nie mieliśmy wtedy za co się nachlać, a oni chodzili pod noclegownią i pytali, czy ktoś nie chce zarobić tysiąc złotych. Powiedzieli, że wystarczy pójść do banku i podpisać umowę. A ja na to, że chętnie tam pójdę, ale nie mam dowodu. To dali mi pieniądze na dowód oraz komórkę z kartą i doładowaniem. Dostałem też nowe ciuchy i perfumy. W banku tylko podpisałem się na umowie i wyszedłem. Tyle było roboty za tysiączka. A potem mnie zamknęli, ale wcześniej to ostro piliśmy przez tydzień. Na sprawie nic o nich nie mówiłem, bo mi obiecali, że jak wyjdę, to wynajmą mi mieszkanie, dadzą pracę i trochę grosza na życie. Ale zapomnieli o mnie” – kończy się historia „Skarpety”.
– Dziwię się, że w tym banku nie skapowali się, jak „Skarpeta” żyje. Może ich to nie obchodzi? – zastanawia się Angelika.
– Pani też dała się w coś takiego wciągnąć?
– Tak, tylko na znacznie większą kwotę i to byli inni ludzie. Wzięłam dla nich z banku pół miliona – przyznaje kobieta.
– I w banku nie zorientowali się, jak pani żyje? – pytam nieco kąśliwie.
– To było dobrze przygotowane. Wpakował mnie w to Daniel Z. pseudonim Simon. Poznałam go kiedyś u mojej dalszej rodziny na wsi. To złodziej i spec od manipulowania ludźmi. Podaje się za maklera, ale tak naprawdę to bezrobotny syn rolnika z Mazur. Opowiadał, że będzie budować hotel nad jeziorem, ja w to uwierzyłam, bo to przystojniak jest – widzę, że mimo złego doświadczenia z „Simonem” oczy Angeliki błyszczą na wspomnienie o nim.
Daniel Z. miał następujący biznesplan: – Ja cię, Angelika, zatrudnię, dostaniesz na papierze dużą pensję, taką, aby wziąć pół bańki kredytu. Nam nie dadzą, a potrzebny jest hajs na inwestycję z hotelem. Zabrakło nam nieco środków. Zatem weźmiesz kredyt, a my go spłacimy – deklarował.
– Wiele z tego nie miałam, ale cieszyłam się, że mogę im pomóc. Może dzięki nim zdobędę lepszą pracę – tak sobie myślałam. – Gdybym dostała pieniążki, to mogłabym zapisać się na kurs komputerowy, o którym zawsze marzyłam, a co za tym idzie, mogłabym zdobyć dobrą pracę. Kupiłabym sobie dobre ubrania i czuła się lepiej. Na pewno kupiłabym też lepsze meble.
Angelika na początku dostawała obiecane kwoty i cieszyła się, że wszystko układa się po jej myśli. Raty też były wpłacane terminowo, więc nie martwiła się kredytem. Jednak mijały kolejne miesiące, a wpłat nie było. Po pewnym czasie zaczęły przychodzić ponaglenia, a potem wezwania komornicze. W końcu Angelika poszła na komendę na Wilczą zgłosić, że została oszukana.
– Sama pani podpisała umowę, to do kogo ma pani teraz pretensje? – pytał policjant.
Biznesmeni tymczasem zniknęli, a ich firma przestała istnieć. Natomiast Angelika dostała wyrok.
– Policja nie kiwnęła palcem, aby zatrzymać tych oszustów. Mimo że pokazałam ich zdjęcia w policyjnej bazie. Straciłam wiele, teraz tonę w długach, czeka mnie na dodatek więzienie. Niemal uwierzyłam w to, że to jest tylko moja wina – dodaje zrezygnowana.
– Nie wiedziała pani, co robi? – pytał ją drwiąco prokurator.
– Nie, chyba nie – dukała niepewnie. – Przecież wyglądali elegancko, na poziomie, byli pachnący i w markowych ubraniach.
– Bo gdyby byli obdarci, to pani by im nie uwierzyła – podniesionym głosem zauważył prokurator. – Jakie pani ma wykształcenie?
– Skończyłam podstawówkę, gimnazjum i dwie klasy liceum – odpowiedziała Angelika śledczemu, a mnie tłumaczy swoje braki w wykształceniu: – To wszystko przez narkotyki, które brałam jako nastolatka, i przez trudną sytuację w domu. Wychowywałam się w rodzinie zastępczej, to było ekstremalne przeżycie. Nikt się mną nie interesował, dali jeść i to wszystko. Może są rodziny, które potrafią upilnować dzieci. Mnie nikt nie pilnował.
Gdy się spotkaliśmy, Angelika K. miała jeszcze nadzieję, że uda się zamienić wyrok pozbawienia wolności na dozór elektroniczny i nie będzie musiała iść do więzienia. Jednak sąd nie wyraził na to zgody.
„Po tej całej sytuacji z kredytem czuję się jak bezpański pies. No co ma zrobić bezdomny, głodny pies wyrzucony przez kogoś na ulicę, jeśli człowiek rzuca mu kawał mięsa? Potem jeszcze zaprasza do domu, przed kominek, może nawet wykąpie i wyczesze. Pewnie miłości nie da, ale zawsze jest jakaś nadzieja. A potem, gdy gra się skończy, znowu wyrzuca psa na ulicę. Tak też było ze mną” – napisała do mnie Angelika w jednym z listów, jeszcze z wolności.
Przez długi czas nie było od niej korespondencji. Wiedziałem, że jest w więzieniu, bo od kilku tygodni przygotowywała się psychicznie do odsiadki. W końcu przyszedł list z aresztu śledczego na Grochowie w Warszawie.
Mimo że Angelika pisała zza krat, to dało się wyczuć pewien optymizm:
„Jestem już w więzieniu. Siedzę w przejściowej celi z fajną koleżanką. Ona za dwa tygodnie wychodzi, niech pan do niej zadzwoni (numer jest na końcu listu), to Basia opowie panu więcej. Ja być może wyjdę w listopadzie. Boję się, że nie będę miała gdzie wracać, że mi mieszkanie okradną, bo tam nie ma nawet dobrego zamka. Mam nadzieję, że dam sobie tu radę. Gdy tylko wyjdę na wolność, to odezwę się do pana (…)”.
Zadzwoniłem pod wskazany przez Angelikę numer. Kobieta, która odebrała telefon, niewiele miała do powiedzenia o jej sytuacji w areszcie na Grochowie. – Najlepiej, jak jej pan wyśle jakieś pieniądze, bo ona tam bez grosza jest – podpowiedziała. Za jej radą zrobiłem przelew i szukałem gdzie indziej informacji o grochowskim areszcie.
– Czy spokojna, pierwszy raz karana dziewczyna poradzi sobie? – zapytałem Elwirę, która spędziła tam kilka lat.
– Jak spokojna, to tragedię będzie miała. Tam coraz więcej psychicznych dziewuch siedzi, dzieciobójczynie, ćpunki z Pragi. To mogą ją tam zeżreć. Szkoda dziewczyny, tam jest masa skakańców, szczególnie szurniętych heroinistek – nie pocieszyła mnie Elwira, która zwróciła uwagę, że w grochowskim areszcie szokująca jest liczba dzieciobójczyń.
– Tam jest ich wyjątkowo dużo. Siedzi tam chociażby Magda M., ta od zabójstwa dwójki dzieci i ich matki z ulicy Stalowej w Warszawie. Dostała za to dożywocie. Jest też Monika G., która roztrzaskała o drzewo dwuletniego synka i skazali ją na dwanaście lat. Na Grochowie siedzi też Lucyna, która zamroziła noworodki. Była tam Wiesława P., to ta, co zabiła i zakopała półtoraroczne dziecko, handlowała też dziećmi. Skazali ją za to wszystko na piętnaście lat. Ona była kochanką szefa kuchni. Te wszystkie okrutne baby są tam zatrudnione do pomocy oddziałowym. – Elwira wprowadza mnie w świat aresztu na warszawskim Grochowie. Wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że wkrótce poznam wiele kobiet z tego aresztu.
Wtedy czekałem na jakiś znak życia od Angeliki K. Nie doczekałem się go jednak do zakończenia pisania tej książki. Niewykluczone, że mój przelew jej zaszkodził. Niebawem bowiem jakiekolwiek kontakty ze mną stały się niemile widziane przez administrację aresztu śledczego na Grochowie.
Wiosną 2021 roku zgłosiło się do mnie kilka kobiet, twierdząc, że w areszcie śledczym na Grochowie w Warszawie dzieje się bardzo źle. Miało tam między innymi dochodzić do wykorzystywania seksualnego osadzonych kobiet przez personel więzienny. Jak wkrótce ustaliłem, organizowano także schadzki dla skazanych kobiet i mężczyzn. Według moich rozmówców w tym areszcie kwitł handel narkotykami, alkoholem, telefonami komórkowymi i wszystkim, na co tylko był popyt. Zdaniem moich informatorów mogło też dochodzić do milionowych defraudacji. W tym procederze mieli brać udział skorumpowani strażnicy więzienni.
Afera w warszawskim areszcie została przeze mnie ujawniona w magazynie „Reporter”. Moje ówczesne ustalenia w znacznej części potwierdziła prokuratura i dyrektor Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej w Warszawie, który zadecydował o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego wobec siedmiu funkcjonariuszy z aresztu na Grochowie. Jak ustaliłem, 10 lutego 2021 roku zwolniono ze służby Roberta T., a dwa dni później Olgę R. – oboje byli kierownikami magazynu depozytowego w areszcie śledczym Grochów. To głównie tam, chociaż nie tylko, miało dochodzić do łamania prawa.
Ale to dopiero ułamek tej skandalicznej historii. O patologiach, do jakich dochodziło w tej placówce penitencjarnej, opowiedziały mi pokrzywdzone kobiety.
– To nie jest pierwsza taka afera w tym miejscu. Dyrektor o wszystkim wiedział. Nic z tym nie robili. Dużo ofiar skontaktuje się z panem – twierdziła jedna z osadzonych. Nie pomyliła się. Gdy tylko zająłem się tą sprawą, niemal masowo zaczęły zgłaszać się do mnie kobiety, które twierdzą, że zostały pokrzywdzone w areszcie na warszawskim Grochowie, przez więźniów nazywanym „Kamczatką”.
– Dowiedziałam się o przypadkach pobicia, o molestowaniu, wykorzystywaniu seksualnym dziewczyn – opowiada mi Elżbieta K., która przed laty także odbywała wyrok w grochowskim areszcie, a dziś pomaga pokrzywdzonym kobietom. – W piątki na workowni magazynu depozytowego, w miejscu gdzie nie ma kamer, odbywały się intymne spotkania. To były schadzki akceptowane i organizowane przez funkcjonariuszy. Zaczęły się pojawiać też inne sprawy, między innymi dostęp dla wybranych do telefonów, dostarczanie niedozwolonych przedmiotów, narkotyków, przepływ poufnych informacji i wiele innych. Najgorsza jednak była przemoc, w tym seksualna – dodaje K.
Jak słyszę, notorycznie naruszana była godność skazanych kobiet.
– Funkcjonariusze często molestowali, romansowali i naruszali nietykalność osobistą osadzonych. Warte opisania są też rewizje osobiste kobiet. Mocno inwazyjne i upokarzające: oględziny jamy ustnej, narządów płciowych, polecenia pochylania się, przykucania w celu sprawdzenia odbytu. Kontroli osobistych dokonują funkcjonariuszki o homoseksualnej orientacji wyglądające i zachowujące się niczym mężczyźni – twierdzi Elżbieta K.
Od skazanych kobiet dowiaduję się, że przypadki przemocy, korupcji oraz molestowania były przez nie zgłaszane do dyrektora aresztu. Jak na nie reagował? Decyzją dyrektora, 21 grudnia 2020 roku, dziewięć pokrzywdzonych kobiet wywieziono do jednostek karnych oddalonych od Warszawy o trzysta–sześćset kilometrów. Między innymi Aneta P. została przetransportowana do Zakładu Karnego w Goleniowie, zaś Anna W. i Agnieszka P. trafiły do Grudziądza. Po świętach Bożego Narodzenia 2020 roku kolejne osadzone rozwieziono po zakładach karnych w Polsce.
– Wtedy dyrektor miał powiedzieć, że na Grochowie nie ma żadnych problemów, bo nie ma już tam ofiar – komentuje jedna z moich rozmówczyń. – Powywozili te dziewczyny, które miały coś do powiedzenia i chciały mówić więcej.
Problemy jednak są, czego nie krył pułkownik Zbigniew Brzostek, dyrektor Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej w Warszawie, którego zapytałem, jakie są ustalenia w sprawie nieprawidłowości dotyczących funkcjonowania Aresztu Śledczego w Warszawie-Grochowie. „Zespół powołany przez dyrektora Okręgowego Służby Więziennej w Warszawie, w toku prowadzonych czynności wyjaśniających w areszcie śledczym w Warszawie-Grochowie, stwierdził nieprawidłowości w wykonywaniu obowiązków służbowych przez funkcjonariuszy oraz nieprawidłowości w zakresie przyjętych w jednostce rozwiązań dotyczących nadzoru i kontroli nad sposobem realizacji obowiązków służbowych. Powyższe ustalenia doprowadziły do wszczęcia postępowań dyscyplinarnych wobec funkcjonariuszy za nieprawidłowe wykonanie czynności służbowych, jak też wobec kadry kierowniczej za wprowadzenie nieskutecznych rozwiązań nadzorczo-kontrolnych nad sposobem realizacji przez funkcjonariuszy obowiązków służbowych (…)” – odpowiedział pułkownik Brzostek.
Także prokuratura, choć lakonicznie, potwierdza, że w areszcie działo się źle. „Postępowanie toczy się w sprawie o czyny z art. 231§1 kk i art. 207§1 kk. Aktualnie podjęto działania zmierzające do przesłuchania pokrzywdzonych przebywających w różnych placówkach penitencjarnych, a także działania zmierzające do zabezpieczenia śladów i dowodów w tej sprawie. Dotychczas nie przedstawiono nikomu zarzutów. (…) Na tym etapie postępowania, z uwagi na zaplanowane czynności procesowe, a także interes prywatny pokrzywdzonych, prokuratura nie udziela szerszych informacji” – zastrzega Katarzyna Skrzeczkowska, rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga.
Anna W., która z Grochowa trafiła do Zakładu Karnego w Grudziądzu, 20 stycznia 2021 roku przesłała do prokuratury rejonowej Praga-Południe zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Jest to bardzo obszerne pismo, w którym kobieta wylicza dziesiątki przestępstw popełnianych za więziennym murem aresztu na Grochowie. „Byłam zatrudniona w magazynie depozytowym tamtejszej jednostki. Pracowała w nim Olga R., która była kierowniczką magazynu depozytowego (…), zaobserwowałam, że stosunek Olgi R. do osadzonych dziewczyn nie jest taki jak powinien być. Na porządku dziennym było ubliżanie i wyzywanie osadzonych, stosowanie wobec nich przemocy (…), a jej relacja z osadzoną Wiktorią P. była bardzo dziwna. Odniosłam wrażenie, iż była ona przez panią Olgę zastraszona, zmanipulowana, otumaniona i molestowana. Takie relacje pani Olga nawiązywała zawsze z jakąś zatrudnioną tam osadzoną, a po wyjściu jednej wybierała sobie kolejną ofiarę. Po wyjściu na wolność osadzonej Wiktorii P. kolejną ofiarą pani Olgi stałam się ja. Od samego początku mojej pracy była ona w stosunku do mnie agresywna. Rzucała we mnie przedmiotami. Krzesło, na którym siedziałam, popychała. Poniżała mnie i groziła. Z czasem doszła jeszcze przemoc seksualna. Zaczęła się do mnie przystawiać, siadała mi na kolanach, przytulała się do mnie, dotykała mojego ciała. Była bardzo nachalna, chodziła za mną do łazienki, gdy załatwiałam swoje potrzeby fizjologiczne. Wielokrotnie przewracała mnie na podłogę, kładła się na mnie i obmacywała mnie. Oblewała mnie wodą, tylko po to, abym musiała się przebrać. Musiałam robić to na jej oczach. Jeżeli poszłam przebrać się do łazienki, to ona wchodziła za mną, stała i przyglądała się, jak się przebieram. Z każdym kolejnym dniem było coraz gorzej. Jej agresja i nachalność nasilały się. Przywiązywała mnie do krzesła i robiła sobie ze mnie worek treningowy, uderzała mnie pięścią po całym ciele i kopała nogą. Składała mi propozycje seksu, a gdy odmawiałam, wyzywała i uderzała mnie. Kilkakrotnie próbowała zmusić mnie przemocą do seksu. Krępowała mi ręce taśmą klejącą i próbowała mnie rozebrać. Ja się przed nią broniłam. Wtedy biła mnie wszystkim, co miała pod ręką. Wszystkie zatrudnione tam osadzone były świadkami, jak Olga R. znęcała się nade mną psychicznie, fizycznie i molestowała mnie. One również były zastraszane, bite i wykorzystywane seksualnie. Moja gehenna trwała przez półtora roku, w końcu pękłam, bo już nie dawałam sobie rady z tym wszystkim, co spotkało mnie przez ten cały czas. Opowiedziałam o wszystkim, co się działo na magazynie, wychowawczyni, dyrektorowi jednostki, a potem funkcjonariuszom z Centralnego Zarządu Służby Więziennej (…)” – to tylko fragment opisu tego, co rzekomo działo się za murami aresztu śledczego na Grochowie.
Podobnych relacji innych kobiet jest wiele. Wszystkie wskazują na niewyobrażalną wprost patologię i deprawację osób odpowiedzialnych między innymi za resocjalizację skazanych.
– To, że ktoś za popełnione przestępstwa odbywa karę w więzieniu, nie znaczy, że powinien być dodatkowo karany przemocą. Niektóre osoby, które pilnują więźniów, często mają na koncie większe przestępstwa. Oni niekiedy powinni się pozamieniać miejscami – stwierdza Sandra, która spędziła na „Kamczatce” cztery lata.
Jak słyszę, problemem w areszcie jest opieka medyczna. – Właściwie jej nie ma – twierdzi Eryk, który kilka miesięcy temu opuścił areszt. – Do lekarza bardzo trudno się dostać, tygodniami trzeba czekać, a i tak nic nie pomoże.
– W tym areszcie łatwiej o narkotyki niż o leki – słyszę od kolejnej osoby, która twierdzi, że gabinet lekarski służył także jako miejsce schadzek. – Jedna z pielęgniarek została chyba za to zawieszona.
Dochodziło też do tragicznych sytuacji. O jednej z nich opowiada mi Klaudia. – Asia, moja wspólniczka do sprawy, zmarła w areszcie śledczym, bo nie miała żadnej pomocy medycznej. Asia nie wiedziała, że ma tętniaka. Bardzo źle zaczęła wyglądać, strasznie schudła, skarżyła się na bóle głowy. Cały czas prosiła o pomoc, o wykonanie badań, możliwość spotkania się z lekarzem. Bez skutku. Pewnego dnia nie miała sił wstać z łóżka na apel poranny. Wygląda to tak, że gdy jest apel, to wszystkie osadzone muszą wstać – tłumaczy Klaudia. – Nie może być tak, że któraś dziewczyna leży lub śpi. Asia nie była w stanie wstać. „Aśka, nie udawaj, kurwa, że się źle czujesz!” – wydarła się oddziałowa Monika. Godzinę później Asia już nie żyła. Miała trzydzieści siedem lat.
Przebywająca w areszcie Wilga H. sama podcięła sobie gardło. – Nie była lubiana przez dziewczyny, miała zły artykuł, molestowanie dzieci, i za to ją dojeżdżały. Później wyszło, że to było pomówienie, że Wilga była niewinna. Ale już po jej śmierci. Za życia nie miała żadnej pomocy, nieciekawie miała w tym areszcie. Zgłaszała to wychowawcy, prosiła o zmianę celi, lecz trafiała jeszcze gorzej. Pewnego dnia rano po śniadaniu podcięła sobie gardło – relacjonuje Klaudia. – Nie było żadnej pielęgniarki, żadnego lekarza, żeby ją ratować. Ja byłam obok w celi z Moniką „Słowikową”, ona przecież jest pielęgniarką. Chciała ratować Wilgę, ale nikt jej nie pozwolił. Razem ze mną Monika waliła w klapę.
Zapytałem o to zdarzenie Monikę Banasiak, byłą żonę Andrzeja Z. „Słowika”, potwierdziła, że taki przypadek miał miejsce. Nie chciała jednak wracać do tego tematu. – Tamten rozdział mojego życia zamknęłam już na zawsze. Proszę mi wierzyć, że codziennie ratuję życie ludzkie na dyżurach w szpitalu, bo jestem pielęgniarką.
Takich sytuacji w tym areszcie miało być więcej. Wrócę jeszcze do nich w tej książce. Jednak nie tylko ułomna opieka zdrowotna doskwiera osadzonym na Grochowie kobietom.
– Wiele funkcjonariuszek jest homoseksualnych – twierdzi Sandra. – Wykorzystują dziewczyny, które nie mają pomocy z zewnątrz, od rodziny. Niektóre dziewuchy po wyjściu na wolność żyją razem z funkcjonariuszkami. Nie jest tajemnicą, że kilka byłych skazanych mieszkało z kierowniczką magazynu depozytowego. One pracowały podczas odbywania kary w magazynie. Taki romans zwykle zaczynał się już podczas odbywania kary – wyjaśnia Sandra.
Według moich rozmówczyń grochowski areszt wręcz kipiał od seksu.
– Oni tam prowadzali się z akcesoriami BDSM – mówi o funkcjonariuszach Elżbieta K. – Jest nawet taki filmik, na którym strażnik prowadzi po korytarzu na smyczy i w obroży skazaną Monikę S. i okłada ją pejczem.
„Prokuratura w tej sprawie nie dysponuje żadnymi nagraniami audio-wideo” – zapewnia mnie prokurator Skrzeczkowska.
– Te filmiki widzieli ludzie z inspektoratu więziennictwa. Inspektorat okręgowy ma te nagrania – przekonuje K. – Widocznie nie przekazał ich prokuraturze.
Jednak pułkownik Brzostek krótko ucina temat. „Okręgowy Inspektorat Służby Więziennej w Warszawie nie posiada informacji w wyżej wymienionym zakresie, informujemy, iż nie są znane takie fakty”.
Mimo to Monika S., która miała być prowadzona na smyczy, potwierdza w rozmowie ze mną, że taka sytuacja miała miejsce. Kobieta była tam regularnie bita, poniżana i zastraszana. – To, co tam przeżyłam, było niewyobrażalną gehenną. W tym areszcie działo się źle – kontynuuje Elżbieta K. – Oni tam oblewali się specjalnie wodą, żeby się rozbierać, przebierać. Tam była ogólna zabawa, rozprężenie. W gabinecie pielęgniarek robili sobie schadzki, a tam przecież były kamery. Nic ich nie krępowało. Otwierali cele i normalnie imprezy urządzali. Jest też pewien adwokat, któremu dziewczyny płacą seksem za usługi prawnicze. One się wprost tłuką o niego, bo sporo może załatwić, choćby przerwę w wykonywaniu kary, ma układy w Służbie Więziennej.
– Pamiętam tego adwokata – mówi Sandra, która spędziła na Grochowie półtora roku. – On miał jakieś dziwne pomysły z meldowaniem jednych ludzi u innych. Gdyż tam dostawali jakieś wokandy czy inne wezwania. Czy on brał udział w tej seksaferze, to ja tego nie wiem. Widziałam jego nagie zdjęcie z jedną z osadzonych dziewczyn, to ona mu je zrobiła. Są też zdjęcia Olgi R. z jej kochanką, byłą osadzoną. Jest na nim rozebrana. Dyrektor też dostał te zdjęcia, bo nam zależało, żeby on wiedział, co się działo, i że będziemy te dziewczyny ratować – tłumaczy i wysyła mi fotografie mailem.
Karina opuściła areszt na Grochowie przed rokiem, ale ma sporo złych wspomnień związanych z tym miejscem. – Z tego, co pamiętam, dziewczyny miały kontakty seksualne bardziej z męską obsługą. Ja nie wiem, czy pieniądze brały, tego nie mogę panu powiedzieć. Wiem tylko, że one się dymały. Tam było też pośrednictwo seksualne. Osadzeni mężczyźni byli przyprowadzani z części męskiej na damską. Teraz poleciały za to niektóre osoby. Mówią, że pielęgniarka, która brała w tym udział, też została zwolniona. Olga R. również ma o to zarzuty. Wiele osób brało w tym udział, także funkcjonariusze.
– Oni też wykorzystywali osadzone kobiety?
– Jasne. Nigdy nie brakowało chętnych dziewuch.
– Co miały w zamian?
– Tabliczkę czekolady, papierosy albo dłuższą rozmowę telefoniczną – wylicza Karina.
Jednak dla większości osadzonych seks z personelem więziennym był drogą do zdobycia lepszej pozycji. – One dostawały nie tylko pieniądze czy prezenty – wyjaśnia Klaudia, która po kilku latach odsiadki w styczniu 2021 roku opuściła areszt na Grochowie. – W grę wchodziły też wnioski nagrodowe, awansowanie na podgrupy wyżej, na przykład z „zamka” [oddział zamknięty – przyp. aut.] na „półotworek” [oddział półotwarty – przyp. aut.], a potem na „otworek” [oddział otwarty – przyp. aut.]. Dostawały też przepustki, miały pracę na wolności. Generalnie chodziło o to, żeby mieć lepiej.
Niektórzy funkcjonariusze Służby Więziennej rzekomo mieli ułatwiać kontakty seksualne pomiędzy osadzonymi kobietami i mężczyznami.
– Nasz oddział był połączony z oddziałem męskim łącznikiem i tam dochodziło do schadzek. Oczywiście za zgodą i przy wsparciu oddziałowych – dodaje Klaudia. – Jeśli któraś z oddziałowych chciała działać zgodnie z regulaminem i tępiła patologię, to zwykle wokół niej wywoływane były jakieś afery i taką osobę kompromitowano i degradowano, bo była niewygodna, niepewna. Mogła zaszkodzić układom funkcjonującym w areszcie.
Niszczono także oporne osadzone, które nie chciały płynąć z patologicznym prądem. One musiały liczyć się z problemami. – Na tym polega resocjalizacja, żeby kogoś złamać – nie ma złudzeń Elżbieta K. – Jest coś za coś. Jak gra w dobrego i złego policjanta. To po części też wina dziewczyn, że się na to zgadzają. Tam jest jedna wielka presja – „graj z nami, to przetrwasz”. Większość nie ma pomocy albo znikomą. Nie ma wsparcia z zewnątrz, to łatwiej ulegają patologicznym układom.
Jednak nie wszystkie, są też takie osadzone, które starają się trzymać swoich zasad, zachować godność. Te jednak nie mają na „Kamczatce” łatwego życia.
– Niektórym dziewczynom podrzucano nawet narkotyki, za co dostawały kolejne wyroki. Były takie osadzone, które współpracowały z oddziałowymi, aby zgnębić niepokorne dziewczyny – objaśnia Sandra. – Te oddziałowe wyglądają często jak mężczyźni i popierają dziewczyny, które są podatne na ich wpływy.
Klaudia i jej koleżanka Lidia takie nie były. Spotkała je za to kara. Zostały ukarane za rzekome znalezienie w ich rzeczach telefonów, których nikt nigdy im nie pokazał.
– Spotkała nas kara, bo nie chciałyśmy pogodzić się z panującą tam korupcją – twierdzi Lidia.
– W efekcie obie za nic trafiłyśmy do izolatek i to na męskich oddziałach – dodaje Klaudia. – Tam nie ma żadnej intymności, nawet podczas mycia czy załatwiania potrzeb fizjologicznych. Każdy z korytarza może cię obserwować przez wizjer.
Do historii Lidii i Klaudii wrócę w kolejnych rozdziałach.
Aneta P., którą w grudniu 2020 roku wywieziono do Goleniowa, złożyła oficjalne zeznania na temat intymnych relacji Olgi R. z osadzonymi kobietami. W rozmowie ze mną stwierdza: – Potwierdziłam to, co tam się działo. Zeznałam o relacjach między osadzonymi i tą kierowniczką magazynu. Te relacje były za bliskie.
Natomiast Anna W. przyznaje mi się do uprawiania seksu za więziennymi murami. – Tam, na tym magazynie, były takie schadzki z osadzonymi facetami. Organizowała je Olga i kwatermistrzowie. Niekoniecznie z dobrego serca. Olga wiadomo, czego od nas wymagała, a kwatermistrzowie oczekiwali, że będziemy za nich całą robotę odwalać. Nic nie musieli robić, a my robiłyśmy wszystko za nich. W zamian pozwalali spotykać się z mężczyznami.
– Pani też się spotykała?
– Tak, zdarzało mi się korzystać, nie powiem, że nie. Spotykałam się tam z Mariuszem C. On także był skazanym.
– Olga nie była o panią zazdrosna?
– Ją to chyba nawet trochę rajcowało. Przyglądała się, co robimy, i była zadowolona.
Potwierdza to Mariusz C., który trafił za kraty za udział w aferze gruntowej łączonej z Andrzejem Lepperem. Obecnie odbywa karę w Inowrocławiu. – Na Grochowie w magazynie depozytowym dochodziło do czynności seksualnych także między mną a Anią. To wszystko działo się za przyzwoleniem Olgi, kierowniczki magazynu. Ona dokładnie wszystko wiedziała. Tylko ja na początku nie wiedziałem, że ona będzie chciała to wykorzystać i nakłoni Anię do jakichś stosunków seksualnych czy bycia z nią. Ona nas podglądała, to nie ulega żadnej wątpliwości. Ochrona od dawna o tym wiedziała. Olgę ktoś musiał kryć – przekonuje mnie Mariusz C.
Takich par jak Anna i Mariusz było więcej. Anna W. wylicza je w zawiadomieniu do prokuratora i opisuje też, jak funkcjonował więzienny system schadzek. „Gdy nawiązałam znajomość z osadzonym Mariuszem C., od początku naszej znajomości w rozwijaniu tej relacji wspierała nas pani Olga. Zezwalała na doprowadzenie go co tydzień na magazyn depozytowy, byśmy mogli się spotkać. Sama również wielokrotnie uczestniczyła w tych naszych spotkaniach. A nawet namawiała do pogłębiania naszej relacji, a gdy chciałam zerwać tę znajomość, to namawiała mnie, abym tego nie robiła. Organizowała nam spotkania, na których doszło do wykonania przez nas czynności seksualnych. Osadzona Agnieszka P. nawiązała znajomość z osadzonym Łukaszem H., doszło między nimi do uprawiania seksu w pomieszczeniach magazynu depozytowego. Osadzona Iwona K. nawiązała relacje z Łukaszem B. – doszło między nimi do uprawiania seksu w pomieszczeniach magazynu depozytowego. Osadzona Iwona K. nawiązała też relacje z Łukaszem S. – między nimi również doszło do wykonania czynności seksualnych. Pani Olga zezwalała na te związki. Pomagała w organizowaniu spotkań, doprowadzała na magazyn osadzonych mężczyzn. Przynosiła nam listy i grypsy, przekazywała różne rzeczy pomiędzy nami. O naszych związkach wiedzieli również inni funkcjonariusze zatrudnieni w tamtejszej jednostce: kwatermistrzowie, to znaczy Mietek i „Reku”. Oni przeprowadzali co tydzień osadzonych z oddziałów mieszkalnych, byśmy mogli się spotykać (…). Nasze spotkania, podczas których dochodziło między nami do obściskiwania, całowania się, obmacywania, odbywały się za przyzwoleniem właśnie kwatermistrzów (…). To od zawsze było praktykowane i było na to przyzwolenie od funkcjonariuszy. Między innymi poprzez organizowanie schadzek w gabinecie lekarskim na oddziale drugim przez pielęgniarkę Ankę, oddziałowego Szymona i oddziałową Agnieszkę. Umożliwiano nam także rozmowy przez tak zwane telekonferencje. Osadzeni z oddziałów męskich dzwonili na oddziały damskie (…)” – objaśnia Anna W. i dodaje: „Osadzeni mężczyźni zatrudnieni na konserwacji byli wpuszczani do magazynu depozytowego pod rzekomym pretekstem naprawy jakiejś usterki. Gdzie w rzeczywistości chodziło tylko o umożliwienie spotkania z osadzonymi kobietami (…)”.
Według Anny W. kierowniczka magazynu zmuszała ją do skracania dystansu.
– Zaczęło się od siadania na kolanach, przytulania, miziania różnych części ciała, klepania po pośladkach. Stawała się bardzo zaborcza. Wielokrotnie zostawałam z nią sama w magazynie. Wówczas jej zachowanie w stosunku do mnie przekraczało wszystkie możliwe granice. Kilkakrotnie dobierała się do mnie, oczekując odwdzięczenia się za wszystkie przywileje i przyzwolenia, jakie od niej dostawałam. Gdy się sprzeciwiałam, to wówczas wykazywała przejawy agresji słownej i fizycznej.
Jednak Olga R. nie zadowalała się samym podglądaniem czy obmacywaniem skazanych kobiet.
– Oczekiwała od nas wykonywania konkretnych zachowań seksualnych. Zaliczenie kolejnej bazy, że tak powiem. Wymyśliła taką zabawę w zaliczanie baz. Chciała, żebyśmy zaliczały kolejne bazy – wyjaśnia w rozmowie ze mną Anna W.
– Czym były te bazy?
– Ciężko się o tym mówi. To było najpierw jakieś przytulanie, potem macanie: po piersi, po tyłku. Tak w ten sposób.
– Inne funkcjonariuszki też tak robiły?
– Jeśli chodzi o mnie, to o innych nie mogę powiedzieć nic złego. W stosunku do mnie inne funkcjonariuszki nie stosowały takich metod resocjalizacji.
– Tam resocjalizacja polega na tym, żeby kogoś złamać. Kiedyś w papierach u kobiet była wpisywana tak zwana „L”, czyli lesbijka, teraz to jest cool. Podczas odbywania kary wiele dziewczyn zmieniło orientację seksualną. Mówi się, że wejdziesz do kryminału żoną i matką, a wyjdziesz zdemoralizowaną lesbijką. Te oddziałowe często wyglądają jak mężczyźni. I popierają te dziewczyny, które są podatne na seks z nimi. Dziewczyny zgadzają się na to do czasu, aż już robi się tragicznie – objaśnia Elżbieta K.
Na taki układ poszła między innymi Wiktoria P. – była dwukrotnie skazana, jest w związku z Olgą R.
– Ta relacja zaczęła się jeszcze przed odbyciem drugiej kary pozbawienia wolności. Ich dzieci były w jednej grupie przedszkolnej – objaśnia Sandra. – Olga zatrudniła partnerkę w magazynie depozytowym. Natomiast po wyjściu na wolność zamieszkały razem. Na prośbę partnerki przekazywała różnym osobom niedozwolone przedmioty i wiadomości.
Związek Olgi z Wiktorią ma dość burzliwy przebieg. Pewnego dnia odebrałem telefon od jednej z nich. Nie po raz pierwszy zresztą.
– Pani P. z tej strony, była partnerka Olgi – oznajmiła na powitanie Wiktoria. – Mam nadzieję, że damy radę umówić się, gdyż rozstałam się z Olgą w bardzo agresywnych okolicznościach. Pobiła mnie.
– To spotkajmy się – zaproponowałem.
– Dobrze, ja panu wszystko o niej opowiem – zadeklarowała Wiktoria P. – Zadzwonię do pana w sobotę, jak wrócę z Grecji – zaproponowała, jednak tego nie zrobiła. Gdy jej się przypomniałem, zareagowała bardzo nerwowo: – Proszę nie nękać mnie ani pani Olgi! – prawie wybuchła, zapominając, że to ona wydzwaniała do mnie z rzekomych wakacji.
Być może jej telefon do mnie był symptomem kryzysu w związku tych pań? A może był powodowany zazdrością wobec partnerki, bowiem funkcjonariuszka Olga R. nawiązywała romanse z wieloma kobietami odbywającymi wyroki na „Kamczatce”. Rzekomo molestowała inne osadzone, tak jak Annę W. czy Agnieszkę P. Jak słyszę, Olga R. wybierała dziewczyny do magazynu z polecenia innych osadzonych, z którymi utrzymywała bliskie relacje, lub typowała spośród nowych na zasadzie castingu, oglądając zdjęcia i czytając informacje o skazanych.
Miała rzekomo zezwalać uległym więźniarkom również na niezgodne z prawem i regulaminem czynności. „Mogłyśmy swobodnie korzystać ze sprzętów osadzonych, które znajdowały się na magazynie, między innymi z garnków elektrycznych, telewizorów, konsol do gier. Sama pani Olga niejednokrotnie grała na konsoli. Było przyzwolenie na korzystanie z depozytu osadzonych. Na porządku dziennym było użyczanie kosmetyków, perfum, telefonów komórkowych, które się tam znajdowały” – wylicza w piśmie do prokuratury Anna W.
„Klucze do tych szaf zawsze leżały na wierzchu, na biurku pani Olgi. Nawet jak wychodziła z magazynu, to nigdy nie chowała kluczy, tylko zawsze zostawiała je na wierzchu do użytku publicznego. Takie użyczanie sprzętów osadzonych było w tamtej jednostce praktykowane. Nie tylko przez osadzonych, ale też przez funkcjonariuszy. Wielokrotnie pani Olga kazała iść i znaleźć w depozycie na przykład jakąś ładowarkę, która będzie pasowała do prywatnego telefonu, aby mogła go sobie podładować. Nawet sam główny dyrektor jednostki użyczał sobie ładowarki od osadzonych, aby mógł sobie podładować swojego iPhone’a. Logicznym jest, że był w pełni świadomy, że ładowarka jest z czyjegoś depozytu. Mimo to nie widział w tym żadnego problemu. Poza tym non stop były przenoszone różne artykuły żywnościowe dla nas przez panią Olgę, takie jak pieczywo, słodycze, lody, hamburgery, kurczaki z rożna. Przynosiła dla nas również dania ugotowane przez siebie, między innymi gołąbki, makaron ze szpinakiem i krewetkami, kotlety, różne sałatki i wiele innych. Pani Olga kupowała nam też artykuły żywnościowe w kantynie. Robiła to za swoje, jak i za nasze pieniądze. Oprócz pieniędzy dostawaliśmy też papierosy, kosmetyki, kody dostępu do telefonów komórkowych, nawet narkotyki. Oczywiście pani Olga nie zezwalała na to wszystko bezinteresownie, bo z czasem zaczęła oczekiwać od nas rewanżu” – relacjonuje Anna W.
Postanowiłem te oraz inne wypowiedzi skonfrontować z byłą kierowniczką magazynu depozytowego w areszcie na Grochowie.
– Ja nie chcę tego komentować, ponieważ to wszystko jest w toku. Dlatego nie będę się odnosić do tego, co one mówią. Mój adwokat skontaktuje się z panem.
Olga R. nie miała ochoty na rozmowę, jej adwokat również się do mnie nie odezwał.
Natomiast po ukazaniu się w „Reporterze” materiału na temat aresztu na Grochowie zadzwoniła do mnie z pretensjami. – Nie wiem, skąd pan brał te informacje, ale ja jestem cholernie pokrzywdzona przez ten artykuł.
– Chciałem z panią porozmawiać, ale to pani nie chciała. Zamierzałem te informacje zweryfikować u pani – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Ja nie chciałam z panem rozmawiać, gdyż po prostu osadzone zmówiły się na mnie. Ja mam SMS-y z pogróżkami, mam małe dziecko. Boję się, bo one są zdolne, żeby mi narobić problemów nie tylko w pracy. Ja jestem funkcjonariuszem z czternastoletnim stażem, byłam wielokrotnie nagradzana za nienaganną pracę, a zrobili ze mnie potwora. – Olga R. nie kryje zdenerwowania. – Naprawdę nie wiem, na bazie czego pan pisał o mnie.
– Na podstawie rozmów, zawiadomienia do prokuratury, listów, zdjęć…
– Te zdjęcia to jest inna sprawa, ja wiem, o które panu chodzi. Postępowanie jest cały czas w toku. No teraz tak naprawdę może pan mnie jedynie bardziej skrzywdzić – stwierdza Olga R.
– Czym? Rozmową? – dociekam.
– Nie rozmową, jakimś dalszym pisaniem tej nieprawdy.
– Jednak pani nie chce się do tego odnieść. Pani ma przecież zarzuty – przypominam.
– Te osadzone, które tam z panem rozmawiały, narobiły mi w pracy kłopotów i wiadomo, że te zarzuty są. Ale ja też próbuję udowodnić swoją niewinność. Ja przez telefon nie będę mówić panu tych rzeczy. Wie pan co, naprawdę ta sprawa wygląda zgoła inaczej, niż jest to opisywane i przedstawiane przez tamte osoby. Ja wiem, co tymi osobami kieruje. Są dwie panie, które to nakręcają.
– Jednak jakieś relacje pani nawiązywała z osadzonymi?
– Relacja była nawiązana z byłą osadzoną, która nie ma już nic wspólnego z więzieniem, to nic złego.
– Tylko to się zaczynało już w areszcie.
– No właśnie, że nie. Te dziewczyny chcą mnie zniszczyć przez jakieś gierki między sobą. Wie pan co, ja mogę panu stanowisko moje przedstawić. Możemy się spotkać i porozmawiać na temat tej sprawy. Będzie to stanowisko moje, które ukaże całą prawdę, ale nie chcę, żeby to było publikowane.
– To wtedy nikt się nie dowie, co pani ma na swoją obronę. Jaki to ma sens?
– Jeżeli się spotkamy, to ja naprawdę mogę merytorycznie odpowiedzieć na zarzuty. Nie tylko ja. Mogę przyjechać z kilkoma osobami, które potwierdzą, że to są same bzdury i kłamstwa. One się zmówiły przeciwko mnie – podkreśla po raz kolejny Olga R.
Niestety, wbrew tym deklaracjom do spotkania nie doszło. Olga R. nie odbierała więcej telefonu ode mnie, nie odpowiadała na SMS-y. Zatelefonowała natomiast do mnie była oddziałowa nazywana „Koszykarą”, która już wcześniej straciła pracę w areszcie na Grochowie. Miałem nieodparte wrażenie, że chciała zrobić rozeznanie na temat mojej wiedzy o życiu grochowskiego aresztu.
– Co pan ma mi do powiedzenia? Osadzone bardzo skarżą się na mnie? – zagaiła.
– Za co panią zwolnili? – zignorowałem jej pytanie.
– Ja mogę to panu tylko w cztery oczy powiedzieć. Bo tak, to może mnie pan nagrać, różne słówka wyrwać z kontekstu i będę mieć problemy, tak jak koleżanka.
– Pani koleżanka ma problemy? – udaję zdziwionego.
– No, koleżanka Olga.
– Fakt, trochę złego działo się w magazynie – zauważam.
– My też byłyśmy świadkami różnych zdarzeń i też możemy trochę na te tematy powiedzieć – „Koszykara” wydaje się zdenerwowana. – Osadzone ją pomawiają i traktują jak jakąś koleżankę. Normalnie się śmiały, rozmawiały, a teraz ją oskarżają o jakieś molestowanie. To jest jakiś żart. Ponadto osadzona Anna W. była niedobrą osadzoną, miała mnóstwo wniosków karnych i nagle teraz jest pokrzywdzona? Wystarczy popytać oddziałowe, ile miały z nią problemów, jak im pyskowała. To jest wszystko nagonka na Olgę, bo nie chciała im na wszystko pozwalać.
– Jednak zezwalała na wiele. Pozwalała mówić do siebie na ty, wchodziła z nimi w intymne relacje – wyliczam.
– Każdy funkcjonariusz mówi do osadzonego na ty. Nawet kierownicy czy dyrektorzy tak mówili.
– Jednak chyba osadzeni nie mówią na ty do funkcjonariuszy? – wydaje się, że była oddziałowa nie zrozumiała, o czym mówię.
– Teraz osadzony ma więcej do powiedzenia niż strażnik. My jesteśmy gnojeni, gnębieni. My nie możemy normalnie pracować w takich warunkach – żaliła się „Koszykara”.
– Ale skracanie dystansu jest? – przypomniałem.
– No jest, ale czasami są tacy ludzie, do których się powie: „proszę pani”, to nie rozumieją, a jak się powie „kurwa”, to rozumieją cokolwiek. Tam się siedzi z mordercami, z ludźmi, którzy się tną, i trzeba sobie z nimi radzić.
Kontakty pracowników aresztu z osadzonymi nie były niczym odosobnionym. Swoją historię opowiada mi Renata G.
– Co panią łączyło z osadzonym Łukaszem B.?
– Zarzucono mi, co rzeczywiście było prawdą, że wymieniałam wiadomości tekstowe przez Messenger z tym osadzonym. Tylko musi pan wiedzieć, że on w chwili wymieniania ze mną tych wiadomości przebywał na przepustkach. To jest wolny człowiek, nie jest w żaden sposób ograniczony i może korzystać z telefonu. Ja nie byłam funkcjonariuszem Służby Więziennej. Mało tego, mnie nikt nie szkolił, że ja nie mogę tego robić.
– Kim pani była w areszcie? – pytam moją rozmówczynię.
– Pracownikiem cywilnym zatrudnionym w kantynie. Ja z nim wymieniałam wiadomości dlatego, że on mnie znalazł na Messengerze i napisał do mnie, czy może zapisać do mnie kontakt. Opowiadał mi o swojej dziewczynie, Agnieszce P., więc to były wiadomości nic niewnoszące. On był paczkowym, zatem miałyśmy z nim na co dzień kontakt w kantynie. Natomiast w jego telefonie znaleziono SMS-y do funkcjonariuszy z prośbami o dodatkowy wniosek nagrodowy, możliwość dodatkowej paczki albo żeby mu funkcjonariusz przyprowadził Agnieszkę na seks w magazynie. To wszystko zamietli pod dywan. Wyrzygali tylko to, że kantyniarka z nim pisała. Gdy byłam na spotkaniu u dyrektora, to zapytałam, w czym jest problem, bo ja nie rozumiem, gdyż ten chłopak nie przebywał wtedy w więzieniu. Dyrektor mi zarzucił, że to jest narażenie na niebezpieczeństwo jednostki. Odpowiedziałam, że w tych wiadomościach są daty i to było pisane tylko wtedy, gdy on był na przepustce. Nie wiedziałam, że on ma ten telefon schowany gdzieś na terenie jednostki. To, że funkcjonariusze wnosili siatkami różne rzeczy dla osadzonych, to też nie było żadną tajemnicą.
– Podobno zdarzało się, że akta jakichś spraw krążyły po areszcie? – pytam o inną bulwersującą kwestię.
– Gdy na przykład policja przeprowadzała na terenie aresztu czynności, przykładowo spisywała zeznania albo akta sprawy trafiały do osadzonych, żeby mogli poczytać. Często takie akta, które są z jednej strony zapisane, a z drugiej puste, trafiały do innych osadzonych, bo areszt nie miał pieniędzy na to, żeby dać im druki zamówień na paczki. I osadzeni pisali zamówienia do kantyny na czystych stronach tych akt.
– I przy okazji czytali czyjeś akta?
– Tak, a nawet listy. Do nas też na kantynę trafiały takie rzeczy. Po czymś takim na Grochowie nie powinno być żadnego dyrektora, gdyby ktoś się o tym dowiedział. Do nas, do kantyny trafiały w ten sposób listy osadzonych, zeznania, wnioski.
– U was były też pakowane narkotyki? – pytam.
– W kantynie? Żartuje pan? Od tego to był „Sobol”. To osadzony, który zajmował się dystrybucją narkotyków, a nie my.
– Jednak porcjowanie narkotyków odchodziło na kantynie – nie odpuszczam.
– Ale nigdy nikt nie znalazł tam żadnych narkotyków.
– Są osoby, które twierdzą, że to robiły, a pracowały w kantynie.
– To może działo się nie za moich czasów. To jest bardzo prawdopodobne, bo w kantynie była totalna samowolka. Tam można było zrobić wszystko. Dziewczyna taka kiedyś tam pracowała i przyniosła pilota do telewizora dla jakiejś skazanej. Gdyby ktoś tego nie zauważył, to osadzona wzięłaby tego pilota. Nigdzie tego nie zgłosili. Wyrzucili ją z pracy i tyle. Oni w tym swoim kurniku wszystko trzymali, żeby na zewnątrz nie powychodziło.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki