Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja Osobliwego domu pani Peregrine, który zachwycił nie tylko nastoletnich czytelników.
Akcja powieści rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończyła się poprzednia. Jest rok 1940. Jacob i jego nowi przyjaciele opuszczają wyspę, na której znajdował się dom pani Peregrine i udają się do Londynu. W czasie podróży czekają ich liczne niespodzianki i przygody.
Hollow city to niepowtarzalna, magiczna powieść, która przenosi czytelników w świat wyobraźni, telepatii, pętli czasowych, zmiennokształtnych i niesamowitych zwierząt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Wiosłowaliśmy przez przystań, mijając rozkołysane łodzie o pordzewiałych burtach i gromady milczących morskich ptaków, które przycupnęły na obrośniętych pąklami szczątkach zatopionych doków. Mijani rybacy zamierali z opuszczonymi sieciami i patrzyli na nas niepewni, czy jesteśmy prawdziwi, czy tylko wyobrazili sobie paradę wodnych duchów bądź istot, które wkrótce zmienią się w duchy. W trzech małych rozkołysanych łódkach płynęło dziesięcioro milczących dzieci z jednym ptakiem, wiosłując z determinacją ku otwartemu morzu. Jedyna bezpieczna przystań na przestrzeni wielu kilometrów pozostawała w tyle, skalista i magiczna w złocistobłękitnym świetle poranka. Nasz cel — pobrużdżone wybrzeże Walii — ledwie majaczył przed nami niczym atramentowa smuga rozmazana daleko na horyzoncie.
Przepłynęliśmy nieopodal starej, pogrążonej w ciszy latarni morskiej, która zaledwie ostatniej nocy stała się areną dramatycznych zdarzeń. Właśnie tam, pośród eksplodujących bomb, omal nie dosięgła nas śmierć przez utonięcie albo od kul. To tam sięgnąłem po broń, pociągnąłem za spust i zabiłem człowieka. Nadal to do mnie nie docierało. Straciliśmy panią Peregrine, po czym udało się nam ją wyrwać ze stalowych szczęk okrętu podwodnego — jednak była poszkodowana i wymagała pomocy, której nie potrafiliśmy jej udzielić. Teraz przysiadła na rufie naszej łódki i obserwowała, jak oddala się azyl, który sama stworzyła; jak traci go z każdym ruchem wiosła.
Po ominięciu falochronu w końcu wpłynęliśmy na wielką pustkę. Szklista tafla wody na przystani ustąpiła pola drobnym falom, które tłukły o burty. Wysoko nad nami rozległ się warkot samolotu w chmurach. Przestałem wiosłować i wyciągnąłem szyję, zaabsorbowany wizją naszej małej flotylli widzianej z przestworzy — wizją świata, który wybrałem, i wszystkiego, co w nim było moje, wizją naszych cennych osobliwych istnień, zgromadzonych w trzech łupinach dryfujących po bezkresnym, wiecznie czujnym morskim oku.
Litości.
Nasze łodzie ślizgały się z łatwością po falach, dziób w dziób, a sprzyjający prąd niósł nas ku wybrzeżu. Wiosłowaliśmy na zmianę, przekazując sobie wiosła, aby zapobiec wyczerpaniu. Czułem się tak silny, że przez niemal godzinę odmawiałem zejścia ze stanowiska. Zatraciłem się w rytmie uderzeń, moje ramiona kreśliły długie elipsy w powietrzu, jakby przyciągały ku mnie coś, co się opierało. Hugh zajmował miejsce przy wiosłach naprzeciwko mnie, a za nim, na dziobie, siedziała Emma, z twarzą częściowo zasłoniętą rondem kapelusza przeciwsłonecznego. Pochylona nad mapą rozpostartą na kolanach, co jakiś czas podnosiła wzrok, aby się rozejrzeć. Jej widok w słońcu dodawał mi energii, której obecności nawet nie podejrzewałem.
Czułem, że mógłbym tak wiosłować do końca świata, lecz w pewnej chwili Horace krzykiem spytał z drugiej łodzi, jak daleko jeszcze do lądu. Emma zerknęła w kierunku wyspy, potem ponownie popatrzyła na mapę i zmierzyła dystans rozpostartymi palcami.
— Siedem kilometrów? — powiedziała bez przekonania.
Millard, również płynący naszą łodzią, wymamrotał jej coś do ucha. Zmarszczyła brwi, odwróciła mapę bokiem i znowu zmarszczyła brwi.
— Chciałam powiedzieć: osiem i pół — poprawiła się.
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, od razu lekko podupadliśmy na duchu.
Osiem i pół kilometra. Taka podróż potrwałaby godzinę promem, który kilka tygodni temu przywiózł mnie, z żołądkiem podchodzącym do gardła, na Cairnholm. Tę odległość z łatwością mogłaby pokonać każda łódź motorowa, bez względu na rozmiar. Była to trasa o półtora kilometra krótsza od tej, którą czasem w weekendy przebiegali moi pozbawieni formy wujkowie na biegach dobroczynnych, i jedynie o parę dłuższa od tej, którą mama wiosłowała na ergometrze w jej luksusowej siłowni. Tyle tylko, że prom łączący wyspę z lądem miał zostać uruchomiony dopiero za trzydzieści lat, a ergometry wioślarskie nie były załadowane pasażerami i bagażem; nie wymagały też nieustannego korygowania kursu. Na domiar złego przemierzaliśmy zdradliwe wody, w których często tonęły statki. Było to osiem i pół kilometra kapryśnego, zmiennego morza usłanego zieleniejącymi wrakami oraz kośćmi marynarzy. Poza tym gdzieś w bezdennej ciemności czaili się nasi wrogowie.
Ci z nas, którzy przejmowali się takimi sprawami, zakładali, że upiory są nieopodal i czekają gdzieś pod nami, w niemieckim okręcie podwodnym. Nawet jeśli jeszcze nie odkryły, że uciekliśmy z wyspy, to i tak wkrótce musiały się o tym dowiedzieć. Nie posuwałyby się aż do takich skrajności, jak porwanie pani Peregrine, żeby dać za wygraną po jednej nieudanej próbie. Okręty wojenne, które niczym krocionogi sunęły powoli w oddali, oraz czuwające w przestworzach angielskie samoloty były zbyt groźne, aby okręt podwodny wynurzył się w świetle dnia. Nocą jednak mogliśmy stać się łatwym łupem. Dogoniliby nas, zabrali panią Peregrine, a łódki zatopili. Dlatego wiosłowaliśmy w nadziei, że dotrzemy do lądu przed zapadnięciem zmroku.
Wiosłowaliśmy, aż rozbolały nas ręce i zdrętwiały nam ramiona. Wiosłowaliśmy, aż ustała poranna bryza, słońce zaczęło palić jak przez szkło powiększające, a pot przemoczył nam kołnierze. Dotarło do mnie, że nikomu nie przyszło do głowy, aby zabrać słodką wodę, a w roku 1940 ochrona przed słońcem polegała na chowaniu się w cieniu. Wiosłowaliśmy, aż zaczęła nam złazić skóra z wnętrza dłoni i byliśmy pewni, że już nie zdołamy wykonać następnego ruchu — a jednak się udawało, i jeszcze raz, i kolejny.
— Cały się zgrzałeś — zauważyła Emma. — Lepiej zmienię cię przy wiosłach, zanim zupełnie spłyniesz potem.
Jej głos wyrwał mnie z odrętwienia. Z wdzięcznością skinąłem głową i zamieniłem się z nią miejscami, ale dwadzieścia minut później poprosiłem, żeby znowu pozwoliła mi wiosłować, bo przejąłem się myślami, które atakowały mnie podczas odpoczynku. Wyobrażałem sobie, jak ojciec się budzi i zauważa moją nieobecność w wynajętym pokoju na Cairnholm, po czym znajduje zaskakujący list Emmy i wpada w panikę. Przelatywały mi przed oczami wspomnienia okropności, których niedawno byłem świadkiem: potwór próbuje mnie pożreć, mój były psychiatra spada w przepaść, a pochowany w lodowej trumnie człowiek, na moment wyrwany z tamtego świata, połową gardła chrypi mi do ucha. Dlatego wiosłowałem mimo wyczerpania, dłoni otartych do żywego mięsa i wrażenia, że już nigdy nie zdołam się wyprostować. Próbowałem o niczym nie myśleć, a ciężkie jak z ołowiu wiosła były dla mnie zarazem wyrokiem dożywocia i tratwą ratunkową.
Na pozór niezmordowana Bronwyn wiosłowała w jednej z łodzi zupełnie sama. Olive siedziała naprzeciwko, ale niewielki był z niej pożytek. Drobna dziewczynka nie radziła sobie z wiosłami i przy każdym pociągnięciu unosiła się w powietrzu, gdzie zbłąkany podmuch wiatru mógł ją porwać niczym latawiec. Dlatego Olive wznosiła zagrzewające okrzyki, a Bronwyn pracowała za dwoje — a może nawet za troje lub czworo, biorąc pod uwagę wszystkie walizki i skrzynie obciążające łódź, zapełnione odzieżą, żywnością, mapami, książkami i całym mnóstwem mniej praktycznych rzeczy, takich jak kilka słoików marynowanych gadzich serc, chlupoczących w marynarskim worku Enocha, czy też oderwana siłą wybuchu klamka do drzwi wejściowych domu pani Peregrine. Tę pamiątkę znalazł w trawie Hugh, kiedy szliśmy do łódek, i uznał, że nie może bez niej żyć. Nie brakowało też pokaźnej poduszki, którą Horace uratował z płonących ruin domu — oznajmił, że przynosi mu szczęście i nic poza nią nie trzyma jego paraliżujących koszmarów na dystans.
Inne przedmioty były tak cenne, że dzieci nie rozstawały się z nimi nawet podczas wiosłowania. Fiona trzymała między kolanami doniczkę z pełną dżdżownic ziemią ogrodową. Millard pomazał twarz w paski garścią pyłu ceglanego po wybuchu bomby — ten dziwny gest sprawiał wrażenie elementu żałobnego rytuału. I choć to, co zachowali i z czym nie chcieli się rozstać, było zagadkowe, współczułem dzieciom, gdyż tylko tyle zostało im po ich domu. Wiedziały, że go utraciły, co jednak nie znaczyło, że wiedzą, jak pogodzić się z jego brakiem.
Po trzech godzinach wiosłowania jak galernicy oddaliliśmy się od wyspy tak, że była obecnie rozmiaru otwartej dłoni. Nie wyglądała już jak groźna, otoczona urwiskami twierdza, którą po raz pierwszy ujrzałem kilka tygodni wcześniej. Teraz kojarzyła się z kruchym odpryskiem skalnym zagrożonym spłukaniem przez fale.
— Patrzcie! — krzyknął Enoch i wstał w łodzi płynącej obok nas. — Znika!
Nieziemska mgła spowiła wyspę, ukrywając ją przed naszym wzrokiem. Przestaliśmy wiosłować, aby popatrzeć, jak ląd rozpływa się w oddali.
— Pożegnajcie się z naszą wyspą. — Emma wstała i zdjęła duży kapelusz. — Być może już nigdy jej nie zobaczymy.
— Żegnaj, wyspo — odezwał się Hugh. — Byłaś dla nas dobra.
Horace puścił wiosło i pomachał.
— Do widzenia, domu. Będzie mi brakowało wszystkich twoich pokojów i ogrodu, ale najbardziej będę tęsknił za łóżkiem.
— Bywaj, pętlo. — Olive pociągnęła nosem. — Dziękujemy ci, że nas strzegłaś przez te wszystkie lata.
— Dobre lata — dodała Bronwyn. — Najlepsze, jakie znałam.
Ja też w milczeniu pożegnałem się z miejscem, które odmieniło mnie na zawsze. Wiedziałem, że ta wyspa, bardziej niż jakikolwiek grób, będzie przypominała mi dziadka i jego tajemnicę. On i Cairnholm byli nierozłącznie związani. Teraz, kiedy obojga zabrakło, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zdołam pojąć, co mi się przytrafiło — czym się stałem, w co zacząłem się zmieniać. Przybyłem na wyspę, aby rozwikłać zagadkę dziadka, a w trakcie odkryłem własną tajemnicę. Gdy obserwowałem oddalający się Cairnholm, czułem się, jakbym był świadkiem, że w ciemnych falach tonie jedyny pozostały do niej klucz.
Potem wyspa po prostu przepadła, pochłonięta przez górę mgły.
Rozpłynęła się, jakby nigdy nie istniała.
Wkrótce mgła nas dogoniła, co oznaczało, że przestaliśmy cokolwiek widzieć. Ląd zniknął, a pobladłe słońce przybrało białawą barwę. Zataczaliśmy koła w zawirowaniach prądu i w końcu zupełnie straciliśmy wyczucie kierunku. Wreszcie pozostało nam tylko dać za wygraną i odłożyć wiosła, aby czekać w ciszy i bezruchu, aż mgła się rozwieje. Chwilowo nie było sensu płynąć dalej.
— Wcale mi się to nie podoba — burknęła Bronwyn. — Jeśli będziemy czekać zbyt długo, zapadnie noc i trzeba sobie będzie radzić z czymś gorszym niż brzydka pogoda.
Pogoda najwyraźniej usłyszała te słowa i postanowiła utrzeć nam nosa, bo zrobiła się naprawdę okropna. Zaczął wiać silny wiatr i wystarczyła chwila, aby nasz świat zmienił się nie do poznania. Na morzu pojawiły się bałwany, rozpryskujące się o burty i zalewające wnętrze łódek, a zimna woda chłostała nam stopy. Potem nadciągnął deszcz, którego krople bombardowały skórę niczym maleńkie pociski, i wkrótce żywioł rzucał nami na wszystkie strony, jakbyśmy byli gumowymi zabawkami w wannie.
— Musimy się obrócić dziobami do fal! — krzyknęła Bronwyn, tnąc wodę wiosłami. — Jeśli uderzą od burty, na pewno się wywrócimy!
Większość z nas była jednak zbyt wyczerpana, aby wiosłować przy spokojnej wodzie, a co dopiero na wzburzonym morzu. Pozostali tak bardzo się przerazili, że nawet nie próbowali sięgać po wiosła. W takiej sytuacji tylko chwyciliśmy się nadburcia, aby ratować życie.
W pewnym momencie zaatakowała nas ściana wody. Unieśliśmy się na potężnej fali, łódki stanęły niemal w pionie. Emma przytuliła się do mnie kurczowo, a ja zacisnąłem dłonie na dulce; za naszymi plecami Hugh oburącz trzymał się siedzenia. Wjechaliśmy na grzbiet fali jak na kolejce górskiej i poczułem, jak opada mi żołądek. Kiedy gnaliśmy w dół po przeciwnej stronie fali, te przedmioty w naszej łodzi, które nie były przybite — mapa Emmy, torba Hugh, czerwona walizka na kółkach zabrana przeze mnie z Florydy — wyfrunęły nad nasze głowy i wpadły do wody.
Nie było czasu, aby się tym przejmować, bo z początku nawet nie widzieliśmy innych łodzi. Gdy udało się powrócić do poziomu, wbiliśmy wzrok w kipiel i wrzaskiem wzywaliśmy przyjaciół. Zapadła chwila upiornej ciszy, zanim usłyszeliśmy odpowiedź, a potem z mgły wyłoniła się łódka Enocha. Na pokładzie znajdował się komplet pasażerów i cała czwórka machała do nas rękami.
— Wszystko u was w porządku? — zawołałem.
— Tam! — odkrzyknęli. — Patrzcie tam!
Zorientowałem się, że wcale nie machają na powitanie, tylko wskazują coś, co pływało jakieś trzydzieści metrów dalej. Był to kadłub wywróconej łódki.
— To łódka Bronwyn i Olive! — odezwała się Emma.
Widzieliśmy tylko rude od rdzy dno. W pobliżu nie było ani śladu dziewcząt.
— Musimy podpłynąć bliżej! — zawołał Hugh.
Zapominając o wyczerpaniu, sięgnęliśmy po wiosła i skierowaliśmy się do wywróconej łódki, przez cały czas przyzywając zaginione.
Wiosłowaliśmy przez naręcza ubrań, które wystrzeliły z porozbijanych walizek, a każda wirująca w wodzie sukienka, którą mijaliśmy, kojarzyła się nam z tonącą dziewczyną. Serce mocno waliło mi w piersi i choć byłem przemoczony i drżący, ledwie czułem chłód. Spotkaliśmy się z łódką Enocha przy wywróconym kadłubie i wspólnie rozpoczęliśmy poszukiwania.
— Gdzie one są? — jęknął Horace. — Och, jeśli je straciliśmy…
— Pod spodem! — przerwała mu Emma i pokazała palcem dno łodzi. — Może tam utkwiły!
Wyciągnąłem jedno wiosło z dulki i postukałem nim o wywrócony kadłub.
— Jeśli tam jesteście, to wypłyńcie! — wrzasnąłem. — Wyłowimy was!
Przez jedną straszną chwilę nic się nie działo i poczułem, jak nadzieja na uratowanie dziewcząt znika. Potem jednak od spodu wywróconej łódki rozległo się pukanie, a następnie z drewna wystrzeliła pięść, przebijając dno na wylot i rozpryskując drzazgi. Zaskoczeni podskoczyliśmy.
— To Bronwyn! — krzyknęła Emma. — Żyją!
Po kilku dodatkowych uderzeniach Bronwyn wybiła w deskach otwór rozmiaru człowieka. Podsunąłem jej wiosło, które chwyciła, a potem z pomocą Hugh i Emmy przeciągnąłem ją przez niespokojną wodę. Wdrapała się na nasz pokład w chwili, gdy jej łódka zniknęła pod falami. Bronwyn była roztrzęsiona, spanikowana i strasznie się darła, choć brakowało jej tchu. Wołała Olive, której nie było z nią pod wywróconym kadłubem. Mała zaginęła.
— Olive… Trzeba znaleźć Olive — wychrypiała Bronwyn, gdy tylko wtoczyła się do naszej łódki, dygocąc i wykasłując morską wodę. Od razu jednak wstała i choć rzucało nami w górę i dół, wystawiła rękę przed siebie. — Tam! — wrzasnęła. — Widzicie?
Osłoniłem oczy przed kłującymi kroplami deszczu i wytężyłem wzrok, lecz dostrzegłem tylko fale i mgłę.
— Nic nie widzę!
— Jest tam! — upierała się Bronwyn. — Lina!
Wtedy zauważyłem to, co pokazywała. Nie chodziło jej o dziewczynkę, rozpaczliwie młócącą wodę rękami, lecz o fragment grubego sznura konopnego, który sterczał z wody, ledwie widoczny w panującym chaosie. Naprężona, brązowa lina wynurzała się z morza i znikała gdzieś wysoko w mgle. Wyglądało na to, że niewidoczna Olive jest przywiązana do drugiego końca.
Kiedy podpłynęliśmy do liny, Bronwyn pośpiesznie zabrała się do jej ściągania i już po chwili z mgły nad naszymi głowami wyłoniła się Olive, przepasana w pasie sznurem. W trakcie wywrotki łodzi zgubiła buty, lecz Bronwyn już wcześniej zdążyła przepasać ją liną przywiązaną do zarzuconej kotwicy. Gdyby nie to, dziewczynka z pewnością przepadłaby w przestworzach. Na szczęście Bronwyn jakimś cudem odnalazła te buty.
Olive zarzuciła Bronwyn ręce na szyję.
— Uratowałaś mnie, uratowałaś! — piała z radości.
Objęły się, a mnie ścisnęło w gardle.
— Jeszcze nie jesteśmy bezpieczni — oznajmiła Bronwyn. — Przed zmrokiem musimy dotrzeć do brzegu, bo jeśli nie, prawdziwe kłopoty dopiero nas czekają.
Sztorm nieco stracił na sile, a gwałtowny wiatr osłabł, lecz perspektywa ponownego wiosłowania, nawet przy idealnie spokojnym morzu, wydawała się teraz niewyobrażalna. Nie pokonaliśmy nawet połowy drogi do drugiego brzegu, a ja już byłem zupełnie wyczerpany. Ręce mi się trzęsły, ramiona miałem ciężkie jak kłody. Na domiar złego nieustanne kołysanie łódki w przód i w tył okropnie wpływało na mój żołądek — sądząc po zielonkawym odcieniu otaczających mnie twarzy, nie byłem w tym osamotniony.
— Odpoczniemy chwilę — odezwała się Emma, usiłując mówić krzepiącym tonem. — Odpoczniemy i zajmiemy się wybieraniem wody z łódek do czasu ustąpienia mgły…
— Taka mgła jak ta rządzi się własnymi prawami ─ mruknął Enoch. — Może trwać tygodniami bez przerwy. Za kilka godzin zrobi się ciemno, a wtedy pozostanie nam tylko nadzieja, że upiory nas nie znajdą. Będziemy całkiem bezbronni.
— I nie mamy wody — zauważył Hugh.
— Ani jedzenia — dodał Millard.
Olive uniosła ręce.
— A ja wiem, gdzie jest! — oświadczyła.
— Gdzie co jest? — zainteresowała się Emma.
— Ląd. Widziałam go, kiedy fruwałam na końcu liny. — Olive wyjaśniła, że uniosła się ponad poziom mgły i przez chwilę wyraźnie widziała ziemię.
— Dużo nam z tego przyjdzie — burknął Enoch. — Łódki zdążyły obrócić się kilka razy, odkąd cię ściągnęliśmy.
— No to puśćcie mnie z powrotem.
— Poważnie? — spytała ją Emma. — To niebezpieczne. A jeśli porwie cię wiatr albo pęknie lina?
Olive zrobiła zaciętą minę.
— Puśćcie mnie w górę — powtórzyła.
— Kiedy ona się uprze, to nie ma mocnych — powiedziała Emma. — Bronwyn, podaj linę.
— Nigdy w życiu nie znałam drugiej tak odważnej dziewczyny — oznajmiła Bronwyn i zabrała się do roboty.
Podniosła kotwicę i umieściła ją w łódce, dzięki czemu zyskaliśmy dodatkowy fragment sznura. Powiązaliśmy nim nasze pozostałe dwie łódki, aby zapobiec ich rozdzieleniu, i dopiero wtedy można było ponownie wypuścić Olive przez mgłę, ku niebu.
Zapadła chwila ciszy, kiedy wszyscy wpatrywaliśmy się w linę w chmurach, czekając z uniesionymi głowami na znak z nieba.
Dopiero Enoch przerwał milczenie.
— I jak tam? — zawołał zniecierpliwiony.
— Widzę! — dobiegła nas odpowiedź. Głos Olive był niczym cichy pisk wśród jednostajnego szumu fal. — Prosto przed nami!
— Mnie tam więcej nie trzeba! — powiedziała Bronwyn.
Gdy reszta z nas trzymała się za brzuchy i tkwiła bezczynnie na ławkach, ona wgramoliła się do pierwszej łódki, chwyciła wiosła i zabrała się do pracy, wsłuchana w słabiutki głos Olive, niewidzialnego, podniebnego aniołka.
— W lewo… bardziej w lewo… Nie tak bardzo!
I w ten sposób powoli zmierzaliśmy w kierunku lądu, nieustannie ścigani przez mgłę, której długie, szare macki kojarzyły się z upiornymi palcami zjawy, pragnącej ściągnąć nas z powrotem.
Zupełnie jakby również wyspa nie pozwalała nam odpłynąć.
Nasze powiązane łódki zazgrzytały i znieruchomiały na skalistej płyciźnie. Dobiliśmy do brzegu, gdy słońce nieśpiesznie gasło za szarymi połaciami chmur — do zmroku zostało najprawdopodobniej około godziny. Plaża była kamienistą mierzeją zapełnioną wodorostami widocznymi przy odpływie, ale mnie wydawała się cudowna, piękniejsza niż jakakolwiek szampańsko-biała plaża dla turystów w moim kraju. A zatem się udało. Nie miałem bladego pojęcia, co czują pozostali; większość z nich od zamieszkania w Cairnholm z rzadka ruszała się z wyspy. Teraz rozglądali się z oszołomieniem, zdumieni, że jeszcze żyją, jakby niezupełnie wiedzieli, co u licha począć z tym fantem.
Zwlekliśmy się z łódek, mając nogi jak z waty. Fiona wepchnęła do ust garść śliskich kamyków i przesunęła je po języku, jakby potrzebowała wszystkich pięciu zmysłów, aby się upewnić, że nie śni. Właśnie tak na początku czułem się w pętli pani Peregrine. Nigdy w życiu tak bardzo nie wierzyłem własnym oczom. Bronwyn jęknęła i opadła na ziemię, kompletnie wyczerpana. Wszyscy ją otoczyli, krzątali się wokół niej i obsypywali ją podziękowaniami za to, co zrobiła, ale sytuacja była niezręczna. Nasz dług wydawał się zbyt wielki, a słowo „dziękuję” było zbyt błahe. Bronwyn próbowała machać ręką, byśmy dali spokój, ale była tak wyczerpana, że ledwie udawało się jej unieść dłoń. Tymczasem Emma i chłopcy ściągnęli Olive z chmur.
— Jesteś autentycznie sina! — zawołała Emma, gdy Olive wyłoniła się z mgły.
Natychmiast rzuciła się do obejmowania dziewczynki. Olive była przemoczona i zmarznięta, z zimna szczękała zębami. Nie mieliśmy koców ani nawet skrawka suchego ubrania, którym moglibyśmy ją okryć, więc Emma rozgrzała ją swoimi dłońmi, które zawsze były gorące. Gdy Olive przestała dramatycznie dygotać, Emma wysłała Fionę i Horace’a na poszukiwanie drewna na brzegu, abyśmy mogli rozpalić ognisko. Czekając na ich powrót, zebraliśmy się przy łodziach, żeby sprawdzić, co nam zabrało morze. Wyniki podsumowania okazały się ponure — niemal wszystko, co ze sobą wzięliśmy, spoczywało teraz na dnie.
Pozostały nam ubrania, które mieliśmy na sobie, niewielka ilość jedzenia w rdzewiejących puszkach oraz należąca do Bronwyn skrzynia podróżna wielkości czołgu, niezniszczalna i najwyraźniej niezatapialna, a do tego tak absurdalnie ciężka, że tylko Bronwyn mogła ją samodzielnie podnieść. Odsunęliśmy metalowe zasuwy, aby poszukać w środku czegoś użytecznego, a jeszcze lepiej — jadalnego. Wewnątrz jednak znajdował się trzytomowy komplet opowiadań zatytułowany Zbiór baśni osobliwych, o kartkach nasiąkniętych morską wodą. Oprócz książek był tam jeszcze tylko elegancki dywanik łazienkowy z wyhaftowanymi literami ALP, które były inicjałami pani Peregrine.
— Och, dzięki Bogu! — powiedział Enoch z kamienną twarzą. — Ktoś pamiętał o dywaniku z łazienki. Jesteśmy uratowani.
Wszystko inne przepadło, łącznie z obiema naszymi mapami: zarówno małą, z której Emma korzystała podczas przeprawy, jak i ciężkim, oprawionym w skórę atlasem pętli, czyli najcenniejszą własnością Millarda, Mapą Dni. Gdy sobie uświadomił, co stracił, dostał nerwowej zadyszki.
— To był jeden z pięciu zachowanych egzemplarzy! — jęczał. — Rzecz o nieoszacowanej wartości! Nie wspominając o tym, że zawierała ona moje wieloletnie, osobiste notatki i adnotacje!
— Przynajmniej został nam Zbiór baśni osobliwych — odezwała się Claire, wyciskając morską wodę z jasnych loków. — Nie umiałabym zasnąć bez wysłuchania jednej z nich.
— Jaki pożytek z baśni, skoro nie mamy szansy znaleźć drogi? — spytał Millard.
Drogi dokąd? Dotarło do mnie, że gdy w pośpiechu opuszczaliśmy wyspę, dzieci mówiły wyłącznie o dotarciu na ląd. Nigdy nie dyskutowaliśmy o tym, co zrobimy na miejscu — zupełnie jakby perspektywa przetrwania podróży w maleńkich łódeczkach była tak niedosiężna i komicznie optymistyczna, że dalsze planowanie należało uznać za stratę czasu. Popatrzyłem na Emmę, licząc na pokrzepienie, tak jak to często mi się zdarzało, lecz ona tylko spoglądała ponuro na plażę. Usiany kamieniami piasek leżał u stóp niskich, porośniętych źdźbłami trawy wydm. W oddali zobaczyliśmy las — na oko nieprzeniknioną barierę zieleni, rozciągającą się bez końca w obie strony. Jeszcze przed utratą mapy Emma zamierzała podążyć w kierunku pewnego portowego miasta, ale po ataku sztormu naszym celem stało się wyłącznie dotarcie do suchej ziemi. Nie sposób było określić, jak bardzo zboczyliśmy z kursu. Nie dostrzegałem żadnych dróg, znaków ani nawet ścieżek. Otaczało nas pustkowie.
Naturalnie, wcale nie potrzebowaliśmy mapy, znaków ani niczego innego. Potrzebna nam była pani Peregrine — cała i zdrowa — która wiedziałaby, dokąd się udać i jak tam bezpiecznie dotrzeć. Ta, która teraz przycupnęła przed nami na kamieniu i wachlowała się, aby osuszyć pióra, była w tak kiepskim stanie, jak jej bezwładne skrzydło, zwisające i wykrzywione na kształt litery V. Wiedziałem, że dzieci cierpią, widząc ją w takim stanie. Powinna być ich opiekunką i obrończynią. Wcześniej uważały ją za królową swojego małego świata na wyspie, a teraz nie mogła mówić, nie mogła zapętlać czasu ani nawet latać. Spoglądając na nią, wzdrygały się i odwracały wzrok.
Pani Peregrine wpatrywała się w kamiennoszare morze, a jej oczy były srogie, czarne i niewypowiedzianie smutne.
Zupełnie jakby mówiły: „Sprawiłam wam zawód”.
Gdy Horace i Fiona lawirowali ku nam przez skalistą plażę, wiatr rozwiewał nieokiełznane, podobne do chmury burzowej włosy Fiony, a Horace podskakiwał z dłońmi przyciśniętymi do boków cylindra. Jakimś cudem utrzymał go na głowie przez całą podróż przez morze, ale teraz był wgnieciony z jednej strony jak zgięty tłumik. Mimo to Horace nie zamierzał z niego rezygnować. Jak twierdził, była to jedyna rzecz, która pasowała do jego ubłoconego, przemokniętego i szytego na miarę garnituru.
Wrócili z pustymi rękami.
— Nigdzie nie ma drewna! — oznajmił Horace, gdy tylko podeszli bliżej.
— A szukaliście w lesie? — spytała Emma, pokazując ciemną linię drzew za wydmami.
— Tam jest zbyt strasznie — odparł Horace. — Słyszeliśmy sowę.
— Od kiedy boisz się ptaków?
Horace wzruszył ramionami i skierował oczy ku ziemi. Oprzytomniał, dopiero kiedy Fiona trąciła go łokciem.
— Ale znaleźliśmy coś innego — powiedział.
— Kryjówkę? — zapytała Emma.
— Drogę? — zainteresował się Millard.
— Gęś do upieczenia na kolację? — chciała wiedzieć Claire.
— Nie — zaprzeczył Horace. — Balony.
Na chwilę zapadła pełna zdziwienia cisza.
— Jakie znowu balony? — spytała zdezorientowana Emma.
— Duże, na niebie. Z ludźmi w środku.
Emma spochmurniała.
— Pokaż.
Poszliśmy za nimi z powrotem tam, skąd przyszli, a za zakrętem na plaży wspięliśmy się na małe wzniesienie. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że przeoczyliśmy coś tak charakterystycznego jak balony na rozgrzane powietrze. Dopiero na szczycie wzgórza przekonałem się, że to nie są wielkie, kolorowe bańki o kształcie odwróconej łzy, jakie widuje się w kalendarzach ściennych i na plakatach motywacyjnych („Sięgnij nieba!”), ale dwa miniaturowe zeppeliny: czarne, wypełnione gazem jajka z podczepionymi klatkami, w których siedzieli piloci. Statki powietrzne były małe i frunęły nisko, kreśląc leniwe zygzaki, a szum fal maskował dyskretny warkot śmigieł. Emma zapędziła nas do wysokiej trawy i ukryliśmy się w niej tak, żeby nie było nas widać.
— To łowcy okrętów podwodnych — oznajmił Enoch, odpowiadając na pytanie, którego nikt nie zdążył zadać.
Millard mógł sobie być autorytetem w dziedzinie map i książek, ale Enoch zaliczał się do grona specjalistów od ogólnie pojętej wojskowości.
— Wrogie łodzie podwodne najlepiej jest wyszukiwać z powietrza — dodał.
— Zatem dlaczego latają tak blisko ziemi? — spytałem. — Czemu nie wypuściły się głębiej w morze?
— Tego nie wiem.
— Nie sądzicie, że mogą szukać… nas? — podsunął Horace.
— Chyba nie chcesz powiedzieć, że to upiory? — mruknął Hugh. — Nie bądź niemądry. Upiory trzymają z Niemcami. Są na pokładzie niemieckiego okrętu podwodnego.
— Upiory są gotowe sprzymierzyć się z każdym, kto akurat jest im do czegoś potrzebny — zauważył Millard. — Nie ma powodu myśleć, że nie przeniknęły organizacji po obu stronach frontu.
Nie mogłem oderwać wzroku od dziwnych, podniebnych konstrukcji. Wyglądały nienaturalnie, niczym rozdęte mechaniczne owady z naroślami w formie jaj.
— Nie podoba mi się, jak latają — powiedział Enoch, wytężając bystre oczy i rozmyślając intensywnie. — Przeszukują wybrzeże, a nie morze.
— A czego szukają? — spytała Bronwyn.
Odpowiedź była tak oczywista i przerażająca, że nikt nie chciał powiedzieć tego na głos.
Szukały nas.
Tkwiliśmy wszyscy razem w trawie i czułem, jak Emma spręża się do biegu.
— Ruszaj na mój znak — syknęła. — Najpierw ukryjemy łódki, potem sami się schowamy.
Zaczekaliśmy, aż sterowce się odwrócą, i wtedy wypadliśmy z trawy, modląc się, aby nikt nas nie dostrzegł z tej odległości. Podczas biegu miałem nadzieję, że mgła prześladująca nas na morzu nadciągnie na ląd i zdołamy się w niej ukryć. Uświadomiłem sobie, że najprawdopodobniej nas ocaliła, bo gdyby nie kłęby pary wodnej, piloci dostrzegliby nas wiele godzin wcześniej, kiedy jeszcze byliśmy w łódkach. Wówczas nie mielibyśmy dokąd uciec. Można więc powiedzieć, że była to ostatnia przysługa, którą oddała wyspa, aby ocalić swoje osobliwe dzieci.
Przeciągnęliśmy łódki przez plażę w kierunku morskiej groty, do której prowadziła czarna szczelina w skalistym wzgórzu. Bronwyn zupełnie opadła z sił i ledwie szła, a co dopiero mówić o dźwiganiu łódek, więc wszyscy musieliśmy się wytężać i napierać na kadłuby, które co rusz utykały dziobami w mokrym piasku. Gdy udało się nam dotrzeć do połowy plaży, pani Peregrine krzyknęła ostrzegawczo, a po chwili zza wydm wynurzyły się dwa sterowce i poszybowały w naszą stronę. Czując gwałtowny przypływ adrenaliny, w biegu ciągnęliśmy łódki do jaskini z taką łatwością, jakby jechały po szynach. W tym czasie pani Peregrine podskakiwała nieporadnie obok nas, a jej złamane skrzydło wlokło się po piasku.
Gdy w końcu zniknęliśmy z pola widzenia pilotów sterowców, rzuciliśmy łódki, żeby opaść na ich odwrócone dna i odpocząć. Świst naszych oddechów odbijał się echem od mokrych ścian wilgotnej jaskini.
— Proszę, proszę, oby nas nie zauważyli — modliła się głośno Emma.
— Do diabła, nasze ślady! — jęknął Millard.
Pośpiesznie ściągnął z siebie płaszcz i wygramolił się na zewnątrz, żeby zatrzeć koleiny pozostawione przez łódki. Z lotu ptaka takie tropy wyglądały zapewne jak strzałki wycelowane prosto w naszą kryjówkę. Nam pozostała wyłącznie obserwacja oddalających się odcisków stóp Millarda. Gdyby ktokolwiek zdecydował się za nim podążyć, niewątpliwie zostałby zauważony.
Wrócił po chwili, rozdygotany i cały w piasku. Na jego piersi widniała czerwona plama.
— Zbliżają się — wydyszał. — Zrobiłem, co się dało.
— Znowu krwawisz! — zaniepokoiła się Bronwyn. Poprzedniej nocy, podczas bijatyki w latarni morskiej, Millarda drasnęła kula, i choć niezwykle szybko wracał do zdrowia, jego stan nadal pozostawiał wiele do życzenia. — Co zrobiłeś z opatrunkiem?
— Wyrzuciłem. Był zawiązany w tak zawiły sposób, że nie mogłem go szybko usunąć. Niewidzialny człowiek zawsze musi być gotowy do błyskawicznego zrzucenia odzieży. W przeciwnym razie jego umiejętności na nic się nie zdadzą!
— Martwy niewidzialny człowiek tym bardziej na nic się nie zda, uparty mule — upomniała go Emma. — A teraz nie ruszaj się i nie zagryzaj języka. Zaboli.
Wcisnęła dwa palce jednej dłoni w spód drugiej, skupiła się, a gdy po chwili zabrała rękę, palce były rozgrzane do czerwoności.
Millard się wzdrygnął.
— Posłuchaj, Emma, wolę, żebyś tego…
Emma przycisnęła palce do jego rany, a Millard jęknął. Rozległ się syk i swąd przypiekanego mięsa, a w powietrzu pojawiła się smuga dymu. Po chwili krwawienie ustało.
— Zostanie blizna! — zaczął marudzić.
— Tak? I niby kto ją zobaczy?
Nadąsany Millard nie odpowiedział.
Warkot silników narastał, potęgowany przez kamienne ściany groty. Wyobraziłem sobie, jak piloci kołują nad jaskinią, wypatrując naszych śladów, i przygotowują atak. Emma oparła się o moje ramię. Maluchy pobiegły do Bronwyn, a ona je przytuliła, gdy wciskały twarze w jej kolana. Pomimo naszych osobliwych zdolności czuliśmy się zupełnie bezsilni. Mogliśmy tylko siedzieć skuleni, pociągając w tym chłodzie nosami, i mieć nadzieję, że wrogowie się oddalą.
W końcu odgłos silników zaczął cichnąć i znowu słyszeliśmy swoje głosy.
— Opowiedz nam coś, Wyn — wymamrotała Claire, nie odrywając twarzy od kolan Bronwyn. — Boję się. To wszystko wcale mi się nie podoba i wolałabym czegoś posłuchać.
— Tak, opowiedz — przyłączyła się Olive. — Historię ze Zbioru baśni. To moje ulubione.
Jako najbardziej matczyna spośród wszystkich osobliwców, Bronwyn była bliższa maluchom niż sama pani Peregrine. To właśnie Bronwyn kładła je spać wieczorami, to ona im czytała i całowała je w czoło. Jej mocne ręce wydawały się stworzone do przygarniania i tulenia najmłodszych, a szerokie ramiona do ich noszenia. Teraz jednak nie było czasu na opowieści — i to właśnie powiedziała dzieciakom.
— Och, na pewno jest! — wykrzyknął Enoch szyderczo. — Ale choć raz daruj sobie baśnie z tego zbioru i opowiedz nam historię o tym, jak wychowankowie pani Peregrine odnaleźli bezpieczną drogę bez mapy i bez jedzenia i nie zostali pożarci przez głucholce! Bardzo chętnie wysłucham, jak to się kończy.
— Gdyby tylko pani Peregrine mogła nam to powiedzieć… — Claire pociągnęła nosem. Wyplątała się z objęć Bronwyn i podeszła do ptaka, który obserwował nas, siedząc na kilu jednej z odwróconych łódek. — Co mamy robić, pani dyrektor? — spytała. — Niech się pani zamieni z powrotem w człowieka. Proszę się obudzić!
Pani Peregrine zagruchała i skrzydłem pogłaskała Claire po głowie. Po chwili podeszła do nich zapłakana Olive.
— Potrzebujemy pani! Zgubiliśmy się, grozi nam niebezpieczeństwo, jesteśmy głodni i już nie mamy domu ani przyjaciół, tylko siebie. Potrzebujemy pani!
Czarne oczy pani Peregrine zalśniły. Odwróciła dziób, dystansując się do dziewczynek.
Bronwyn przyklękła obok nich.
— Nie może się teraz odmienić, kochane — szepnęła. — Ale doprowadzimy ją do porządku, słowo.
— Jak? — chciała wiedzieć Olive.
Pytanie odbiło się echem od kamiennych ścian.
Emma wstała.
— Ja wam powiem, jak — oznajmiła, przyciągając uwagę wszystkich. — Niedługo wyruszymy. — Powiedziała to z takim przekonaniem, że przeszył mnie dreszcz. — Będziemy szli i szli, aż dotrzemy do jakiegoś miasta.
— A jeśli przez najbliższe pięćdziesiąt kilometrów nie trafimy na miasto? — zapytał Enoch.
— To przejdziemy pięćdziesiąt jeden kilometrów. Ale aż tak nie zboczyliśmy z kursu.
— A jeśli upiory dostrzegą nas z powietrza? — wtrącił Hugh.
— Nie ma mowy. Będziemy ostrożni.
— A jeśli czekają na nas w mieście? — zapytał Horace.
— Będziemy udawać zwykłych ludzi. Uda się.
— Nigdy nie byłem w tym dobry — zaśmiał się Millard.
— Ciebie w ogóle nikt nie zobaczy, Mill. Zostaniesz naszym zwiadowcą i dyskretnym dostawcą wszystkiego, co niezbędne.
— Jestem całkiem utalentowanym złodziejem — oznajmił nie bez dumy. — Uważam się za prawdziwego mistrza zręcznych palców.
— A potem? — mruknął Enoch kwaśno. — Może i będziemy mieli pełne brzuchy i ciepły nocleg, ale dalej pozostaniemy na widoku, odsłonięci, bezbronni i bez pętli… A pani Peregrine jest nadal…
— Znajdziemy pętlę — zapewniła go Emma. — Wszędzie są znaki i punkty orientacyjne dla tych, którzy wiedzą, czego szukać. A jeśli nie, znajdziemy kogoś takiego jak my sami, podobnego osobliwca, który wskaże nam najbliższą pętlę. Na pewno będzie w niej ymbrynka, która udzieli pomocy pani Peregrine.
Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo o równie niezachwianej pewności siebie. Wszystko o tym świadczyło: sposób, w jaki Emma chodziła, wysoko uniesiona głowa, stanowcza mina, gdy podjęła decyzję, kończenie każdego zdania definitywną kropką, a nie pytajnikiem. To było zaraźliwe i bardzo mi się podobało. Musiałem przezwyciężyć nagłe pragnienie, by pocałować Emmę, tutaj, przy wszystkich.
Hugh odkaszlnął, a pszczoły, które wyfrunęły mu z ust, uformowały w powietrzu znak zapytania.
— Jak możesz być tak cholernie pewna siebie? — zapytał.
— Bo jestem, i tyle. — Zamachała rękami, jakby to było oczywiste.
— To porywająca przemowa — oświadczył Millard. — Szkoda, że muszę ją zepsuć, ale o ile nam wiadomo, pani Peregrine jest obecnie jedyną ymbrynką na wolności. Przypomnij sobie, co mówiła panna Avocet: już od wielu tygodni upiory wdzierają się do pętli i porywają ymbrynki. To oznacza, że nawet jeśli znajdziemy pętlę, nie będziemy wiedzieli, czy przebywa w niej ymbrynka, czy raczej nasi wrogowie. Nie możemy ot tak pukać do drzwi w nadziei, że nie zastaniemy za nimi upiorów.
— Albo wygłodniałych głucholców w pobliżu — dodał Enoch.
— Nie musimy zadowalać się nadzieją. — Emma uśmiechnęła się do mnie. — Jacob nam powie.
Zrobiło mi się zimno.
— Ja?
— Potrafisz z daleka wyczuć głucholca, prawda? — spytała Emma. — Nie tylko je widzisz.
— Kiedy są blisko, mam wrażenie, że zaraz puszczę pawia — przyznałem.
— Jak blisko muszą się znajdować? — spytał Millard. — Bo jeśli tylko kilka metrów dalej, to i tak będziemy w zasięgu ich macek. Musiałbyś je wyczuć ze znacznie większej odległości.
— Jeszcze nie było okazji, żebym to sprawdził — odparłem. — To wszystko jest dla mnie nowe.
Dotąd miałem do czynienia wyłącznie z głucholcem doktora Golana, Malthusem, stworzeniem, które zamordowało mojego dziadka i niemal utopiło mnie w bagnie na Cairnholm. Jak daleko się znajdował, kiedy po raz pierwszy wyczułem jego obecność? Kiedy czaił się w pobliżu mojego domu w Englewood? Teraz to niemożliwe do stwierdzenia.
— Niezależnie od wszystkiego możesz rozwinąć swój talent — dodał Millard. — Osobliwości przypominają nieco mięśnie: im więcej ćwiczysz, tym jesteś sprawniejszy.
— To jakieś szaleństwo! — oznajmił Enoch. — Naprawdę jesteście tak zdesperowani, że stawiacie wyłącznie na niego? Przecież to tylko chłopak, zwyczajny, normalny mięczak, który nic nie wie o naszym świecie!
— Nie jest zwyczajny. — Emma skrzywiła się, jakby to było straszliwe wyzwisko. — Jest jednym z nas!
— Dupa jasiu! — wrzasnął Enoch. — Nie jest moim bratem tylko dlatego, że ma kroplę osobliwej krwi w żyłach, a już na pewno nie jest moim obrońcą! Nie wiemy, co potrafi. Pewnie uznałby, że ma wzdęcie, gdyby kilkadziesiąt metrów dalej pojawił się głucholec!
— Zabił jednego, prawda? — przypomniała mu Bronwyn. — Wbił mu w ślepia nożyce do strzyżenia owiec. Kiedy ostatni raz słyszałeś, żeby tak młody osobliwiec zrobił coś podobnego?
— Nigdy od czasów Abe’a — powiedział Hugh.
Na wzmiankę o moim dziadku zapadła pełna szacunku cisza.
— Podobno kiedyś zabił jednego gołymi rękami — odezwała się Bronwyn.
— Podobno zabił jednego drutem do robótek i sznurkiem — mruknął Horace. — Właściwie to o tym śniłem, więc na pewno tak zrobił.
— Połowa tych historyjek to stek bzdur, z każdym mijającym rokiem coraz bardziej odległy od prawdy — oświadczył Enoch. — Abraham Portman, którego znałem, palcem nie kiwnął, żeby nam pomóc.
— To był wspaniały osobliwiec! — westchnęła Bronwyn. — Dzielnie walczył i zabił dla nas hordy głucholców.
— A potem uciekł i zostawił nas, żebyśmy ukrywali się w tym domu jak uchodźcy, a sam pętał się po Ameryce i udawał bohatera.
— Gadasz głupoty. — Emma zaczerwieniła się ze złości. — Chodzi o coś znacznie więcej.
Enoch wzruszył ramionami.
— Wszystko jedno — powiedział. — Cokolwiek sobie myślałaś o Abrahamie, ten chłopak nim nie jest.
W tym momencie nienawidziłem Enocha, a mimo to nie mogłem mieć do niego pretensji, że we mnie powątpiewał. Dlaczego inni, pewni swoich rozwiniętych umiejętności, pokładali taką wiarę w moją zdolność — w coś, co dopiero zaczynałem rozumieć i o czym wiedziałem zaledwie od kilku dni? To, czyim byłem wnukiem, wydawało się nieistotne. Po prostu nie miałem pojęcia, co robić.
— Masz rację, nie jestem swoim dziadkiem, tylko smarkaczem z Florydy — odezwałem się. — Pewnie miałem szczęście, że udało mi się zabić tego głucholca.
— Nonsens — obruszyła się Emma. — Pewnego dnia będziesz równie doskonałym pogromcą głucholców, jak kiedyś Abe.
— Mam nadzieję, że ten dzień wkrótce nadejdzie — mruknął Hugh.
— To twoje przeznaczenie — dodał Horace.
Sposób, w jaki to powiedział, nasunął mi myśl, że wie coś, o czym ja nie mam pojęcia.
— A nawet jeśli nie, i tak mamy tylko ciebie. — Hugh klepnął mnie w plecy.
— Jeśli rzeczywiście tak jest, to niech Ptaszysko ma nas w swojej opiece — westchnął Enoch.
Kręciło mi się w głowie i miałem wrażenie, że załamię się pod ciężarem ich oczekiwań. Wstałem niepewnie, po czym ruszyłem w kierunku wyjścia z jaskini.
— Muszę odetchnąć świeżym powietrzem — powiedziałem, przepychając się obok Enocha.
— Jacob, czekaj! — krzyknęła Emma. — A balony?
Sterowce jednak odleciały dawno temu.
— Niech idzie — wymamrotał Enoch. — Może dopisze nam szczęście i popłynie z powrotem do Ameryki.
Wędrując brzegiem morza, próbowałem wyobrazić sobie siebie tak, jak mnie widzieli czy też chcieli mnie widzieć moi nowi przyjaciele — nie jako Jacoba, dzieciaka, który złamał kiedyś nogę w kostce podczas pogoni za autem lodziarza oraz który na żądanie taty niechętnie i bez powodzenia trzykrotnie usiłował dostać się do szkolnej amatorskiej drużyny biegaczy, ale jako Jacoba specjalistę od cieni, niebywałego interpretatora dziwnych przeczuć, jasnowidza i pogromcę najprawdziwszych potworów. Wszystko to mogło zadecydować o życiu i śmierci naszej wesołej kompanii osobliwców.
Jak zdołałbym kiedykolwiek dorównać osiągnięciom dziadka?
Wdrapałem się na usypisko skalne nad wodą i stałem tam w nadziei, że spokojny wiatr od morza osuszy moje wilgotne ubranie. W gasnącym świetle dnia obserwowałem morze — płótno przemieszczających się szarości, zlewających się ze sobą i pociemniałych. W oddali co jakiś czas błyskało światło latarni morskiej na Cairnholm, migającej na powitanie i na ostatnie pożegnanie.
Moje myśli odpłynęły i pogrążyłem się w śnie na jawie.
„Widzę mężczyznę. Jest w średnim wieku, ubrudzony guanem, powoli pełznie po ostrym jak nóż wierzchołku klifu. Nieuczesane, cienkie i mokre włosy opadają mu na twarz. Wiatr targa jego cienką kurtką jak żaglem. Zatrzymuje się, opada na łokcie i wsuwa je do dołków, które wykopał kilka tygodni wcześniej, kiedy przyszedł tutaj na rekonesans w poszukiwaniu gniazd rybitw i burzyków. Przystawia lornetkę do oczu, ale nie patrzy w górę, tylko nisko, pod gniazdami, na cienki półksiężyc plaży, gdzie przypływ znosi rzeczy na stertę: drewno pławne, wodorosty, fragmenty roztrzaskanych łodzi. A czasami, jak twierdzą miejscowi, trupy.
Ten człowiek to mój ojciec. Wypatruje czegoś, czego bardzo nie chce znaleźć.
Szuka zwłok syna”.
Poczułem, że ktoś dotyka mojego buta i wyrwany z półsnu otworzyłem oczy. Niemal zapadł zmrok. Uświadomiłem sobie, że siedzę na skałach, z kolanami podciągniętymi pod brodę, a Emma stoi na piasku poniżej. Wiatr rozwiewał jej włosy.
— Jak się czujesz? — zapytała.
To pytanie wymagałoby obliczeń matematycznych na poziomie uniwersyteckim i godzinnej dyskusji. Setki sprzecznych uczuć walczyło we mnie o palmę pierwszeństwa, a większość z nich sprowadzała się do tego, że jestem zmarznięty, zmęczony i niezbyt zainteresowany rozmową. Wobec tego powiedziałem tylko:
— W porządku, chciałem się osuszyć. — I na dowód załopotałem przodem przemoczonego swetra.
— Mogę ci w tym pomóc. — Wspięła się na skały i usiadła obok mnie. — Daj rękę.
Wyciągnąłem rękę, a Emma położyła ją sobie na kolanach. Następnie dotknęła ust dłońmi, pochyliła głowę ku mojemu przegubowi, wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze przez palce. Niezwykle kojące, choć niemal bolesne ciepło przeniknęło moje przedramię.
— Nie za mocno? — zapytała.
Napiąłem mięśnie, po czym przeszedł mnie dreszcz. Pokręciłem głową.
— To dobrze. — Dmuchnęła wyżej na moją rękę, a ja raz jeszcze poczułem pulsowanie przyjemnego ciepła. — Mam nadzieję, że nie przejmujesz się tym, co wygadywał Enoch — powiedziała między oddechami. — Reszta z nas w ciebie wierzy, Jacob. Enoch zachowuje się czasem jak stary sikor o pomarszczonym sercu, zwłaszcza gdy jest zazdrosny.
— Ale chyba ma rację — powiedziałem.
— Wcale tak nie uważasz, prawda?
— Nie mam pojęcia, co robię. Jak którekolwiek z was może na mnie polegać? — Nie byłem w stanie się przymknąć. — Nie jestem szczególnie osobliwy, może co najwyżej tylko odrobinę. Powiedzmy, w jednej czwartej osobliwy, a reszta z was to stuprocentowi osobliwcy.
— To nie działa w ten sposób — roześmiała się.
— Ale dziadek był znacznie bardziej osobliwy niż ja. Na pewno. Był taki silny…
— Nie, Jacob. — Zmrużyła oczy. — To niesamowite, ale pod wieloma względami jesteś dokładnie taki jak on. Jesteś też inny, naturalnie — łagodniejszy i milszy — ale po prostu mówisz jak Abe, kiedy się do nas przyłączył.
— Serio?
— Tak. On też był zagubiony. Nigdy wcześniej nie znał żadnego osobliwca. Nie rozumiał swojej siły ani tego, jak ona działa, ani do czego był zdolny. Szczerze mówiąc, my też nie. To, co potrafisz, to rzadkość, prawdziwa rzadkość. A twój dziadek zdołał się tego nauczyć.
— Jak? — zapytałem. — Gdzie?
— Podczas wojny. Należał do ściśle tajnej komórki osobliwców w brytyjskiej armii. Walczył jednocześnie z głucholcami i z Niemcami. Za to, co robili tamci osobliwcy, nie dostaje się medali, ale dla nas oni wszyscy byli bohaterami, a już szczególnie twój dziadek. Dzięki ich poświęceniu renegaci cofnęli się o dziesiątki lat, co ocaliło życie niezliczonym osobliwcom.
Pomyślałem, że mimo to nie zdołał ocalić własnych rodziców. To było zaskakująco tragiczne.
— Powiem ci coś jeszcze — ciągnęła Emma. — Jesteś tak samo osobliwy jak on i równie odważny.
— Jasne. Teraz chcesz tylko poprawić mi humor.
— Nie. — Popatrzyła mi prosto w oczy. — Wcale nie. Nauczysz się, Jacob. Pewnego dnia będziesz jeszcze lepszym pogromcą głucholców niż on.
— Tak, wszyscy to powtarzają. Skąd ta pewność?
— Czuję to całą sobą — odparła. — Myślę, że po prostu masz taki być. Tak jak miałeś przybyć do Cairnholm.
— Nie wierzę w takie rzeczy. Nie wierzę w przeznaczenie, gwiazdy i los.
— Nie mówiłam o przeznaczeniu.
— Ale „masz taki być” znaczy to samo — oświadczyłem. — Przeznaczenie jest dla ludzi w książkach o magicznych mieczach. Same bzdety. Zjawiłem się tutaj, bo dziesięć sekund przed śmiercią mój dziadek bredził o waszej wyspie i tyle. To był przypadek. Cieszę się, że tak się stało, niemniej dziadek majaczył. Równie dobrze mógłby wyrecytować całą listę zakupów.
— Ale tego nie zrobił — zauważyła.
Westchnąłem ze zniecierpliwieniem.
— A jeśli udamy się na poszukiwanie pętli i będziecie liczyli, że uratuję was przed potworami, a zamiast tego wszyscy przeze mnie zginiecie, to też będzie przeznaczenie?
Emma zmarszczyła brwi i odsunęła moją rękę.
— Nic nie mówiłam o przeznaczeniu — powtórzyła. — Po prostu wierzę, że ważnymi sprawami w życiu nie rządzi przypadek. Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Ty też zjawiłeś się tu nie bez przyczyny, na pewno nie po to, żeby przegrać i umrzeć.
Nie miałem serca do dalszej kłótni.
— W porządku — odparłem. — Nie sądzę, żebyś miała rację, ale chcę wierzyć, że masz.
Zrobiło mi się głupio, że wcześniej na nią naskoczyłem, ale marzłem, bałem się i byłem w nastroju do kłótni. Czasem czułem się lepiej, czasem gorzej, raz nachodziły mnie przerażające myśli, innym razem optymistyczne. Chwilowo stosunek przerażenia do optymizmu był przygnębiający, mniej więcej trzy do jednego. W momentach przerażenia czułem się tak, jakby wpasowano mnie w rolę, o którą się nie prosiłem, jakbym zgłosił się na ochotnika na front podczas wojny, której ogromu jeszcze nikt z nas nie znał. „Przeznaczenie” brzmiało niczym „powinność”, a gdyby przyszło mi trafić w środek bitwy z legionem przerażających potworów, sam musiałbym dokonać tego wyboru.
Inna rzecz, że w pewnym sensie wybór już został dokonany, kiedy zgodziłem się wypłynąć w nieznane z osobliwymi dziećmi. Po głębszym namyśle musiałem przyznać, że w gruncie rzeczy sam się o to prosiłem — w końcu od wczesnego dzieciństwa marzyły mi się takie przygody. Wtedy jeszcze wierzyłem w przeznaczenie każdą komórką swojego dziecięcego serca i z drżeniem w piersi chłonąłem niezwykłe historie dziadka. „Pewnego dnia też taki będę” — myślałem. To, co teraz odbierałem jako obowiązek, wtedy było nadzieją na to, że pewnego dnia ucieknę z małego miasteczka i będę wiódł niezwykłe życie, tak jak on; że pewnego dnia, jak dziadek Portman, dokonam czegoś istotnego. Powtarzał mi: „Będziesz wielkim człowiekiem, Yakobie. Bardzo wielkim człowiekiem”.
— Jak ty? — pytałem.
— Większym — odpowiadał.
Wierzyłem mu wtedy i nadal chciałem wierzyć. Im więcej jednak o nim wiedziałem, im dłuższy stawał się jego cień, tym bardziej wydawało mi się niemożliwe, żebym kiedykolwiek mógł mieć takie znaczenie jak dziadek. Sama próba dorównania mu byłaby samobójstwem. A kiedy wyobrażałem sobie, jak się staram, przychodziły mi do głowy myśli o moim ojcu — moim biednym ojcu, który wkrótce miał się pogrążyć w rozpaczy — i zanim udawało mi się wyrzucić je z głowy, zastanawiałem się, czy naprawdę wielki człowiek zrobiłby coś podobnego komuś, kto go kocha.
Przeszył mnie dreszcz.
— Zimno ci — zauważyła Emma. — Pozwól, że skończę, co zaczęłam.
Podniosła moją drugą rękę i pocałowała ją swoim oddechem na całej długości. Ledwie to wytrzymałem. Kiedy dotarła do ramienia, zamiast położyć moją rękę na moich kolanach, zarzuciła ją sobie na szyję. Podniosłem drugą rękę, żeby je złączyć, a wtedy Emma też mnie objęła. Nasze czoła się zetknęły.
— Mam nadzieję, że nie żałujesz swojego wyboru — powiedziała bardzo cicho. — Ogromnie się cieszę, że jesteś tu z nami. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś odszedł. Boję się, że nie byłoby ze mną dobrze.
Pomyślałem o powrocie. Przez chwilę naprawdę próbowałem sobie wyobrazić, jak by było, gdybym zdołał powiosłować jedną z łodzi z powrotem na wyspę i wrócić do domu.
Nie mogłem jednak tego zrobić. Przecież nie potrafiłem nawet sobie tego wyobrazić.
— Jak mógłbym? — wyszeptałem.
— Kiedy pani Peregrine znów będzie człowiekiem, będzie w stanie cię odesłać. Jeśli zechcesz.
Moje pytanie nie dotyczyło logistyki. Chciałem spytać po prostu: „Jak mógłbym cię opuścić?”. Te słowa pozostały jednak niewypowiedziane, nie przechodziły mi przez gardło. Dlatego zamiast cokolwiek mówić, pocałowałem Emmę.
Tym razem to ona wstrzymała oddech. Jej ręce uniosły się do moich policzków, lecz znieruchomiały tuż przed nimi. Czułem, jak od jej dłoni biją fale ciepła.
— Dotknij mnie — poprosiłem.
— Nie chcę cię poparzyć — powiedziała.
Nagły deszcz iskier w mojej piersi zdawał się jednak krzyczeć, że mam to w nosie. Chwyciłem ją za rękę i przesunąłem jej palcami po swoim policzku. Oboje jęknęliśmy. Było mi gorąco, ale nie odsunąłem się ze strachu, że Emma przestanie mnie dotykać. Potem nasze usta się spotkały i znów się całowaliśmy, a jej niesamowite ciepło przeniknęło mnie na wskroś.
Zamknąłem oczy, a świat odpłynął.
Jeśli było mi zimno w nocnej mgle, to tego nie czułem. Jeśli morze szumiało mi w uszach, to go nie słyszałem. Jeśli skała, na której siedziałem, była ostra i chropowata, to tego nie zauważyłem. Wszystko poza nami było nieistotne.
Potem nagle w ciemności rozległ się potężny huk, ale go zlekceważyłem, bo nie mogłem się oderwać od Emmy. Dźwięk się jednak nasilił i dołączył do niego okropny zgrzyt metalu, a przestrzeń nad nami omiotło oślepiające światło. W końcu nie byłem już w stanie dłużej odgradzać się od rzeczywistości.
„Latarnia morska” — przeszło mi przez myśl. „Latarnia wali się do morza”.
Jednak latarnia wciąż pozostawała dobrze widoczną kropką w oddali, nie jasnym jak słońce błyskiem. Jej światło wędrowało tylko w jednym kierunku, nie tam i z powrotem, jakby czegoś poszukując.
To wcale nie była latarnia morska. Zbliżało się do nas światło reflektora punktowego, który znajdował się na wodzie, blisko brzegu.
To był szperacz okrętu podwodnego.
Ogarnęło mnie nagłe przerażenie, które sprawiło, że przez ułamek sekundy mózg i nogi zdawały się funkcjonować niezależnie od siebie. Mój wzrok i słuch zarejestrowały bliskość okrętu podwodnego, stalowej bestii wyłaniającej się z morza. Widziałem spływającą po burtach wodę oraz ludzi wyskakujących z wrzaskiem z otwartych włazów na pokład, aby skierować na nas potężne lampy. Potem bodziec dotarł do moich nóg, a wtedy wraz z Emmą zsunąłem się, spadłem czy też zeskoczyłem ze skał i pędem rzuciliśmy się przed siebie.
W świetle reflektora punktowego nasze cienie podskakiwały na plaży, długie na trzy metry i przerażające. Kule zaświszczały w powietrzu i wbiły się w piach, a z głośnika dobiegł nas głos:
— Stać! Zatrzymać się!
Z okrzykiem: „Nadchodzą, są tu, wstawajcie!” wpadliśmy do groty, ale dzieci już wcześniej usłyszały hałasy i były na nogach. Zerwały się wszystkie z wyjątkiem Bronwyn, która tak się zmęczyła na morzu, że zasnęła oparta o skalną ścianę i nie dawała się obudzić. Potrząsaliśmy nią i krzyczeliśmy jej prosto w twarz, ale tylko opędzała się od nas, pojękując głośno. W końcu pozostało nam tylko objąć ją w talii i unieść, co przypominało podnoszenie wieży z cegieł. Kiedy jednak jej stopy dotknęły ziemi, rozchyliła zaczerwienione powieki i stanęła o własnych siłach.
Chwyciliśmy nasze rzeczy, po raz pierwszy zadowoleni, że są takie małe i jest ich tak niewiele. Emma złapała panią Peregrine w ramiona i wybiegliśmy na zewnątrz. Gdy pędziłem ku wydmom, ujrzałem za sobą gromadę ludzi, którzy rozchlapując wodę, pokonywali ostatnie metry dzielące ich od brzegu. W dłoniach uniesionych wysoko nad głowami trzymali broń.
Puściliśmy się sprintem przez kępę zdeformowanych od silnego wiatru drzew i wpadliśmy do pozbawionego ścieżek lasu. Otoczyła nas ciemność. Blady księżyc, który jeszcze nie zdążył zniknąć za chmurami, teraz został całkowicie przysłonięty przez gałęzie drzew. Nie mieliśmy czasu czekać, aż nasz wzrok przystosuje się do ciemności, aż odnajdziemy drogę po omacku, czy też poradzimy sobie w inny sposób. Mogliśmy tylko całym stadem gnać na łeb na szyję, dysząc i się potykając, z wyciągniętymi przed siebie rękami, omijając pnie, które zdawały się nagle materializować w powietrzu w odległości zaledwie kilku centymetrów przed nami.
Zatrzymaliśmy się po paru minutach i z trudem chwytając powietrze w usta, nadstawiliśmy uszu. Ciągle słyszeliśmy za sobą głosy, tyle tylko, że dołączył do nich inny dźwięk — szczekanie psów.
Biegliśmy dalej.
Zdawało się, że godzinami brniemy przez mroczny las, bez księżyca i bez gwiazd, które mogłyby nam pomóc oszacować mijający czas. Podczas ucieczki zewsząd i znikąd dobiegały nas krzyki mężczyzn i szczekanie. Aby psy zgubiły nasz trop, weszliśmy do lodowatego strumienia i brodziliśmy po dnie tak długo, aż zdrętwiały nam nogi. Po wyjściu czułem się tak, jakbym wlókł się na mrowiących kikutach.
Po pewnym czasie przestaliśmy sobie radzić. Ktoś jęknął w ciemnościach. Olive i Claire coraz częściej zostawały w tyle, więc Bronwyn wzięła je obie na ręce, tyle że wówczas ona nie mogła nadążyć. W końcu, gdy Horace potknął się o korzeń i upadł na ziemię, a następnie leżąc, błagał o chwilę wytchnienia, zatrzymaliśmy się wszyscy.
— Wstawaj, leniu śmierdzący! — syknął na niego Enoch, ale i jego dopadła zadyszka, więc oparł się o drzewo, żeby złapać oddech. Wyglądało na to, że wola walki całkiem go opuściła.
Zbliżaliśmy się do kresu wytrzymałości. Trzeba było się zatrzymać.
— I tak nie ma co biegać w kółko po ciemku — zauważyła Emma. — Równie dobrze możemy trafić tam, skąd wyruszyliśmy.
— Lepiej się rozeznamy w lesie w świetle dnia — dodał Millard.
— Jeśli dożyjemy — mruknął Enoch.
Zaczął kropić deszcz. Fiona przyszykowała szałas, skłaniając rosnące w kręgu drzewa, by pochyliły dolne gałęzie. W tym celu głaskała korę roślin i szeptała do pni tak długo, aż połączone gałęzie utworzyły szczelny dach z listowia na tyle wysoko, abyśmy mogli nawet usiąść. Wgramoliliśmy się do kryjówki i leżeliśmy zasłuchani w szum deszczu oraz ujadanie psów w oddali. Gdzieś w lesie ludzie z bronią nadal nas tropili. Jestem pewien, że mając chwilę na przemyślenia, każde z nas zastanawiało się nad tym samym — co będzie, jeśli nas złapią.
Claire zaczęła płakać, na początku cicho, ale potem coraz głośniej i głośniej, aż w końcu zawodziła obojgiem ust i ledwie mogła złapać oddech między szlochami.
— Weź się w garść! — warknął Enoch. — Usłyszą cię i dopiero wszyscy będziemy mieli powody do płaczu.
— Rzucą nas psom na pożarcie! — wychlipała Claire. — Będę strzelać i zrobią w nas dziury, i zabiorą panią Peregrine!
Bronwyn przykucnęła obok i zamknęła ją w niedźwiedzim uścisku.
— Claire, proszę! Musisz myśleć o czymś innym.
— Przecież próbuuu… próbuuuję! — zawyła mała.
— Próbuj bardziej!
Claire z całej siły zacisnęła powieki, odetchnęła głęboko i wstrzymała oddech, aż zaczęła przypominać balon tuż przed pęknięciem — po czym gwałtownie rozszlochała się i rozkasłała jednocześnie, głośniej niż dotąd.
Enoch przycisnął dłonie do obu jej ust.
— Cicho!
— Prze… prze… przepraszam — krztusiła się. — Mo… może gdybym posłuchała historyjki… jednej z Baśni…
— Tylko nie to — jęknął Millard. — Zaczynam żałować, że nie zgubiliśmy tych cholernych ksiąg na morzu razem z resztą rzeczy!
Pani Peregrine przemówiła — o ile można było tak to nazwać — podskakując na skrzyni Bronwyn i stukając dziobem w wieko. Wewnątrz, razem z resztką naszego skromnego dobytku, leżały Baśnie.
— A ja się zgadzam z naszą panią P. — powiedział Enoch. — Warto spróbować, byle tylko Claire przestała ryczeć.
— No dobra, mała — westchnęła Bronwyn. — Ale tylko jedna baśń. I musisz obiecać, że przestaniesz płakać!
— Obie… obiecuję. — Claire pociągnęła nosem.
Bronwyn otworzyła skrzynię i wyjęła z niej nasiąknięty wodą tom Zbioru baśni osobliwych. Emma zbliżyła się do niej i zapaliła maleńki płomyk na palcu, żeby Bronwyn cokolwiek widziała. Potem pani Peregrine, najwyraźniej chcąc jak najszybciej uciszyć Claire, wzięła brzeg okładki w dziób i otworzyła książkę na przypadkowym rozdziale. Bronwyn zaczęła czytać półgłosem.
— Dawno, osobliwie dawno temu, w starym, ciemnym lesie żyło wiele, bardzo wiele zwierząt. Nie brakowało w nim królików, jeleni i lisów, tak jak w każdym lesie, ale były tam i zwierzęta mniej pospolite, jak szczudłonogie niedźwiedzie, dwugłowe ponurysie i gadające emurafy. Te osobliwe zwierzęta stanowiły ulubiony cel zakusów myśliwych, którzy uwielbiali do nich strzelać, wieszać je na ścianach i przechwalać się zdobyczami przed zaprzyjaźnionymi myśliwymi. Jeszcze bardziej lubili sprzedawać je właścicielom ogrodów zoologicznych, którzy za pieniądze pokazywali stwory zamknięte w klatkach. Możecie sobie pomyśleć, że znacznie lepiej jest trafić do klatki, niż wylądować w charakterze trofeum na ścianie, jednak osobliwe istoty są szczęśliwe wyłącznie na wolności. Po pewnym czasie duch uwięzionego marnieje i zwierzę zaczyna zazdrościć przyjaciołom na ścianie.
— To smutna baśń — poskarżyła się Claire. — Opowiedz inną.
— Mnie się podoba — wtrącił Enoch. — Poproszę więcej o strzelaniu i wieszaniu.
Bronwyn zignorowała oboje.
— Wtedy po ziemi ciągle wędrowały olbrzymy — ciągnęła. — Tak jak dawno temu, w czasach Aldinna, choć było ich coraz mniej. Zdarzyło się pewnego razu, że jeden z tych gigantów zamieszkał pod lasem. Był bardzo miły, mówił cicho, jadł tylko rośliny, a na imię mu było Cuthbert. Pewnego dnia Cuthbert poszedł do lasu zbierać jagody i ujrzał myśliwego pochłoniętego łowami na emurafę. Dobrotliwy olbrzym podniósł małą emurafkę za długą szyję i stanął wyprostowany, wspinając się na palce, a nie robił tego często, bo wówczas strzykało mu w starych kościach. Mógł więc teraz sięgnąć bardzo wysoko i postawił emurafkę na szczycie góry, z dala od niebezpieczeństwa. Potem na wszelki wypadek zrobił z myśliwego mokrą plamę, miażdżąc go między palcami stóp.
Po lesie rozeszły się wieści o dobroci Cuthberta, a osobliwe zwierzęta wkrótce zaczęły się zjawiać u niego codziennie, prosząc, by postawił je na szczycie góry, z dala od niebezpieczeństwa. „Ochronię was, mali bracia i siostry” — powiedział Cuthbert. „W zamian proszę jedynie, byście ze mną rozmawiały i dotrzymywały mi towarzystwa. Niewiele olbrzymów pozostało na świecie, więc od czasu do czasu doskwiera mi samotność”. A one odpowiedziały: „Oczywiście, Cuthbercie, tak zrobimy”.
I tak każdego dnia Cuthbert ratował coraz więcej osobliwych zwierząt przed myśliwymi, podnosząc je za karki i stawiając na górze, aż zebrała się tam cała osobliwa menażeria. Zwierzęta były szczęśliwe, bo wreszcie żyły w spokoju, i Cuthbert był szczęśliwy, bo kiedy stał na palcach i opierał brodę na szczycie wzgórza, mógł rozmawiać z nowymi przyjaciółmi, ile mu się podobało.
Pewnego ranka na spotkanie z Cuthbertem przyszła czarownica. Właśnie brał kąpiel w niewielkim jeziorze w cieniu góry, kiedy do niego przemówiła: „Bardzo mi przykro, ale teraz muszę zamienić cię w kamień”.
„Dlaczego chcesz to zrobić?” — spytał. „Poczciwy ze mnie olbrzym i uczynny”.
„Zatrudniła mnie rodzina myśliwego, którego rozgniotłeś na miazgę” — odparła.
„Ach” — powiedział. „Zapomniałem o nim”.
„Naprawdę ogromnie mi przykro” — powtórzyła czarownica, a następnie machnęła brzozową witką i biedny Cuthbert obrócił się w kamień.
Nagle stał się bardzo ciężki — tak ciężki, że zaczął się zapadać w jeziorze. Pogrążał się i pogrążał, i nie przestawał się pogrążać, aż woda sięgnęła mu do samej szyi. Zaprzyjaźnione zwierzęta spostrzegły, co się dzieje, i choć czuły się okropnie, uznały, że w żaden sposób pomóc mu nie mogą.
„Wiem, że mnie nie ocalicie!” — krzyknął Cuthbert do przyjaciół. „Ale przynajmniej przyjdźcie tu i ze mną porozmawiajcie! Utkwiłem i jestem bardzo samotny!”.
„Ale jeśli tam zejdziemy, myśliwi nas zastrzelą!” — odkrzyknęły zwierzęta.
Cuthbert wiedział, że mają rację, ale nie ustawał w błaganiach.
„Rozmawiajcie ze mną!” — zawołał. „Proszę, przyjdźcie i porozmawiajcie ze mną!”.
Zwierzęta próbowały śpiewać i porozumieć się z biednym Cuthbertem z bezpiecznego szczytu wzgórza, ale znajdowały się zbyt daleko, a ich głosy były zbyt ciche, więc nawet w wielgachnych uszyskach Cuthberta przypominały jedynie szelest liści na wietrze.
„Mówcie do mnie!” — błagał. „Przyjdźcie i porozmawiajcie ze mną!”.
Nie zrobiły tego jednak. A Cuthbert nadal płakał, gdy jego gardło kamieniało, tak jak reszta jego olbrzymiego ciała. Koniec.
Bronwyn zamknęła książkę.
Claire wydawała się oburzona.
— To już? — spytała.
Enoch wybuchnął śmiechem.
— Już — potwierdziła Bronwyn.
— Koszmarna historia — podsumowała Claire. — Opowiedz coś innego.
— Baśń to baśń — oświadczyła Emma. — A teraz pora spać.
Claire wydęła usta, jednak przestała płakać. Opowieść spełniła swoje zadanie.
— Jutro pewnie nie będzie łatwiej, niż było dzisiaj — powiedział Millard. — Musimy odpocząć, ile się da.
Zebraliśmy kawałki sprężystego mchu do wykorzystania jako poduszki. Emma osuszyła roślinę dłońmi, zanim ułożyliśmy ją pod głowami. Z braku koców przytuliliśmy się wszyscy do siebie: Bronwyn obejmowała maluchy; Fiona przywarła do Hugh, któremu pszczoły wylatywały z otwartych ust, gdy chrapał, i pilnowały śpiącego pana; Horace i Enoch trzęśli się, leżąc plecami do siebie, zbyt dumni, by się przytulać; ja zaś leżałem z Emmą. Położyłem się na plecach i objąłem ją ręką tak, aby trzymała głowę na mojej piersi. Nasze twarze znajdowały się tak kusząco blisko siebie, że mogłem całować Emmę w czoło, kiedy tylko naszła mnie ochota. Pewnie bym nie przestał, gdyby nie to, że byłem śmiertelnie zmęczony, a ona emanowała ciepłem jak elektryczny koc. Wkrótce spałem i śniły mi się przyjemne, niewarte zapamiętania sny.
Nigdy nie pamiętam miłych snów; przyczepiają się do mnie wyłącznie koszmary.
Był to cud, że udało mi się spać, zważywszy na okoliczności. A jednak nawet tutaj — podczas ucieczki przed śmiertelnie niebezpiecznym wrogiem, w prowizorycznym szałasie — w ramionach Emmy zdołałem odnaleźć odrobinę spokoju, mimo obaw o własne życie.
Pani Peregrine czuwała nad nami, a jej czarne oczy lśniły w ciemności. Choć ranna i odmieniona, nadal nas chroniła.
W nocy się ochłodziło, a Claire zaczęła się trząść i pokasływać, więc Bronwyn szturchnięciem obudziła Emmę.
— Panno Bloom — powiedziała. — Mała cię potrzebuje. Chyba zaczyna chorować.
Szepcząc przeprosiny, Emma wyśliznęła się z moich objęć i poszła zająć się Claire. Poczułem ukłucie zazdrości, a potem wyrzuty sumienia, że zazdroszczę chorej przyjaciółce. I tak leżałem samotnie, mając irracjonalne wrażenie, że zostałem porzucony. Patrzyłem w ciemność, bardziej wyczerpany niż kiedykolwiek, a jednak niezdolny do snu. Słyszałem, jak inni się poruszają i jęczą w szponach koszmarów, zapewne i tak mniej strasznych od tego, który miał ich powitać po przebudzeniu. Ciemność w końcu zaczęła się cofać, krok po kroku, i niemal niezauważalnie niebo stopniowo jaśniało, aż przybrało barwę bladego błękitu.
Rankiem wyczołgaliśmy się z naszego szałasu. Wydłubałem mech z włosów i na próżno usiłowałem strzepnąć błoto ze spodni. Udało mi się jedynie jeszcze bardziej je rozsmarować, przez co przypominałem wyplutego przez ziemię potwora z bagien. Byłem głodny jak nigdy dotąd. Miałem wrażenie, że mój żołądek sam zżera się od środka i bolało mnie wszystko, co mogło boleć — od wiosłowania, biegu i spania na ziemi. Mimo to parę razy los się do nas uśmiechnął: w nocy deszcz przestał padać, robiło się coraz cieplej i najwyraźniej udało nam się uniknąć upiorów oraz ich psów, przynajmniej tymczasowo — albo przestały szczekać, albo były zbyt daleko, żebyśmy je słyszeli.
Podczas ucieczki beznadziejnie się zgubiliśmy. Za dnia w lesie wcale nie było łatwiej się poruszać niż nocą. Jodły o zielonych konarach rozciągały się w nieskończonych i nieuporządkowanych rzędach, a każdy z nich był lustrzanym odbiciem pozostałych. Ziemię pokrywał dywan opadłych liści, które skutecznie ukrywały ślady być może pozostawione przez nas w nocy. Obudziliśmy się w sercu zielonego labiryntu bez mapy i kompasu, a złamane skrzydło pani Peregrine uniemożliwiało jej wzniesienie się ponad korony drzew, skąd mogłaby nas poprowadzić. Enoch zaproponował, żebyśmy wypuścili w górę Olive, jak wcześniej we mgle, ale nie mieliśmy liny, by ją przytrzymać. Gdyby wzbiła się w niebo, nigdy już byśmy jej nie odzyskali.
Chora Claire czuła się coraz gorzej. Leżała zwinięta na kolanach Bronwyn, spocona mimo chłodu. Była tak chuda, że mógłbym policzyć jej żebra pod sukienką.
— Wyzdrowieje? — zapytałem.
— Ma gorączkę — odparła Bronwyn, dotykając policzka dziewczynki. — Potrzebuje lekarstwa.
— Najpierw musimy się wydostać z tego przeklętego lasu — zauważył Millard.
— Najpierw musimy zjeść — wtrącił Enoch. — Potem rozważymy opcje.
— Jakie opcje? — spytała Emma. — Wybierz kierunek i tam pójdziemy. Wszystko jedno który.
Usiedliśmy, żeby zjeść w ponurej ciszy. Nigdy nie próbowałem psiej karmy, ale jestem pewien, że nasze śniadanie, czyli brązowawe kawałki zestalonego tłuszczu z mięsa w zardzewiałych puszkach, było gorsze. Z braku sztućców musieliśmy grzebać w nich palcami.
— Zapakowałem pięć puszek solonego pasztetu z dzikiego ptactwa i trzy puszki foie gras z korniszonami — powiedział Horace gorzko. — A naszą tragedię na morzu przetrwało coś takiego. — Zatkał nos i bez żucia przełknął kawał galaretowatej brei. — To chyba kara.
— Za co? — spytała Emma. — Byliśmy grzeczni jak aniołki, przynajmniej większość z nas.
— Może za grzechy z minionego życia. Sam nie wiem.
— Osobliwcy nie mają minionego życia — zauważył Millard. — Wszystkie żywoty przeżywamy jednocześnie.
Skończyliśmy w pośpiechu, a po zakopaniu pustych puszek przygotowaliśmy się do wędrówki. Kiedy już mieliśmy wyruszyć, Hugh w otoczeniu chmury pobudzonych pszczół przedarł się przez gęstwinę krzewów do naszego prowizorycznego obozu. Był tak rozgorączkowany, że brakowało mu tchu.
— Gdzieś ty był? — zapytał go Enoch.
— Potrzebowałem chwili na osobności, żeby dopilnować moich porannych spraw — odparł wymijająco. — I znalazłem…
— Kto ci pozwolił zniknąć nam z oczu? — zdenerwował się Enoch. — Omal nie odeszliśmy bez ciebie!
— A kto mówi, że potrzebowałem pozwolenia? Tak czy inaczej, widziałem…
— Nie możesz sobie ot tak po prostu odchodzić! A gdybyś się zgubił?
— Już się zgubiliśmy.
— Ty ignorancie! A gdybyś nie znalazł drogi powrotnej?
— Zostawiłem za sobą ślad w postaci pszczół, jak zawsze…
— Może wreszcie dasz mu dokończyć?! — wrzasnęła Emma.
— Dziękuję — powiedział Hugh, a potem się odwrócił i wskazał kierunek, z którego przyszedł. — Widziałem wodę między drzewami. Całkiem sporo wody.
Emma się zachmurzyła.
— Próbujemy oddalić się od morza, a nie do niego zbliżyć — przypomniała. — W nocy musieliśmy zatoczyć koło.
Podążyliśmy za Hugh tam, skąd przyszedł. Bronwyn niosła panią Peregrine na ramieniu i biedną chorą Claire na rękach. Po prawie stu metrach dostrzegliśmy za drzewami połyskujące szare fale. Dotarliśmy do zbiornika wodnego znacznych rozmiarów.
— To okropne — jęknął Horace. — Zapędzili nas z powrotem prosto w swoje ręce!
— Nie słyszę żadnych żołnierzy — powiedziała Emma. — Szczerze mówiąc, nic nie słyszę. Nawet szumu oceanu.
— Bo to nie ocean, ciemniaki — burknął Enoch, a potem wstał i pobiegł do wody.
Kiedy go dogoniliśmy, stał po kostki w mokrym piasku i spoglądał na nas z pełnym satysfakcji uśmiechem. „A nie mówiłem?” — zdawał się pytać. Miał rację — to nie było morze. Znaleźliśmy się nad zasnutym mgłą, sinym jeziorem, szerokim i okolonym jodłami, o powierzchni gładkiej niczym lustro. Najbardziej charakterystyczne było jednak coś, czego nie zauważyłem, dopóki Claire nie wskazała mi wielkiej formacji skalnej, która sterczała z pobliskich płycizn. Mój wzrok prześliznął się po niej, ale po chwili powrócił i przyjrzałem się raz jeszcze. W kamieniach dostrzegłem coś dziwnego i zdecydowanie znajomego.
— To olbrzym z baśni! — zawołała Claire, wyciągając rękę. — To Cuthbert!
Bronwyn pogłaskała ją po głowie.
— Cicho, skarbie, masz gorączkę.
— Nie bądź śmieszna — dodał Enoch. — To tylko skała.
Ale to nie była tylko skała. Wiatr i deszcz sprawiły, że rysy gigantycznej twarzy się zatarły, niemniej głaz wyglądał jak głowa zanurzonego niemal do brody olbrzyma. Można było wyraźnie dostrzec głowę, szyję, nos, a nawet grdykę; na czubku czerepu rosły krzaki i drzewa, przypominające gęstwinę zmierzwionych włosów. Najdziwniejsze było jednak ułożenie głowy — wydawała się odrzucona do tyłu, z otwartymi ustami, tak jakby olbrzym z bajki, której słuchaliśmy nocą, zamienił się w kamień, krzycząc do swoich przyjaciół na szczycie góry.
— Patrzcie! — Olive wskazała skaliste urwisko w oddali. — To na pewno góra Cuthberta!
— Olbrzymy są prawdziwe — wymamrotała Claire cicho, głosem pełnym zachwytu. — I tak samo Baśnie!
— Nie wyciągajmy absurdalnych wniosków — mruknął Enoch. — Co bardziej prawdopodobne? Że autor baśni, którą wczoraj czytaliśmy, zainspirował się skałą o kształcie głowy olbrzyma, czy że ta skała o kształcie głowy naprawdę była kiedyś olbrzymem?
— Zawsze wszystko psujesz — poskarżyła się Olive. — A ja wierzę w olbrzymy, nawet jeśli ty nie.
— Baśnie to baśnie i tyle — burknął Enoch.
— Ciekawe — powiedziałem. — Właśnie to myślałem o was wszystkich, zanim się poznaliśmy.
— Jacob, nie bądź niemądry — zaśmiała się Olive. — Naprawdę myślałeś, że ktoś nas wymyślił?
— Pewnie. Byłem tego zdania nawet po tym, jak się spotkaliśmy. Przez pewien czas czułem się tak, jakbym tracił rozum.
— Wszystko jedno, czy olbrzymy są prawdziwe, czy nie — oświadczył Millard. — Grunt, że to niewiarygodny zbieg okoliczności. Czytaliśmy tę historię ledwie wczoraj i nagle następnego ranka trafiamy na formację, która zainspirowała pisarza. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego zdarzenia?
— Moim zdaniem, to nie jest przypadek — oznajmiła Emma. — Przecież pani Peregrine sama otworzyła książkę. Na pewno celowo wybrała akurat tę historię.
Bronwyn spojrzała na ptaka na ramieniu.
— Czy tak, proszę pani? Dlaczego?
— Bo to coś znaczy — odparła Emma.
— Zdecydowanie — przytaknął Enoch. — To znaczy, że powinniśmy wspiąć się na urwisko. Może nawet zobaczymy tam, jak wyjść z lasu!
— Chodziło mi o to, że baśń coś znaczy — wyjaśniła mu Emma. — Czego chciał olbrzym z tej historii? O co ciągle prosił?
— Żeby ktoś z nim pogadał! — odparła Olive niczym pilna uczennica.
— Otóż to — potwierdziła Emma. — Jeśli zatem nadal chce porozmawiać, wysłuchajmy, co ma do powiedzenia.
Po tych słowach weszła do jeziora. Patrzyliśmy na nią z lekkim zdumieniem.
— Dokąd ona się wybiera? — zapytał Millard.
Wyglądało na to, że zwraca się do mnie, więc pokręciłem głową.
— Gonią nas upiory! — wrzasnął za nią Enoch. — Jesteśmy kompletnie zgubieni! Co ty sobie myślisz, do ptasiej cholery?
— Myślę sobie osobliwie! — odwrzasnęła, brnąc przez mieliznę do podnóża skały.
Potem wspięła się na dolną szczękę olbrzyma i zajrzała mu do otwartych ust.
— No i?! — krzyknąłem. — Co widzisz?!
— Nie wiem! — odparła. — Ale wygląda na to, że tu jest bardzo głęboko. Lepiej przyjrzę się z bliska!
Emma podciągnęła się prosto do wnętrza kamiennych ust kolosa.
— Lepiej zejdź, zanim zrobisz sobie krzywdę! — wrzasnął Horace. — Przez ciebie wszyscy się denerwują!
— To ciebie wszystko denerwuje — zauważył Hugh.
Emma wrzuciła kamień do gardzieli olbrzyma i zaczęła nasłuchiwać.
— To chyba może być… — Nie dokończyła, bo nagle pośliznęła się na żwirze i w ostatniej chwili chwyciła się skały.
— Uważaj! — krzyknąłem, a serce podeszło mi do gardła. — Czekaj, ja też idę!
Rzuciłem się za nią do jeziora.