Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powrót do niezwykłego świata osobliwych dzieci pani Peregrine w piątej części bestsellerowego cyklu. Po „Mapie dni”, która rzuciła bohaterów prosto w dotąd nieodkryty świat amerykańskich osobliwców, pojawiło się mnóstwo pytań i wątków, a tym samym nowych sprzymierzeńców i wrogów.
Jacob wyrusza z misją, którą na łożu śmierci powierzył mu H – człowiek dysponujący ważnymi informacjami o sekretnym życiu dziadka Jacoba, Abe’a. Noor Pradesh, nowa w osobliwym świecie, ma bezpiecznie dotrzeć do kobiety znanej jako V. Wymieniona w przepowiadającym apokalipsę starym proroctwie Noor ucieka przed pościgiem. Od jej ocalenia zależy los całej osobliwości. Czas mija nieubłaganie, a nasi bohaterowie muszą rozwikłać wiele skomplikowanych zagadek.
Bohatersko zmagając się z wrogami, Jacob Portman wkracza na nieznane terytoria. „Konferencja ptaków” jest najnowszą częścią uwielbianej przez czytelników bestsellerowej serii o osobliwych dzieciach pani Peregrine.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Wy, którzy mieszkacie w miastach lub wiedziecie spokojny żywot, nie zawsze wiecie, czy wasi przyjaciele skoczyliby za wami w ogień. Na Wielkich Równinach przyjaciele mają okazję dowieść, na co ich stać.
William F. „Buffalo Bill” Cody
W zielonkawych trzewiach podziemi targu owoców morza w Chinatown, w głębi ślepej alejki zastawionej po bokach akwariami pełnymi krabów kucaliśmy w pozostawionej przez światłojadkę kałuży ciemności. Obserwowało nas wiele setek nieludzkich oczu.
Ludzie Leo, bardzo rozzłoszczeni, byli coraz bliżej. Słyszeliśmy ich wrzaski i łomoty, gdy nas szukali, przetrząsając targ.
– Proszę... – szlochała jakaś staruszka. – Nikogo nie widziałam...
Zbyt późno zdaliśmy sobie sprawę z tego, że alejka jest ślepa, i teraz tkwiliśmy tu uwięzieni przy studzience ściekowej, w wąskiej szczelinie między piętrami skazanych na śmierć skorupiaków. Akwaria pięły się w sięgających sufitu pochyłych kolumnach, po dziesięć zbiorników każda. Odgłosom uderzeń, krzyków i naszych spanikowanych, szybkich oddechów towarzyszył nieustający rytm krabich szczypiec tłukących o szkło. Brzmiało to niczym utwór orkiestry popsutych maszyn do pisania, bezlitośnie wwiercający mi się w czaszkę.
Ta kakofonia przynajmniej zagłuszała nasze sapanie. Mogłoby to wystarczyć, pod warunkiem że nienaturalna ciemność Noor się utrzyma i że mężczyźni, których ciężkie kroki były coraz donośniejsze, nie przyjrzą się zbyt dokładnie rozdygotanej pustce o rozmytych obrzeżach. Ta przestrzeń kojarzyła się z brakiem, nieprawidłowością widoczną tylko wtedy, gdy uważniej spojrzeć. Aby ją stworzyć, Noor zatoczyła dłonią krąg wokół nas. Ciemność rozeszła się w powietrzu niczym kilwater, gdy Noor zebrała całe światło czubkami palców, które teraz wyglądały jak pokryte luminescencyjnym lukrem. Wrzuciła jasność do ust i połknęła. Nim światło zgasło, chwilę prześwitywało przez jej policzki i gardło.
Szukali Noor, ale nie pogardziliby i mną, choćby dlatego, żeby mnie zastrzelić. Z pewnością zdążyli już znaleźć trupa H w jego mieszkaniu, z oczami wyłuskanymi z oczodołów przez jego własnego głucholca. H i głucholec uwolnili dzisiaj Noor z pętli Leo i zranili kilku jego ludzi. To pewnie dałoby się wybaczyć, w przeciwieństwie do tego, że Leo Burnham, osobliwy przywódca klanu Pięciu Gmin, poczuł się upokorzony. Nieskontaktowany, dziki osobliwiec, do którego rościł sobie prawa, został mu odebrany z jego własnego domu – centrum władzy w sercu osobliwego imperium, zajmującego większość wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Gdyby odkryli, że pomogłem Noor w ucieczce, oznaczałoby to dla mnie pewną śmierć.
Ludzie Leo byli coraz bliżej i krzyczeli coraz głośniej. Noor skupiła się na ciemności, prostując jej krawędzie między palcem wskazującym a kciukiem, kiedy mrok się rozszerzał, i wypełniając środek, gdy stawał się zbyt cienki.
Żałowałem, że nie widzę twarzy Noor. Chciałem wiedzieć, o czym myśli i jak się trzyma. Trudno było mi sobie wyobrazić, że ktoś zupełnie nowy w tym świecie zniesie to wszystko i się nie załamie. W ostatnich dniach ścigali ją zwyczajniacy z helikopterami i środkami uspokajającymi w strzałkach. Została zahipnotyzowana i porwana, groziła jej sprzedaż na aukcji, a gdy uciekła, pojmał ją gang Leo Burnhama. Spędziła kilka dni w celi w kwaterze Leo, a podczas brawurowej ucieczki z H uśpiono ją pyłem nasennym. Ocknąwszy się w jego mieszkaniu, ujrzała martwego H na podłodze i doznała ogromnego szoku, który sprawił, że eksplodowała potężną dawką skoncentrowanego światła, niemal urywając mi głowę.
Gdy doszła do siebie, podzieliłem się z nią częścią tego, co H powiedział mi tuż przed śmiercią: ostatnia pogromczyni głucholców, kobieta nazywana V nadal żyła i miałem oddać Noor pod jej opiekę. Jedyną wskazówką dotyczącą miejsca zamieszkania V był fragment starej mapy oraz bełkotliwe słowa wygłoszone przez Horatia, upiornego eks-głucholca H.
Nie powiedziałem jednak Noor, dlaczego H tak bardzo się starał jej pomóc i wciągnął w to mnie oraz moich przyjaciół, a na koniec zginął, uwalniając ją od Leo. Nie powiedziałem jej o proroctwie. Nie było na to czasu. Z obawy o życie uciekaliśmy przed ludźmi Leo, odkąd usłyszałem ich na korytarzu przed mieszkaniem H. Co ważniejsze, zastanawiałem się, czy – pomijając wszystko inne – nie jest na to za wcześnie. Czy to dla niej nie za dużo.
„Jest jedną z siedmiu, których nadejście przepowiedziano... wyzwolicieli osobliwości... nadejście niebezpiecznej epoki...”. To brzmiało niczym bredzenie oszalałego członka sekty. Osobliwy świat wystawił Noor na ciężką próbę wiary i naraził ją na problemy psychiczne, więc obawiałem się, że dziewczyna przeżyje załamanie i ucieknie. Zwykły człowiek już dawno zwiałby gdzie pieprz rośnie.
Tyle że Noor Pradesh nie była zwykłym człowiekiem, lecz osobliwcem z krwi i kości. Co więcej, miała wyjątkowo twardy kark.
W pewnej chwili pochyliła ku mnie głowę.
– Kiedy się stąd wydostaniemy... jaki jest plan? – wyszeptała. – Dokąd jedziemy?
– Znikamy z Nowego Jorku – odparłem.
– Jak? – usłyszałem po krótkiej przerwie.
– Nie wiem. Pociągiem? Autobusem? – Jeszcze o tym nie myślałem.
– Hm – mruknęła z nutą rozczarowania w głosie. – Nie możesz wydostać nas stąd magicznym sposobem? No wiesz, dzięki jakiemuś portalowi czasowemu?
– To tak nie działa. No, może czasem... – Pomyślałem o połączeniach z pantransportikum. – Ale musielibyśmy znaleźć odpowiednią pętlę.
– A twoi przyjaciele? Nie masz... swoich ludzi?
Ścisnęło mi się serce.
– Nie wiedzą, że tu jestem.
„A nawet gdyby wiedzieli...” – dodałem w myślach.
Wyczułem, że ramiona Noor opadają.
– Nie przejmuj się – oznajmiłem.– Coś wymyślę.
W innych okolicznościach plan byłby prosty – odnaleźć przyjaciół. Bardzo żałowałem, że teraz nie mogę tego uczynić. Wiedzieliby, jak postąpić. Byli moją opoką, odkąd trafiłem do tego świata. Gdyby nie oni, błądziłbym w ciemności. H przestrzegał mnie jednak, żebym nie zabierał Noor z powrotem do ymbrynek, a poza tym wcale nie byłem pewien, czy nadal mam przyjaciół – przynajmnej nie tak pewien jak wcześniej. To, co zrobił H, oraz to, co sam robiłem w tej chwili, być może zaprzepaściło jakąkolwiek szansę, żeby ymbrynki załagodziły konflikt między klanami, i niemal na pewno nieodwracalnie nadszarpnęło zaufanie moich przyjaciół do mnie.
Byliśmy zdani tylko na siebie, co skazywało nas na głupio prosty plan – uciekać ile sił w nogach, szybko myśleć i liczyć na dużo szczęścia.
A jeśli nie uciekniemy wystarczająco prędko? Ani nie dopisze nam szczęście? Wtedy nie zdążę powiedzieć Noor o proroctwie i będzie musiała przeżyć resztę życia – długiego lub krótkiego – bez świadomości, dlaczego ją ścigają.
Nieopodal rozległ się głośny trzask, a potem znowu krzyki ludzi Leo. Wyglądało na to, że wkrótce nas dopadną.
– Muszę ci coś powiedzieć – wyszeptałem.
– Nie możesz z tym zaczekać?
To była całkiem nieodpowiednia chwila, ale być może jedyna.
– Musisz wiedzieć. Na wypadek, gdyby nas rozdzielono czy... coś by się stało.
– No dobra – westchnęła. – Słucham.
– To pewnie zabrzmi idiotycznie i wiedz, że mam tego świadomość. Przed śmiercią H powiedział mi o proroctwie.
Gdzieś w pobliżu jakiś mężczyzna wydzierał się na ludzi Leo, a oni na niego. On wrzeszczał po kantońsku, oni po angielsku. Usłyszeliśmy głośne uderzenie w policzek, krzyk i stłumioną groźbę. Noor i ja zamarliśmy.
– Z tyłu! – wrzasnął człowiek Leo.
– To ma coś wspólnego z tobą – ciągnąłem, niemal dotykając ustami jej ucha.
Teraz cała się trzęsła, podobnie jak krawędzi ciemności wokół nas.
– Mów – wyszeptała prawie niedosłyszalnie.
Ludzie Leo wypadli zza rogu i wbiegli w alejkę. Zabrakło nam czasu.
Ruszyli prosto ku nam, wlokąc za sobą jakiegoś biednego pracownika targowych podziemi. Snopy światła z ich latarek tańczyły na ścianach, odbijając się od szyb akwariów z krabami. Nie ośmieliłem się podnieść głowy z obawy, że wychylę się ze strefy ciemności Noor. Napiąłem mięśnie, przygotowując się psychicznie do bardzo nierównej walki.
Mężczyźni przystanęli w połowie alejki.
– Tu są tylko akwaria – burknął jeden z nich.
– Kto z nią był? – spytał drugi.
– Chłopak, jakiś chłopak, nie wiem...
Znów rozległ się odgłos uderzenia, a człowiek, którego trzymali, jęknął z bólu.
– Puść go, Bowers. Nic nie wie.
Ktoś mocno popchnął mężczyznę, który upadł na ziemię, po czym szybko wstał i uciekł.
– Za dużo czasu tu zmarnowaliśmy – oznajmił pierwszy bandzior. – Dziewczyna pewnie dawno już zniknęła, razem z tymi mendami, co ją zabrały.
– Myślisz, że znaleźli wejście do pętli Fung Wah?
– Może. Zabiorę Melnitza i Jacobsa, żeby to sprawdzić. Bowers, rozejrzyj się tu, tylko porządnie.
Policzyłem głosy. Było ich czterech, może pięciu. Ten, którego nazywali Bowers, przeszedł tuż obok nas. Jego kabura zwisała na wysokości naszych oczu. Spojrzałem w górę, nie ruszając głową. Facet był mocno zbudowany i miał na sobie ciemny garnitur.
– Leo nas zamorduje, jak jej nie znajdziemy – wymamrotał Bowers.
– Przyniesiemy mu martwego upiora – zauważył drugi. – To już coś.
Zamarłem ze zdumienia i nadstawiłem uszu. Martwy upiór?
– Był martwy, kiedy go znaleźliśmy – burknął Bowers.
– Ale Leo nie musi o tym wiedzieć – roześmiał się pierwszy.
– Szkoda, że sam go nie załatwiłem – westchnął Bowers.
Dotarł do końca ślepego zaułka z naszej prawej strony i ponownie odwrócił się w naszą stronę. Światło latarki przesunęło się po nas i zatrzymało na akwarium przy mojej głowie.
– Pokop se jego trupa, lepiej się poczujesz – zaproponował trzeci.
– Raczej nie. Ale chętnie skopałbym dziewuchę – warknął Bowers. – I nie tylko. – Ruszył w kierunku pozostałych. – Widzieliście, jak pomagała upiorowi?
– To tylko dzikuska – zauważył pierwszy. – Jeszcze nie wie, co i jak.
– Dzikuska, no właśnie! – przytaknął drugi. – Dalej nie kumam, po co marnujemy na nią tyle czasu. Tylko żeby dodać jeszcze jednego osobliwca do naszego klanu?
– A dlatego, że Leo nie wybacza i nie zapomina – wyjaśnił pierwszy.
Poczułem, że Noor drgnęła, a potem odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić.
– Zostawcie mnie z nią sam na sam – wycedził Bowers. – Pokażę wam, jaka jest wyjątkowa.
Doszedł do naszej kryjówki, po czym powoli obrócił się dookoła, oświetlając ściany i podłogę. Nie spuszczałem wzroku z jego kabury. Snop światła z latarki przesunął się po akwarium z lewej strony i spoczął na nas, parę centymetrów od naszych nosów. Nie zdołał przeniknąć ciemności Noor.
Wstrzymałem oddech, modląc się, żebyśmy byli dobrze ukryci i żeby nie wystawał nam nawet włos. Bowers miał kwaśną minę, jakby próbował coś zrozumieć.
– Bowers! – krzyknął ktoś z głębi alejki.
Odwrócił się, ale snop światła nadal padał na ciemność.
– Spotkamy się na zewnątrz, kiedy skończysz. Po Fungu przeczeszemy wszystko w promieniu trzech ulic.
– Wybierz ze dwa tłuste kraby – dodał inny głos. – Przyniesiemy kolację. Może dzięki temu Leo będzie w lepszym humorze.
Snop światła ponownie padł na akwarium.
– Nie wiem, jak ludzie mogą to jeść – wymamrotał Bowers pod nosem. – Morskie pająki.
Reszta wyszła i zostaliśmy sami z bandziorem. Stał półtora metra od nas, krzywiąc się do zbiornika z wodą. W końcu ściągnął marynarkę i podwinął rękawy koszuli. Teraz pozostało nam tylko czekać. Już za kilka minut...
Rozdygotana Noor ścisnęła moje ramię.
Najpierw myślałem, że nie daje sobie rady przez stres, ale kiedy trzy razy z rzędu szybko wciągnęła powietrze do ust, uświadomiłem sobie, że próbowała nie kichnąć.
– Błagam – wyszeptałem bezgłośnie, choć wiedziałem, że i tak mnie nie widzi. – Nie rób tego.
Typek sięgnął ostrożnie do najbliższego akwarium i mięsistą łapą próbował wymacać kraba, jednocześnie powstrzymując odruchy wymiotne.
Noor zamarła. Słyszałem, jak zgrzyta zębami, żeby nie kichnąć.
Bowers nagle zaskowytał i wyrwał rękę z wody. Klnąc, wymachiwał nią bez opamiętania w powietrzu, a z jego palca zwisał pokaźny niebieski krab.
W tym momencie Noor wstała.
– Ej – odezwała się. – Dupku?
Opryszek odwrócił się w naszym kierunku. Zanim jednak zdążył wypowiedzieć choćby słowo, Noor kichnęła.
To była wstrząsająca eksplozja. Całe światło, które wcześniej połknęła Noor, rozbryzgało się na podłodze, przeciwległej ścianie i twarzy Bowersa. Otoczyła go promieniująca zielenią mgiełka, tworząc jaskrawą kulę. Nie była na tyle jasna, żeby go skrzywdzić, a już na pewno nie mogła go poparzyć. Zamarł na chwilę ze zdumienia, jego usta zaś utworzyły idealne jajowate O.
Niewielka czarna pustka, która nas otaczała, błyskawicznie zniknęła. Bowers krzyknął i na moment wszyscy zamarliśmy, jakby pod wpływem zaklęcia – ja kucałem na podłodze, Noor stała przy mnie, zasłaniając dłonią nos i usta, a Bowers wyciągał przed siebie rękę, z której nadal dyndał ruchliwy krab. W następnej chwili zerwałem się na równe nogi i czar prysnął. Bandzior się przesunął, żeby zablokować nam drogę, a wolną ręką sięgnął po broń.
Rzuciłem się na niego, zanim zdołał jej użyć, i powaliłem go na plecy. Zaczęliśmy się szarpać o pistolet. Nagle oberwałem łokciem w czoło. Przeszył mnie ostry ból. Noor podeszła z tyłu i uderzyła Bowersa w rękę metalowym prętem, który walał się w pobliżu, ale facet ledwo to zauważył. Oparł obie dłonie na mojej piersi i odepchnął mnie na bok.
Podbiegłem do Noor, żeby ją od niego zabrać, jednak kiedy się tam znalazłem, Bowers dwukrotnie wystrzelił. Niesamowity huk zabrzmiał jak grom. Pierwsza kula odbiła się rykoszetem od ściany, druga roztrzaskała akwarium obok Bowersa. W jednej chwili było całe, a w następnej rozpadło się na okruchy. Podłoga zapełniła się krabami, wodą i rozbitym szkłem. Ułamek sekundy później stające wyżej zbiorniki przechyliły się i runęły. Akwarium na samej górze eksplodowało w wyniku uderzenia o kolumnę zbiorników naprzeciwko, a pozostałe się porozbijały, spadając na Bowersa. Każde z nich musiało mieścić setki litrów wody, które teraz wylały się na ziemię. Wystarczyły trzy sekundy, żeby Bowers padł, przygnieciony i podtopiony. Tymczasem reakcja łańcuchowa posłała na ziemię niemal wszystkie akwaria w alejce, powodując ogłuszający wybuch szkła. Uwolnione skorupiaki płynęły wraz z wysoką falą cuchnącej i tak rwącej wody, że zwaliła nas z nóg.
Krztusiliśmy się i dławiliśmy obrzydliwą cieczą. Wzdrygnąłem się, spojrzawszy na Bowersa. Jego poorana odłamkami twarz świeciła na zielono. Był martwy, choć podrygiwał od drobiących po nim krabów. Odwróciłem się szybko i brnąłem przez pobojowisko w kierunku Noor, którą zmyło w głąb alejki.
– Nic ci nie jest? – zapytałem, pomagając jej wstać i szukając ran na jej ciele.
Przyjrzała się sobie w słabym świetle.
– Ręce i nogi mam na swoim miejscu. A ty?
– Też – odparłem. – Lepiej chodźmy. Reszta tych gości wkrótce wróci.
– Fakt, pewnie słyszeli to aż w New Jersey.
Wzięliśmy się pod ręce, żeby nie stracić równowagi, i jak najszybciej ruszyliśmy do wyjścia, gdzie buczał i migotał neon w kształcie kraba.
Udało się nam przejść ze trzy metry, kiedy nagle usłyszeliśmy głośny tupot i zamarliśmy. Co najmniej dwie osoby pędziły co tchu w naszą stronę. No cóż, na pewno nas usłyszały.
– Idziemy! – Noor pociągnęła mnie za rękę.
– Nie... – Zaparłem się. – Są zbyt blisko. – Mieli się pojawić lada moment, a alejka przed nami była długa i zasypana szczątkami akwariów. Nie zdołalibyśmy uciec. – Znów musimy się ukryć.
– Musimy walczyć – oznajmiła, zbierając odrobinę światła w dłonie. Nie było go wiele.
Instynkt również podpowiadał mi walkę, ale czułem, że to zły pomysł.
– Jeżeli stawimy im opór, otworzą ogień, a ja nie pozwolę im, żeby ciebie postrzelili. Poddam się i powiem, że uciekłaś...
Energicznie pokręciła głową.
– A za cholerę! – Nawet w ciemności dostrzegłem błysk jej oczu. Wypuściła z dłoni maleńką kulkę światła, które zebrała, i podniosła z podłogi dwa długie odłamki szkła. – Albo walczymy razem, albo wcale.
– No to walczymy. – Westchnąłem z rezygnacją.
Przykucnęliśmy, trzymając w dłoniach kawałki szkła, aby ich użyć jak noży. Tupot był coraz głośniejszy i już słyszeliśmy ciężkie oddechy biegnących.
Zjawili się moment później.
W głębi alejki dostrzegłem sylwetkę na tle neonu. To był ktoś krępy, o szerokich ramionach... i znajomy, choć nie od razu udało mi się go zidentyfikować.
– Jacob? – Znałem ten głos. – To ty?
Na jej twarz padło światło. Wiedziałem, do kogo należą te dobre oczy i mocna, kwadratowa szczęka. Przez chwilę wydawało mi się, że śnię.
– Bronwyn? – niemal krzyknąłem.
– To ty! – zawołała z szerokim uśmiechem.
Podbiegła do mnie, omijając sterty rozbitego szkła. Wypuściłem odłamek z ręki, a Bronwyn mnie objęła, prawie miażdżąc mi żebra.
– Czy to panna Noor? – zapytała nad moim ramieniem.
– Cześć. – Noor wydawała się lekko oszołomiona.
– Udało się! – wykrzyknęła Bronwyn. – Tak się cieszę!
– Co tu robisz? – pisnąłem.
– Moglibyśmy zadać ci to samo pytanie – rozległ się inny znajomy głos. Bronwyn puściła mnie i wtedy zobaczyłem, że idzie ku nam Hugh. – Do diaska, co się tutaj stało?
Najpierw Bronwyn, teraz Hugh. Kręciło mi się w głowie.
– Mniejsza z tym – powiedziała Bronwyn. – Nic mu nie jest, Hugh! A to panna Noor.
– Cześć – powtórzyła Noor i dodała szybko: – Chce nas dopaść czterech uzbrojonych facetów...
– Dwom przyłożyłam w łeb. – Bronwyn uniosła dwa palce.
– A ja pogoniłem jednego pszczołami – pochwalił się Hugh.
– Przyjdzie więcej – westchnąłem.
Bronwyn podniosła z podłogi ciężki metalowy pręt.
– Więc nie ma co się guzdrać! – zauważyła.
Podziemne targowisko ryb i owoców morza było skomplikowanym labiryntem, ale odnajdywaliśmy drogę w jego zakamarkach, najsprawniej jak się dało. Wszyscy czworo usiłowaliśmy sobie przypomnieć, jak tutaj trafiliśmy i który z licznych chińskich napisów oznacza wyjście. Targ był zatłoczony i rozległy, pełen skrzynek i straganów porozdzielanych zwisającymi płachtami brezentu. Zwróciłem uwagę na kłębowiska niebezpiecznych przewodów elektrycznych oraz gołe żarówki pod sufitem. Jeszcze niedawno roiło się tu od ludzi, ale najemnicy Leo szybko wszystkich usunęli.
– Nie ociągajcie się! – krzyknęła Bronwyn przez ramię.
Prześliznęliśmy się za nią pod stołem, na którym wiły się żywe ośmiornice, a potem pobiegliśmy wzdłuż stoisk z rybami w skrzyniach ochładzanych parującym suchym lodem. Po skręcie w lewo na skrzyżowaniu z inną alejką zobaczyłem dwóch bandziorów Leo. Jeden leżał na podłodze, a drugi klęczał przy nim i próbował go ocucić lekkimi uderzeniami w twarz. Bronwyn nie zwolniła kroku na ich widok, a gdy zaskoczony mężczyzna na nią spojrzał, sprawnie kopnęła go w głowę i posłała na ziemię tuż obok nieprzytomnego kompana.
– Bardzo przepraszam! – zawołała.
W odpowiedzi rozległy się krzyki dwóch ludzi z przeciwnej strony podziemi. Zauważyli nas kolejni wysłannicy Leo i teraz biegli w naszym kierunku. Po ostrym skręcie na wąskie schody pognaliśmy na górę i wypadliśmy przez drzwi, za którymi momentalnie oślepiło nas światło dnia. Po długim czasie spędzonym w półmroku nie od razu udało się nam oswoić z jasnością. Ni z tego, ni z owego trafiliśmy na tętniącą życiem współczesną ulicę w godzinach szczytu. Samochody, piesi i uliczni sprzedawcy byli dosłownie wszędzie i pochłonęli nas niczym oszałamiający wir.
Ucieczka bez zwracania na siebie uwagi to prawdziwa sztuka. Niełatwo unikać ciekawskich spojrzeń, kiedy uciekasz przed czymś, co może cię zabić. Musisz udawać, że to zwykła popołudniowa przebieżka, chociaż dwie z towarzyszących ci osób ociekają wodą, dwie mają na sobie dziewiętnastowieczne stroje, a wszystkie rzucają nerwowe spojrzenia przez ramię i na każdy mijany zaułek. Najwyraźniej nie do końca nam to wyszło, bo budziliśmy większe zainteresowanie, niż powinno budzić dwoje przebranych i dwoje mokrych nastolatków, zwłaszcza w Nowym Jorku, gdzie po większości chodników plączą się bardzo dziwni ludzie.
Nieuważnie przechodziliśmy przez jezdnię, ignorowaliśmy czerwone światła, lawirowaliśmy między jadącymi samochodami, a czasami szaleńczo pędziliśmy po ulicach, narażając się na trąbienie i gwałtowne skręty pojazdów. Woleliśmy zginąć pod kołami, niż dać cię zawlec z powrotem do pętli Leo. Jego siepacze uczepili się jak zaraza, tropiąc nas po trotuarach Chinatown i ulicach pełnej turystów włoskiej dzielnicy. Niemal nas złapali, kiedy utkwiliśmy na pasie rozdzielczym ruchliwej Houston Street. Łatwo było ich zauważyć ze względu na staroświeckie garnitury. W końcu, kiedy zaczynałem się zastanawiać, jak długo jeszcze zdołam biec, Noor przyspieszyła, zrównała się z Bronwyn i wciągnęła ją za róg. Pobiegłem za nimi razem z Hugh i wkrótce Noor znowu skręciła z Bronwyn w bok. Tym razem wpadły do na pozór pierwszego lepszego sklepiku, w którym sprzedawano piwo, kawę i tytoń.
Gdy właściciel na nas wrzeszczał, wyglądaliśmy przez okno na zbirów Leo, którzy bez zatrzymywania przebiegli obok wejścia. Noor zagoniła nas wąskim przejściem do drzwi na zaplecze. Minęliśmy zdumionego sprzedawcę, który właśnie zrobił sobie przerwę na fajkę, i wypadliśmy przez metalowe wahadłowe drzwi na uliczkę zastawioną po bokach śmietnikami.
Wyglądało na to, że zdołaliśmy zgubić zbirów – w każdym razie przynajmniej chwilowo – więc pozwoliliśmy sobie na krótką przerwę, by złapać oddech. Bronwyn nawet nie zdążyła się spocić, ale Noor, Hugh i ja ciężko dyszeliśmy.
– Niezły refleks. – Bronwyn była pod wrażeniem.
– Fakt – przyłączył się Hugh. – Świetna robota.
– Dzięki – odparła Noor. – Nie pierwszy raz uciekam.
– Przez moment powinniśmy być bezpieczni – wysapał Hugh. – Niech myślą, że uciekliśmy. Potem ruszymy dalej.
– Chyba muszę zapytać, dokąd nas zabierasz – odezwałem się.
– Też chętnie się dowiem. – Noor uniosła brew.
– Z powrotem na Poletko – wyjaśnił Hugh. – Wejście do najbliższej pętli nie jest zbyt przyjemne, ale mamy do niego blisko.
Nie mogłem oderwać wzroku od przyjaciół. Wcześniej podświadomie się martwiłem, że już nigdy ich nie zobaczę albo że będą mnie traktowali jak obcego człowieka.
W tej samej chwili Hugh zwinął dłoń w pięść i rąbnął mnie w ramię.
– Au! – wrzasnąłem. – Za co?
– Dlaczego nam nie powiedziałeś, że wyruszasz z jakąś kretyńską misją ratunkową?
Noor gapiła się na nas.
– Próbowałem.
– Chyba nie za bardzo – odparła Bronwyn.
– Robiłem bardzo jasne aluzje – broniłem się. – Ale było oczywiste, że nikt nie chce mi pomóc.
Hugh zrobił taką minę, jakby znowu zamierzał mi przyłożyć.
– Może i nie, ale pomoglibyśmy – burknął.
– Nigdy nie dalibyśmy ci zrobić czegoś takiego w pojedynkę. – Wydawało się, że Bronwyn po raz pierwszy w życiu jest na mnie zła. – Umieraliśmy z niepokoju, kiedy się okazało, że ciebie nie ma. – Odwróciła się do Noor i pokręciła głową. – Jeszcze wczoraj ten szaleniec był bardzo chory. Myśleliśmy, że ktoś porwał go w nocy!
– Szczerze mówiąc, nie byłem pewien, czy moja nieobecność w ogóle was obejdzie – oświadczyłem.
– Jacob! – Bronwyn szeroko otworzyła oczy. – Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy? To boli.
– Mówiłem ci, że jest wrażliwy jak panienka. – Hugh pokręcił głową. – Miejże trochę zaufania do starych kumpli, człowieku. Mój Boże.
– Przepraszam – wymamrotałem potulnie.
– No wiesz...
Noor pochyliła się ku mnie.
– Nie masz przyjaciół, co? – wyszeptała.
– Nie wiem, co powiedzieć. – Serce tak mi urosło, że nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów. – Naprawdę bardzo się cieszę, że was widzę.
– Z wzajemnością. – Bronwyn ponownie mnie uściskała. Tym razem przyłączył się do niej Hugh.
W następnej sekundzie na końcu zaułka huknął wystrzał. Wszyscy podskoczyliśmy i rozpierzchliśmy się na widok pędzących ku nam dwóch mężczyzn w garniturach.
Tyle nam wyszło ze zgubienia pościgu.
– Za mną – zakomenderowała Noor. – Uciekniemy im w metrze.
Zbiegłem schodami do metra, pokonując po trzy stopnie naraz, a Hugh zjechał po metalowej poręczy. W zatłoczonym holu przecisnęliśmy się przez tłum podróżujących w godzinach szczytu pasażerów.
– O tak! – wrzasnęła Noor za siebie i jednym susem pokonała kołowrót.
Poszliśmy za jej przykładem.
Chwilę potem byliśmy już na peronie i biegliśmy na jego drugi koniec. Obejrzałem się i zobaczyłem w oddali bandziorów, którzy mimo dystansu nie rezygnowali z pościgu. Noor zatrzymała się, oparła dłoń na posadzce, po czym zeskoczyła na tory i krzyknęła, żebyśmy robili to, co ona. Wrzeszczała coś o trzeciej szynie, ale komunikat z głośników skutecznie wszystko zagłuszył.
Nie pozostało nam nic innego, jak tylko pobiec za Noor.
– Pozabijacie się! – krzyknął ktoś do nas.
Byłem skłonny się zgodzić, ale w tym momencie wydawało się to mniejszym złem.
Biegliśmy szybko przez tory, potykając się o ukryte kanały i ciemne szyny, kiedy przyszło mi do głowy, że Noor niewątpliwie już to robiła. Znała miasto jak własną kieszeń. Ktoś, kogo tak trudno było złapać, musiał mieć ogromne doświadczenie w ucieczce. Ciekawiło mnie, dlaczego i przed czym uciekała. Na widok nadjeżdżającego pociągu zacząłem się zastanawiać, czy jeszcze zdołam ją o to zapytać.
Pociąg pędził niepokojąco blisko, kiedy Hugh i ja mijaliśmy ostatni tor. Wiatr i hałas wzmagały się z sekundy na sekundę. Bronwyn i Noor pomogły nam wejść na przeciwny peron, tuż zanim minęły nas rozpędzone wagony. Pisk hamulców przypominał wycie potwora z piekła rodem.
Pociąg uwolnił pasażerów i odniosłem wrażenie, że na peronie nagle znalazło się tysiąc osób. Udało się nam przepchnąć do prawie pustego wagonu i przykucnęliśmy na podłodze, żeby nie było nas widać. Po chwili drzwi się zasunęły.
– Ojej. – Bronwyn wydawała się zaniepokojona. – Mam nadzieję, że jedzie we właściwym kierunku...
Noor zapytała, dokąd mamy jechać, a gdy usłyszała odpowiedź Bronwyn, uniosła brwi.
– Dziwne – mruknęła. – To tylko jedna stacja stąd.
To było zdumiewające. Z całej naszej czwórki najsłabiej orientowała się w sytuacji, ale jej pewność siebie oraz spokój stały się naszą siłą napędową.
Z głośników ponownie ryknął komunikat i pociąg ruszył.
– Jak mnie znaleźliście? – zwróciłem się do Bronwyn i Hugh.
– Emma się domyśliła, co knujesz. Tyle o niej gadałeś... – Hugh wskazał głową Noor. – Przy okazji, miło cię oficjalnie poznać. Jestem Hugh. – Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Noor.
– Potem było już z górki – dodała Bronwyn. – No i pomógł nam pies. Pamiętasz Addisona?
Skinąłem głową.
– Ludzie z pantransportikum Sharona wytropili cię w Nowym Jorku, a dzięki nosowi Addisona udało się zlokalizować cię w podziemiach targowych – wtrącił Hugh. – Dalej jednak pies nie chciał iść.
„Kochany piesek” – pomyślałem. Już nie byłem w stanie zliczyć, ile razy ryzykował dla nas życie.
– Tam bez trudu cię znaleźliśmy – oświadczyła Bronwyn. – Szliśmy za wrzaskami.
– Pani Peregrine was przysłała? – zapytałem.
– Nie – odparł Hugh. – Nic o tym nie wie.
– Teraz już pewnie wie – zauważyła Bronwyn. – Prawie zawsze wie, co w trawie piszczy.
– Pomyśleliśmy, że więcej niż dwie osoby będą za bardzo rzucać się w oczy.
– Ciągnęliśmy słomki – powiedziała Bronwyn. – Hugh i ja wygraliśmy. – Zerknęła na Hugh. – Myślisz, że pani P będzie na nas wściekła?
Energicznie pokiwał głową.
– Jak diabli. Ale także dumna, jeśli sprowadzimy go do domu w jednym kawałku.
– Do domu? – powtórzyła Noor. – Czyli gdzie?
– To pętla w Londynie pod koniec dziewiętnastego wieku. Nazywa się Diabelskie Poletko – wyjaśnił jej Hugh. – Nie mamy niczego, co bardziej przypominałoby dom.
– Brzmi... wspaniale. – Noor zmarszczyła brwi.
– Poletko jest trochę prymitywne, ale ma swój urok. To i tak lepsze niż życie na walizkach.
Noor nie wglądała na przekonaną.
– I to jest odpowiednie miejsce dla ludzi takich jak wy? – spytała.
– Dla takich jak my – poprawiłem ją.
Nie zareagowała albo ukryła swoją reakcję, ale ujrzałem błysk w jej oczach, jakby zaczynała rozumieć. My.
– Tam będziesz bezpieczna – powiedziała Bronwyn. – Nie będą cię ścigać ludzie z bronią... ani helikoptery...
Już miałem się zgodzić, kiedy nagle przypomniałem sobie ostrzeżenie H dotyczące ymbrynek i to, co mówiła mi pani Peregrine podczas naszej ostatniej rozmowy: o ofiarach koniecznych dla większego dobra. Jedną z nich miała być właśnie Noor.
– A wszystkie te rzeczy, które zdaniem H powinniśmy zrobić? – zwróciła się do mnie Noor.
Mówiła odrobinę ściszonym głosem, niepewna, czy Bronwyn i Hugh wiedzą lub powinni o tym wiedzieć.
– Jakie znowu wszystkie rzeczy? – zainteresował się Hugh.
– H zdradził mi przed śmiercią pewne informacje o Noor i ludziach, którzy ją ścigają – wyjaśniłem. – Dodał, że musimy znaleźć kobietę, którą nazywał V. Podobno tylko ona wie coś ważnego o tym wszystkim.
– V? Czy to nie ta pogromczyni głucholców, którą wyszkolił twój dziadek? – spytała Bronwyn.
Bronwyn była w pętli różdżkarzy, gdy po raz pierwszy ktoś wspomniał o V. Naturalnie pamiętała.
– Właśnie ona – przytaknąłem. – A H... czy raczej jego głucholec... pokazał nam mapę i dał wskazówki, jak ją znaleźć...
– Jego głucholec? – Bronwyn wstrzymała oddech.
Wyciągnąłem z kieszeni fragment papierowej mapy i pokazałem przyjaciołom.
– Już nie był głucholcem. Zamieniał się w coś innego.
– W upiora? – odezwał się Hugh. – Tylko w to mogą zamieniać się głucholce.
Noor popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
– Mówiłeś, że upiory to nasi wrogowie.
– Bo tak jest – odparłem. – Ale H przyjaźnił się z tym konkretnym głucholcem...
– To wszystko jest coraz bardziej surrealistyczne – burknęła.
– Wiem. Właśnie dlatego myślę, że powinniśmy pójść razem na Diabelskie Poletko – powiedziałem. – Potrzeba nam pomocy, a tam są wszyscy osobliwcy, których znam i którym ufam.
Inna sprawa, czy oni nadal mi ufali i czy byli gotowi pomóc po tym, na co ich naraziłem. Musiałem jednak spróbować. Potrzebowałem swoich przyjaciół i do diabła z ostrzeżeniem H.
Jeśli pani Peregrine naprawdę była zdolna do odesłania dziewczyny, której właśnie pomogliśmy się uratować, z powrotem w ręce prześladowców – z politycznych czy jakichkolwiek innych powodów – to znaczy, że nie była panią Peregrine, jaką znałem. A skoro nie mogłem uchronić Noor przed nieszczęściem w pętli pełnej przyjaciół, niby jak miałem jej pomóc lawirować wśród niebezpieczeństw osobliwej Ameryki?
– Millard to specjalista od kartografii – oświadczyła Bronwyn.
– A Horace jest prorokiem – dodałem. – Przynajmniej od czasu do czasu.
– No tak. – Noor znów skierowała na mnie spojrzenie. – Nie skończyłeś o tym mówić.
Chciałem powiedzieć jej o proroctwie na osobności, bez świadków. Wyglądało na to, że bezpośrednie niebezpieczeństwo już nam nie zagraża.
– To może poczekać – oznajmiłem.
Hugh i Bronwyn popatrzyli na mnie z ciekawością
– Skoro tak twierdzisz – odparła Noor, ale w jej głosie usłyszałem zniecierpliwienie.
Pociąg zahamował. Wjechaliśmy na następną stację.
Wybiegliśmy z podziemi na zalane światłem dnia ulice. Noor przez chwilę tłumaczyła Bronwyn, gdzie jesteśmy.
– To już niedaleko – powiedziała Bronwyn.
Poprowadziła nas skosem przez cztery pasy ruchu na jezdni, nie zważając na trąbienie kierowców.
Przeszliśmy przez boisko do koszykówki, na którym toczyła się gra, i przez smutny park w cieniu dwóch starych bloków mieszkalnych. Z każdą przecznicą okolice robiły się coraz bardziej nieciekawe, zaniedbane i parszywe, aż wreszcie dotarliśmy do podnóża olbrzymiego budynku z cegły, obstawionego rusztowaniami i otoczonego ogrodzeniem z drucianej siatki zasłoniętej zielonym brezentem. Bronwyn przystanęła i uniosła płachtę, pod którą znajdowała się dziura w ogrodzeniu. Oboje z Noor zerknęliśmy na siebie niepewnie.
Bronwyn i Hugh pomachali, żebyśmy szli za nimi, po czym zniknęli za siatką.
Po chwili Hugh wystawił głowę przez siatkę.
– Idziecie? – zawołał.
Noor na moment zacisnęła powieki, zapewne pytając się w duchu: „Co ja do diabła robię?”, po czym przeszła na drugą stronę ogrodzenia. Pewnie by nie uwierzyła, że sam często biłem się z podobnymi myślami. Odkąd pojechałem do Walii, żeby ścigać duchy ze starych fotografii, głos we mnie wykrzykiwał: „Co ty, do diabła, robisz?” mniej więcej codziennie. Coraz lepiej szło mi jego tłumienie i teraz był o wiele cichszy, jednak nie zniknął.
Po drugiej stronie ogrodzenia rozpościerał się inny świat, to znaczy o wiele smutniejszy i bardziej ponury. Za brezentem poczułem się tak, jakbym uchylił spowijający zwłoki całun. Budynek wzniesiono i wykończono dawno temu, ale potem został porzucony i popadł w ruinę. Stojąc w przerośniętej trawie, wziąłem głęboki oddech i rozejrzałem się uważnie. Budynek miał dziesięć pięter i szerokość przecznicy. Ktoś powybijał wszystkie okna z szybkami w ołowianych ramkach, a spod uschniętego bluszczu prześwitywały kruszejące cegły. Szerokie schody prowadziły do drzwi obramowanych wymyślnymi zawijasami z kutego żelaza. Nad wejściem wbudowano ciężki marmurowy blok z napisem SZPITAL PSYCHIATRYCZNY.
– Pasuje – mruknęła Noor pod nosem. – Chyba tracę rozum.
– Nie tracisz. – Od pewnego czasu czekałem, aż to wszystko zacznie do niej docierać. – Wiem, że teraz tak się czujesz, ale nie oszalałaś. Słowo.
Bronwyn i Hugh byli kilka metrów przed nami i coraz niecierpliwiej nas poganiali.
– Naćpano mnie. – Noor unikała mojego wzroku. – Zjadłam jakieś kiepskie grzybki. Jestem w śpiączce, a to tylko sen. – Potarła twarz dłońmi. – Wszystko ma więcej sensu niż...
– Nie potrafię udowodnić, że nie śpisz – przerwałem jej. – Ale naprawdę wiem, przez co przechodzisz.
Bronwyn biegła do nas, powtarzając bezgłośnie: „Chodźcie, chodźcie, chodźcie”.
Ogrodzenie za nami się zatrzęsło, a ktoś zaklął.
– Wiem, że gdzieś jest przejście – powiedział jakiś głos.
Inny głos tylko chrząknął w odpowiedzi.
To byli ludzie Leo. Zdołali dotrzeć za nami aż tutaj.
Nawet jeśli Noor rozważała inny scenariusz, grzechocząca siatka wybiła jej to z głowy.
Pobiegliśmy przez wysoką trawę wraz z Bronwyn i Hugh, a potem w górę schodów, mijając napisy, które rozmazywały mi się przed oczami. Mimo to wiedziałem, co one komunikują: BUDYNEK DO ROZBIÓRKI i WSTĘP WZBRONIONY. W końcu dobiegliśmy do wejścia. Deski, którymi kiedyś je zabito, były teraz powyrywane i połamane. Rozłupane drewno i wygięte gwoździe podgryzały nas niczym zębiska, kiedy przeciskaliśmy się na drugą stronę, aby wkrótce znowu znaleźć się w miejscu, którego być może nigdy nie mieliśmy opuścić.
Budynek był tak ciemny i zaśmiecony, że nie dało się biec. Każdy krok groził nabiciem się na jakiś ostry przedmiot albo upadkiem w dziurę w podłodze. Dlatego posuwaliśmy się bokiem jak kraby, robiąc długie, zamaszyste kroki w bok i machając przed sobą rękami. Przez cały czas podążaliśmy za Hugh i Bronwyn, którzy znali to miejsce. Słyszeliśmy na zewnątrz siepaczy Leo, którzy właśnie przeszli przez płot, a po chwili ich kroki zadudniły na schodach. Bronwyn zastawiła dziurę, przez którą weszliśmy, starą lodówką, najwyraźniej pozostawioną tam właśnie w tym celu, ale było oczywiste, że to spowolni pościg tylko na moment.
Dotarliśmy do dużego pomieszczenia o brudnych, częściowo zabitych deskami oknach. Nareszcie dało się cokolwiek zobaczyć. Mijając zapleśniałe wózki inwalidzkie oraz sterty zardzewiałego sprzętu medycznego rodem z sennych koszmarów, brnęliśmy przez płytkie morze na oko toksycznej wody, która pokrywała całą podłogę.
Noor nuciła pod nosem, ale przestała, gdy na nią zerknąłem.
– Zawsze tak robię z nerwów – wyjaśniła.
Kilkoma susami ominąłem fragment zapadniętej podłogi i wyciągnąłem rękę, żeby pomóc Noor.
– Czym się tu denerwować? – Uśmiechnąłem się niewesoło.
Wzięła mnie za rękę i skoczyła. Nie wyglądała na rozbawioną.
– Powiedzcie, że jest stąd drugie wyjście – westchnęła.
– Lepiej – odparł Hugh przez ramię. – Są tu drzwi do pantransportikum.
Zanim Noor zdążyła zareagować, rozległ się tak niesamowity i nie pasujący do tego miejsca dźwięk, że przeszył mnie dreszcz. Usłyszeliśmy drażniący dysonansem akord niemelodyjnej muzyki. Po okrążeniu stosu przemoczonych pożółkłych materaców przekonaliśmy się, skąd dochodzi dźwięk. Wydobywał się z wypatroszonego pianina, które leżało na tylnej ścianie, blokując jedyne wyjście z pomieszczenia. Dalej rozciągał się korytarz pełen drzwi. Ktoś wydarł wnętrzności instrumentu i poprzybijał je do różnych miejsc wokół wyjścia. Ciężkie struny sterczały niczym las nastroszonych włosów z metalu. Aby się stąd wydostać, trzeba było się wspiąć na pianino i przecisnąć między strunami. Ktoś musiał zrobić to już wcześniej – stąd okropna kakofonia, którą usłyszeliśmy – co oznaczało, że właśnie opuścił to pomieszczenie lub był w nim teraz z nami.
Nagle zza leżącego nieopodal inkubatora dla noworodków wstała jakaś postać.
– A, to wy.
Twarz tego osobnika pokrywała szczecina tak gęsta, że można ją było tylko nazwać sierścią. Uśmiechnął się do nas krzywo.
To był Pieskapysk.
– Już wróciliście? – zwrócił się do Bronwyn i Hugh.
– Tak, ale nie możemy zostać – odparła Bronwyn.
– Musimy jak najszybciej stąd zniknąć – dodał Hugh.
Pieskapysk oparł się o pianino.
– Wyjście kosztuje dwie setki – oznajmił.
– Zapłaciliśmy za przejście w obie strony! – wycedził Hugh ze złością.
– Chyba źle usłyszałeś. Strasznie się śpieszyliście, kiedy przedstawiałem obowiązujący cennik...
W oddali rozległ się krzyk, a potem zgrzyt metalu o kamień. Nasi prześladowcy zaczęli przesuwać lodówkę.
Pieskapysk nadstawił ucha.
– A to co?! – warknął. – Chyba nie wpakowaliście się w tarapaty, co?
– Owszem – mruknąłem z irytacją. – Ktoś nas ściga.
– O nie. – Zacmokał językiem. – To będzie kosztowało trochę więcej. Musimy ich wyprowadzić w pole, a was ukryć... Czy to sługusy Leo Burnhama? Chyba się wkurzyli.
– W porządku. Cena nie gra roli – oznajmiła Bronwyn.
Marzyliśmy o tym, żeby mu przyłożyć, ale dobrze wiedzieliśmy, że narobi nam kłopotów bez końca, jeśli tylko zechce.
– Pięć stówek – oświadczył.
Znowu usłyszeliśmy szuranie, ale tym razem trwało dłużej niż poprzednie. Najwyraźniej robili postępy.
– Mam tylko cztery. – Hugh pogmerał w kieszeni.
– No to pech. – Pieskapysk odwrócił się, żeby odejść.
– Zapłacimy jutro! – krzyknęła Bronwyn.
Ponownie skierował na nas wzrok.
– Jutro będzie siedem stów.
Coś donośnie gruchnęło. Przedostali się.
– Dobra! W porządku! – zawołał Hugh, a z jego ust wyleciała wzburzona pszczoła.
– Kasa ma być na czas. Bardzo nie chciałbym im pokazywać waszych sekretnych drzwiczek.
Dali mu wszystko, co mieli. Pieskapysk przeliczył pieniądze z irytującą dokładnością, po czym wepchnął banknoty do kieszeni. Wspiął się na pianino, przesunął ukrytą w nim dźwignię i prześliznął się cicho między wytłumionymi strunami. Poszliśmy za nim, a gdy przedostaliśmy się na drugą stronę, przełożył dźwignię z powrotem.
Wtedy uświadomiłem sobie, że pianino pełniło funkcję alarmu.
Pieskapysk pokazał nam drogę. Szliśmy za nim w pośpiechu przez długi korytarz. Teraz, kiedy już wydusił z nas ostatni grosz, przyspieszył kroku, ale wędrówka zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
Gdy maszerowaliśmy, zza jednych drzwi wyłoniła się gromadka osobliwców, którzy natychmiast ruszyli za nami. Wyglądali dziwnie, nawet jak na osobliwe standardy. Na ich widok Noor nerwowo wciągnęła powietrze do ust. Kobieta – albo beznoga, albo z niewidzialnymi nogami – frunęła na poduszce powietrznej, a dół jej długiego płaszcza powiewał w pustce.
– Ach, skarbie, nie zamierzamy was skrzywdzić – oznajmiła miękkim, melodyjnym głosem. – Zaprzyjaźnimy się.
– Z tą przyjaźnią to bez przesady – chrumknęła dziewczyna, która co najmniej w połowie była guźcem. Zamiast nosa miała ryjek, a z jej ust sterczały dwa kły. – Ale jak dobrze zapłacicie, nie będziemy wrogami.
Wtedy pojawiła się kolejna beznoga kobieta, która chyba nie umiała unosić się w powietrzu, bo sadziła wielkie susy za pomocą rąk. Nagle ze zwinnością kota skoczyła w wyciągnięte ramiona przysadzistej dziewczyny-guźca. Teraz mogłem dobrze się przyjrzeć beznogiej, której brakowało też bioder, talii i połowy torsu. Jej ciało i czarna atłasowa bluzka były schludnie obcięte na wysokości pępka.
– Hattie Połowinka – przedstawiła się i zasalutowała żartobliwie. – Która z was to ta słynna dzikuska?
– Nie nazywaj jej tak – warknął nastolatek z olbrzymim tętniącym czyrakiem na szyi. – To obraźliwe.
– No dobrze. Nieskontaktowana.
– To też już nie pasuje – oznajmił Pieskapysk. – Musiała się szybko uczyć.
Dziewczyna-guziec zachrumkała z rozbawieniem.
– Chyba niezbyt szybko. Wystarczy na nią spojrzeć! – zauważyła.
Noor mocno zaciskała zęby, maszerując z determinacją.
– Te dziwne osoby to Niedotykalni – wyjaśnił Pieskapysk. Przez chwilę szedł tyłem, niczym przewodnik wycieczki. – Tacy, których nie chce żaden inny klan.
– Jesteśmy zbyt osobliwi, żeby uchodzić za zwyczajniaków – podkreśliła Hattie.
– Najohydniejsi, najkoszmarniejsi i najobrzydliwsi spośród wszystkich osobliwców! – oświadczył dumnie chłopak z czyrakiem.
– Moim zdaniem nie jesteście obrzydliwi – odezwała się Bronwyn.
– Odwołaj to! – oburzyła się dziewczyna-guziec.
Pieskapysk zawirował niczym tancerz i wśliznął się przez otwarte drzwi.
– A to nasze najświętsze sanktuarium – oświadczył. – No, w każdym razie drzwi wejściowe.
Weszliśmy za nim, po czym oboje z Noor stanęliśmy jak wryci. Środek pomieszczenia zajmował stół operacyjny, a na ścianie w głębi zainstalowano dwanaście małych drzwiczek od zamrażarek. To był nie tylko ślepy zaułek, lecz również szpitalna kostnica.
– Wszystko w porządku – powiedziała Bronwyn do Noor łagodnym, ale stanowczym tonem. – To nas nie zabije.
– Za cholerę! – Noor cofnęła się o krok. – Mowy nie ma, żebym schowała się w czymś takim.
– To nie kryjówka – odezwał się Hugh. – Tamtędy się podróżuje.
– Jej się to nie podoba – zauważyła dziewczyna-guziec. – Boi się!
Niedotykalni tłoczyli się w drzwiach za nami.
Noor zdążyła już wyjść z pomieszczenia i skierować się do otwartych drzwi po przeciwnej stronie korytarza. To było jedyne rozwiązanie, jeśli nie chciała zawrócić tam, skąd przybyliśmy.
Bronwyn i Hugh ruszyli za nią, ale stanąłem im na drodze.
– Ja z nią porozmawiam – oznajmiłem.
Wpełznięcie do zamrażarki w kostnicy było trudne dla każdego: osobliwca czy zwyczajniaka, a co dopiero dla kogoś zupełnie nowego w tym świecie. Sam nie byłem szczególnie zachwycony tą perspektywą.
Pobiegłem na drugą stronę korytarza, żeby dołączyć do Noor w innym pomieszczeniu. Stało tam puste łóżko polowe z metalu, na które padały promienie słońca zza zakratowanego okna. W kątach walały się porzucone przedmioty osobiste, zapewne własność ludzi, którzy żyli i umarli w tym zakładzie. Walizki. Buty.
Zdenerwowana Noor spoglądała raz w lewo, raz w prawo.
– Przysięgłabym, że widziałam tu drzwi – oznajmiła. – Kiedy przebiegaliśmy obok...
– Nie ma innego wyjścia – zapewniłem ją.
Nagle to zobaczyłem i poczułem ucisk w żołądku.
– O to ci chodzi?
Odwróciła się, a kiedy dotarło do niej, co to takiego, pomyślałem, że zaraz się rozpłacze. To była część muralu. Trompe l’oeil. Namalowane drzwi.
Wtedy usłyszeliśmy brzęk strun pianina – pierwszy, drugi i trzeci. Bandziory Leo przecisnęły się na drugą stronę.
– Mamy wybór – powiedziałem. – Możemy albo...
Noor nie słuchała. Skupiła uwagę na zakratowanym oknie i na promieniach słońca, które przez nie wpadały.
Zacząłem ponownie:
– Możemy albo zostać tutaj i czekać, aż na pewno nas znajdą...
Przesunęła obie ręce w powietrzu, ale udało jej się jedynie zadrapać jasność palcami i pozostawić ciemne smugi, które szybko ponownie zapełniły się światłem. Wiedziałem, co się dzieje. Pewne osobliwe zdolności funkcjonowały jak mięśnie, co oznaczało, że mogły się nadwerężyć lub wyczerpać. Inne nie sprawdzały się pod presją.
Noor odwróciła się do mnie.
– Albo mogę ci zaufać – dopowiedziała.
– Tak. – W myślach próbowałem ją skłonić, żeby do mnie podeszła. – Mnie i tej gromadzie dziwaków.
Sługusy Leo przemierzały korytarz, zaglądając do pomieszczeń i szarpiąc zamknięte na klucz drzwi.
– To jakiś absurd. – Pokręciła głową, po czym spojrzała mi w oczy i zobaczyłem, że się uspokaja. – Nie powinnam ci ufać, ale ufam.
Zaakceptowała już tyle absurdów. Co oznaczał jeden drobny absurd więcej, skoro mógł nas ocalić?
Wyraźnie spanikowani Bronwyn i Hugh czekali przy drzwiach.
– Gotowi? – spytał Hugh.
– Oby. – Pieskapysk pochylił się ku nam. – Tak na marginesie, jeśli mamy załatwić któregoś z nich, to będzie kosztowało tysiaka.
– Albo panna Poubelle wyczyści im pamięć za dwa – odezwał się chłopak z pulsującym czyrakiem.
Gangsterzy zauważyli, jak biegniemy przez korytarz. Nie odwróciłem się, ale dotarły do mnie ich krzyki i stukot kroków. Niedotykalni zniknęli – najwyraźniej nie chcieli zadzierać z ludźmi Leo ani robić sobie z nich wrogów, jeśli nie musieli.
W kostnicy jedna z niższych zamrażarek była teraz otwarta i stał przy niej Hugh. Gdy zauważył, że się zbliżamy, krzyknął do nas, pomachał i wskoczył do środka.
Podbiegliśmy do otwartej zamrażarki, żeby do niej zajrzeć. To nie było tylko miejsce do przechowywania trupów. Wąski tunel zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Głos Hugh odbijał się echem gdzieś z głębi i szybko zanikał.
– Heeeeeej!
Zaczekałem, aż Noor wejdzie pierwsza.
– To głupie jestem głupia to jest głupie głupie – powtarzała.
W końcu jednak wzięła głęboki oddech, uspokoiła się i wgramoliła do zamrażarki głową naprzód. Częściowo jej się udało, ale potem trochę utknęła, więc złapałem ją za stopy i popchnąłem. Po chwili Noor zniknęła, pochłonięta przez małą przestrzeń w ścianie kostnicy.
Następna była Bronwyn, bo nalegałem, i w końcu przyszła moja kolej. Było mi trudniej wspiąć się do zamrażarki, niż powinno – koniec końców to przecież ja przekonałem do tego Noor. Wspinanie się na tacę do przechowywania zwłok wydawało mi się tak nienaturalne, że zdołałem się przemóc dopiero po kilku sekundach intensywnego wysiłku intelektualnego. Mój racjonalny umysł rozumiał, że okropne ciemne tunele są doskonałymi wejściami do pętli, lecz mimo to z trudem pokonałem naturalne odruchy. Instynkt podpowiadał mi: „nie, nie, nie, zjedzą cię zombiaki, nieeee”. Krzyki nadbiegających wściekłych mężczyzn bardzo mi pomogły w podjęciu decyzji. Jak najszybciej wpełzłem do środka – zanim mnie dopadli.
Czyjaś dłoń chwyciła mnie za stopę, ale oswobodziłem się celnym kopniakiem. Usłyszałem odgłosy szamotaniny, a potem głuchy łoskot i krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem, że jeden z bandziorów pada na podłogę, a dziewczyna-guziec stoi za nim z drągiem w dłoni.
Gdzieś przed sobą słyszałem Noor, która posapywała, czołgając się na łokciach coraz głębiej w ciemność. Przesunąłem się naprzód i bez wysiłku ześliznąłem. Tunel był czymś nasmarowany i kierował się lekko w dół, więc po kilku metrach poczułem, że zsuwam się siłą rozpędu. Wyobraziłem sobie, że tak się czuje dziecko podczas porodu, tyle że ja poruszałem się prędzej i trwało to znacznie dłużej. Potem dobiegł mnie wrzask Noor. Moc podobna do grawitacji przeciągała mnie przez niewidzialną przeszkodę. Nie była to ludzka, lecz bezcielesna siła, która zawładnęła moim ciałem. Krew szybciej krążyła w żyłach i coś ściskało mnie w żołądku. Dobrze znałem to uczucie.
Pokonywaliśmy pętlę.