Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Widziadła świadectwa z zaświatów”- to reporterska podróż do nawiedzonych miejsc oraz domów, które zasiedliły zjawy. To relacje świadków o pojawiających się tam widmach, widziadłach, duchach oraz demonach.
Janusz Szostak odwiedził kilkadziesiąt takich miejsc, zmierzając śladem niewyjaśnionych zdarzeń oraz zjawisk paranormalnych. Rozmawiał z osobami, które zetknęły się ze zjawami bądź były świadkami zdarzeń, które nie sposób wyjaśnić. Odwiedził ludzi, w których domach zadomowiły się zjawy, z którymi przyszło im walczyć. Opowiada też o klątwach, które stały się przyczynami tragedii.
W tej książce znajdziecie także rozmowy z osobami, które na co dzień mają kontakty z duchami: jasnowidzami, mediami, egzorcystami, oraz hipnoterapeutą. Oni także opowiedzą o swoich doświadczeniach z duchami, i o tym, jak ich się pozbyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
OD AUTORA
Każdy z nas podczas rozmów z bliskimi czy znajomymi chociaż raz słyszał opowieści o duchach lub niewyjaśnionych zjawiskach. Jedni w nie wierzą, inni uważają je za zmyślone i warte najwyżej żartu.
Jednak, jak wynika z badania „Zjawiska nadprzyrodzone oczami Polaków” – przeprowadzonego przez agencję badawczą SW Research, 37 proc. Polaków wierzy w to, co niezbadane. Pozostali z nas są skłonni przyznać, że nauka nie potrafi jednoznacznie wyjaśnić pewnych zdarzeń, natomiast 75 proc. Polaków przyznaje, że niewykluczone, że „coś w tym jest”.
W Polsce nie brakuje miejsc, które mieszkańcy – zwłaszcza o zmroku – omijają z daleka. Mówią o nawiedzonych miejscach, domach, obiektach, które zasiedliły zjawy, o pojawiających się tam widmach, widziadłach, duchach oraz zwodniczych demonach, które rzekomo tam spotkali.
Miejsc owianych złą sławą i mroczną aurą są setki, jeśli nie tysiące. Kilkadziesiąt z nich odwiedziłem, idąc śladem niewyjaśnionych zdarzeń oraz zjawisk paranormalnych. Rozmawiałem z osobami, które zetknęły się ze zjawami bądź były świadkami zdarzeń, które trudno wyjaśnić. Z ludźmi, w których domach zadomowiły się zjawy, z którymi przyszło im walczyć.
Opowiem też o klątwach, które stały się przyczynami tragedii, i o tym, jak łatwo zaprosić do swojego życia złe byty, czyniąc z niego koszmar. Osoby, które na co dzień zmuszone są żyć w towarzystwie zjaw i demonów, przeżywają katusze. Sam również byłem świadkiem wielu trudnych do wyjaśnienia zdarzeń. W tej książce znajdziecie Państwo także rozmowy z osobami, które na co dzień mają kontakty z duchami: jasnowidzami, mediami, egzorcystami oraz hipnoterapeutą. Oni także opowiedzą o swoich doświadczeniach z duchami i o tym, jak ich się pozbyć.
To, o czym piszę, może wydawać się niektórym niewiarygodne, wymyślone, nieprawdziwe, a nawet śmieszne. Zapewniamy jednak, że przygotowując tę książkę, opierałem się na relacjach konkretnych osób, które były świadkami dziwnych, niewyjaśnionych zjawisk – powtarzających się w tych samych miejscach regularnie. Teraz odwiedzimy niektóre z nich, poznamy historie niezwykłe i niesamowite. To nie są legendy (z jednym wyjątkiem) o białych damach, nawiedzonych zamkach itp., lecz reporterski przekaz na temat zjawisk paranormalnych.
Książka zawiera 33 (w tym trzy innych autorów) reportaże i wywiady będące świadectwem na istnienie zjawisk, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć, lecz nie sposób je również bezwzględnie zanegować.
Janusz Szostak
JOANNA I DEMONY
Był 1983 rok, gdy w pewnym domu w Sochaczewie zaczęły dziać się niepokojące zjawiska. Z niewiadomych przyczyn przemieszczały się tam przedmioty, słychać było stukanie, dziwne głosy. Ludzie mówili o duchach. Zaś mieszkańcy domu, aby uniknąć tragedii, zmuszeni byli chodzić po mieszkaniu w kaskach motocyklowych. Wkrótce o tych tajemniczych zdarzeniach usłyszała cała Polska. I nie tylko. I każdy chciał je zobaczyć. Te dziwne zjawiska próbowali rozwikłać milicjanci, parapsychologowie i duchowni. Nawet Lech Wałęsa przyjechał zobaczyć ducha.
„Na miejscu tłumy gapiów, ciekawskich, zabobonnych i podejrzliwych, czasem nawet agresywnych, osoby niezrównoważone psychicznie, aroganckie spirytystki podające się za „wysłanniczki innego świata” – czytamy w jednej z ówczesnych relacji prasowych.
Tajemnicze zjawiska pojawiły się domu Hanny Sokół w dwa miesiące po śmierci jej męża Józefa. Jeszcze siedem lat później „duchy” nie dawały za wygraną. Od początku szczególnie upodobały sobie 11-letnią Joannę Sokół. Atakowały także jej siostrę Dorotę oraz ich babcię Mariannę Świątkowską.
Znamienne, że w obecności gospodyni, pani Hanny, zwykle nie straszyło. Pracowała wówczas jako rewidentka w zamrażalni warzyw i owoców. W tamtym czasie pracowałem w sąsiednim zakładzie i często spotykałem panią Hannę. Na co dzień sprawiała wrażenie osoby pogodnej, jakby jej życia nic nie zakłócało. Zwykle do pracy chodziła na drugą lub trzecią zmianę. Poza domem przebywała zatem wieczorami i nocami. Właśnie wtedy w jej domu działy się najdziwniejsze rzeczy.
– Odwiedzali nas wszelcy możliwi eksperci oraz duchowni. Chyba nikt nie jest w stanie nam pomóc – mówiła wówczas nieco zrezygnowana Hanna Sokół.
Tajemnicze zjawiska, jakie miały miejsce w Sochaczewie, zainteresowały także ks. biskupa Zbigniewa Józefa Kraszewskiego, który był w tym czasie wikariuszem generalnym archidiecezji warszawskiej.
– Gdy w styczniu 1984 roku byłem w Krynicy, wpadł mi w ręce „Express Wieczorny” zawierający artykuł Straszny Dwór w Sochaczewie – wspominał przed laty nieżyjący już biskup. – Z tekstu zamieszczonego w gazecie wynikało, że w domu w Sochaczewie po śmierci gospodarza dzieją się dziwne rzeczy. Według pani Ireny, siostry nieżyjącego właściciela domu, dwa miesiące po pogrzebie coś zaczęło bębnić po ścianach. Potem kubły pełne wody same się przewracały. Z kredensu wylatywały szuflady, spadały garnki i czajniki, a taboret koziołkował przez kuchnię. Funkcjonariusze milicji przez kilka dni obserwowali nawiedzony dom. Podczas gdy milicjanci czyhali w ciemnościach, w mieszkaniu sprzęty tańczyły jak oszalałe. Hałasy i łomoty zostały częściowo nagrane przez milicję na magnetofon. Sprowadzono księdza. Przybył też radiesteta z Warszawy, ale stwierdził jedynie niewielkie pasmo promieniowania, które nie ma związku z występującymi zjawiskami. Po powrocie do Warszawy sprawdziłem, że wydarzenia opisane w gazecie nie są wytworem fantazji. Opowiedzieli mi o tym księża z Sochaczewa. Jednak postanowienie, aby odwiedzić „straszny dom”, nie zostało prędko zrealizowane – dodał ksiądz biskup.
Dopiero 31 lipca 1984 roku nadarzyła się okazja. Biskup został zaproszony, aby w Trojanowie, dzielnicy Sochaczewa, odprawić pogrzeb zasłużonego kapłana, księdza Stefana Kankiewicza. Po ceremonii pogrzebowej pojechał do domu, w którym „straszy”.
– Znaleźliśmy się na ulicy Dalekiej z księdzem proboszczem Józefem Kwiatkowskim. Była obecna właścicielka domu pani Hanna Sokół. Później przyszła bratowa zmarłego Irena Sokół – wspominał ksiądz biskup. – Według mieszkańców domu niesamowite zjawiska zaczęły się w grudniu. Najpierw pukanie. Później zaczęło się wyrzucanie szuflad, bicie luster. Węgiel unosił się w powietrzu. Doniczki spadały z okien. Właścicielka domu skarżyła się, że nie było rzeczy, którą można by schować. Ubrania i buciki dzieci były porozrzucane. Dzieci szły do szkoły bez kapci, bez butów, bez swetra.
Irena Sokół relacjonowała biskupowi zdarzenia z jej domu:
– Dzieci kiedyś jadły obiadek. I po obiedzie ja mówię: „To na deser zrobię wam kisiel”. Ja poszłam. Ale tutaj przychodzi taki stryjeczny brat z rodziny. On krzyczy na moją mamę: „Babcia, zobacz, czajnik się uniósł!”. Więc mama chciała ten czajnik zatrzymać. Była zima. Gotująca się woda. Czajnik spadł. On za chwilę patrzy i nie ma kisielu. Nawet i ten talerz z kisielem uciekł – opowiadała kobieta biskupowi. – Proszę biskupa, ja mam wszystko pobite. Proszę, to są odbicia, uderzenia. Tu nie mam szyby. I myśmy też miały obrażenia ciała. Dorotka, jak ją uderzyło krzesełko, miała przeciętą głowę. Moja bratowa tak samo. Nic nie pomagało. Można było chować i nic. Wszystko się unosiło. Wszystko się wylewało. Myśmy nie mogły zjeść. Węgiel się wysypywał. A jak się wysypywał, to sam się nabierał na szufelkę z miałem i tak szurgał po całym mieszkaniu. Szklanki wszystkie spadały. Nie mam ani jednej szklanki, ani talerza. Wszystko pobite. Samo się pobiło. Również telewizor. Tu stał mój telewizor. Tutaj. Więc nie dość, że upadł i sobie tak wędrował po podłodze. A tu się zatrzymał. To było kiedyś wieczorem. Kiedyś krzesło się uniosło i samo uderzyło w ścianę. Widać tutaj dziurę w ścianie. Wszystko poobijane. Tam znowu obicie po nożu. Tu też, jak krzesło uderzyło. Wszystko się obijało o szafę. Jakieś pukanie o wersalkę. Nie wiem, co będzie. Teraz z kolei drze mi pościel. Ja niedługo nie będę miała na czym spać.
Były przypadki, że ludzie wchodzący do tego domu uciekali ze strachu, gdyż witały ich latające noże. Innym razem ubrania w szafie były pocięte jakby żyletką, a wszystkie guziki odcięte. Z guzików na podłodze ułożone było imię córki zmarłego: ASIA.
Pewnego dnia zdesperowana pani Hanna Sokół poszła po zaświadczenie do Milicji Obywatelskiej, aby potwierdzono jej urzędowo i na piśmie, że mieszkanie zostało zdemolowane bez jej winy. Milicja odpowiedziała krótko i na temat.
– Nie możemy wydawać zaświadczenia, ponieważ zjawiska są stwierdzone, ale przestępca nieznany – usłyszała.
Wtedy kobieta poszła do naczelnika miasta z nadzieją, że on jej pomoże. Po tej rozmowie przyszedł na ulicę Daleką ktoś z rady miejskiej, ale z góry się zarzekał, że nie wierzy w takie bajki. Usiadł spokojnie i wtedy doniczka sama uniosła się w powietrze i uderzyła w ścianę obok jego głowy. Natychmiast uwierzył. Ale władza ludowa nic nie zrobiła, aby tajemnicze zjawiska wyjaśnić i ulżyć Sokołom w koszmarze.
Jedynie Leszek Franaszek – porucznik Milicji Obywatelskiej, który w szkole Joasi Sokół był przewodniczącym koła rodzicielskiego, postanowił pomóc udręczonej rodzinie.
– Nie przychodziłem tak służbowo, ale z czystej ludzkiej życzliwości – mówi mi po latach. – Chciałem pomóc tej rodzinie, która znalazła się w naprawdę nieprzyjemnej sytuacji. Zaczęło się od stuków, jakby za ścianą sąsiad pukał, tak to wyglądało. Ale nie pukał. Nagrywaliśmy te stuki na magnetofon.
Dawali je do odsłuchania wojskowym specjalistom od nasłuchów z lotniska w pobliskich Bielicach, ale oni nic nie słyszeli. Nagrania znikały.
– Nigdy nie widziałem czegoś równie przerażającego – wspomina Leszek Franaszek. – Podczas jednej z moich wizyt telewizor spadł ze stołu, pofrunął parę metrów i upadł na podłogę. Innym razem nóż kuchenny wyskoczył z szuflady i wbił się w drzwi. Garnki, talerze, krzesła i inne sprzęty fruwały bez niczyjej pomocy. Nie wierzyłem własnym oczom. Zamknięta kłódka opuściła skobel, przeleciała przez pokój, uderzając mnie w ramię. To znowu lecąca filiżanka zawróciła, gdy dotarła do mnie.
Długo by opowiadać o tym, co tam się działo. A trwało to wiele lat.
W tym czasie dom nachodziły tłumy ciekawskich, którzy koniecznie chcieli zobaczyć „ducha”. Gdyby nie Franaszek, roznieśliby wszystko w pył.
Dom wizytowali wszelcy możliwi eksperci. Nic nie znaleźli. Radiesteta z Warszawy, Andrzej T., stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że dom stoi na zdrowym terenie.
Ciekawość przywiodła tam również Lecha Wałęsę, który odwiedzał mieszkającą kilka ulic dalej siostrę, o czym jednak media nie wspominały. Po tej wizycie rodzina Sokołów miała problemy z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, którzy nie chcieli uwierzyć, że przywódca Solidarności siedział u nich w domu przez kilka godzin, aby zobaczyć „ducha”. Ponoć zobaczył. W tym czasie zainteresowanie Joasią przejawiały też służby specjalne, w tym wywiad wojskowy. Agenci działali jednak w białych rękawiczkach. Na co dzień dom przy Dalekiej nawiedzały tłumy ciekawskich gapiów.
– Każdy chciał się na to załapać. Tam się działy dziwne rzeczy i ludzie chcieli je zobaczyć. Z ulicy wchodzili wprost do domu, albo szli do studni po „cudowną wodę” – wspomina Franaszek. – Chroniłem ich przed tymi oszołomami. Przyjeżdżało mnóstwo ludzi, wszyscy chcieli zobaczyć „ducha”. Mówiłem nieraz: „Jedziecie tu, to weźcie coś dla tych ludzi, im się wszystko w domu wytłukło, żadnej szklanki całej nie było”. Obiecywano im różne rzeczy, o których ja od początku wiedziałem, że są nierealne. Mamiono ich kłamstwami, na przykład Joasię wyjazdem do Japonii.
Niektórzy chcieli to zjawisko wykorzystać na swój sposób. Jedna ze szkolnych koleżanek Joasi ukradła rodzicom biżuterię. Sugerowała, że to Joasia ją przyciągnęła. Potem precjoza znaleziono obok kiosku Ruchu, nieopodal komendy milicji w Sochaczewie.
W szkole traktowano dziewczynkę nieco jak dziwadło, niczym Carrie – bohaterkę horroru Stephena Kinga.
– Jeśli chodzi o Joasię, to pamiętam tylko, że unikałam jej. Każdy się jej bał. A co się wtedy mówiło? Jak to dzieciaki, były jakaś ogólna panika i strach przed tym, co się wokół niej dzieje – wspomina szkolna koleżanka Joanny. – Czasami na lekcjach pękały linijki albo cyrkle, zanim ich dotknęła.
Mało kto wiedział wówczas o tym, że Joasia posiadała także jeszcze jedną nadzwyczajną umiejętność.
– Ona miała zdolność czytania przez zakrytą kartkę – relacjonuje Leszek Franaszek. – Bawiłem się z nią, tak że pisałem na przykład „Konstantynopol”. Zawijałem kartkę kilka razy, a ona czytała zawsze bezbłędnie jej treść.
Pewnego dnia Joasia źle się poczuła, matka wezwała pogotowie. Przyjechał doktor Krystian Sz., ale Joasia nie chciała dać się zbadać: – Nie lubię cię! – krzyczała nie wiedzieć czemu do lekarza. I wtedy – jak relacjonuje Leszek Franaszek – stała się rzecz dziwna:
– Z podłogi podniosło się krzesło, takie na metalowych nogach, wycelowało w lekarza i z impetem ruszyło w powietrzu w jego stronę. Doktor w porę się uchylił, bo pewnie zginąłby na miejscu. To była taka siła, że to krzesło zrobiło sporą dziurę w ścianie!
Po chwili Franaszek zastrzega: – Jednak nigdy nikomu nic poważnego się nie stało. Chociaż latały tu naprawdę ciężkie przedmioty.
Przemieszczały się między innymi: telewizor, maszyna do szycia, garnki itd. Zaś szczapy drzewa ganiały dzieci po podwórku.
– To było już w nocy, na podwórku był nastoletni Włodek – kuzyn Joasi, ona i jej siostra Dorotka. Nagle ze stosu drewna zaczęły unosić się szczapy, takie długie na metr i lepiej. Dolatywały do dzieci i biły. Zupełnie jak bajkowe kije samobije – wspomina były milicjant. – Nie można było nad tym zapanować. W końcu udało się wciągnąć dzieci do domu. Ja zostałem na zewnątrz. Na moich oczach dwa takie kije zablokowały drzwi, układając się we framudze na krzyż. Z trudem je wyrwałem.
Wśród ekspertów próbujących rozwikłać tajemnicę domu rodziny S. był również Lech Emfazy Stefański, prezes Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego. To jemu Leszek Franaszek zawdzięcza odkrycie swoich umiejętności.
– Przyglądał mi się przez dłuższy czas. I potem mówi: „Ja u pana czuję duże zapasy energii”. Pomyślałem: „O co ci chodzi, co się pan czepiasz?”. Nie miałem pojęcia, że mógłbym pomagać ludziom – wspomina Franaszek. Zapewne nigdy nie dowiedziałby się, jakie tkwią w nim możliwości, gdyby nie te niezwykłe wydarzenia z początku lat 80. minionego wieku. Dziś Franaszek jest jednym z najbardziej uznanych bioterapeutów w Polsce.
Stefański wraz z doktorem Romanem Bugajem odwiedził ośmiokrotnie dom państwa Sokołów. Kilka razy towarzyszyła im Maria Błaszczyszyn oraz Leszek Franaszek.
Spisali z tych wizyt relację, w której między innymi czytamy: „Przeprowadziliśmy wywiady i próby testowe z mieszkańcami «nawiedzonego» domu. Nic nie wskazuje, aby zjawiska miały być przez kogoś sfingowane (…) Przypadek «strachów» w Sochaczewie jest typowy: prawdopodobnie mimowolnymi sprawcami zjawisk są dzieci wchodzące w okres dojrzewania: 13-letnia Asia i 14-letni Włodek. Warto tu zwrócić uwagę na interesujący szczegół: przez dwa tygodnie «duchy» harcowały tylko wówczas, gdy pani Hanna znajdowała się poza domem. Dopiero w połowie stycznia zobaczyła na własne oczy, jak krzesło «samo» przewróciło się czterokrotnie na podłogę. Wiemy, że nie świadomość, lecz podświadomość osób medialnych steruje takimi zjawiskami telekinetycznymi, jakie obserwuje się w Sochaczewie. Być może również na podświadomość obojga dzieci hamująco działał autorytet pani Hanny. «Strachy» stają się naprawdę «niegrzeczne» dopiero wówczas, gdy mamy nie ma w domu. Trzeba tu dodać, że to, co dzieje się w Sochaczewie, należy do klasy zjawisk bardzo dobrze znanych badaczom, wielokrotnie opisywanych, a w języku niemieckim określanych jako Spukphaenomene lub żartobliwie poltergeist (duch stukający). Jak się przeważnie okazuje, mimowolnym sprawcą zjawiska bywa dziewczynka lub chłopiec w okresie dojrzewania. Zachwiana w tym czasie równowaga energetyczna organizmu staje się przyczyną wyzwolenia sił, które moskiewski fizyk dr Aleksander Dubrow nazywa biograwitacyjnymi (są to te same siły, które powodują rozrywanie się nici chromosomów podczas podziału jądra komórkowego). Działaniem sił biograwitacyjnych na otoczenie dojrzewającego osobnika nie steruje jego świadomość – są to działania bezwiedne, podświadome. Często sprawca jest równocześnie ich ofiarą, jak to bywało na przykład u Joasi Gajewskiej z Sosnowca, którą wielokrotnie kaleczyło szkło rozbijane przez psotnego «chochlika» (…)”.
Doktor Bugaj, parapsycholog, tak relacjonował w mediach wydarzenia w Sochaczewie: „Przedmioty przelatują w powietrzu tak szybko, że prawie nie zdąża się ich zauważyć. Jedyne ostrzeżenie to świst. Rodzina musi nosić na głowach hełmy ochronne! Duchy grasujące w domu państwa Sokołów uważane są za złe. Sztućce trzymane przez Joannę wyginają się w jej rękach jak spaghetti!”.
Joanna badana była przez ekspertów, ponieważ naukowcy podejrzewali, że 11-letnia dziewczynka w jakiś nieznany sposób sama wywoływała te zjawiska. Podobne badania prowadzone były wówczas również w innych krajach Europy Wschodniej. W Związku Radzieckim na przykład wykazano, że ludzie mogą podświadomie wpływać na przedmioty i wydarzenia.
Bugaj przeprowadził wiele obserwacji i doświadczeń. Niektóre z nich przytaczam, za jego relacją z 1984 roku:
„1. Podczas przechodzenia Joasi przez kuchnię, uniósł się do góry i «podążał» za nią but leżący początkowo w rogu pomieszczenia.
2. Stwierdziłem unoszenie się i lot w powietrzu niedotkniętego przez nikogo garnka blaszanego. Samego garnka w locie nie widziałem, gdyż jego lot był zbyt szybki. Lecący garnek uderzył w ścianę kuchni, a następnie spadł na podłogę.
3. Leżąca szufelka metalowa do węgla nagle uniosła się w powietrze, przeleciała kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą i upadła z hałasem koło kuchni.
4. Niedotykany przez nikogo talerz porcelanowy (średniej wielkości), znajdujący się na stole, uniósł się nagle w powietrze, przeleciał niezwykle szybko pod sufitem kuchni i z trzaskiem rozbił się na przeciwległej ścianie.
5. Moja czapka futrzana, którą położyłem w pokoju na otomanie, również poderwała się nagle do góry, przeleciała bardzo szybko w powietrzu przez otwarte drzwi do kuchni, gdzie właśnie przebywałem, i uderzyła mnie w twarz. Pomimo że uderzenie było gwałtowne, nie odczułem bólu z uwagi na rodzaj materiału czapki.
6. Po położeniu czapki na poprzednie miejsce zjawisko to powtórzyło się, tym razem jednak czapka przeleciała nisko nad podłogą, uderzyła mnie w kolano i upadła w kuchni koło kredensu.
7. Następny fenomen był bardzo dziwny, kryjący w sobie zagrożenie. Gospodyni poczęstowała nas gorącą herbatą i postawiła trzy szklanki na stole w pokoju. Przebywałem wówczas w kuchni, Joasia siedziała na krześle około jednego metra od stołu. Nagle jedna ze szklanek, pozostająca przez cały czas w polu mojego widzenia (drzwi z pokoju do kuchni są zawsze otwarte), poderwała się do góry, przeleciała niezwykle szybko koło mojej głowy, wylewając prawie całą gorącą herbatę na moje ubranie, część zaś na pobliską ścianę, a następnie rozbiła się z trzaskiem o kredens kuchenny. Pragnę podkreślić, że ani jedna kropla herbaty nie oblała mi twarzy, a także to, że na jasnym ubraniu, po wyschnięciu herbaty, nie powstała żadna plama.
8. Jakaś nieznana siła ściągnęła siedzącej na krześle Joasi pantofle z nóg i odrzuciła je daleko w przeciwległą część pokoju.
9. Joasia siedząca koło stołu na krześle została niespodziewanie z niego zrzucona i częściowo wciągnięta pod stół. W ostatniej chwili zdołała zatrzymać się, chwytając się za jego blat.
10. Po wejściu Joasi do pokoju znajdującego się na pierwszym piętrze, gdzie mieliśmy przez pewien czas przebywać, z podwórza wpadły za nią przez niedomknięte drzwi dwa kamienie. Na podwórzu nie dostrzegliśmy nikogo, kto mógłby je wrzucić; wyjrzeliśmy przez okno natychmiast po upadku kamieni. Zastanawiająca była celność, z jaką przedmioty te przedostawały się przez wąską szczelinę.
11. Wykonany przez magistra Stefańskiego papierowy „rotorek Trommelina”, przeznaczony do doświadczeń i postawiony na stoliku koło telewizora, znikł bez śladu i tego wieczoru nie mogliśmy go już nigdzie odnaleźć.
12. Kostka Rubika wykonana z plastyku poszybowała nagle w powietrze, przeleciała zygzakowatym ruchem pod sufitem i uderzyła magistra Stefańskiego w plecy. Uderzenie to nie było zbyt silne.
13. Jeden z moich kluczy od mieszkania, trzymany przeze mnie w kieszeni, mianowicie od zamka yale, został wygięty pod kątem około 90 stopni. Stwierdziłem to po przyjeździe z Sochaczewa do Warszawy. Opisane fenomeny, z wyjątkiem ostatniego, widziały oprócz mnie wszystkie wymienione osoby. Manifestacje telekinetyczne zachodziły w pełnym świetle dziennym albo przy silnym oświetleniu elektrycznym, jedynie zjawiska wymienione w punktach 8. i 9. wydarzyły się w ciemności. (…)”.
Bugaj i Stefański twierdzą, że – na prośbę matki Joanny – próbowali opanować niszczącą, nieznaną energię generowaną przez dziewczynkę. Ich zdaniem było to typowe medium psychokinetyczne, które zamierzali ukierunkować i spowodować wyładowanie energii w sposób zamierzony i kontrolowany. W tym celu rozpoczęli serię doświadczeń. Jedna z tych prób polegała na powtórzeniu efektu psychokinetycznego Uri Gellera – izraelskiego iluzjonisty, który twierdzi, że ma zdolności paranormalne. Dzieci, oglądając w telewizji popisy Gellera, naśladowały go potem z powodzeniem. Stalowe łyżki i widelce pocierane palcami miękły.
Oto fragment protokołu z tego eksperymentu:
„Joasia bierze do ręki aluminiową łyżkę stołową, trzyma ją za trzonek i lekko pociera go dużym palcem. Po kilku minutach łyżka wygina się w kierunku jej biustu, następnie z trzaskiem pęka, przy czym górna część całkowicie odłamuje się i upada na stół. Próba wykonana z widelcem, a następnie z łyżeczką od herbaty przebiega w sposób podobny, lecz teraz następuje jedynie całkowite wygięcie w miejscu przewężenia trzonka”.
Wykonano 10 takich prób i ponoć wszystkie zakończyły się pozytywnie: „Duże łyżki aluminiowe zawsze pękały, łyżeczki i widelce stalowe ulegały zaś całkowitemu wygięciu. Proces wyginania, zachodzący w pełnym świetle dziennym, względnie elektrycznym, był zawsze poddany naszej obserwacji. Niekiedy wygięcie następowało natychmiast, «w oczach» górna część widelca lub łyżki opadała na rękę dziewczynki. Nigdy nie stwierdziłem żadnego wzrostu temperatury metalu. Proces wygięcia trwał przeciętnie 5–7 minut, czasami pół godziny, rzadko zaś zachodził natychmiast. Z doświadczeń tych zostały sporządzone zdjęcia fotograficzne i filmowe. Zauważyłem, że podczas tych eksperymentów Joasia wpada – nie zdając sobie z tego sprawy – w lekki trans, choć na ogół zachowuje pełną świadomość. Dziewczynka staje się senna, a spod wpół zamkniętych powiek widoczne są tylko białka oczu”.
Tego, co działo się w domu Sokołów, nie da się jednak wytłumaczyć jedynie sugestią naśladowczą. Szukano dla sochaczewskich zjawisk tłumaczeń naukowych i pseudonaukowych. Krzysztof Boruń – nieżyjący już badacz zjawisk nadprzyrodzonych – próbował w książce W świecie zjaw i mediów wyjaśnić w sposób naukowy zjawiska, do jakich dochodziło między innymi w Sochaczewie.
„Wszelkie próby wytłumaczenia tego rodzaju fenomenów na podstawie klasycznej newtonowskiej fizyki są zupełnie bezowocne. Pewne nadzieje zdają się rokować hipotezy rozwijające niektóre wnioski płynące z fizyki relatywistycznej i teorii kwantów, albo raczej próbujące pokonywać przeszkody, jakie one napotykają, tworząc modele oddziaływań polowych. Taką próbą jest na przykład hipoteza prof. dr. hab. Arkadiusza Górala, dotycząca wewnętrznego mechanizmu fizycznego oddziaływań grawitacyjnych na poziomie mikroświata, i przyjmująca, że ładunek grawitacyjny związany jest ze strukturą subtelną cząstek elementarnych. «Jeśli prawdą jest, że ładunek grawitacyjny gromadzi się w zewnętrznej otoczce cząstki nazwanej przeze mnie subtelną, oznacza to, że istnieje możliwość oddziaływania na tę cząstkę i zmiany jej pola grawitacyjnego bez znacznego naruszenia energii tej cząstki» – wyjaśnia prof. Góral w rozmowie z autorami Nieuchwytnej siły, nie wykluczając, że «w wyniku pewnej konfiguracji pól, nawet elektromagnetycznych, można zaburzyć pola grawitacyjne w takim stopniu, iż spowoduje to określone zjawiska fizyczne, jak na przykład znacznie silniejsze niż zazwyczaj przyciąganie, odpychanie lub wręcz odpychanie zamiast przyciągania»”.
Zjawiska te – patrząc na nie z innej perspektywy – pragnął wyjaśnić także biskup Zbigniew Józef Kraszewski, który wielokrotnie wracał w tej sprawie do Sochaczewa. Druga wizyta biskupa w domu przy ulicy Dalekiej miała miejsce we wrześniu 1984 roku. Na Daleką biskup Kraszewski przybył w towarzystwie księdza Józefa Kwiatkowskiego oraz proboszcza z parafii św. Wawrzyńca w Sochaczewie, księdza Henryka Franciszka Łupińskiego. Był również ksiądz doktor Jerzy Lewandowski.
Na prośbę biskupa Zbigniewa Józefa Kraszewskiego ksiądz proboszcz Józef Kwiatkowski od 1 września odprawiał codziennie mszę świętą za duszę zmarłego śp. Józefa Sokoła. Były to tak zwane msze święte gregoriańskie, które miały trwać przez cały wrzesień, a 14 września została odprawiona 14. msza święta gregoriańska.
– W domu przy ulicy Dalekiej 11 poświęciłem wodę i z pomocą tej wody poświęciłem cały dom. Zawiesiliśmy w mieszkaniu poświęcone krzyże. Odmówiliśmy razem ze wszystkimi zgromadzonymi kapłanami specjalne modlitwy. Pomodliliśmy się razem ze wszystkimi tam obecnymi domownikami i odjechaliśmy do Warszawy. Według relacji księdza proboszcza przerażające zjawiska od tego dnia zasadniczo uległy przerwaniu – wspominał przed laty ksiądz biskup.
Minęło wiele czasu, zanim biskup Kraszewski ponownie zjawił się „w domu, gdzie straszy”. Tę wizytę biskup tak wspominał: „Było to 20 lutego 1986 roku. Mróz, śnieżyca, zawieja, śliska jezdnia uczyniły wiele dróg w tym dniu nieprzejezdnymi. Z wielkim trudem dotarliśmy do Sochaczewa. Najpierw odwiedziliśmy księdza proboszcza Franciszka Łupińskiego przy kościele św. Wawrzyńca w Sochaczewie, potem pojechaliśmy do księdza proboszcza Józefa Kwiatkowskiego przy kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Boryszewie. Po obiedzie udaliśmy się na ulicę Daleką. Dom i mieszkanie nie były tak zdemolowane jak uprzednio. Wnętrze zostało odnowione. W całym domu porządek. Poza mną byli obecni: ksiądz proboszcz Józef Kwiatkowski, ksiądz prałat Antoni Wiśniewski, siostra Teresa z Kurii Metropolitarnej Warszawskiej, siostra Janina z Kurii Metropolitarnej Warszawskiej, mój kierowca i domownicy. Na początku poświęciłem mieszkanie i pomodliliśmy się. Rozmowę w formie wywiadu nagrałem na magnetofon. Notabene magnetofon sam się włączył, potem popsuł. Z relacji Hanny Sokół i jej dzieci wynikało, że 14 września 1984 roku zjawiska uległy przerwaniu, ale po pewnym czasie niektóre sporadycznie się pojawiały. Były rzadsze niż dawniej i miały inny przebieg. Tak na przykład telewizor nie ulega zniszczeniu, ale przeciwnie, potrafi się sam włączyć, kiedy w całym Sochaczewie nie ma prądu. Również radio działa bez zasilania”.
Asia Sokół opowiedziała wówczas, że „ten ktoś”, działający niewidzialnie w ich domu, dawniej tylko pukał. Jednak teraz mówił ludzkim głosem i śpiewał. Próbkę tego śpiewu nagrano na taśmę magnetofonową.
„Przerażający ton sprawia wrażenie, jakby pieśń wykonywało więcej osób, a nie jedna. Niestety, później pieśni te same się anulowały na taśmie. Nowym było również zjawisko pokazywania się małej, jakby dziecięcej rączki, która wychylała się zza wersalki i czyniła gest powitania. Mała Dorotka kilka razy przywitała się, uścisnąwszy ową rączkę. Niestety, za ostatnim razem uległa oparzeniu! Rączka «zjawy» była gorąca!” – relacjonował biskup Kraszewski, który zwraca uwagę, że przypomina to Muzeum Dusz Czyśćcowych w Rzymie, gdzie istnieją ślady dłoni dusz czyśćcowych, odbite na różnych materiałach: – Te ślady wskazują, że dłonie były już nie tylko gorące, ale palące jak płomień. Ślady ich bowiem są wypalone na materiale, którego dotykały – wyjaśnia ksiądz biskup.
Podczas tej wizyty księża pytali, czy nie pomogłaby przeprowadzka z „nawiedzonego” domu? Okazało się, że nie pomagała. W czasie wyjazdów rodziny zjawiska przenosiły się wraz z nimi. Tak było na przykład w Krakowie, dokąd matka z dziewczynkami wyjechała na jakiś czas.
Zdaniem domowników „gość” chciał zaszkodzić rodzinie Sokołów, a w szczególności pani Hannie. Próbował ją nawet wrzucić do studni na podwórku. Poza tym „ten ktoś” przedstawiał się jako zmarły Józef Sokół, potem „Kosmita”, potem „Asia”, lub mówił ludzkim głosem, że nie wie, kim jest…
„Jest rzeczą wysoce nieprawdopodobną, aby tak przemawiała dusza zmarłego Józefa. Należy przypuszczać, że do działania zmarłego Józefa Sokoła dołączyły się duchy, które lubią czynić źle. Najprawdopodobniej w stosunku do mieszkańców domu przy ulicy Dalekiej w Sochaczewie wystąpiło tzw. zjawisko obsesji (obsessio). Zjawisko to różni się od opętania (possessio) tym, że nie dotyczy samego człowieka w jego władzach fizycznych i duchowych, ale rzeczy i przedmiotów (np. domu), które go otaczają, stąd termin la maison is haunted – w tym domu straszy. Z punktu widzenia naukowego jest doświadczalnym dowodem na istnienie duchów. W czasach dzisiejszego materializmu jest dobrą lekcją poglądową dla niedowiarków” – stwierdził ksiądz biskup Zbigniew Józef Kraszewski.
Zjawiska te trwały co najmniej siedem lat. Występowały także poza domem na ulicy Dalekiej i dotykały nie tylko Joasię. Siostra jej ojca pewnego dnia zgubiła w swoim domu oliwiarkę od maszyny do szycia. Zirytowana podniosła wzrok do góry i zapytała zmarłego brata: – Ej ty, nie wiesz, gdzie ona jest? I w tej samej chwili na jej twarz spłynęły z góry krople oliwy. Podobnych zdarzeń było więcej. Wiele z nich udało się sfilmować między innymi Lechowi E. Stefańskiemu. Niestety, nie wiadomo, gdzie obecnie znajdują się taśmy z zapisem tych zjawisk, które do dziś nie znalazły wyjaśnienia.
Wokół Joanny w tamtym czasie pojawiało się wiele osób. Takich, które były jej życzliwe, i tych, które pragnęły coś dla siebie ugrać. Czasami dochodziło do bardzo dramatycznych sytuacji, takich jak porwanie dziewczynki przez mieszkańców Wejherowa. Przeczytali oni o niezwykłych zdolnościach Joanny i postanowili wykorzystać ją do swoich makabrycznych celów. W rodzinie tej zmarł mężczyzna, którego syn w tym czasie przebywał w wojsku i nie dostał przepustki na pogrzeb ojca. Zmartwiło go, że bliscy pochowali go w garniturze, w którym miał schowanych kilkanaście tysięcy dolarów (wówczas był to ogromny majątek). O tym, że pieniądze są w marynarce, wiedział tylko syn będący w wojsku. Rodzina nie mogła się pogodzić ze stratą fortuny i postanowiła przeprowadzić nielegalną ekshumację. Obawiali się jednak, że zmarły będzie się bronił przed opróżnieniem kieszeni. Wymyślili zatem, że zmarłego powstrzyma Joasia. W tym celu porwali ją i samochodem wywieźli z Sochaczewa na cmentarz w Wejherowie. Jednak dziewczynce tuż przed celem podróży udało się uciec i powiadomić milicję.
Takich traumatycznych przeżyć miała Joasia w ciągu tamtych lat więcej.
Dziś pani Joanna jest prawnikiem i niechętnie wraca do wydarzeń sprzed lat. Jak mówi, w ogóle nie rozmawia na ten temat z mediami. Jednak zgodziła się na rozmowę ze mną.
– To kontrowersyjny temat. Nie zależy mi, aby kogoś przekonywać, jak było i co się zdarzyło. Każdy niech widzi to na swój sposób. Dla mnie w tamtym czasie były to traumatyczne przeżycia. Ta sprawa dała mi jednak bardzo wiele. Po tym wszystkim jestem niezwykle silną psychicznie osobą. Mam inne spojrzenie na życie. Tamte wydarzenia pokazały mi coś, czego inni nie widzieli, o czym nie mają pojęcia. Jestem pewna, że pomogło mi to w życiu. Dzięki temu, że poznałam wielu niezwykłych ludzi. Ale teraz odseparowałam się od tej sprawy. I nie chcę do niej wracać – zastrzega.
KLĄTWA RODU VON TRESKOW
W upalne lipcowe popołudnie 2020 roku wąskimi leśnymi ścieżkami pniemy się jeepem na niewielkie wzgórze. To miejsce – na prawym brzegu Warty i południowym skraju Puszczy Noteckiej – przyciągnęło mnie opowieścią o klątwie zza grobu. – Tu możemy się zatrzymać, dalej pójdziemy pieszo, to niedaleko stąd – wyjaśnia Zdzisław, mój przewodnik po okolicy.
Puszcza cieszy moje nieco zmęczone podróżą oczy, chętnie bym po niej powędrował dłużej, lecz czasu mało na spacery. A i miejscowi mówią, że bywa tu niebezpiecznie za sprawą wilków: – Będzie tu z osiem wilczych watah – wyjaśnia Zdzisław, który przyjechał ze mną z pobliskich Świniar.
Niektórzy jednak bardziej od wilków obawiają się klątwy rodu Treskow, która rzekomo ciąży nad mieszkańcami wsi Nowy Dwór (Neuhaus), położonej nieopodal Skwierzyny w powiecie międzyrzeckim.
Zajrzyjmy na moment do historii miejscowości: „Wieś założona w XVII wieku w czasie akcji zagospodarowywania prawego brzegu Warty. W 1828 roku Carl von Treskow (1787–1846) kupił Nowy Dwór i przekazał wieś córce Marie (1814–1879). Marie von Treskow w ١٨٣٤ roku wyszła za mąż za Adalberta von Enckevorta. Małżeństwo było bezdzietne. Majątek przejmuje Herta von Treskow (1852–1893), córka brata Marie, Heinricha von Treskow z Dahlwitz. Wyszła za mąż za Georga von Brandis, właściciela majątku w Rahnsdorf. Dobra w 1904 roku przejął syn Herty i Georga, Udo von Brandis (1876–1923), żonaty z Brigitte von Brandis (1895–1982), która jako wdowa zarządzała majątkiem do 1945 roku (…)” – czytamy na stronie zamkilubuskie.pl.
Pałac w Nowym Dworze, który dziś jest ruiną, został zbudowany przez Adalberta i Marie von Enckevort w 1860 roku. Budynek powstał na planie prostokąta, jednokondygnacyjny, z kwadratową wieżą w ścianie bocznej, podpiwniczony, kryty dachem dwuspadowym. Ulokowany jest nad malowniczym, aczkolwiek nieco mrocznym stawem. Jeszcze w czasach PRL mieścił się tam ośrodek kolonijny. Dzisiaj jest to ruina, której obecny właściciel nie jest w stanie uratować przed całkowitą zagładą. Znacznie lepiej ma się folwark, położony po drugiej stronie drogi, któremu przywrócono życie.
Na terenie parku pałacowego, w pobliżu zrujnowanego pałacu, znajduje się także niewielki wiejski kościółek Najświętszego Serca Pana Jezusa. Obecnie należy do parafii pod wezwaniem św. Mikołaja w Skwierzynie. W każdą niedzielę przyjeżdża tu ksiądz ze Skwierzyny i odprawia mszę dla mieszkańców Nowego Dworu. Zwykle w nabożeństwie uczestniczy kilkanaście osób.
– Ale śpiewają ładniej niż chór w bazylice w Poznaniu – twierdzi Piotr, który przyjechał ze Swarzędza do pobliskiego gospodarstwa agroturystycznego.
– O klątwie coś tam słyszałem, ale mam do tego typu opowieści dystans – zastrzega mężczyzna.
– Był pan na miejscowych cmentarzach? – dopytuję.
– Nie byłem i nie zamierzam, nie pociągają mnie takie miejsca – ucina na chwilę temat. – Znam ciekawszą historię – dodaje jednak. – Gdy przyjechałem tu po raz pierwszy, to żył jeszcze taki stary ubek, co był w KBW. On na polowania jeździł do puszczy. Pokazał mi miejsce, gdzie był domek myśliwski, do którego przyjeżdża. Opowiedział mi wtedy historię, która się z tym miejscem wiązała. Tam w 1945 roku siedzieli żołnierze z Wehrmachtu, którzy nie zdążyli uciec przed Ruskimi. Leśniczy był folksdojczem i ukrył ich w stodole. Ale gdy Sowieci weszli, to ich szybko znaleźli. Wszystkich rozstrzelali, a ich ciała wrzucili do studni, którą na koniec wysadzili granatami. W tym miejscu, gdzie była ta studnia, nadal leżą kamienie. Tam już nie ma żadnych budynków. Ale sporo ludzi kręci się tam z wykrywaczami metalu i teren jest przekopywany na wszystkie sposoby. W okolicy krąży legenda, że tam też straszy, że ci zabici Niemcy wychodzą nocą ze studni. Ale ja tam w nocy nie byłem, to nie mam zdania na ten temat.
Miejsce, o którym wspomniał mój rozmówca to polana, na której w pierwszej połowie XX wieku stały osada i leśniczówka Jabłonka. Jednak w ramach zniemczania słowiańskich nazw zamieniono jej nazwę na Hirschheide. Dziś nie ma tu śladu po dawnych mieszkańcach. Przypomina o nich cmentarz w pobliskim Pechlüge (na mapach oznaczonym jako Trąbki). To była osada drwali i smolarzy. Dziś znajduje się tam pole uprawiane przez myśliwych. Pozostały również wystające z ziemi szczątki fundamentów budynków oraz niewielki cmentarz.
Ewangelickie cmentarze co prawda nie są masowo nawiedzane przez przyjezdnych eksploratorów, ale przez lata były magnesem dla wielu miejscowych mieszkańców.
– Było tu jakby społeczne przyzwolenie na takie działania – wyjaśnia mi Artur, nauczyciel z Międzychodu. – W Nowym Dworze wiele domów ma zrobione ganki, schody czy podmurówki z poniemieckich nagrobków. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt przeciwko temu nie protestował. Szabrowano też pałac. Tu niemal wszystkie płoty i bramy są porobione z ogrodzenia pałacu. Miejscowi przyjeżdżali w biały dzień i wycinali to, co się dało. Milicja przymykała na to oczy. Wtedy chodziło też o to, żeby zniszczyć wszystkie ślady po Niemcach. Aby wyglądało tak, jakby ich tu w ogóle nigdy nie było. Ta ekipa, która okradała groby, to też byli miejscowi i mieli przyzwolenie na takie działanie – Artur nie ma co do tego wątpliwości.
– Wierzysz, że padli ofiarą klątwy? – pytam.
– Zarówno okoliczności, jak również fakt, że zginęli wszyscy młodzi rabusie mogił, wskazuje, że coś w tym może być.
Zdzisław, zanim przeniósł się do Świniar, mieszkał w Nowym Dworze i dobrze znał cmentarnych złodziei. Był niemal w ich wieku.
– To były późne lata 70., a oni mieli po kilkanaście, najwyżej 18 lat. Szukali w grobach jakiejś biżuterii, złotych zębów. To było trzech kolegów, razem do szkoły chodzili. No i te groby też wspólnie rozkopywali. Ojciec jednego z nich był leśniczym i gdy się dowiedział, co oni robią, to opierdzielił zdrowo syna. I na jakiś czas się uspokoili, ale potem znowu kopali po tych cmentarzach. W biały dzień tam chodzili. Dopiero gdy rodzina Kazika wyprowadziła się do Świniar, to się uspokoiło. Ale on tu często wracał. W swoje urodziny założył się z chłopakami, że przepłynie Wartę. Niestety, to mu się nie udało, nie wrócił już na brzeg. To się zdarzyło w jakiś rok po tym ich rozkopywaniu grobów. Potem zginęło dwóch jego kolegów, co razem z nimi po cmentarzach chodzili. Ale nie znam okoliczności ich śmierci – zastrzega Zdzisław, który sprawia wrażenie, jakby nie chciał mówić zbyt wiele o tej sprawie.
– Pan to wszystko opisze i wstyd będzie dla wsi. A tu się nie ma czym chwalić – dodaje po chwili, gdy próbuję zachęcić go do zwierzeń.
– Tu byli więksi rabusie niż ta trójka młodzieńców – zauważa Artur. – Gdy Niemcy stąd uciekali, to w folwarku zostali tylko służąca oraz parobek. Ona wiedziała, gdzie wszystko, co wartościowe, jest ukryte. Zanim przesiedleńcy tu przyjechali, to pałac był oczyszczony z kosztowności. Jej rodzina po wojnie miała wszystko: nowe samochody, motocykle, sprzęt rolniczy, traktory. A ona sama zaczęła nosić po cztery złote, ogromne pierścionki na każdej dłoni. Nie ma już tu we wsi starszych ludzi, żeby ci o tym więcej opowiedzieli. – Artur wydaje się zmartwiony, że nie może powiedzieć mi zbyt wiele o szabrownikach.
Docieramy pieszo na szczyt niewielkiego, nasłonecznionego leśnego pagórka.
– To tu był cmentarz. Tyle z niego zostało. – Zdzisław pokazuje na poprzewracane nagrobki, krzyże zrzucone z grobów, rozkopane mogiły. Na nagrobnych inskrypcjach z trudem odczytuję nazwiska dawnych mieszkańców tych stron. Większość nagrobnych płyt rabusie porozbijali. Porastają je paprocie i mech. Leśny cmentarz sprawia wrażenie całkowicie zapomnianego. Jakby nikt oprócz cmentarnych hien tu nie zaglądał. Jednak kilka zniczy leżących na leśnej ściółce sygnalizuje, że ktoś o pogrzebanych w tym miejscu jeszcze pamięta.
– To był cmentarz mieszkańców wsi, państwo z pałacu mieli swój własny, w parku – wyjaśnia Zdzisław, który prowadzi leśnymi ścieżkami do nekropolii rodziny von Treskow. Trudno dopatrzeć się tu parku, las pochłonął dawne alejki. Zdziczały park wtopił się w las. Wraz z modrzewiami, jesionami, lipami, platanami i bzami, w naturalny sposób łącząc się z puszczą. Las wchłonął także cmentarz pruskiego rodu. Jednak to nie przyroda rozbiła grobowce, unicestwiła nagrobki i ogrodzenie. Nie oszczędzili tego miejsca cmentarni złodzieje. Dziś spustoszony cmentarz straszy rozkopanymi mogiłami i ponurą aurą.
– Patrz pan, wszystkie nagrobki, sztuka w sztukę, rozrzucone, wywrócone, groby rozkopane. – Zdzisław, który zapewne był tu nieraz, wydaje się mocno zdziwiony.
– Mówi się, że majątku do grobu się nie zabierze, ale im nawet groby zabrali – zauważa mój przewodnik.
Zaglądam do jednej z rozkopanych mogił, wydaje mi się, że widzę w niej ludzkie kości. Odwracam wzrok, czuję w tym miejscu niepokój. Mam wrażenie, że nie jesteśmy sami. Nie mam ochoty przebywać tu dłużej. Zdzisław chyba też nie najlepiej tu się czuje: – Chodźmy już stąd – daje sygnał do odwrotu. – Lepiej nie zakłócać im spokoju.
Wieczorem w Skwierzynie spotykam się z byłym mieszkańcem Nowego Dworu. Wie, co mnie sprowadza w te strony i bez cienia wątpliwości stwierdza: – Tam, na tych leśnych górkach rozszabrowali wszystkie groby. Była taka grupa młodzieńców, takich powiedzmy, pochodzących z miejscowych wpływowych rodzin. Ich tu nikt nie ruszał. Oni rozkopywali groby na okolicznych cmentarzach, a jest ich tu bardzo wiele. Grobowiec dziedzica też był splądrowany. I moim zdaniem klątwa rodziny von Treskow sprawiła, że ta cała ekipa zginęła w ciągu jednego roku. Jednego po drugim spotykała śmierć. To była taka seria, że oni po kolei ginęli. Pierwszy był syn leśniczego. Utopił się w swoje urodziny. Było wtedy gorąco i cała młodzież ze wsi poszła się kąpać nad Wartę. Wszyscy przepływali ją w tę i z powrotem, a on nagle się utopił i długo ciała nie mogli znaleźć. I to w płytkiej wodzie, tam było kąpielisko zrobione. Nikt tam się nigdy nie utopił. On był pierwszy. Potem ginęli jego kumple od okradania grobów. Jeden zginął w wypadku na motocyklu, drugi się powiesił. Spadła na nich klątwa tego odkopywania grobów. Ale co oni tam mogli znaleźć? – zastanawia się mój rozmówca i sam sobie odpowiada. – Najwyżej jakiś tam złoty ząb lub marny pierścionek. Nikt rozsądny przecież złota do trumny nie pakuje i nikt normalny nie idzie go tam szukać. Wiadomo, że to, co spoczywa na cmentarzu, to ma tam zostać. Nie zabiera się tego do domu. Chłopaki zapłaciły wysoką cenę za pazerność. Niektórzy mówią, że oni nocami błąkają się po tych ograbionych cmentarzach. To ich pokuta, nie mogą spokojnie leżeć we własnych grobach.
ZAGŁADA RODZINY OGRODNIKA
Do tego domu trafiłem wiele lat przed tym, gdy przylgnęło do niego miano nawiedzonego. Były to lata 70. minionego wieku, a ja jako nastolatek szukałem pracy, by zarobić na wakacyjny wyjazd. Wraz z kolegą trafiliśmy na ulicę Szeligowską w Warszawie. Był to obszar dawnej wsi Chrzanów, gdzie w czasach PRL królowali tak zwani badylarze nieustannie potrzebujący rąk do pracy.
Jedną z takich zamożnych ogrodniczych rodzin byli państwo S. I to do nich, a właściwie na ich pole, trafiliśmy. Gburowaty gospodarz, jak mi się wydaje 50–60-letni, zdecydował się zatrudnić nas do pielenia warzyw. Dziś już dziś nie pamiętam jakich. Doskonale zapamiętałem natomiast wielkie pole obsadzone jarzynami, które przez najbliższy tydzień miało być naszym miejscem pracy. Po kilku godzinach zrozumieliśmy, że to pomyłka. Jednak udało nam się dociągnąć do fajrantu. Oznajmiliśmy wówczas badylarzowi, że rezygnujemy z dalszego pielenia. Popatrzył na nas spode łba i warknął: – To spierdalajcie gówniarze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki