Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KAŻDEGO DNIA LUDZIE GINĄ BEZ WIEŚCI. WIELU Z NICH NIGDY SIĘ NIE ODNAJDUJE.
Zaginął, wyszła z domu, znaki szczególne, miała na sobie – codziennie widujemy takie ogłoszenia. Zwykle nie zwracamy na nie uwagi, bo przecież nie dotyczą nas. Jednak wystarczy chwila, by nasze spokojne dotąd życie nagle wywróciło się do góry nogami.
Wydawałoby się, że w czasach wszechobecnego monitoringu i smartfonów tropionych przez stacje przekaźnikowe zjawisko zaginięć w ogóle nie ma prawa bytu. A jednak z policyjnych danych wynika, że rocznie znika w Polsce około 20 tys. osób.
To także niewyobrażalna tragedia rodzin, które latami czekają na swoich najbliższych. Bez jakiejkolwiek informacji. Bez nadziei. Pozostawione same sobie. Niestety, sporo zaniedbań ma na swoim koncie policja, która często bagatelizuje problem.
Najważniejszy jest tu czas. Nikt bowiem nie ginie bez śladu. Ślady są zawsze, tylko czasami gwałtownie się urywają…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Od autora
Każdego dnia mijamy słupy oklejone zdjęciami z opisem zaginionych osób. Zwykle przechodzimy obok nich obojętnie. Nie zwracając na nie uwagi, bo przecież nie dotyczy to nas. Jednak czasami wystarczy jedna chwila czy jedno zdarzenie, które burzą spokój naszego życia, wywracają je do góry nogami.
Przyznam, że jako dziennikarz zajmujący się od kilkudziesięciu lat tematyką kryminalną w niewielkim stopniu interesowałem się zaginięciami. Dopiero przy sprawie Iwony Wieczorek głębiej wniknąłem w tę problematykę i dostrzegłem, jak poważne jest to zjawisko.
Mogłoby się wydawać, że w czasach smartfonów tropionych na każdym kroku przez stacje przekaźnikowe, wszechobecnego monitoringu, kart bankomatowych i portali społecznościowych zjawisko zaginięć w ogóle nie ma prawa istnieć, a wszystkich zaginionych powinno się odnaleźć w ciągu kilku godzin. Jednak każdego dnia ludzie giną bez wieści, wielu z nich nigdy się nie odnajduje. Liczba zaginionych Polaków bije rekordy, a każda kolejna statystyka wskazuje na coraz większy problem.
Z policyjnych danych wynika, że w ciągu roku znika w Polsce około 20 tysięcy osób. Większość z nich się odnajduje. Niestety, nie wszystkie historie kończą się szczęśliwie. Wiele rodzin czeka na swoje dzieci, matki lub braci po kilka, a nawet kilkanaście lat, bez jakiejkolwiek informacji. Bez nadziei. Około 10 procent zaginionych nigdy nie wraca do domu. To zatrważająca liczba.
Przy okazji sprawy Iwony Wieczorek, którą opisałem w książce Co się stało z Iwoną Wieczorek?, dostrzegłem, że rodziny zaginionych zwykle są pozostawione same sobie. Rzadko ktoś daje im poczucie, że mają wsparcie w tym życiowym dramacie. Często stają się też ofiarami wszelkiej maści oszustów i szarlatanów, którzy chcą zarobić na ich tragedii. Takie odrażające sytuacje miały także miejsce między innymi w opisywanych w tej książce sprawach Krzysztofa Olewnika, Eweliny Bałdygi czy Ewy Tylman. Osoby, które pojawiają się wokół zaginięć, nie zawsze mają czyste intencje. A ich działania niekiedy mocno utrudniają poszukiwania.
Niestety, sporo zaniedbań ma na swoim koncie także policja. Często zdarza się tak, że w przypadku zaginięcia młodej osoby (nie dotyczy to dzieci) funkcjonariusze bagatelizują ten fakt i niekiedy odmawiają przyjęcia zgłoszenia o zaginięciu. „Wyszumi się i wróci” – to regułka, którą często słyszą na komisariacie zrozpaczeni rodzice.
Policja dysponuje obecnie bardzo nowoczesnym sprzętem i środkami ułatwiającymi działanie. Zmienia się też prawo, które daje więcej uprawnień w zakresie poszukiwania osób zaginionych. Najważniejszy jest jednak czas. Szybka reakcja na zgłoszenie zaginięcia to duża szansa, by poszukiwanie zakończyło się sukcesem. W przypadku żadnego zaginięcia nie można zwlekać z akcją poszukiwawczą. Gdyż zaniechanie zwykle kończy się tragedią.
Historie, które opisuję w tej książce, nie mają happy endów. To kilkanaście głośnych, a także mniej znanych spraw osób zaginionych i porwanych, których dotąd nie wyjaśniono. Zajmowałem się nimi i zajmuję nadal jako dziennikarz oraz prezes Fundacji Na Tropie, której głównym celem jest czynna pomoc w poszukaniu zaginionych. Tych spraw nie odłożyłem na półkę wraz z ich opisaniem. Nadal zmierzam do ich wyjaśnienia. I zapewne w kilku przypadkach tak się stanie już po ukazaniu się tej książki.
Swój finał może znaleźć historia Joanny Gibner, opisana w ostatnim rozdziale. Nie będzie to jednak szczęśliwe zakończenie, gdyż Joanna od 23 lat nie żyje. W trzy tygodnie po ślubie została zamordowana przez męża i wrzucona do jeziora. Wraz z zaprzyjaźnioną ekipą nurków Radosława Jurkowskiego postanowiłem wydobyć jej szczątki z dna. Nastąpi to, gdy niniejsza książka znajdzie się już w Państwa rękach.
Także w innych opisanych tu sprawach jest jeszcze do podjęcia wiele tropów. Nikt bowiem nie ginie bez śladu. Ślady są zawsze, tylko czasami urywają się gwałtownie i trudno je odnaleźć.
Janusz Szostak
Ewa Tylman – zdjęcie pochodzące z jej profilu na portalu społecznościowym
Rozdział 1
Zabrała ją rzeka czy ludzie?
Sprawą Ewy Tylman zajmowały się niemal wszystkie media w Polsce. Zwykle pobieżnie, bez wgłębiania się w temat. Bez doszukiwania się prawdy. Zamiast tego wystarczały słowa policji, prokuratora lub detektywa. Nikt ich nie weryfikował, bo i po co – skoro tak łatwiej i szybciej. Zwłaszcza wtedy, gdy znalazło się ciało, a rzekomy sprawca trafił do celi. Wówczas nikt nie zadał już sobie trudu dociekania, jak doszło do tej śmierci. I kto jest jej winny? Czy na pewno kolega z pracy? A może był to tylko tragiczny wypadek?
Od grudnia 2015 roku szukałem odpowiedzi na te i inne pytania związane ze śmiercią Ewy Tylman. Dotarłem do nagrań, dokumentów i informacji, które od początku wskazywały, że śledztwo w tej sprawie było prowadzone w skandaliczny sposób – pod z góry założoną tezę, którą usiłowano udowodnić na wszelkie sposoby. Niestety, media masowo powielały punkt widzenia i „ustalenia” śledczych, których miałkość wykazał Sąd Okręgowy w Poznaniu, w wyroku z 17 kwietnia 2019 roku. Byłem jedynym dziennikarzem, który od początku twierdził, że śledztwo prowadzone jest złym tropem, a oskarżany o zbrodnię Adam Z. jest niewinny.
„Okolice mostu św. Rocha, 23 listopada 2015 roku. Około godziny 3.30 właśnie »kończy się« życie dwojga młodych ludzi, Ewy Tylman i tymczasowo aresztowanego Adama Z. Bo w tej sprawie chodzi o dwoje ludzi, a nie o jedną osobę, jak pisze większość gazet, portali internetowych i stacji telewizyjnych. Życie jednej z nich zakończyło się tej felernej listopadowej nocy w Warcie, a drugiej trwa w ponurej celi aresztu przy ul. Młyńskiej w Poznaniu i może skończyć się więzieniem. Czy słusznie?” – pytała mnie w mailu dwójka młodych mieszkańców Poznania.
Na te i inne pytania związane ze śmiercią Ewy Tylman szukałem odpowiedzi przez wiele miesięcy. Mimo że zapadł w tej sprawie wyrok, to najważniejsze z nich nadal pozostają niewyjaśnione. Ciągle nie wiemy, co dokładnie stało się z Ewą Tylman.
Gdy wieczorem 24 lipca 2016 roku wysyłałem pytania w sprawie Tylman do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu oraz do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nie spodziewałem się, że za kilkanaście godzin jej ciało zostanie odnalezione. Do dziś zadaję sobie pytanie, czy to był przypadek?
Kilka dni wcześniej na moje pytania dostałem wymijającą i bezimienną odpowiedź z biura prasowego ABW: „Uprzejmie informujemy, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie odnosi się do pytań dotyczących spraw kadrowych”. Trudno jednak za pytanie o sprawy kadrowe uznać choćby takie:
Czy prawdą jest, że Arkadiusz T. w dniu zaginięcia Ewy Tylman dzwonił do klubu Mixtura (w którym widziani byli Ewa Tylman i Adam Z.) i podając się za agenta ABW, zadawał pytania właścicielowi klubu?
Nie poddałem się i przesłałem do ABW kolejne pytania, całkowicie pozbawione kwestii kadrowych. Tym razem odpisano mi po kilku godzinach, jednak także odmownie: „Zapotrzebowane przez Pana informacje stanowią materię objętą tajemnicą będącego w toku śledztwa, a zatem zasady i tryb ich udostępniania reguluje Kodeks postępowania karnego (patrz: art. 156 i nast.), nie zaś ustawa o dostępie do informacji publicznej (…)”.
Na reakcję prokuratury musiałem czekać aż do 24 sierpnia 2016 roku. Prokuratura Okręgowa w Poznaniu poinformowała mnie wówczas, że nie otrzymam odpowiedzi na wysłane pytania. Nie wyrażono też zgody na moje widzenie z Adamem Z.
Gdy 25 lipca 2016 roku ciało Ewy Tylman odnalazło się samo, było to dla wszystkich zaskoczeniem. Również dla mnie.
Tydzień wcześniej Fundacja Na Tropie przeprowadziła bowiem w Poznaniu eksperyment, który miał na celu wskazać miejsce, gdzie nurt rzeki powinien przenieść zwłoki Ewy Tylman. Przez dwa dni prowadziliśmy działania nad Wartą. Wskazywały one, iż ciało kobiety powinno być w porcie rzecznym nieopodal mostu Chrobrego. Nie zdążyliśmy tego sprawdzić sonarem. Jednak obszar zatoczki był kilka miesięcy wcześniej penetrowany, zarówno przez policję, jak i Grupę Specjalną Płetwonurków RP z Maciejem Rokusem na czele. W czasie tych poszukiwań niczego tam nie znaleziono.
Natomiast 4 grudnia 2015 roku strażacy poszukujący sonarem Ewy Tylman zarejestrowali znajdujące się w rzece ciało. Jednak nie potrafili odczytać zapisu sonogramu. Zrobił to znacznie później Maciej Rokus. Według moich informacji policja przekazała Rokusowi plik z sonogramu dopiero w maju 2016 roku, na krótko przed przedłużeniem po raz kolejny aresztu Adamowi Z. Rokus odczytał zawartość sonogramu, na którym – w odległości około kilometra od mostu Świętego Rocha – było widoczne ciało prawdopodobnie kobiety podobnej do Ewy Tylman. Rodzi się pytanie, dlaczego policja i prokuratura nie przekazały tego pliku wcześniej? Czemu nikt nie potrafił go odtworzyć? Dlaczego straż pożarna posługuje się sprzętem, którego nie potrafi obsłużyć? O to wszystko zapytałem prokuraturę. Pytania pozostały jednak bez odpowiedzi.
Chciałem, by do tej kwestii odniósł się także Maciej Rokus. Stwierdził jedynie, że nie było odpowiedniego programu do odczytu. Zaś on posłużył się programem stworzonym przez swojego znajomego. Gdy zapis udało się odczytać, ciała nie było już w danym miejscu. Zapytałem również, dlaczego śledczy nie przekazali mu tego pliku wcześniej. Maciej Rokus odmówił odpowiedzi, zasłaniając się faktem, iż jest biegłym sądowym. Co rzekomo uniemożliwia mu udzielanie takich informacji mediom.
Prawdopodobnie sonar strażaków zarejestrował ciało Ewy Tylman. Jednak przemieściło się ono w rzece.
O tę sprawę zapytałem także Piotra Tylmana, brata Ewy.
– Strażacy mimo ogromu pracy, jaki włożyli w poszukiwania, przeoczyli to ciało, a prokuratura nie powołała biegłego do sprawdzenia zapisu z sonogramu. Gdyby nie Rokus, nikt nigdy by się o tym nie dowiedział. A on i jego załoga zaczęli swoje działania dopiero 9 grudnia 2015 roku. Strażacy nagrali to ciało 4 grudnia. W ciągu tych pięciu dni przemieściło się ono już prawdopodobnie w miejsce, gdzie spoczęło na osiem miesięcy – ocenia Piotr Tylman i dodaje: – Sonar nie dociera wszędzie. Ciało Ewy musiało być zakleszczone w jakiejś szczelinie, być może pod rurą, i przysypane piaskiem. To tłumaczyłoby przeobrażenie tłuszczowo-woskowe, taki proces zachodzi w środowisku ubogim w tlen.
Wieczorem 25 lipca 2016 roku media obiega informacja o znalezieniu ciała kobiety w Warcie, na wysokości miejscowości Czerwonak. Pojechały tam osoby z Fundacji Na Tropie. Oto ich relacja:
– Na miejscu dostaliśmy informację, że to ciało zaginionej Ewy Tylman. Przekazano nam nieoficjalnie, że ciało jest w dobrym stanie. Zaginiona miała mieć przy sobie kartę do bankomatu, klucze, telefon i wszystkie części ubrania, w jakim ją widziano po raz ostatni. Zastanowiło nas, czemu na miejscu znalezienia zwłok nie było nikogo z rodziny, aby ją rozpoznać. Gdzie był adwokat Adama Z. i pełnomocnik Tylmanów? Zastaliśmy tam tylko prokuratorów i policjantów prowadzących śledztwo.
Wówczas poinformowano, że sekcja zwłok jest przewidziana na następny dzień. Rzeczywiście, 26 lipca odbyła się wstępna sekcja zwłok, po której media dostały informację, że śledczy nie są w stanie stwierdzić, czy zwłoki rzeczywiście należą do Ewy Tylman. Mogą to ustalić dopiero badania DNA. Z tego przekazu wynikało, że ciało nie było jednak w dobrym stanie. A na drugi dzień nikt nie był pewny, że to Ewa Tylman. Dopiero 1 sierpnia 2016 roku do mediów trafia informacja, że badanie DNA potwierdziło tożsamość zaginionej.
Zastanawia więc fakt, dlaczego już 25 lipca 2016 roku rzecznik policji stwierdził, że na 99,9 procent są to zwłoki Ewy Tylman, mimo że nie okazano ich jeszcze rodzinie ani nie przeprowadzono sekcji zwłok.
– Kto identyfikował ciało Ewy? – zapytałem Piotra Tylmana.
– Nie mogę udzielić odpowiedzi na to pytanie – uciął.
Zastanawia także, skąd 25 lipca 2016 roku rzecznik poznańskiej policji wiedział, że ciało wydostało się na powierzchnię z powodu przepływającej barki. Skąd miał od razu taką wiedzę? – na te pytania skierowane do prokuratury, podobnie jak na wiele innych, nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.
Zaskakuje również informacja, że przy wyłowionych zwłokach znaleziono między innymi telefon. Nieoficjalnie wiem, że telefon Ewy Tylman (numer IMEI) logował się już kilka miesięcy wcześniej, gdy trwały jej poszukiwania. Jak zatem wytłumaczyć, że telefon znalazł się przy jej zwłokach 25 lipca? Na to pytanie prokuratura także mi nie odpowiedziała.
Okoliczności odnalezienia ciała Ewy Tylman od początku wzbudzały moje wątpliwości. Choćby pierwsze informacje przekazywane przez śledczych, że ciało i odzież – mimo wielomiesięcznego przebywania i dryfowania w wodzie w różnych temperaturach – zachowały się w stosunkowo dobrym stanie, że zwłoki pływały od ośmiu miesięcy, i to cały czas z torebką.
Czy możemy być pewni, że Ewa Tylman nie została porwana, a dopiero po pewnym czasie utopiona w Warcie? Czy ktoś nie podrzucił ciała tam, gdzie było ono już szukane? – także takie wątpliwości pojawiły się w tej sprawie. Według tej wersji przetrzymywanie podejrzanego w areszcie – na podstawie byle jak skleconych dowodów – daje gwarancję, iż prawdziwy sprawca pozostaje nieuchwytny.
Tymczasem Sąd Okręgowy w Poznaniu cyklicznie przedłużał areszt dla Adama Z., gdyż – zdaniem prokuratury – istniało duże ryzyko, że mężczyzna ucieknie za granicę. W świetle wcześniejszej, wprost wzorowej współpracy Adama Z. ze śledczymi wydaje mi się to niedorzecznością. Jeśli miałby powód do ucieczki, zapewne zrobiłby to już dawno. Jestem w posiadaniu nagrań rozmów telefonicznych Adama Z. ze śledczymi, z których jednoznacznie wynika, że z własnej inicjatywy informował on śledczych o wszystkich swoich poczynaniach i kontaktach, m.in. z Piotrem Tylmanem czy Krzysztofem Rutkowskim. Działo się tak do momentu aresztowania. Jeśli ktoś w tym czasie utrudniał śledztwo, na pewno nie był to Adam Z.
Po jego zatrzymaniu doszło do medialnego linczu na mężczyźnie. Jego rodzina próbowała reagować na publiczną nagonkę:
„(…) Dziwią nas kroki podejmowane przez Policję w pierwszych dniach od zaginięcia Ewy. Dziwi fakt, że do mediów przekazywane były nieprawdziwe informacje na temat zaginięcia dziewczyny. W wyniku tych działań już od początku rozpoczęła się ogromna nagonka na naszego brata Adama Z. Należy jednak pamiętać o tym, że on od początku współpracował z Policją, poddawał się wszelkim badaniom, również badaniu wariografem przeprowadzonym przez biuro Krzysztofa Rutkowskiego. Od początku robił wszystko, by Ewa szybko się odnalazła. Pod naciskiem mediów i społeczeństwa, które domagało się znalezienia sprawcy i rozwiązania zagadki, Prokuratura, chcąc wygrać swego rodzaju wyścig medialny z biurem Rutkowskiego, z niezrozumiałych powodów postawiła Adamowi Z. zarzut zabójstwa z zamiarem ewentualnym, twierdząc, iż w wyniku jego działań Ewa Tylman znalazła się w wodzie i nie żyje. (…)
Wszelkie informacje o śmierci Ewy Tylman podawane tuż po zaginięciu przez Rzecznika Policji były przedwczesne, ale odniosły zamierzony efekt. Adam został osadzony w areszcie przy ogólnym aplauzie społeczeństwa, a osoby ośmielające się go bronić były linczowane razem z nim. Już od pierwszego eksperymentu procesowego wyzywany od morderców, kulący szczupłe ramiona pod spojrzeniami nienawiści, Adam został brutalnie poddany konsekwentnemu miażdżeniu psychicznemu i emocjonalnemu (…)” – napisały siostry aresztowanego mężczyzny do Rzecznika Praw Obywatelskich.
Cofnijmy się tymczasem do 29 listopada 2015 roku. Wówczas, podczas poszukiwań prowadzonych przez Krzysztofa Rutkowskiego, pewien przechodzień znalazł w Warcie – w pobliżu mostu Świętego Rocha w Poznaniu – odciętą rękę. Jednak znalezienie kończyny przypisał sobie detektyw. To zdarzenie zapoczątkowało serię makabrycznych znalezisk w rzece.
18 maja 2016 roku dokonano kolejnego przerażającego odkrycia w Warcie, w okolicach wsi Owińska, nieopodal Czerwonaka. Wyłowiono tam fragment korpusu ludzkiego, a konkretnie: jego część od miednicy do kolan. Jak się później okazało, ten fragment ciała oraz ręka znaleziona w listopadzie należały do jednej osoby – bezdomnego. Potwierdziła to policja.
Czy znalezienie części ciała w tym czasie i w tych miejscach było przypadkowe, czy może ktoś celowo chciał zmylić trop?
Udało mi się ustalić, że w nocy z 22 na 23 listopada 2015 roku w okolicach mostu Świętego Rocha nocowało pięciu, sześciu bezdomnych. Musieli być świadkami tego, co zaszło między Ewą a Adamem. Czemu zatem nie zostali przesłuchani? Czy zamordowany i poćwiartowany mężczyzna był jednym z nich?
Jak podaje policja, mordercą tego bezdomnego miał być człowiek, który rzekomo zmarł wskutek choroby w więziennej celi. Jednak Fundacja Na Tropie już kilka miesięcy wcześniej dotarła do informacji, że mężczyzna ten popełnił samobójstwo. Dlaczego zatem tak późno ujawniono fakt rzekomej choroby i śmierci tego człowieka?
Sprawa zaginięcia Ewy Tylman pełna jest zbiegów okoliczności, dziwnych zdarzeń, niedomówień, przemilczeń, sprzecznych i błędnych informacji podawanych choćby przez rzecznika policji.
Jedną z takich zastanawiających spraw jest sprzątanie terenów nadwarciańskich dzień po zaginięciu Ewy. 24 listopada 2015 roku w godzinach porannych więźniowie z Aresztu Śledczego w Poznaniu przy ulicy Nowosolskiej bardzo dokładnie oczyścili okolicę. W kolejnych dniach wolontariusze, policja oraz ludzie Krzysztofa Rutkowskiego przeszukiwali miejsca wysprzątane wcześniej przez więźniów. Czy policja nie wiedziała, że jest to już bezcelowe? Że jakichkolwiek dowodów należy w tym momencie szukać na wysypisku śmieci?
Znamienna w tej sprawie jest rola Karoliny K. – rzekomego świadka zbrodni, oskarżonej i skazanej za składanie fałszywych zeznań. Karolina K. zadzwoniła na policję i zgłosiła się jako naoczny świadek zdarzenia w nocy 23 listopada 2015 roku. Zeznała, że przejeżdżając samochodem przez most Świętego Rocha, widziała szarpaninę pomiędzy mężczyzną i kobietą, a następnie była świadkiem wrzucenia do rzeki ofiary, którą miała być właśnie Ewa Tylman.
Czy to na podstawie jej zeznań 4 grudnia 2015 roku zapadła decyzja o aresztowaniu Adama Z.? Prawdopodobnie tak. Karolina K. odwołała potem swoje zeznania, lecz Adam pozostał w areszcie. Początkowo zakładano, że do kłamstwa namówił ją Radosław Białek, pracownik biura detektywistycznego należącego do Krzysztofa Rutkowskiego. Mężczyzna jednak został uniewinniony od tego zarzutu. W lutym 2019 roku sąd w Poznaniu skazał Karolinę K. za składanie fałszywych zeznań i wymierzył jej karę 10 miesięcy pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem na dwa lata.
Podczas konferencji prasowej Krzysztofa Rutkowskiego Karolina K. twierdziła, że to policjanci kazali jej wskazać Białka jako mężczyznę, który namawiał ją do złożenia fałszywych zeznań. Kobieta opowiadała, że policjanci przyjeżdżali do niej i nakłaniali ją, by przyznała, iż była świadkiem, jak Adam wrzuca Ewę do Warty. Twierdziła, że dostała szczegółową instrukcję, co mówić i jak się zachowywać. Mówiła też między innymi, że grożono jej odebraniem dzieci i wywożono ją z Poznania. Jej sprawa została przeniesiona do opolskiej prokuratury. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, czy Karolina K. rzeczywiście została przekupiona. Jeśli tak, to przez kogo, kto miał cel, by obciążyć Adama Z. przy jej pomocy?
Przypomnę, że w październiku 2017 roku Prokuratura w Zielonej Górze zamknęła śledztwo w sprawie Piotra Tylmana i oczyściła go z zarzutów utrudniania śledztwa. Gdy zaginęła jego siostra, na własną rękę próbował bowiem wyjaśnić, co się stało. Rozmawiał ze świadkami, przeglądał nagrania z monitoringu, prowadził na Facebooku stronę o poszukiwaniach. Piotr Tylman kierował się jedynie chęcią wyjaśnienia, co stało się z jego siostrą. Było to utrudnione, ponieważ poznańska prokuratura zabroniła mu wglądu do akt.
Śledztwo od początku prowadzone było niestarannie. Policjanci – gdyby tylko chcieli – zapewne szybko wyjaśniliby tę sprawę. Nie była to bowiem zbrodnia doskonała, gdyż takowe po prostu… nie istnieją. Są jedynie niedoskonałe śledztwa. I to w sprawie śmierci Ewy Tylman należy właśnie do takich zaliczyć.
Okazuje się, że policja nie zebrała wszystkich zapisów monitoringu. Zrobiły to osoby związane z Fundacją Na Tropie:
– Policjanci twierdzili, że właściciele lokali lub instytucji nie chcą im udostępnić zapisów z monitoringów – mówi Marta, wolontariuszka fundacji. – A ja na to: „A mnie dali”, i położyłam im na biurku zapisy z kamer. Przyniosłam 10 albo więcej zapisów. Oni nie mieli praktycznie nic. Ludzie sami dawali mi te monitoringi, nie było żadnych problemów – dodaje. – Odniosłam wrażenie, że policjanci jakby nie chcieli mieć niektórych nagrań. W każdym razie nie byli zainteresowani ich treścią. A powinni.
W jaki sposób śledczy, którzy nie potrafią dotrzeć do zapisów z kamer, mogą znaleźć jakiekolwiek dowody popełnienia zbrodni? Od początku twierdziłem, że nie są w stanie tego dokonać i wyrok uniewinniający Adama Z. to potwierdził.
Zamiast zgromadzić dowody, stworzono niezwykle karkołomną wersję zbrodni. Adam miał zepchnąć Ewę ze skarpy koło mostu, potem zejść na dół, wziąć ją na ręce i nieść kilkadziesiąt metrów do rzeki. A tam, by ją skutecznie utopić, powinien wyjść na środek Warty, gdyż przy brzegu woda sięga przed kolana. Mimo to miał czyste spodnie i buty. Po czym wrócił na górę. Tego wszystkiego dokonał w sześć minut, w czasie których napisał jeszcze (co potwierdzają billingi) esemesa do swojego przyjaciela. A do tego był pijany i jest wątłej budowy ciała.
Przeprowadziłem w tym miejscu eksperyment, podczas którego próbowałem w sześć minut odtworzyć rzekomą zbrodnię. Jest to całkowicie nierealne. To tak samo prawdopodobne jak samobójstwo polegające na zrzuceniu fortepianu z czwartego piętra, zbiegnięciu na dół i czekaniu, aż zabije nas spadający instrument.
Wykazał to zresztą także policyjny eksperyment, który zaprezentowano podczas pierwszej rozprawy. Adam Z. już nad brzegiem rzeki nie potrafił wskazać dokładnego miejsca. Był mocno zdezorientowany, widać, że szukał potwierdzenia swoich słów w oczach prokurator. Jakby pytał, czy dobrze zapamiętał, co ma mówić. W trakcie tej wizji lokalnej na miejscu pojawił się ojciec Ewy Tylman, który krzyczał:
– Odwróćcie go! Bo ojciec chce spojrzeć w oczy mordercy! Powiesz zaraz wszystko, k…, ojcu, co zrobiłeś!
Podczas eksperymentu 1 grudnia 2015 roku widać, że Adam Z. ma słabą kondycję fizyczną. Gdy zbiegł na dół, nie mógł nawet złapać oddechu, choć pokonał zaledwie około 100 metrów.
Kolejny eksperyment weryfikował wersję prokuratora z aktu oskarżenia. Trzech sprawnych fizycznie, dobrze zbudowanych mężczyzn miało sprawdzić, w jakim czasie byliby w stanie zabić, spychając ze skarpy Ewę Tylman, a następnie przeciągnąć ją do Warty. Trzeba zaznaczyć, że każdy z policyjnych pozorantów był znacznie lepiej zbudowany od oskarżonego, byli trzeźwi, biegli po oświetlonej trasie, którą wcześniej znali. Zaś Adam Z. w dniu zniknięcia Ewy Tylman był w stanie upojenia alkoholowego i ważył zaledwie 58 kilogramów. Gdyby tej nocy to Adam popchnął Ewę ze skarpy, musiałby się zmierzyć z ciemnościami, bowiem teren, w którym rzekomo miało się to dziać, nie jest oświetlony.
Na filmie z eksperymentu widać także, jak operator kamery przewraca się dwa razy, ledwo łapie oddech, nie może dogonić pozoranta, a na koniec gubi trasę. Najszybszy z pozorantów pokonał ją w dwie minuty dłużej, niż miał to rzekomo zrobić pijany i wątły Adam Z. Prokuratura jednak uważa, że oskarżony był w stanie dokonać tego wszystkiego w czasie krótszym niż policjanci. Także Piotr Tylman przekonywał mnie, że było to możliwe:
– Eksperyment był na styk. Wydarzenie zostało zweryfikowane jako prawdopodobne, a to oznacza, że mogło się ono wydarzyć.
Mało wiarygodne były zeznania trójki policjantów przed poznańskim sądem. Tak relacjonuje to Przemysław Graf z magazynu „Reporter”:
„Te trzy przesłuchania to prawdziwy festiwal niepamięci. Słowa: »nie pamiętam«, »nie wiem«, »chyba«, »prawdopodobnie«, »mogło tak być« – padały co chwilę. Co ciekawe, cała trójka przesłuchiwanych doskonale pamiętała słowa Adama Z., kiedy rzekomo opowiadał, jak wrzucał dziewczynę do wody. Wszyscy opowiedzieli o charakterystycznym momencie, gdy Adam bierze głęboki wdech, pamiętali, jak ułożone było ciało Ewy Tylman, pamiętali o kłótni Adama z Ewą, szarpaniu się, upadku i wrzuceniu ciała do wody. Zeznania były kropka w kropkę identyczne, ale za to już żaden z nich nie pamiętał, w którym pokoju doszło do tej rozmowy, jak wyglądał ten pokój, jak był umeblowany, gdzie znajdował się Adam Z. podczas rozmowy. Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno traktować ich zeznania poważnie. Szczególnie że prokuratura we Wschowie prowadzi osobne śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy, wymuszania zeznań i znęcania się nad zatrzymanym.
Zupełnie groteskowo brzmiały opowieści policjantów, gdy zeznawali, że nawet nie zadawali zatrzymanemu pytań, a jego przyznanie się do winy było spontaniczne (…)”.
Przyjrzyjmy się innym dowodom, jakie mają w tej sprawie śledczy.
26 listopada 2015 roku Andrzej Borowiak, rzecznik wielkopolskiej policji, poinformował, że 23 listopada znaleziono dowód osobisty Ewy Tylman. Miał leżeć na torowisku przy krawężniku na przystanku Królowej Jadwigi. Jak ustaliliśmy, znalazła go ponoć około godziny 5 mieszkanka budynku stojącego przy tej ulicy. Z informacji policji wynika, że kobieta trzymała dowód w domu przez trzy dni. Po czym wysłała go pod adres zameldowania Ewy Tylman. 26 listopada kobieta, która znalazła dowód, zgłosiła się na policję.
Rzecznik Borowiak nie poinformował, jakie ślady zostały zabezpieczone na dokumencie. Jest to o tyle istotne, że jeśli na dowodzie nie ma śladów Adama Z. lub wszelkie ślady zostały wyczyszczone, to stwierdzenie, że podrzucił go podejrzany, jest wątpliwe. Na dowodzie powinny być z pewnością odciski palców zaginionej Ewy Tylman oraz kobiety, która znalazła dokument. Czyje jeszcze? I czy w ogóle?
O to, jakie ślady zabezpieczono na dowodzie osobistym Ewy Tylman i na którym przystanku go znaleziono, zapytałem prokuraturę. Na odpowiedź czekam od 24 lipca 2016 roku.
Natomiast Piotr Tylman wyjaśnia to następująco:
– Kobieta, która znalazła dowód, mogła go wyczyścić szmatką na przykład. Na ulicy leżał, było mokro, mógł być cały w błocie.
Jednak czy dowód osobisty Ewy, na którym nie ma żadnych śladów, może być poważnym dowodem w tej sprawie? Mogła go tam zgubić sama Tylman lub mógł go podrzucić ktokolwiek, niekoniecznie Adam Z.
Kilka dni po zaginięciu Ewy miało miejsce zdarzenie, które stanowiło punkt zwrotny w poszukiwaniach zaginionej. Od tego momentu zintensyfikowano poszukiwania i zmieniono kategorię zaginięcia.
29 listopada na numer telefonu podany na plakacie o poszukiwaniach Ewy ktoś wysłał esemesa z żądaniem okupu w kwocie 500 tysięcy złotych za żywą Ewę. Nie wiadomo, czy policja znalazła nadawcę tej wiadomości. Jedynie z nieoficjalnego źródła wiem, że esemes został wysłany z Konina, czyli miejsca, skąd pochodziła Ewa i bliskie jej osoby.
Do wersji z uprowadzeniem Tylman stara się mnie przekonać Jakub J. z Poznania, który twierdzi, że widział porwanie Ewy, ale bał się zgłosić ten fakt policji. „Widziałem ich jako ostatni” – napisał w wysłanej do mnie wiadomości.
Jednak nie chce mówić o szczegółach: „Jest pan w stanie przyjechać jutro albo w poniedziałek po południu do Poznania?” – proponuje mi spotkanie w czasie świąt Wielkiej Nocy. I do tego „w miejscu, gdzie ich widziałem”.
W kolejnych wiadomościach mężczyzna ujawnia więcej informacji:
„To wszystko było ustawione. Z tego, co Adam mówił, to ludzie nigdy nie będą znać prawdy. Bo on jej nie ujawni, woli pójść siedzieć, niż zginąć. Ewa została przysypana na żwirowni, bo nikt nie chciał płacić okupu, więc ją zabili. Adam miał ją tylko dostarczyć. Ona nawet rzeki nie widziała, została przysypana. Później piasek się osunął i dopiero wpadła do Warty, już dawno martwa. Boję się tych ludzi, a nie wiem, kim oni są. Pokieruję pana, ale ja nie chcę mieć kłopotów i chcę pożyć jeszcze trochę” – snuje swoją wersję Jakub J.
Przyznam, że od momentu odnalezienia ciała Ewy Tylman brałem pod uwagę podobny przebieg zdarzeń. Przypomnę, że zwłoki odnaleziono 12 kilometrów od mostu Świętego Rocha, gdzie urwał się ślad po Ewie Tylman. Wiele wskazuje na to, że ciało rzeczywiście mogło być przysypane piaskiem, dlatego tak długo nie można było go odnaleźć i nie wypływało na powierzchnię. W pobliżu miejsca znalezienia zwłok Ewy jest żwirownia, o której wspomina Jakub J. Fakt, że zwłoki znajdowały się w piachu, tłumaczy, dlaczego były w dość dobrym stanie. Mimo to nie ustalono przyczyny śmierci młodej kobiety. Co też daje wiele do myślenia.
Osobą, która zgłosiła zaginięcie Ewy Tylman, był Adam O., z którym od kilku lat była w związku, a od kilkunastu miesięcy wspólnie wynajmowali mieszkanie na poznańskich Ratajach.
Adam O. zgłosił zaginięcie Ewy około godziny 17 w poniedziałek, 23 listopada. O zniknięciu dziewczyny poinformował też jej rodzinę. Dlaczego zrobił to tak późno? Co tego dnia było ważniejsze od sprawdzenia, co dzieje się z jego kobietą? Nie zdziwiło go, że nie wróciła do domu na noc?
Już w pierwszych dniach po zaginięciu Ewy jej rodzina wykluczyła Adama z kręgu podejrzanych.
– Chłopak Ewy nie miał z tym nic wspólnego – stwierdza kategorycznie Piotr Tylman. – Nie mogę panu napisać dlaczego tak uważam, ale musi mi pan uwierzyć na słowo. Dużo się o nim pisało, ja też miałem swoje podejrzenia. Prawda jest taka, że jest on drugą największą ofiarą tej tragedii, nie wliczając mojej rodziny. Rozumiem jego zachowanie.
Ja też staram się to zrozumieć. Jednak nie do końca zrozumiałe jest działanie śledczych, gdyż około 90 procent morderstw wynika na tle zatargów rodzinnych, małżeńskich, partnerskich lub towarzyskich. Sprawca i ofiara przeważnie wcześniej się znają. Podobnie jest w przypadku zaginięć. W tego typu sprawach najpierw sprawdza się najbliższą rodzinę, w tym np. męża czy partnera. Czy Adam O. pozostał poza podejrzeniami tylko dlatego, że jest agentem ABW?
Według moich ustaleń trafił do ABW ze stacji benzynowej w Koninie, gdzie nalewał paliwo:
– Szczerze? To się dziwiłem, jak takiemu chłopu mogli dać pracę w tej firmie, bo to kapeć straszny jest – komentuje znajomy agenta Adama O.
Ale chyba nie ma się czemu dziwić. Ponoć pracę w agencji załatwiła mu chrzestna zatrudniona w poznańskiej delegaturze ABW. Jednak na ten temat przełożeni obojga nie chcą się wypowiadać, bowiem: „Pytanie odnosi się do spraw kadrowych”.
Z tych samych powodów ABW nie chciała komentować faktu, dlaczego od grudnia 2015 roku Adam O. był zawieszony w służbie – czy miało to związek z jego złym stanem zdrowia, czy też zaistniały inne przyczyny?
Jego przełożeni nie udzielili mi także odpowiedzi na pytanie, czy odradzali mu udział w badaniu na wariografie. Czy agent ABW musi dostać zgodę przełożonego na taki test? Czy policja może go przesłuchać, zabezpieczyć sprzęt, przeszukać mieszkanie? Zdaje się, że żadna z tych czynności wobec Adama O. nie została wykonana zgodnie z procedurami. Jego samochód i telefon zabezpieczono dopiero po około miesiącu. Nie przeszukano mieszkania, które wynajmował wspólnie z Ewą, a jedynie zwrócono się do niego, by przekazał policji rzeczy dziewczyny. Zastanawia także fakt, dlaczego został przesłuchany dopiero po kilku tygodniach i czemu w Koninie?
Wątpliwości budzi także sposób zabezpieczenia komputera Ewy Tylman – został on przekazany policji przez jej brata dopiero w połowie grudnia. Wygląda na to, że komputer z mieszkania Adama O. i Ewy trafił najpierw do jej rodziny, a potem dopiero do śledczych. Wywołało to spekulacje, że w tym czasie mogły z niego zostać usunięte dane. Czy tak było w rzeczywistości, czy komputer Ewy został sprawdzony przez biegłego? – na to pytanie prokuratura również nie udzieliła mi odpowiedzi.
Tymczasem dziennikarze magazynu „Reporter” dotarli do zeznań mężczyzny, któremu Adam O. – wraz ze swoim kolegą Arkadiuszem T. oraz Piotrem Tylmanem – przekazał laptopa swojej dziewczyny. Michał B. zeznaje, jak to wyglądało:
„Przedstawiłem się imieniem i nazwiskiem, stwierdziłem, że być może uda mi się odzyskać jakieś istotne dane z komputera – lokalizację. Brat zaginionej przekazał laptopa, nie odebrał pokwitowania. Było to przekazanie z ręki do ręki. Mężczyźni wsiedli do samochodu i odjechali. Nawet byłem zdziwiony, że tak sprawnie to poszło, że oni tak szybko odjechali. Byłem nawet zdziwiony, że tego komputera nie ma policja. Zauważyłem jednak istotne luki w przeglądarce internetowej. Tak samo potem stwierdził brat zaginionej. Dane te mogły zostać wykasowane. Było to dla mnie dziwne.
Laptopa zwróciłem temu rudawemu mężczyźnie [chodzi o Adama O. – red.] po uzgodnionym telefonicznie spotkaniu, po kilku dniach (co najmniej 5-7 dniach). On przyjechał na ten sam adres, gdzie odebrałem laptopa. Sprzęt odebrał, nawet go nie sprawdzał. Nic za tę usługę nie skasowałem. Pamiętam także, że zatelefonowałem do brata zaginionej i podzieliłem się z nim uwagami. Wskazałem mu cechę wytarcia (zużycia) niektórych klawiszy, po których ktoś mógłby rozszyfrować hasło logowania do skrzynek. Powiedziałem mu także, że w tym laptopie brakuje danych (…)”.
Michał B. zeznał to samo, co stwierdził biegły sądowy: laptop Ewy został wyczyszczony. Być może dlatego Adam O. oddał laptopa przypadkowej osobie, by w razie czego odsunąć od siebie podejrzenia? Pytanie: jakie informacje znajdowały się na laptopie Ewy, że zostały skasowane?
Zaskakujące są również wyjaśnienia Adama O. dotyczące jego porannego wyjścia do pracy po tym, gdy Ewa nie wróciła do domu. Zeznał, że wstał około 6.30, ogarnął się i wyszedł na autobus linii 74, którym miał dojechać do pracy na godzinę 8 w rejon ul. Małe Garbary, gdzie znajduje się mieszkanie operacyjne. Jak zeznał Adam O., jest to tzw. mieszkanie legendowe, i właśnie tam zaczyna swoją służbę. Jednak opuścił autobus już na przystanku przy ulicy Mostowej obok Instytutu Zachodniego (przystanek tuż za skrzyżowaniem Wierzbowa/Mostowa). Podobno był korek, więc Adam O. wysiadł i szedł pieszo, bo chciał sprawdzić, czy dojdzie szybciej, niż porusza się autobus. I ponoć rzeczywiście wyprzedził pojazd. Jednak zamiast do pracy, Adam O. skierował swe kroki do Biedronki (nie powiedział do której) po śniadanie. Najbliższa Biedronka mieści się przy ulicy Estkowskiego. Przeszedł tego rana ponad kilometr, po czterech godzinach snu, gdyż niemal całą noc grał rzekomo w gry komputerowe. Może nieprzypadkowo Adam O. wysiadł w okolicach ul. Wierzbowej, nieopodal mostu Świętego Rocha?
Wiele osób od początku zastanawiało się, dlaczego Adam O. zupełnie nie angażował się w poszukiwania Ewy? To musiało rodzić wątpliwości. Prawdopodobnie zakazali mu tego przełożeni. Jednak nie przeszkadzało mu to w prowadzeniu własnego śledztwa w sprawie zaginięcia dziewczyny. Bowiem legitymację pracownika ABW wykorzystywał w kilku miejscach (Pijalnia Piwa i Wódki, klub Mixtura, MPK), by zdobyć nagrania z monitoringu.
– Chciałem mieć taki ostatni ślad po Ewie dla siebie – tłumaczył swoje działania.
A może chodziło o coś innego – o sprawdzenie, kogo jeszcze uwiecznił monitoring?
Do klubu Mixtura, w którym imprezowy szlak zakończyli Ewa, Adam Z. oraz ich znajomi, zgłosił się wspomniany Arkadiusz T. Także agent ABW, a wcześniej pracownik baru w Koninie, którego kumpel Adam wciągnął do pracy w agencji. Być może w rewanżu agent Arek zatelefonował do Mixtury:
– Czy są u was kamery? Czy działały w nocy z 22 na 23 listopada? – dopytywał.
Okazuje się, że kamery nie były tam włączone.
Chłopak Ewy Tylman pojawił się także w poznańskim MPK, gdzie przeglądał zapisy monitoringu.
– Zauważyłem, że nie okazywał żadnych emocji, zachowywał się służbowo – zeznał Ryszard T., pracownik Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego.
Wróćmy do tragicznej listopadowej nocy. Wiadomo, że z niedzieli na poniedziałek Adam Z. kontaktował się z chłopakiem Ewy. Chciał, aby po nią przyjechał. Ten z nieznanych przyczyn tego nie zrobił. Gdyby przyjechał, dziewczyna zapewne żyłaby do dziś. Rano wstał i jakby nigdy nic poszedł po prostu na służbę.
– Nie pojechał po Ewę, bo szedł na rano do pracy. Miała przyjechać do domu taksówką. Myślał, że poszła do koleżanki spać – tłumaczy go Piotr Tylman.
– Dziwi mnie, dlaczego chłopak Ewy powiedział jej bratu, że dzwoniła do niego, że wróci taksówką. Skoro jej telefon był już od godziny 23.50 nieaktywny i do nikogo nie dzwoniła. Później, dopiero razem z Adamem Z., zadzwonili do niego, ale Adam O. prawdopodobnie nie odebrał – zastanawia się znajoma Ewy i dodaje: – Ponadto zaraz po zaginięciu Ewy Piotr Tylman pisał, że nie mają z jej chłopakiem swoich numerów telefonów. A po tym, jak Ewa nie zjawiła się w pracy, Adam O. rzekomo napisał esemesa do Piotra. Kto tu mówi prawdę?
W nocy Adam Z. pomylił się i raz zadzwonił pod inny numer niż do chłopaka Ewy. Odebrał mężczyzna z Bydgoszczy:
– „Słuchaj, przyjedź po Ewę na Wierzbową”, tak mnie prosił – zeznał mieszkaniec Bydgoszczy.
– Związek Adama O. i Ewy Tylman trudno zaliczyć do idealnych. Ona lubiła towarzystwo, zabawę, imprezy, na które zawsze chodziła bez niego. On był zamkniętym w sobie domatorem. Pasjonowały go gry komputerowe, i w ten świat uciekał. Jednak Ewa miała słabość do mundurowych i pewnie dlatego związała się z Adamem O. – twierdzi jej znajoma. – Ona była jego pierwszą miłością, nie miał doświadczenia z kobietami. Ale on nie był dla niej pierwszy. I to sprawiało, że był o nią bardzo zazdrosny. Dochodziło ponoć do tego, że znęcał się nad nią psychicznie, a nie wiem, czy także nie fizycznie. Prawdopodobnie podejrzewał, że go zdradza.
Czy zazdrość to wystarczający powód do zbrodni?
Ewa przyjaźniła się z Dawidem G. – funkcjonariuszem policji z Poznania. Znali się od dawna, jeszcze z Konina. Mieli wspólnych znajomych, z którymi spędzali czas. Łączyło ich coś więcej niż koleżeństwo, o czym wiedział Adam O. Był o Dawida zazdrosny, zabronił Ewie jakichkolwiek kontaktów z nim, nawet telefonicznych. Czy Ewa posłuchała swojego chłopaka? Wiele wskazuje na to, że jednak nadal spotykała się z policjantem.
– To podobno z jego powodu Ewa przeprowadziła się z Konina do Poznania – twierdzi Sylwia, znajoma Ewy. – Adam wiedział o nim i nie chciał przeprowadzki, ale Ewa mu obiecała, że nie będzie się spotykać z Dawidem. Słyszałam jednak, że było inaczej. Dawid twierdził, że to tylko luźna znajomość, gdyż nie chciał się z nią wiązać na stałe. Ale przez cały czas mieli do siebie słabość.
Po zaginięciu Ewy Dawid G. wziął nawet udział w jednej z konferencji prasowych z ramienia policji! Oczywiście nie mówił o swoich relacjach z zaginioną. To, co działo się wokół niego po zaginięciu Ewy, zaskakuje. Dawid G. poszedł bowiem na kilkumiesięczne zwolnienie lekarskie. Twierdził, że musiał odpocząć. Wydawać by się mogło, że od odpoczynku jest urlop, a nie zwolnienie lekarskie. To jednak drobiazg.
Zastanawia natomiast, że w pierwszych dniach śledztwa pozwolono mu, by sam zdecydował, które rozmowy z telefonu oraz komunikatorów z zaginioną Ewą Tylman ma przekazać policji. Czy każdemu „bliskiemu” świadkowi pozwala się na wybranie dowodów do sprawy? Czy tylko policjanci mają taki przywilej? Dlaczego nie zabezpieczono telefonu Dawida G.? – to pytania do prokuratury.
Jak ustaliłem, Dawid G. twierdził, że ostatni raz widział Ewę około miesiąca przed jej zaginięciem. Dowiedział się o tej sprawie, gdy 23 listopada zadzwoniła do niego znajoma, pytając z nadzieją w głosie:
– Powiedz, że Ewka jest u ciebie?
Nie zajmował się jednak prywatnie poszukiwaniem Ewy, gdyż ze względu na bliską znajomość z nią dostał taki zakaz od przełożonych.
Podczas procesu Adam O. zeznał, że od czterech lat tworzyli z Ewą parę, a od lutego 2015 roku zamieszkali razem w wynajętym mieszkaniu w Poznaniu. Nastąpiło to, gdy Adam dostał pracę w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jego zdaniem ich związek był bardzo udany.
Jednak z protokołów przesłuchania Adama O. wyłania się inny obraz wzajemnych relacji tej dwójki.
„Złapałem Ewę na tym, jak całowała się z obcym mężczyzną. Chciałem zerwać, ale Ewa obiecała, że to się już nigdy nie powtórzy. Przebaczyłem jej” – relacjonował w czasie przesłuchania w 2015 roku.
Z jego zeznań wynikało także, że w czasie jednej z alkoholowych imprez Ewa Tylman zamknęła się z policjantem Dawidem G. w toalecie na 30 minut. Jej chłopak wówczas się z nią pokłócił. Do podobnych scysji o Dawida G. dochodziło wielokrotnie.
– Dlaczego nie pojechał pan po moją córkę? Pytam jako ojciec. Gdyby pan pojechał, nie byłoby całej sprawy – drążył w sądzie Andrzej Tylman.
– Ewa była dorosłą osobą. Mogła wrócić taksówką – odpowiedział bez emocji Adam O.
– Wolał pan grać na komputerze, niż pojechać po dziewczynę? – ojciec Ewy nie krył oburzenia po wiadomości, że Adam O. w noc zaginięcia Ewy do późna w nocy grał online ze swoim kolegą.
Niestety, wersję o grze trudno zweryfikować, nie pozostawia bowiem zapisu czasu ani loginów do gry.
Ojciec Ewy Tylman dopytywał, dlaczego jego córka dzień wcześniej płakała podczas rozmowy telefonicznej z Adamem O. oraz z jakiego powodu nie chciała się przeprowadzić do służbowego mieszkania.
– To tajemnica służbowa – uciął Adam O., który kilka razy w ten sposób uchylał się od odpowiedzi na pytania adwokatów obu stron. Jednak stanowczo zaprzeczył, aby jego praca w służbach mogła mieć związek ze śmiercią dziewczyny.
Mężczyzna przyznał, że nie zgodził się na badanie wariografem zaproponowane przez ludzi Rutkowskiego. Tłumaczył, że zabronił mu tego szef.
Nie da się ukryć, że Adam O. nie ma alibi na noc, gdy zginęła jego dziewczyna. We wszystkich swoich zeznaniach podawał różne godziny. Jak się okazuje, grę zakończył o 2.30. Miał wystarczająco dużo czasu, by wyjechać po Ewę. Czy na pewno tego nie zrobił?
W aktach znajduje się kadr z monitoringu miejskiego ze zbiegu ulic Podgórnej i Wrocławskiej, spod centrum handlowego Kupiec Poznański. To ujęcie zostało zarejestrowane o godzinie 2.50’12, 23 listopada 2015 roku. Widać na nim oskarżonego Adama Z., który przemieszcza się, a obok na ławce siedzi Ewa Tylman. Jest lekko pochylona, jakby trzymała coś w ręku, prawdopodobnie telefon.
Podpiera łokieć na sportowej torbie, obok leży jej kopertówka, z którą była tego wieczoru na imprezie, zaś obok nóg spoczywa – naszym zdaniem – kolejna duża torba podróżna. Skąd Ewa Tylman ma przy sobie taki bagaż? Na pewno nie miała go podczas imprezy firmowej. Nie widać go również na innych zapisach z monitoringów. Dlaczego nikt nigdy o tym nie wspomniał? Czemu ten fakt przemilczano, a może nawet ukrywano? Być może torbę podróżną ktoś tej nocy jej przywiózł? Czy mógł być to Adam O.? Tego – do tej pory – nikt nie zweryfikował.
Wspomniany kadr zobaczył tylko Dawid Tylman, drugi z braci Ewy.
„W tym momencie okazano wydruk z monitoringu miejskiego z dn. 23.11.15 stanowiący załącznik nr 3. Na pytanie świadek zeznaje: Według mnie to fotografia z moją siostrą i Adamem Z. Według mnie ta torebka jest nowa, nie wiem, co jest w tle tej torebki. Mogła tę torebkę zakupić razem z czarnym swetrem. Wygląda jakby druga torebka”.
Dlaczego spośród ponad setki świadków tylko Dawidowi Tylmanowi zadano pytanie o to zdjęcie?
Zapytany przez dziennikarzy „Reportera” o tę fotografię stwierdził, że jej nie pamięta, bo było to dawno. Ale po chwili dodał:
– Faktycznie, coś tam było nie tak z tym zdjęciem.
Ewa Tylman, będąc tego dnia u rodziców w Koninie, miała ze sobą czarną torbę – tak zeznał podczas przesłuchania jej ojciec. Kilka dni po zaginięciu siostry Piotr Tylman stwierdził, że Adam O. w rozmowie z nim mówił, że w rzeczach Ewy brakuje jakiejś sportowej torby. Podobną widać na zdjęciu z monitoringu. Dlaczego Adam O. nie wspomniał o tym policji w czasie wielokrotnie składanych zeznań?
Czy to możliwe, że Ewa Tylman nagle ma ze sobą torbę sportową? Skąd ją wzięła? I kto w ciągu kilkunastu minut ją zabrał? Skoro na monitoringu spod sklepu komputerowego przy ul. Mostowej Ewa już jej nie ma.
Anna B., najlepsza przyjaciółka Ewy, która widziała ją w dniu zaginięcia, zeznała:
„Te całe dwa dni były bardzo dziwne, była nieswoja. Była z nami, a myślami gdzie indziej. Stała i patrzyła, rozglądała się. Jak doszło do pożegnania, to nastąpiła nawet taka chwila niezręcznego milczenia. Rozglądała się, nagle mocno przytuliła, inaczej niż zwykle, porządny, ciepły uścisk. Idąc do domu, obróciła się i powiedziała: »Uważaj na siebie«. Według mnie po zachowaniu Ewy Tylman mogę powiedzieć, że jest to jej ucieczka. Ucieczka w konkretnym celu”.
Czy tej listopadowej nocy Ewa Tylman rzeczywiście planowała ucieczkę? A może coś nie układało się w jej życiu i miała już dość obecnej sytuacji. Wiemy przecież, że jej związek z Adamem O. nie był idealny, wręcz przeciwnie.
Czy Ewa miała plan ucieczki, czy po prostu tej nocy – podczas rozmowy telefonicznej – pokłóciła się z Adamem? Być może sprzeczka była tak gwałtowna, że jej chłopak nie wytrzymał i przywiózł jej rzeczy?
Przypomnijmy, że Paweł K., z którym Adam O. grał tej nocy na komputerze, nie potwierdza jego alibi. Zeznał, że skończyli grać około 2.30. Adam O. miał więc wystarczająco dużo czasu, by w ciągu następnych minut przejechać zaledwie około 6 kilometrów spod swojego mieszkania i znaleźć się pod Kupcem Poznańskim.
Śledczy powinni ponownie zbadać ten wątek i dokładnie przeanalizować zapisy miejskiego monitoringu. Aby ustalić, czy i kto przywiózł Ewie bagaż i kto go zabrał. Wówczas wyjaśni się, co naprawdę stało się z Ewą Tylman.
Wątpliwości budzi też postawa oskarżonego Adama Z. Cokolwiek się wydarzyło, dlaczego nikomu o tym nie wspomina, dlaczego przemilcza tak istotny fakt, jak pojawienie się toreb? Czemu zataja prawdę i kogo chroni? Teraz tylko on może powiedzieć, co tak naprawdę wówczas się stało.
Jak tę tragiczną noc zapamiętał Adam Z.? Dotarłem do jego rozmów z koleżankami z pracy, między innymi z osobą, która także wówczas imprezowała z nim i Ewą: