Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy światem rządzą kłamstwa, największym bohaterstwem jest ich zdemaskowanie
Kończy się rok 2029. Europa, jaką znamy, chyli się ku upadkowi, a rosyjskie i niemieckie służby wywiadowcze coraz śmielej poczynają sobie na terenie Polski. Tymczasem w małej bieszczadzkiej wiosce niespełna 30-letni Antek niecierpliwie czeka na sylwestra. Zgodnie ze złożoną rok temu obietnicą, właśnie tego dnia jego wuj Bonawentura ma zdradzić mu swój plan, dzięki któremu młody mężczyzna będzie mógł wstąpić do Polonorum – najstarszej polskiej tajnej organizacji podziemnej. Okazuje się jednak, że to nie takie proste: w strukturach Polonorum zaszły poważne zmiany, a Antek zostaje uznany przez ludzi w niej działających za źródło zagrożenia. Na domiar złego niespodziewany nalot nieproszonych nieznajomych na jego dom stanie się początkiem długiej walki, jaką będzie musiał stoczyć w obronie życia i honoru. Przeciwnik jest bezlitosny, uzbrojony i ma wiele twarzy. Czy młodzieńczy spryt i siła wystarczą, by w porę rozpoznać każdą z nich?
– Doszły mnie też słuchy, że od niedawna agencja rozpoczęła infiltrację pewnej bardzo wpływowej i niebezpiecznej dla Polski niemieckiej organizacji. Wiadomo już, że w różnym stopniu jest w nią uwikłanych kilku prominentnych polskich polityków. Z tego, co wiem, ta organizacja nazywa się Holda.
– Jak ta mityczna germańska bogini, która prowadzi umarłych – zauważył Antek.
– Nie wiem… ale wygląda na to, że to względnie nowy i doskonale zakonspirowany twór… Być może nazwa też jest adekwatna do ich działalności, którą bądź co bądź było do tej pory prowadzenie ku przepaści umarłych moralnie społeczeństw zachodnioeuropejskich.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Marysi, mojej wytęsknionej Przystani po latach dryfowania w niespokojnej, życiowej podróży…
Dla mojej Córeczki, niewypowiedzianej Radości dla mojego serca i duszy…
Dla mojej Mamy, której od zawsze byłem nierozerwalną częścią i na którą zawsze mogłem liczyć, oraz dla obydwu Babć, które od dziecka krzewiły we mnie prawdziwą siłę, wiarę i wytrwałość…
Dla Kobiet mojego życia…
Ta opowieść jest jedynie fikcją literacką, wkomponowaną w wydarzenia historyczne, a także szeregiem zdarzeń, które – jako wytwór wyobraźni autora – choć nie miały dotąd miejsca, w przyszłości mogą zaistnieć…
Wszelkie podobieństwo do osób autentycznych jest przypadkowe.
Prawdziwym bohaterem jest ten, kto walczy pomimo strachu.
generał George S. Patton
Ta opowieść zaczyna się dwudziestego dziewiątego sierpnia 1862 roku, w trakcie drugiego dnia bitwy nad rzeką Bull Run w hrabstwie Prince William w północnej Wirginii. Bitwy, która dawała konfederatom płomień nadziei na wygranie dla nich wojny secesyjnej. Jednakże korzenie tej historii, która – kto wie? – być może się kiedyś wydarzyła (lub w jakimś stopniu dopiero wydarzy), sięgają głęboko w najmniej znane i zbadane zaułki dziejów Polski.
Pod zacinającym deszczem ołowianych kul pędzi wyprostowany i niczym niewzruszony pułkownik. Wysoko uniesiona szabla w jego ręku i niebieski rękaw z amerykańskim orzełkiem na pagonie jest jak latarnia dla potraconych w bitewnym zgiełku żołnierzy. Dowodzi z konia, jak przystało na polskiego ułana; emanuje niemalże szaleńczą odwagą, torując drogę przed dozgonnie mu oddanym, nowojorskim 58 Ochotniczym Pułkiem Piechoty, zwanym potocznie „Polskim Legionem”, a wchodzącym w skład XI Korpusu Armii Potomaku – głównej siły zbrojnej Północy. Pułkownik wiele razy zastanawiał się nad istotą etosu żołnierskiego – i nawet teraz, w dzikiej straceńczej szarży podobna myśl przeszła mu przez głowę.
Dlaczego żołnierz żołnierzowi nie jest równy na polu walki? Dlaczego jednego dnia ten sam człowiek, nie bacząc na niebezpieczeństwo, zdaje się wręcz szukać anioła śmierci w najgęstszych ostępach bitwy, by już następnego, gdzieś w ostatniej linii, truchleć ze strachu, licząc na jak najszybszy odwrót? Tak… Moi ludzie są zdecydowanie najlepsi… A przecież to tylko zwerbowani ochotnicy. Skąd w nich ta siła? – pytał sam siebie. A może… Może rzeczywiście to wszystko zależy od dowódcy?
Tu poczuł, że pozwolił sobie na nieskromną samoocenę. Widział bowiem, z jaką determinacją i uporem parł naprzód jego pułk i był absolutnie przekonany, iż w ostatnich dniach niesie ich tak niewiarygodna wiara w ostateczne zwycięstwo, że pomimo wyraźnie przegrywanej przez nich bitwy, i tym razem uda się odcisnąć bolesne piętno na siłach przeciwnika.
Tak jak ostatnio… – pomyślał nadzwyczaj spokojnie, zarazem energicznie spinając parskającego pianą konia. Jakby bitewne zawirowania wcale nie mąciły jego koncentracji i nie wzburzały zachowanej niczym otrzeźwiająca, źródlana woda zimnej krwi.
Dokładnie tak jak w Cross Keys… w dolinie Shenandoah… – ciąg analitycznych przemyśleń nadal snuł się gdzieś po zakamarkach wytężonej świadomości pułkownika. Wtedy to właśnie jego chłopcy heroiczną szarżą pogonili odziały generała Stonewalla, dając całej artylerii Jankesów szansę na udany odwrót.
Najważniejsze, by nie splamić honoru! By ani przez chwilę, ani na moment nie stracić odwagi!
Nagle ostudzone i dotychczas jednostajne emocje zadrżały w nim gwałtownie; najwyraźniej na widok nadciągających posiłków przeciwnika, który pewny swojej przewagi i niezdeprymowany szaleńczym rajdem polskiego pułkownika, szykował się już do ostatecznego, druzgocącego uderzenia.
Jeżeli żołnierze zauważą – chociaż przez sekundę – oznakę zawahania u dowódcy, stracą wiarę i oni również się zawahają. A brak pewności na polu walki kończy się zawsze tragicznie… Dowódca nie może się cofnąć ani o krok! – niejako upewnił samego siebie tym wysnutym wnioskiem pułkownik i począł jeszcze zajadlej ciąć szablą konfederackie czupryny, które niefortunnie stanęły na drodze jego wyraźnie już zwalniającej i tracącej początkowy impet szarży.
Niemniej jednak ta zabójcza pewność siebie i widoczna w każdym najmniejszym geście słuszność, co do podjęcia takich a nie innych decyzji, emanowały z pułkownika tak rozlegle, iż wydawały się pochodzić od jakiejś siły wyższej bądź też jakiegoś nieodgadnionego szaleństwa. Zdecydowanie coś niewidzialnego prowadziło go do celu i utwierdzało w nim nieodparty obowiązek wyprowadzenia swoich ludzi cało z tego dantejskiego tygla.
Ileż takich niesamowitych scen rozegrało się na polach bitew w całej historii ludzkości… Iluż cichych bohaterów, często w bitewnych dokonaniach w niczym nieustępujących tym mitycznym… A jednak w gawędach, pieśniach czy księgach wspomina się tylko wybranych…
Czy o nich, o jego chłopakach z 58 nowojorskiego pułku ochotników też ktoś kiedyś będzie pamiętał?
Pytanie to pozostało w głowie dowódcy bez odpowiedzi. Póki co pułkownik nadal z niesłabnącą, wyrysowaną na twarzy dziką pasją tnie wkoło siebie ostrzem szabli i z mistrzowską precyzją rozszczepia czaszki nieszczęśników, którzy po pozbyciu się całej amunicji, z groźnie błyszczącymi bagnetami, oblegli tabunami jego i idący w ślad za nim słynny już Polski Legion.
A jednak… Wygląda na to, że nie powtórzymy dziś manewru z Cross Keys… Pomimo naszego naporu przewaga Południowców wydaje się zbyt duża… – pomyślał pułkownik, powoli zdając sobie sprawę z tego, że podobnie jak jego zdyszany koń i on zaczyna tracić siły, a jego ramię staje się z każdym zamachem coraz wolniejsze i cięższe. W końcu, po kilku minutach nierównej, dramatycznej walki, która z czasem zaczęła przypominać rozpaczliwą obronę we wszechogarniającym chaosie, ostatkiem sił wyciągnął w górę głowę – tak jak tylko mógł najwyżej – i wypatrując wkoło bezlitośnie zgniatanych naporem wroga swych wiernych żołnierzy, zawołał zasapanym głosem:
– Niech się dzieje wola Twoja! – I natychmiast po tych słowach, jak gdyby na dopełnienie tej niesamowitej sceny, koń pułkownika, który tym razem przyjął na siebie o jedną kulę za dużo, niczym rażony gromem stanął na tylnych nogach, by następnie teatralnie runąć na grzbiet i przykryć ciężarem skrwawionego cielska swojego utrudzonego pana.
Z kilku stron dało się słyszeć dobiegające okrzyki nadciągających z pomocą towarzyszy broni.
– Pułkownik Krzyżanowski padł!
*
Cicha sierpniowa noc rozpostarła się nad rwącym nurtem rzeki Bull Run i rozbitym nieopodal niej obozem Armii Unionistów, do którego co jakiś czas wpadał z przeraźliwym świstem, zwiastujący rychłą jesień, lodowaty wiatr przesycony pyłem, który wzbił się w powietrze podczas dzisiejszej bitwy. Poza tym nie było słychać nawet gwaru żołnierzy, którzy po trudach ostatnich dni w śmiertelnym znużeniu popadali na swoje leża, ani też obozowych psów, zwykle bezlitośnie ujadających o tej porze, a dziś zadziwiająco cichych i jakby przerażonych intensywniejszym niż kiedykolwiek swędem gnijących ran i krwi, dobywającym się z wnętrza obozu. W takiej oto – na pierwszy rzut oka opuszczonej przez Boga – scenerii do jednego ze starych, wypłowiałych namiotów wszedł nieśmiało młodziutki jankeski szeregowiec i zameldował wyraźnie zdenerwowanym głosem, posługując się przy tym językiem polskim:
– Pułkowniku! Dwóch naszych zwiadowców przechwyciło w lesie jakiegoś konfederackiego szpiega!
– W czymże problem? – zdawkowo odpowiedział mu dowódca, ostrożnie obwiązując bandażem mieniące się tłustą czerwienią i fioletem, obszernie pogruchotane żebra.
– Ja go widziałem! To jakiś bardzo dziwny człowiek… Ma taki… taki wilczy wzrok. Jak gdyby był ogarnięty obłędem… I prowadzą go właśnie do pana, pułkowniku… – wytłumaczył niepewnie młokos.
– Cholera jasna! Czyż to moja sprawa? – wzburzył się nagle dowódca, nierad, że nawet po tak ciężkim dniu ktoś ma jeszcze czelność przerywać mu zasłużony wieczorny odpoczynek. – Wielu żołnierzy dezerteruje z konfederackich szeregów i z pewnością będziemy ich wyłapywać coraz więcej! Macie zamiar przychodzić do mnie z każdym złapanym szabrownikiem? Niech ktoś niższy stopniem się tym zajmie! – warknął i odwróciwszy się na pięcie, zajął się dalszym opatrywaniem swojej nieprzyjemnie wyglądającej rany.
– Ale panie pułkowniku, on jest Polak! I mówi, że usłyszał o Polskim Legionie u Jankesów! Twierdzi, że dlatego się do nas przedostał, i prosi o rozmowę z naszym dowódcą – powtórzył jednym tchem szeregowiec, zdobywając się tym razem na pewniejszy ton.
Natomiast pułkownik, nie ukrywając swojego zniecierpliwienia, zaczął odpowiadać mu powoli i uszczypliwie:
– Ale to jest także pułk Węgrów, Rosjan i Niemców, zgadza się?
– Tak jest, panie pułkowniku! – potwierdził natychmiast gołowąs, nie do końca wiedząc, do czego zmierza jego przełożony.
– Czyli rozumiem, że od teraz, gdy jakiś zabłąkany Rusek, Niemiec czy Węgier będzie życzył sobie porozmawiać z którymś z przełożonych, będziecie wysyłać go do mnie? Zwariowaliście?! Powiedz zwiadowcom, że jeśli mają zamiar, tylko dlatego że jestem dowódcą tego pułku, przysyłać mi tu za każdym razem najróżniejszej maści dezerterów, to niech nauczą się najpierw tych ich wszystkich języków! Bo jeśli nie będą w stanie przetłumaczyć mi tego, co dajmy na to taki Węgier będzie miał na myśli, to pójdą siedzieć do karceru razem z nim! – zagroził gniewnie.
– Ale… on powiedział, że chce się widzieć z panem! Z pułkownikiem Krzyżanowskim! – wypalił niespodziewanie żołnierz, a słysząc to, pułkownik natychmiast zaniechał obwiązywania bandażem swoich niemiłosiernie zbitych żeber i po krótkim zastanowieniu zapytał:
– Wymienił moje nazwisko?
– Tak jest, panie pułkowniku!
– Dobra… W takim razie dajcie go tu… Tylko szybko! Nie mam całej nocy na pogaduszki! – Westchnął z niecierpliwością, dodając jeszcze: – I pamiętaj! Przy innych dowódcach melduj się po angielsku! Teraz jesteśmy armią amerykańską! Rozumiesz?!
– Yes, sir! – odpowiedział z przejęciem młody chłopak i natychmiast wybiegł z namiotu.
Po kilku minutach dwóch innych żołnierzy wniosło pod pachy brudnego, mocno obitego i nieprzyjemnie cuchnącego mężczyznę, który nie mogąc ustać na nogach, rozpaczliwie próbował imitować chód, zaledwie powłócząc tylko nogami. Tajemniczy przybysz był jednak wysoki, dobrze zbudowany, miał czarne jak smoła włosy i pomimo swego opłakanego stanu – jak zauważył pułkownik Krzyżanowski – wyróżniały go zbyt szlachetne rysy twarzy jak na podrzędnego włóczęgę czy też szabrownika. Pomimo otaczającego ich, panującego w namiocie półmroku pułkownik dostrzegł także rzecz nieczęsto spotykaną – przyprowadzony brunet miał nienaturalnie jaskrawoniebieskie oczy i choć cały wyglądał na skrajnie wyczerpanego, to jego wzrok rzeczywiście nieustannie wydawał się wyjątkowo bystry i niezmącony niczym u wygłodniałego wilka.
– Chcę się dostać do twojego pułku i ustalić zasady przejścia do was! – bez żadnego meldunku, przedstawienia się czy też zachowania jakiegokolwiek szacunku wypalił do pułkownika prosto z mostu przywleczony przez zwiadowców dezerter.
Dwóch podtrzymujących go żołnierzy aż zadrżało, widząc tak nieodpowiedzialną i lekkomyślną zuchwałość, ale o dziwo pułkownik Krzyżanowski z niewzruszoną miną – za to bacznie mu się przyglądając – odpowiedział spokojnie.
– Wiesz, jaka jest teraz twoja sytuacja?
Mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko podniósł swój nieprzyjemnie przenikliwy wzrok na pułkownika, który teraz silił się, by nie dać po sobie poznać, że ów wzrok budzi w nim jakiś dziwny, niezrozumiały niepokój.
– Nie wiesz, ale się dowiesz… – zasyczał cicho Krzyżanowski, szczerze żałując, że zepsuł sobie spokojny wieczór, godząc się na rozmowę z tym tajemniczym dziwakiem. – A więc… pójdziesz teraz do takiego jednego przyjemnego miejsca… oczywiście z moimi chłopakami… – wyjaśnił cynicznie. – A tam już oni zatroszczą się o to, byś nabrał trochę ogłady… nieokrzesany Polaczku! – Ostatnie słowa wypowiedział z wyraźną niechęcią, po czym burknął gniewnie, odwracając się tyłem: – Brać go stąd! I nie pokazywać mi go więcej!
Nie trzeba było długo czekać na reakcję podwładnych. Dwaj żołnierze szybkim ruchem odwrócili schwytanego w stronę wyjścia, ale zanim zdążyli go wynieść z namiotu, mężczyzna ledwo słyszalnym głosem zdołał zwrócić się jeszcze w stronę Krzyżanowskiego:
– Polonorum Imperio…
Pułkownik zamarł na kilka sekund… po czym rozkazał mocnym głosem:
– Albo czekajcie! – I widząc miny rozkojarzonych żołnierzy, wskazał palcem na ich powrót, wyjaśniając tym samym swoją niezrozumiałą decyzję: – Jeszcze go zdążycie przypiłować… Ale przez wzgląd na to, że jest jednak Polakiem na obcej ziemi, dam mu chwilę na wytłumaczenie się. Zostawcie go tu. Jest niegroźny… Ledwo stoi na nogach – przekonywał wyraźnie już teraz spokojniejszym tonem.
Nieco zdziwieni tak nagłym obrotem sprawy zwiadowcy spojrzeli najpierw po sobie, po czym zgodnie wypuścili ze swych objęć zmordowanego mężczyznę, który natychmiast tracąc równowagę, zwalił się na ziemię, głośno uderzając twarzą o wydeptany, twardy grunt.
– Może rzeczywiście pozwolę mu się do nas zwerbować, w końcu ludzi nam ubywa, a nie przybywa. A wy macie piętnaście minut przerwy! – rozkazał ochoczo, dając do zrozumienia, żeby zostawili go sam na sam z przybyszem.
Ci najwyraźniej jednak nie do końca zrozumieli przesłanie, więc powtórzył, wytrzeszczając na nich wymownie swoje zmęczone, surowe oczy.
– No! Co tak patrzycie?! Poradzę sobie… Odmaszerować! Już!
Dwaj żołnierze, tym razem nie mając już żadnych wątpliwości co do intencji dowódcy, błyskawicznie się ulotnili, a gdy w namiocie leżał już tylko pozbawiony ochrony, obezwładniony petent, pułkownik Krzyżanowski wychylił się dyskretnie na zewnątrz – aby upewnić się, czy nikt niepożądany nie kręci się w pobliżu – a następnie, nie wahając się ani chwili dłużej, złapał włóczęgę oburącz za szyję i energicznie podniósł go do pionu.
– Co powiedziałeś? – wyszeptał wyraźnie zdenerwowanym, szorstkim tonem. – Skąd znasz to słowo? – dociekał, kurczowo ściskając nieznajomego za krtań. – Kogo zabiłeś, żeby się o tym dowiedzieć?! Mów, bo cię uduszę! – ryknął w końcu poirytowany nadal niewzruszoną miną przybysza.
W tym momencie nieznajomy mężczyzna, niczym obudzony ze snu dziki, drapieżny kot, poderwał się na własne nogi i jakby w ogóle nie czując zmęczenia wspomnianą przeprawą do obozu Unionistów, dwoma błyskawicznymi ruchami obezwładnił obolałego pułkownika, przykładając mu maleńki, ostry nożyk do obnażonego podbrzusza. Ruchy, które wykonał, były tak szybkie i precyzyjne, że pułkownik Krzyżanowski od razu zrozumiał, że nie ma do czynienia ze zwykłym żołnierzem, ale z bardzo dobrze wyszkolonym zabójcą.
– Teraz albo mi odpowiesz na zawołanie, które wypowiedziałem do ciebie, gdy kazałeś wyprowadzić mnie stąd swoim panienkom, albo zaraz sprawdzę, czym się nażarłeś po tej twojej dzisiejszej efektownej eskapadzie, Jankesie! – wysapał wściekle nieznajomy.
Krzyżanowski zamilkł na chwilę, mocno zszokowany całym zajściem, którego w życiu by się nie spodziewał, jednak po chwili namysłu odpowiedział, starając się jak zwykle zachować zimną krew i uspokoić swój ton.
– Semper fideles… – odpowiedział cicho, obracając jednocześnie głowę i upewniając się po raz drugi, czy nikogo poza nimi dwoma nie ma w pobliżu.
– Nie słyszałem! Wyraźniej! Jeszcze raz! Całe zdanie! – rozkazał przybysz, nieusatysfakcjonowany zbyt niepewną odpowiedzią pułkownika.
– Polonorum Imperio! Semper fideles! – wyrecytował Krzyżanowski, tym razem już o wiele głośniej i wyraźniej, a nieznajomy natychmiast – jakby za wypowiedzeniem magicznego zaklęcia – wypuścił go ze stalowego uścisku, a następnie jak gdyby nigdy nic rozsiadł się na bujanym krześle pułkownika, bezczelnie kładąc swoje ubłocone, gołe stopy na starym, odrapanym polowym stole.
– Hmm… Tak… I ty masz być tym jednym z trzech powierników tajemnicy grobowców? – zapytał nieznajomy z wyczuwalną ironią w swoim równie jak wzrok przenikliwym głosie.
Pułkownik zmarszczył tylko brwi, jakby nie do końca zrozumiał, o czym mowa, i nic nie odpowiadając, złapał się asekuracyjnie ręką za obrzmiałe żebra.
– No i ponoć na dniach masz zostać generałem… – kontynuował cynicznie mężczyzna.
– Skąd o tym wszystkim wiesz? – zapytał w końcu pułkownik, niepewnie podchodząc w stronę stołu.
– Widzisz… Nie tylko ty jesteś blisko Abrahama Lincolna. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, obnażając zadziwiająco zadbany jak na tę epokę zębostan.
Natomiast pułkownik cały czas przyglądał się z uwagą jego charakterystycznym niebieskim oczom.
– Ale do rzeczy! – rzucił w końcu ze szczerym entuzjazmem mężczyzna, ściągając nogi ze stołu. – Wracam prosto od konfederatów… a dokładnie od Hipolita Oladowskiego… Tak, tego Oladowskiego… – potwierdził, dostrzegając delikatne zaskoczenie na twarzy rozmówcy. – Jemu też przekazałem przeznaczone dla niego rozkazy… – dodał całkiem już zmienionym i poważnym tonem mężczyzna. – Generalnie wytyczne dla ciebie się nie zmieniają, dalej działasz tak, jak działałeś do tej pory. Nasza kapituła doskonale wie, że nie macie łatwego zadania z Oladowskim, walcząc po przeciwnych stronach tego konfliktu, jednak gdy przeszło osiemdziesiąt lat temu nasza organizacja dała Kościuszce za zadanie zorganizowanie siatki wywiadowczej w Ameryce Północnej, nikt z dowództwa nie spodziewał się nawet, że wybuchnie tutaj tak zażarta wojna domowa. A więc… Tak Oladowski, jak i ty nadal robicie wszystko, co w swojej mocy, żeby pomóc swojej stronie w tym konflikcie. Oczywiście w zgodzie z waszym żołnierskim honorem… Jednakże nie może być ani grama wątpliwości wśród Amerykanów z północy czy też południa, że działacie w innej sprawie niż tylko ich wojna! Zrozumiano?!
– Oczywiście! Od dwóch lat nic innego nie robię… – odbąknął cicho pułkownik Krzyżanowski, jakby lekko urażony tak naiwnie sformułowanym pytaniem.
– Wspaniale! – ojcowskim tonem podsumował mężczyzna. – W każdym razie w zależności od tego, która strona wygra tę wojnę domową, wy będziecie kontynuować swoją robotę… Ty cały czas masz trzymać się blisko Lincolna, natomiast Oladowski ma być zaufanym człowiekiem konfederackiego generała Braxtona Bragga, co już mu się zresztą doskonale udaje. – Skinął znacząco głową w stronę Krzyżanowskiego, jakby chciał zmobilizować go tą informacją, po czym mówił dalej: – A tak na marginesie… Jeśli dowodził wami będzie nadal ten zadufany w sobie generał Hooker, podczas gdy konfederatów do walki prowadzą Stonewall i Lee, to może się to skończyć tak, że niedługo zamiast siedzieć na ciepłej posadce w Waszyngtonie, będziecie razem z Lincolnem zbierać bawełnę na jakiejś luizjańskiej plantacji – zakpił.
– Spokojna głowa… Wiemy, co robimy… – odpowiedział nadal powściągliwy i skupiony na bystrym wzroku nieznajomego pułkownik.
– Tak czy owak kapituła cię ceni, więc posłuchaj mnie teraz uważnie! – rozkazał nieznajomy, nagle ściszając głos i nachylając się nad stołem. – Ty będziesz kluczem do trzeciego, najważniejszego grobowca Polski… – Zerknął na pułkownika tak, jakby oczekiwał od niego jakieś euforycznej reakcji. – Do tej wiedzy upoważnione są tylko trzy osoby z góry i trzech strażników z niższego szczebla, po jednym do każdego grobowca. W twoim grobowcu będzie znajdować się największy skarb i zarazem największe dziedzictwo Polski, jakie w ogóle istnieje… Nigdy nie może się dostać w ręce żadnego z naszych trzech zaborców! W przeciwnym razie byłby to koniec polskiej tożsamości, ciągłości historycznej i w ogóle racji bytu tak wspaniałego projektu, jakim przed laty była Rzeczpospolita…
– Co to takiego? – zapytał siłą rzeczy pułkownik Krzyżanowski, teraz już nie próbując nawet ukryć budzących się w nim emocji.
– Mówiąc bardzo ogólnie, to nasza historia, drogi przyjacielu… – odrzekł o wiele cieplejszym tonem mężczyzna. – Setki dokumentów – wyjaśnił – pochodzących między innymi ze starożytnych bibliotek imperium rzymskiego, macedońskiego, perskiego… ale także runy etruskie i nordyckie. Ponadto nieznane dotąd żydowskie księgi deuterokanoniczne, jeszcze z czasów przed Chrystusem, i cenne starożytne mapy, które wykluczają wszelkie teorie i wersje w historii powszechnej, którą już zdążyły zaszczepić na naszych ziemiach germanizacja i rusyfikacja! Teorie o tym, że w dziejach Europy przed rokiem 966 Polska widniała tylko jako jedna wielka biała plama, a na naszych terenach plątały się co najwyżej jakieś mało rozgarnięte, nic nieznaczące plemiona, które nieświadome swej tożsamości walczyły na lokalnych podwórkach o przysłowiową pietruszkę. W końcu teorii o tym, że, o zgrozo!, Rusini to nasi więksi, starsi i mądrzejsi słowiańscy bracia, których mamy się posłusznie słuchać i żyć pod ich protektoratem w imię zakłamanego panslawizmu.
To wyjaśniając, mężczyzna jeszcze bardziej nachylił się nad stołem, z coraz większą powagą.
– To dla nas bardzo cenny skarb, pułkowniku… Nasza organizacja przez setki lat skrzętnie gromadziła te kroniki, poszukując ich zarówno w Azji, jak i w Europie. Ujawniano je jedynie tym władcom i królom, którzy na to zasługiwali, albo wtedy, gdy Polska była naprawdę potężna i bezpieczna…
Krzyżanowski ponownie nic nie odpowiedział, tylko przytaknął znacząco głową, dając do zrozumienia, że słucha przybysza z uwagą i by ten mówił dalej.
– Otóż… Kapituła ma dalekosiężny plan: gdy już ojczyzna będzie znowu wolna, suwerenna i bezpieczna… na tym właśnie fundamencie odbudujemy całą naszą tożsamość narodową i rozpalimy na nowo zgaszonego ducha w narodzie… Zajmą się tym najwybitniejsi polscy uczeni, badając dokładnie te dokumenty i tworząc na ich podstawie publikacje, które zmienią spojrzenie na światową politykę oraz ustalony przez zaborców, cały ten złodziejski europejski ład. Teraz historia jest manipulowana i zacierana… Nie muszę ci chyba tego tłumaczyć… Sam zresztą byłeś powstańcem listopadowym i ofiarą germanizacji w Wielkopolsce. Wiesz, jak to dziś wygląda… Dlatego też podobnie jak ja zdajesz sobie sprawę, że oni zrobią wszystko, żeby wymazać nas z dziejów cywilizacji europejskiej… Nie tylko siłą, ale przede wszystkim spreparowanymi, agresywnymi ideologiami i zakłamaną propagandą! To jest, drogi pułkowniku, wynarodowienie zakrojone na szeroką skalę, a prości ludzie, zwykli Polacy, którzy w nędznej codzienności myślą jedynie o przeżyciu następnego dnia, już tego nawet nie dostrzegają i niestety często dają się ponieść fałszywym wiatrom historii!
Mężczyzna przerwał na chwilę i niespodziewanie, bez pytania wziął słuszny łyk bimbru prosto z butelki, która stała na wysłużonym stole pułkownika, a następnie bezceremonialnie przetarł usta rękawem, i ciągnął dalej:
– Rzecz jasna nie znam dokładnie treści tych dokumentów. Bądź co bądź są to informacje bardzo niewygodne dla Niemców, Rosjan i Austriaków. Dlatego też są tak pieczołowicie przez nas chronione, ale pomyśl sam, przyjacielu, czy nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego Cesarstwo Rzymskie ostatecznie oparło się o Ren, a na terytorium dzisiejszej Polski nigdy nie kontynuowało swojej ekspansji. Zaś od południa, ze zmiennym szczęściem, nie zapuszczało się dalej niż nurt Dunaju? To wszystko tam jest właśnie opisane i wytłumaczone! W tych dokumentach! Jest tam odpowiedź, dlaczego nie tylko wielki Rzym, ale także żadne inne imperium starożytne nigdy nie podbiło i nie włączyło pod swoje panowanie tych ziem!
– Dlaczego? – zapytał mimowolnie pułkownik Krzyżanowski.
– Bo to właśnie my! My panowaliśmy tam przed wiekami, a nasze podboje sięgały po cieśniny Bosfor, a nawet do odległych Indii! Również dlatego, że rody, które tam rządziły, swoimi korzeniami sięgały czasów biblijnych, a organizacja państwowa i społeczna, którą stworzyli, zarządzała skutecznie swoją ziemią jeszcze kilka wieków przed Chrystusem. Czy teraz rozumiesz, dlaczego to takie ważne zadanie, drogi przyjacielu? – Głos nieznajomego w ogóle nie przypominał już cynicznego tonu, z jakim przedstawił się pułkownikowi na początku spotkania.
– Tak, rozumiem… – przytaknął szczerze poruszony Krzyżanowski. – Ta cała wiedza może zmienić historię powszechną świata i w razie negocjacji politycznych postawić Polaków na wyjątkowym miejscu w dziejach. Poza tym daje nam też pełne prawo do życia na tych terenach i całkowicie suwerennego zarządzania nimi, oczywiście pod biało-czerwonym sztandarem! – odrzekł wyczerpująco Krzyżanowski, dając do zrozumienia, że całkowicie zdaje sobie sprawę z powagi powierzonej mu misji.
– Dokładnie tak! Święte prawo do życia na tych terenach! Nie dla Niemców czy Rosjan! Nie dla naszych oprawców! Nie dla tych, którzy chcą nas bezprawnie z tego miejsca wykorzenić! Tylko nas, Polaków, Lechitów! Dla Polonorum Imperio, jak ze strachem opisywali nas Rzymianie! To są ziemie należące do narodu, który żył tam od wieków i który w dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku, po odnalezieniu prawdziwego Boga Biblii, stał się z czasem światowym mocarstwem i prawdziwym przedmurzem chrześcijaństwa, broniąc cywilizacji zachodniej przed barbarzyńską Azją i islamskim południem. A tymczasem, pułkowniku – intrygujący przybysz raz jeszcze pociągnął z butelki – zobacz tylko, co się dzieje w naszej biednej ojczyźnie… Uczeni zasypują nas mitologią grecką, rzymską i germańską. Nasza suwerenna administracja państwowa i niezależna edukacja praktycznie nie istnieją, a za początki naszej pradawnej, przedchrześcijańskiej historii proponuje nam się pradzieje Rusinów! To się już dzieje! Ten proces zbiera swoje żniwo… powoli, ale skutecznie… od kilkudziesięciu lat… Oni zawsze będą chcieli nas w jakiś sposób wymazać na dobre z mapy świata i jego historii! Jednak, jak doskonale wiesz, dzięki Bogu, nasza organizacja od wieków była na tyle dyskretna i skuteczna, że niczym niewidoczny korzeń utrzymywała naszą ojczyznę przy życiu, nawet jeśli gromadziły się nad nią najciemniejsze chmury, i wierzę mocno, że podobnie będzie i tym razem! Tak, przyjacielu… Świat jeszcze usłyszy o odradzającej się Polsce, która będzie jak kwiat lilii wodnej, nieprzerwanie unoszący się na powierzchni dziejów. A my? My, pułkowniku, jesteśmy tylko, i aż!, długim i mocnym jej korzeniem… Nikt nigdy się o nas nie dowie, o naszych zasługach również, ale takie już nasze zadanie… – zakończył nostalgicznie.
Natomiast pułkownik Krzyżanowski, nadal stojąc przed stołem z poważną miną – podobnie jak jego gość – sięgnął po butelkę, przechylając ją do gardła, po czym zapytał niepewnie:
– Jakieś szczegóły związane z ochroną tych grobowców?
– Niestety… Dziś niewiele ci mogę powiedzieć, dla bezpieczeństwa, rzecz jasna. Zresztą sam niewiele jeszcze na ten temat wiem… Mam ci przekazać tylko, że za niedługi czas skontaktuje się z tobą ktoś z samej góry.
– Ktoś, kto działa na terenie Stanów Zjednoczonych? – żywo zainteresował się Krzyżanowski.
– Tego też nie wiem… A ty, zapewne, dowiesz się z czasem. Bądź czujny! Póki co, jak już wspominałem, wytyczne dla ciebie są jasne, działaj tak jak do tej pory… Wojna domowa w Ameryce niedługo się skończy, a wtedy my musimy mieć wpływ na ich nowy rząd… Jesteśmy pewni, że to państwo będzie w niedalekiej przyszłości największym imperium na świecie, dlatego priorytetem będzie utrzymywanie pod kontrolą możliwie największej liczby wydawanych przez nie decyzji… – Na powrót odebrał butelkę Krzyżanowskiemu i po raz trzeci pociągnął obficie porcję ciemnobursztynowego trunku.
– Czy to prawda, że organizacja dąży do skłócenia zaborców i wywołania między nimi dużego konfliktu zbrojnego? – zapytał niespodziewanie Krzyżanowski, dając do zrozumienia nieznajomemu, że i on wie co nieco o tym, jakie działania planuje organizacja.
– Owszem… – potwierdził tamten. – Organizacja liczy na dużą wojnę europejską i czynimy w tym kierunku odpowiednie kroki. Niech nam Bóg Najwyższy wybaczy, jeśli to nie jest w jego woli… – Mówiąc to, popatrzył pobożnie w górę.
– Myślę, że to tylko kwestia czasu, aż Rosjanie i Niemcy zaczną sobie skakać do gardeł. Naturalnym jest, że w naszej części Europy może być tylko jeden pan i jeden hegemon, toteż zaborcy nie mogą wiecznie żyć w zgodzie – niepewnie pochwalił się swoją polityczną oceną Krzyżanowski.
– A ewentualny zgrzyt wśród nich może być dla nas niepowtarzalną szansą… Są nawet plany, żeby w tę wojnę zaangażować Stany Zjednoczone, oczywiście jeśli najpierw one same dojdą do ładu z burdelem, który wyprawia się na ich podwórku… – dokończył mężczyzna.
– Wtedy byłaby to już wojna nie tylko europejska, ale i światowa… – zauważył pułkownik, zamyślając się głęboko.
– Kto wie… Kto wie… W każdym razie nasi dowódcy wierzą, że konflikt i tak jest nieunikniony, a my tylko mamy działać w taki sposób, żeby go wykorzystać… Ba! Może nawet jako pierwsi w odpowiednim czasie rzucić iskrę, która by poruszyła to nieuchronne marsowe domino.
– A gdzie ta iskra miałaby być niby rzucona? – zapytał z nieodpartą ciekawością pułkownik Krzyżanowski.
– Kto wie? Chociażby na takich Bałkanach… Jest kilka koncepcji…
– W takim razie z niecierpliwością czekam na kolejne spotkanie i instrukcje – odpowiedział ochoczo pułkownik, coraz mniej powstrzymując się przed okazaniem emocji. Był już wyraźnie podniecony i poruszony tymi elektryzującymi, przełomowymi informacjami.
– Aaa… I jeszcze jedna sprawa, z całkiem innej beczki… – powiedział nieznajomy mężczyzna, a jego głos ponownie stał się nieco kpiący.
– O co chodzi? – zapytał Krzyżanowski, niepokojąc się lekko ponowną zmianą tonu swojego rozmówcy.
– Ten twój najbliższy kuzyn… bodajże syn siostry twojego ojca… ten pianista… Jak mu tam było na imię? – Nieznajomy mężczyzna zapytał sam siebie, świadomie uwypuklając swoją ignorancję.
– Fryderyk! – wtrącił szybko pułkownik.
– Aaa, tak! Fryderyk… Wybacz, nie miałem okazji go bliżej poznać za życia, a szczerze mówiąc, nie interesuję się zbytnio muzyką. Słyszałem za to, że przez krótki czas był naszą wtyczką w Warszawie wśród wysokich rangą carskich urzędników, ale na szczęście udało się go w porę stamtąd wycofać… – Nieznajomy, wspominając o tym, lekko prychnął. – Ponoć omal nie narobił niezłego bigosu. Czy chodziło o jakąś kobietę? – zapytał z zaciekawieniem godnym przekupki, która z niecierpliwością czeka na porcję najnowszych ploteczek.
– No cóż… Nie znam szczegółów, ale jestem zdania, że takie sytuacje zdarzają się właśnie wtedy, gdy artyści próbują bawić się w konspirację… – natychmiast wytłumaczył Krzyżanowski, jakby lekko zawstydzony próbą powiązania go z tą sprawą.
– Przyznasz jednak, że te zniewieściałe szarpidruty są niekiedy rzeczywiście bardziej wpływowymi figurami na europejskich dworach niż niejedni wojskowi czy politycy…
– Zgadza się… Niemniej jednak uważam, że nawet tak wielki patriota i geniusz muzyczny, jakim był Fryderyk, powinien zajmować się tym, na czym zna się najlepiej. Ale… Nie roztrząsajmy już tej wpadki, to dawna sprawa… – skwitował pułkownik, dając do zrozumienia, że ten temat się już dla niego zdecydowanie wyczerpał.
– Spokojnie, spokojnie, kolego… – Nieznajomy uniósł rękę w geście pojednania. – Wspomniałem o nim dlatego, że chciałem się upewnić, czy aby rzeczywiście jesteś ulepiony z innej gliny i czy na pewno dopilnujesz sprawy grobowca tak, że nie będziemy dla przyszłych pokoleń Europejczyków jedynie niemile widzianym, nieproszonym gościem, który przyplątał się na nizinę środkowoeuropejską jako jakaś prymitywna, słowiańska banda… – Znów na jego twarzy zawitał szczery, przyjacielski uśmiech.
– To było całkowicie zbędne… Działam dla organizacji już wiele lat i jeszcze nigdy się na mnie nie zawiedziono – wtrącił lekko poirytowany Krzyżanowski.
– A więc doskonale! – Nieznajomy teatralnie klasną w dłonie. – Wierny! Uczciwy! Oddany! W takim razie jestem już pewny, że nie zrobi na tobie wrażenia informacja, że jednak nie zostaniesz generałem… Przynajmniej na razie! – dodał. – Góra tak zdecydowała, a nasz człowiek w Waszyngtonie już się tym zajął… Sam rozumiesz, za bardzo byś się rzucał w oczy, a to nie jest nam teraz potrzebne…
Pułkownik, słysząc tę wiadomość, wziął głęboki oddech, ale jak na polskiego oficera przystało, nie dał po sobie pokazać nawet cienia rozczarowania.
– No tak… Jak już wspomniałem, jesteśmy tylko korzeniem… szarymi, anonimowymi sługami naszej ojczyzny… Zaszczyty i ordery to nie nasza specjalność… – puentował nieznajomy, podśmiechując się nieznacznie pod nosem. Szybko jednak spoważniał, zwracając nagle wzrok w stronę wejścia do namiotu, po czym dodał oschle: – Wracają strażnicy! Niech mnie zabiorą do reszty waszych żołnierzy… Jutro rano już mnie tutaj nie będzie…
– Chwila, ale… Nie przedstawiłeś się! W organizacji też o tobie nigdy nie słyszałem. Jak się nazywasz? – wtrącił pośpiesznie na sam koniec rozmowy Krzyżanowski, nierad, że nie wie, z kim przez ten cały czas miał do czynienia.
– Przyjacielu… Gdybym ci powiedział, musiałbym cię… Sam rozumiesz… – wyszeptał i znów zaśmiał się cicho pod nosem.
Był sierpień dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku. Gdzieś w odludnych i wciąż niemal dziewiczych Bieszczadach poprzez złote, opalone słońcem połoniny biegł wysoki, atletycznie zbudowany młodzieniec. Miał idealnie przystrzyżoną brodę – na tak zwanego drwala – i długie, czarne, spięte w kok włosy niczym japoński samuraj. W obcisłej termoaktywnej koszulce moro i czarnych dżinsowych spodenkach, umorusanych błotem, prezentował się jak podręcznikowy wojownik.
Nagle zatrzymał się na moment i opuszkiem palca wskazującego zaczął kluczyć po cieniutkim ekranie dotykowym, naklejonym niczym plaster na mocno spieczonej przez słońce skórze swojego masywnego przedramienia. Po chwili podniósł głowę i głośno dysząc, spojrzał na zapierający dech w piersiach widok zachodzącego nad kołyszącymi się obficie, wysokimi, pożółkłymi trawami słońca.
Pogoda była wyśmienita… Lekki, chłodnawy wiatr i delikatnie prażące słońce wywoływały gęsią skórkę u wilgotnego od potu mężczyzny. Na nieskazitelnie błękitnym niebie widniało jedynie kilka samotnie płynących chmurek. Bez wątpienia młodzieniec z całą swą hedonistyczną zachłannością delektował się tą chwilą. Na koniec tego jakże błogiego zapomnienia wyciągnął zza paska mały ręczniczek i przetarł nim czoło oraz umięśnioną, szeroko rozrośniętą szyję, a następnie uruchomił jakąś funkcję na elektronicznym plastrze i szybkim sprintem ruszył w stronę znajdującego się nieopodal, gęsto zarośniętego lasu.
Zbiegł stromym zboczem, by ostatecznie dotrzeć do czegoś w rodzaju placu ćwiczeń własnej roboty. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, żwawo wykonał kilka efektownych ćwiczeń na każdym z dostępnych przyrządów, a następnie przeszedł do obszytego grubą, wołową skórą wysłużonego już manekina i na znajdujących się wokół niego starych, zbutwiałych pniach umieścił kilka kieszonkowych rejestratorów wideo – kształtem przypominających owoce czereśni. Dopiero teraz – po zbliżeniu się do potencjalnego przeciwnika – pokazał poziom swoich prawdziwych możliwości; z niesamowitą szybkością i precyzją wykonywał dziesiątki chwytów i uderzeń, które sprawiały wrażenie, jakby mogły bez problemu ogłuszyć konia. Duszenia, dźwignie, poczwórne kopnięcia z wyskoku w pachwinę, wątrobę, klatkę piersiową oraz potężne ciosy w twarz – wszystko to w niesamowitym tempie.
Po kilku sześciominutowych morderczych seriach mężczyzna z lekką zadyszką sięgnął ręką za plecy i wyciągnął zza nich mały, czarny nożyk, którym natychmiast rozpoczął kilkuminutową walkę z cieniem. Z pewnością ktokolwiek by go teraz nie obserwował, widząc, jak posługuje się tym małym, śmiertelnie niepozornym narzędziem, zdecydowanie wolałby stanąć na miejscu okrutnie obitego manekina, niż być cieniem.
Po zakończonym treningu, już z wyraźnie zauważalną zadyszką, chłopak pozbierał do bocznej kieszeni rozstawione wokół, maleńkie kamerki, usiadł na jednym z pniaków i zaczął przeglądać na ekranie swojego elektronicznego plastra kilka ujęć z dopiero co zarejestrowanej symulacji walki. Obracając obrazem w trybie trzystu sześćdziesięciu stopni to w jedną, to znów w drugą stronę, pokręcił tylko z niesmakiem głową i wyraźnie niezadowolony z efektu mruknął do siebie:
– Hm… Znowu te same błędy…
W końcu wstając na równe nogi, wyciągnął spod obciśniętej koszulki mały, gładki, drewniany krucyfiks, zawieszony na skórzanym rzemyku, i patrząc w ciemne już gwieździste niebo, wyszeptał kilka słów. Następnie jednym ruchem zerwał elektroniczny plaster z pulsującego, napiętego jak stalowa lina przedramienia, a ten natychmiast zwinął się w malutki rulonik. Po włożeniu go do tylnej kieszeni, lekkim truchtem ruszył w stronę jarzących się w oddali świateł tutejszych domostw.
Stara drewniana chatka stała na lekko pochylonym zboczu, pośród kilku owocowych drzew i dziko rosnącej, od dawna przez nikogo niekoszonej łąki. Domek ten, mimo iż wiekowy, był starannie zadbany i zachowany w swej oryginalnej, pierwotnej formie. Kilka metrów dalej, po prawej stronie, stały kamienna studnia oraz szopa, która za to zdecydowanie prosiła się o remont. Po lewej zaś wydzielono mały ogródek warzywny i wzniesiono niewielką, świeżo odmalowaną szklarnię, w której dojrzewały jeszcze ostatnie tego lata papryki i pomidory. Poza tym wszystkie dopełniające ten krajobraz rozległe pola – niegdyś z pewnością uprawiane – stały dziś wprowadzającymi w zadumę, dzikimi, melancholijnymi odłogami.
Mężczyzna dotruchtał w końcu na niewielki, przykryty czarnym gontem i obrośnięty bujnym bluszczem ganek, ale zanim wszedł do środka, rozejrzał się podejrzliwie wkoło. Otwarte na oścież drzwi oraz okno, zapalone wewnątrz światła i koronkowa firanka targana wzmagającym się wiatrem wyglądały trochę niepokojąco. Mężczyzna wszedł jednak ostrożnie do sieni, rozejrzał się raz jeszcze wkoło, po czym skręcił do izby po lewej. Wtem usłyszał jakiś podejrzany szmer i stając w pozycji przygotowanej do ataku, błyskawicznie sięgnął po nożyk zawieszony pomiędzy łopatkami poniżej karku. Nagle zza futryny starych, drewnianych kuchennych drzwi wprost przed jego twarz wystrzeliła masywna męska dłoń, obejmująca swymi grubymi, krótkimi palcami dobrze zmrożoną flaszkę wódki.
– Głupi jesteś?! – krzyknął zaskoczony chłopak, szybko chowając swój kieszonkowy nożyk z powrotem za plecy.
– No co ty?! Antoś! Z nożem na wujka?! I to jeszcze na takiego, który czeka na wychowanka z tak wykwintnym specjałem?! – zawołał tubalnie roześmiany głos i wkrótce zza futryny wychylił się średniego wzrostu mężczyzna, przekraczający już siedemdziesiątkę, ale za to krępy i wyraźnie nadal pełen wigoru.
– Pogięło cię?! Niewiele brakowało, a odciąłbym ci to stare, zgrabiałe łapsko! – powiedział chłopak, kręcąc z niedowierzaniem głową, jakby litując się nad głupotą własnego wuja.
– Nie żartuj… Czymże bym wówczas polewał? – odrzekł mu wciąż chrypliwie śmiejący się starszy mężczyzna, wyraźnie zadowolony, że udała mu się tak misternie zaaranżowana niespodzianka. – Zobacz tylko, Antoś! Oryginalna! Czysta! Małopolanka! Robiona z najlepszych, wyselekcjonowanych, polskich ziemniaków! Dwieście euro za litr! – dodał dumnie, wznosząc butelkę w górę.
– Widzę, widzę… – westchnął chłopak, nadal kręcąc z niedowierzaniem głową. – Ale czemu cię tak długo nie było? Masz jakieś wieści? – zapytał, patrząc na wuja z nieukrywanym podejrzeniem.
– Spokojnie, spokojnie… Wszystko po kolei… A póki co chodź tu do mnie, byku, i daj się uściskać! To już dwadzieścia dziewięć wiosenek… Boże mój… – Mężczyzna, nadal kurczowo trzymając w jednej ręce flaszkę, a w drugiej kryształowy kieliszek, zawiesił się chłopakowi serdecznie na szyi.
– Antoni, mój kochany! Wiesz, czego ci życzę… – zawył z rozrzewnieniem wujaszek wprost do ucha solenizanta.
– Wiem, staruszku, wiem… – odpowiedział lekko zmieszany młodzieniec i ze szczerze odwzajemnionym uśmiechem poklepał wuja po plecach.
– Ha! Pewnie myślałeś, że dziś nie przyjadę?! Że nie będę na czas! Że zapomniałem?! Przyznaj! – dopytywał uszczypliwie wujaszek i objąwszy go raz jeszcze tęgim ramieniem za kark, potrząsnął z ojcowskim uczuciem.
– Przyznam… Myślałem, że już dziś nie przyjedziesz… Ale czemu tak długo?! Co cię zatrzymało?! – dopytywał się.
– Miałem małe problemy z samochodem, który mi użyczyłeś – wyjaśnił.
– Z fordem?! Niemożliwe… Mój stary f-150 to auto nie do zdarcia… – szczerze zdumiał się Antek.
– A jednak… Niestety po drodze musiałem go dać do naprawy. Co do reszty, wszystko ci wyjaśnię później… A teraz – rozkazał stanowczo wujek – proszę bardzo! Wódzia zmrożona, w saunie napalone! Zapraszam szanownego solenizanta przodem i jak mawiał nasz wielki artysta, Tadeusz Kantor, „dziś są twoje urodziny”, czy jakoś tak… – puentując przekonywającą mowę wytrawnym sucharem, wskazał zachęcająco ręką w stronę pobliskiej szopy.
Obaj mężczyźni udali się więc w kierunku, w którym znajdowała się własnoręcznie skonstruowana przez Antka, prowizoryczna ogrodowa sauna. Jednak gdy tylko chłopak się rozebrał i wszedł do środka, wuj czujnym wzrokiem rozejrzał się wkoło i w tej samej chwili jego szeroki uśmiech błyskawicznie spełzł z tęgiej, czerwonej twarzy, a zastąpił go jakiś dziwnie ponury, tajemniczy niepokój.
Po kilkunastu minutach wygrzewali się już obaj wygodnie w niewielkiej, zbitej z nieomalowanych desek komórce, pijąc – jak przystało na ludzi mieszkających w niegdysiejszej Galicji – z jednego kielicha i co jakiś czas obsypując się kostkami lodu z wiaderka, w którym chłodziła się już kolejna butelka wódki. W tle, z małego, przenośnego głośnika snuła się leniwie niezwykle zmysłowa muzyka filmowa autorstwa Michała Lorenca, wprowadzająca Antka w idealnie chilloutowy nastrój – w sam raz pod kielicha i męską rozmowę.
Jednak gdy tylko przyswojone w szybkim tempie procenty dały się imprezowiczom we znaki, nastrojowa atmosfera jakby nagle się rozwiała i podchmieleni panowie zaczęli głośniej, używając przy tym coraz to mniej wybrednych słów, dyskutować, oczywiście na standardowe w tym stanie upojenia tematy – począwszy od określania i klasyfikowania kobiet z pobliskiej wioski, a na motoryzacji i boksie skończywszy.
Antek nigdy jednak nie był rekordzistą, jeśli chodzi o wizyty w saunie i maratony alkoholowe – które uwielbiał uprawiać jego, bądź co bądź wiekowy już, wujek – wyszedł więc na chwilę na zewnątrz, aby się schłodzić i nabrać nieco świeżego tlenu do przepełnionych gorącym powietrzem i alkoholowym wyziewem płuc. Stanął boso na przyjemnie chłodnej trawie, pociągnął w nozdrza zimne, nocne powietrze, a następnie nabrał lodowatej wody ze starej, kamiennej studni i wylał ją na rozgrzaną od temperatury i alkoholu głowę.
Gdy tylko ta brutalnie otrzeźwiająca ciecz spłynęła po jego ciele, w świetle księżyca dało się dojrzeć, jak rozpalona skóra zaczyna obficie parować niczym rozłożone w saunie gorące kamienie. Poczekał więc jeszcze przez chwilę, aż jego ciało całkiem się ochłodzi, i na powrót podążył w stronę szopy, w której to był usytuowany ten prowizoryczny, relaksacyjny przybytek.
Mimo miłej urodzinowej atmosfery Antek postanowił jednak, że spróbuje nakłonić wujka do poważniejszej rozmowy, chociaż wiedział, że ten z pewnością będzie chciał przekierować istotne dla niego tematy na inne tory – jak to zresztą bywało ostatnimi czasy. Niestety zbyt dobrze go znał i przeczuwał, że miganie się od sprawy, na której mu najbardziej zależało, wynikało z tego, że wuj nie miał dla niego dobrych wiadomości…
– Staruszku! – wystrzelił, wchodząc z powrotem do sauny.
– Słucham cię, mój drogi chłopcze – odpowiedział wujek z żartobliwą, arystokratyczną manierą.
– Omówiliśmy już chyba wszystkie zbyteczne tematy, dlatego powiedz mi teraz, czego się w końcu dowiedziałeś w mojej sprawie – poprosił bez owijania w bawełnę Antek, starając się za wszelką cenę nawiązać kontakt wzrokowy.
– No weź… Nie patrz tak na mnie! Te twoje dzikie oczy… Czasem naprawdę mnie przerażają… – wymamrotał z wyrzutem wuj, udając, że właśnie misternie poszukuje optymalnego ułożenia dla butelki zanurzonej w wiaderku z lodem.
– Dobra, dobra… Nie zmieniaj tematu…
– Antoś… Proszę cię… Pogadamy o tym jutro, dziś już ciężko mi zebrać myśli… – odżegnywał się sennym głosem wuj.
– To napij się jeszcze jednego i mów! Nie dam ci tym razem spokoju… – naciskał Antek, podstawiając mu pod nos, pełny, prawie że przelewający się kieliszek.
– Wiesz co? Lepiej pójdę dosypać lodu, coś cieplejsza ta wódka… – pospiesznie odpowiedział staruszek, i już próbował wstać, ale Antek natychmiast złapał go za ramię i posadził z powrotem na swoje miejsce.
– Nie! Nigdzie nie idziesz! Mów w końcu, co jest nie tak! Czemu tyle czasu ze mną zwlekają? Przecież nie mogę tak długo czekać i bez końca się przygotowywać… Powiedziałeś im to?
– Antoni, posłuchaj… – odpowiedział uspokajającym tonem wujaszek, wzdychając przy tym ciężko. – Im mniej wiesz o tych rozmowach, tym lepiej dla ciebie. I tak zbyt dużo ci już powiedziałem…
Jednak i po tym pozornie troskliwym zapewnieniu chłopak nadal nie był zbytnio zachwycony. Teraz już wyraźnie dał po sobie poznać, że doskonale zdaje sobie sprawę, iż są to po prostu jawnie wymijające odpowiedzi. Tak więc wuj próbował tłumaczyć się dalej.
– Okej! Okej! Sprawa stanęła na tym, że decyzja będzie podjęta już za parę miesięcy… Z tym że ty, oczywiście, oficjalnie o niczym nie wiesz! – cedził wujek, kładąc nacisk niemal na każdym wypowiedzianym słowie. – Nie muszę ci chyba przypominać, że oni są przekonani o tym, że przez cały ten czas przygotowywałem cię tylko do pracy w zwykłym, klasycznym wywiadzie wojskowym bądź jakiejś pospolitej jednostce specjalnej!
– Hola, hola… Tę wersję z paroma miesiącami znam już od roku! Masz mnie za głupka, Bona?! – odparł mu wyraźnie już zdenerwowany Antek, po raz pierwszy zwracając się do opiekuna po imieniu.
– Nie mam ci nic więcej do powiedzenia! Po prostu musisz jeszcze trochę poczekać… Bądź cierpliwy, zaufaj mi! – żachnął się zdegustowany Bona i przechylił nerwowo podstawioną mu przez Antka pięćdziesiątkę.
– Nic nie rozumiem z tej twojej paplaniny… To się po prostu wszystko nie trzyma kupy! I chyba wiem, czego nie chcesz mi powiedzieć już od dawna… – Antek zrobił śmiertelnie podejrzliwą i zarazem surową minę.
– A niby czego? – odrzekł staruszek, jakby nieco urażony tą nieukrywaną, oskarżycielską narracją młodzieńca.
– Tego, że oni w ogóle nie biorą pod uwagę mojego wyszkolenia i mają głęboko gdzieś moją pracę oraz wieloletnie poświęcenie, bo nie byłem od początku w tym ich całym programie szkoleniowym! Pewnie nie spełniam jakichś bzdurnych biurokratycznych kryteriów, tak?! To ci powiedzieli?! – Antek jakby wręcz pod groźbą surowej kary stanowczo zażądał wyjaśnień.
– Antek! Do cholery jasnej! Nigdy nie wspominaj, że o tym słyszałeś! Nigdy i nigdzie! – odpowiedział mu równie mocno rozdrażniony wuj.
– Czyli, że co, mam udawać jak jakiś kretyn, że wszystko gra, i przejść nad tym do porządku dziennego?! Właśnie teraz, gdy Unia Europejska się sypie i gdy na serio w Europie i na całym świecie zaczyna się nowa geopolityczna rozgrywka, nowe rozdanie?! Przecież to dopiero teraz służby będą miały pełne ręce roboty, a ja w tym samym czasie mam siedzieć cicho jak mysz pod miotłą, wylegując się w saunie i popijając wódeczkę?! – zapytał ironicznym głosem Antek. – Wiesz przecież, że tak niepewny czas to dla mnie najlepsza szansa, by pokazać się górze i szybko zaistnieć wśród reszty agentów, prezentując im swoje najlepsze umiejętności! – dokończył z wyrzutem.
– Dobra, dobra… Nie takie już chojraki były, a praca w realu wykończyła ich w kilka dni… Dlatego dobrze ci radzę: poczekaj, daj sobie jeszcze czas… – skwitował wuj, mimowolnie odkrywając tym samym co nieco bolesnej prawdy o faktycznym stanie rzeczy. Najwyraźniej nie miał już żadnych wystarczająco sensownych argumentów, którymi mógłby dziś zgasić dociekliwe pytania wychowanka.
– Dać sobie czas?! W moim wieku?! Co ty bredzisz?! Ty chyba sam nie słyszysz tego, co mówisz! – warknął rozwścieczony chłopak, nabierając powietrza. – Ojciec z matką przygotowywali mnie do tego od trzeciego roku życia! Ty też przez kolejne długie lata, aż do dziś! To były niezliczone godziny nauki: dziesięć języków z dwudziestoma różnymi dialektami, topografia światowych metropolii i najbardziej zapalnych miejsc na świecie w jednym palcu, setki tysięcy godzin fizyki, rusznikarstwa, mechaniki, chemii pirotechnicznej i hakingu! Do tego mordercze treningi, liczne złamania kończyn oraz dziesiątki innych paskudnych kontuzji! A wszystko to za własne środki, zainwestowane w najtrudniejsze szkolenia jednostek specjalnych na świecie. O tym, że wszystkie skończyłem z wyróżnieniem i wszystkie kosztowały mnie wielokrotną zmianę tożsamości, to już nie wspomnę…
– Antek… Uwierz mi, to nie są już te czasy co kiedyś… Tam ludzie są wręcz nadludzko wyszkoleni, tak fizycznie, jak i mentalnie! – przerwał mu Bona, wykonując uspokajający gest ręką.
– Nadludzko wyszkoleni?! Pfff! – prychnął kpiąco chłopak. – A co oni tam takiego robią?! Ja – wskazał na siebie palcem – byłem nie do zajechania, ani fizycznie, ani psychicznie! Byłem pieprzoną legendą w niejawnych i oficjalnie zabronionych przez amerykańskie dowództwo biegach przeprawowych na Spitsbergenie i Karaibach, po których co drugi perfekcyjnie wyszkolony w Navy Seal trafiał na OIOM albo, będąc na skraju przytomności, rzygał jak kot – wymieniał zapalczywie, dając do zrozumienia, że nie wyobraża sobie większego wysiłku i stresu, jaki mógłby go kiedykolwiek i gdziekolwiek spotkać.
– Tak… tak… Masz wiele racji i być może sam nie wiem, co gadam, ale… – potwierdził zrezygnowanym głosem Bona, lecz Antek wcale nie zamierzał kończyć swoich wyrzutów:
– Nie ma żadnego „ale”… – zaczął powoli, za to jeszcze bardziej zjadliwie. – Nie mogę po tym wszystkim czekać w nieskończoność, aż dadzą mi pieprzoną szansę lub, co gorsza, jeśli to w ogóle nie nastąpi, pójść ewentualnie do jakiejś pospolitej jednostki specjalnej tylko po to, żeby od czasu do czasu postrzelać sobie do tarcz, popływać pontonem albo porzucać granatami hukowymi w jakichś podmiejskich burdelach!
– Dużo słów rozgoryczenia padło z twoich ust, Antoni… Niestety w tak wyjątkowy dla ciebie wieczór, ale cóż… sam rozpocząłeś ten temat, a ja na razie nic więcej ci nie mogę powiedzieć, więc odpuść, proszę cię… – przyznał w końcu bezsilnie Bona, nie mogąc już nawet spojrzeć chłopakowi prosto w oczy.
– Jak to nic więcej nie możesz mi powiedzieć?! Przecież w ten sposób zostawiasz mnie w totalnej niepewności, a to gorsze niż najokrutniejsza prawda! – Antek w nieukrywanej niemocy spuścił głowę i trzęsącą się ze złości dłonią polał sobie do pełna.
– Antek… Ja naprawdę dobrze ci radzę, odpuść sobie na jakiś czas, nie nakręcaj się jak wariat, bądź cierpliwy i daj mi dalej działać… To bardziej złożona sprawa, niż sobie wyobrażasz…
– Nic sobie nie wyobrażam, bo niczego mi nie próbujesz wytłumaczyć! – warknął, przecierając przedramieniem usta po palącej mocniej niż rozgrzane, saunowe powietrze gorzale.
– Bo sam do końca nie rozumiem tej pogmatwanej sytuacji, ale uwierz, że próbuję w twojej sprawie zrobić wszystko, co tylko jest w moim zasięgu! Niestety zasięgu, który od jakiegoś czasu jest już mocno ograniczony…
– Ograniczony?! A co z poświeceniem mojego ojca dla organizacji?! Z twoim zresztą też! Czy dla nich nie mają już żadnego znaczenia twoje zasługi dla programu „Świteź”?! A może jest już zamknięty?! – dopytywał rozgoryczony.
– Program nie jest zamknięty, ale ten temat na dziś już tak! – Bona uderzył pięścią w drewnianą ławę. – Albo pijemy i celebrujemy twoje urodziny, albo ja idę w kimę i siedź tu sobie sam – burknął nachmurzony i nie bawiąc się w dobre obyczaje, nerwowo przechylił gwint flaszki prosto w zachrypniętą od kłótni gardziel.
– To powiedz mi przynajmniej, z kim ty w ogóle tam rozmawiałeś na mój temat… – drążył nieustępliwie Antek. Wiedział bowiem, że jeśli teraz odpuści, to z pewnością jutro nie wrócą już do tego tematu.
– Eh… Wykończysz mnie kiedyś, człowieku… – westchnął cicho Bona, łapiąc się w geście zniecierpliwienia za spocone, pomarszczone czoło.
Antek poznał jednak po tym odruchu, że Bona zaczyna powoli pękać, dlatego tym bardziej nie zamierzał mu już teraz odpuścić.
– Bona! Traktuj mnie poważnie! Przecież na tym zasranym świecie masz już tylko mnie… Powiedz mi w końcu tę cholerną prawdę! Co jest grane?
– Dobrze! Dobrze! – Staruszek złapał się kurczowo obiema dłońmi za pulsujące skronie. – Powiem ci, jaka jest prawda. Nie rozmawiałem z nikim z dowództwa od ponad… od ponad pięciu lat… – wydukał niepewnie, ponownie odwracając wzrok od Antka i wbijając go w ziemię.
– Co?! – krzyknął młodzieniec, jakby ugodzono go rozpalonym prętem do znakowania bydła.
– Właśnie to… Niestety nie znaczę już tam tyle, ile jeszcze kilkanaście lat temu… Odkąd odsunęli mnie od czynnej służby, a potem od szkolenia młodych adeptów, stałem się dla nich już tylko starym członkiem honorowym… A członek honorowy oznacza mniej więcej tyle co „dożyj sobie spokojnej starości, ale nie zawracaj nam dupy”… – powiedział z zawstydzeniem i bezradnie rozłożył ręce.
– To po co ty tam w ogóle jeździłeś? – dopytywał niecierpliwie Antek, teraz już coraz bardziej załamany druzgocącymi rewelacjami.
– Widywałem się prywatnie z jednym z aktualnych opiekunów „Świtezi”… Właściwie były to tylko niewiążące i nieoficjalne pogadanki, ale obiecał, że przyjrzy się naszej sprawie…
– Co takiego?! To znaczy, że cały ten rok mnie oszukiwałeś?! – krzyknął Antek i uderzył w prowizorycznie zamontowane drzwiczki od sauny z taką złością, że te natychmiast wyleciały z zawiasów i ze świstem pofrunęły w ciemność niczym styropianowa płyta. Wuj jednak udał, że nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia, lecz rozumiejąc zarazem gorzkie rozczarowanie chłopaka, dokończył powoli:
– Tak jak już wspomniałem: gość powiedział, że przyjrzy się sprawie, a więc jest jeszcze szansa, że to załatwimy… Cierpliwości…
– Jaka szansa?! Jaka szansa?! Żartujesz?! To będzie teraz twoje wytłumaczenie przez kolejny rok? Że gość się przyjrzy naszej sprawie? Przecież to miała być tylko formalność, jeśli tylko będę gotowy. Od zawsze tak mówiłeś! – przypomniał rozżalony Antek, próbując opanować zdenerwowany głos.
– Tak było jeszcze parę lat temu, ale ludzie się zmienili; młode kadry, nowe zarządzanie, odświeżone dowództwo, jeszcze bardziej ostrożne i zakonspirowane niż kiedykolwiek. Nie zauważyłem momentu, w którym straciłem jakiekolwiek wpływy, a nawet możliwość osobistego kontaktowania się z tymi, którzy mają tam jeszcze coś do powiedzenia.
– Więc dlaczego mi nie powiedziałeś, tylko przez prawie dwa lata mydliłeś mi oczy? – zapytał Antek, kiwając przy tym z niedowierzaniem głową.
– Próbowałem jeszcze coś wskórać, spróbować innymi kanałami. Poza tym jesteś w gorącej wodzie kąpany, nie chciałem, żebyś robił coś nierozważnego na własną rękę… Nie chciałem, żebyś mając tę wiedzę, działał pochopnie.
– Nie mogłeś więc wkręcić mnie tam wcześniej?! Gdy jeszcze miałeś ku temu możliwość? – nie odpuszczał Antek.
– Dobrze wiesz, że byłoby to bardzo nierozsądne… Nie byłeś jeszcze wystarczająco przygotowany.
– A teraz rozsądnym jest siedzenie bezczynnie i łudzenie się, że jakaś płotka łaskawie się temu przyjrzy?! – Antek prychnął pogardliwie. – Przecież obaj wiemy, że to kolejna ściema…
– Ta płotka – jak to określiłeś – w grudniu jeszcze tego roku ma zorganizować spotkanie z kimś, kto może dać nam zielone światło. Zresztą ci na górze i tak co nieco już o tobie wiedzą i siłą rzeczy muszą w końcu podjąć jakąś decyzję. Dlatego powtarzam ci: uspokój się i bądź cierpliwy…
– Wiesz co, Bona?
– Co znowu? – odpowiedział mimowolnie staruszek, zwężając podejrzliwie powieki.
– Myślę, że ty po prostu boisz się mi to powiedzieć… Boisz się powiedzieć, że oni tak na prawdę już dawno temu podjęli decyzję… Dlatego tak misternie kluczysz przede mną i zmyślasz. I wiesz co jeszcze?! – Bona niemal całkowicie przymknął powieki, dając do zrozumienia, że czeka na odpowiedź jak na jakieś objawienie. – Teraz jestem jeszcze bardziej przekonany, że jeśli natychmiast czegoś w tej sprawie nie zrobię, nie zareaguję, to ta ich decyzja nadal pozostanie negatywna i co gorsza, ostateczna… – Bona tylko westchnął na to ciężko i już miał coś odpowiedzieć, ale Antek ciągnął dalej: – Wiedziałem! Wiedziałem… Wierzyłem ci, ale w głębi duszy wiedziałem, że tak będzie… Za długo zwlekałem! Tak, za długo z tym zwlekałem. Niepotrzebnie zdałem się tylko na ciebie. Powinienem wziąć sprawy w swoje ręce, przedstawić się im jak najszybciej osobiście! W końcu, bądź co bądź, jestem synem ich bardzo zasłużonego człowieka.
– A wiesz, że jeżeli się do nich zgłosisz z tak infantylnym przekonaniem i z takimi bzdurnymi argumentami, wtedy obaj jesteśmy trupami, i to w niecałe dwadzieścia cztery godziny, gdziekolwiek byśmy się nie ukryli? – odpowiedział zrezygnowany wuj, przecierając oczy w geście rezygnacji i zmęczenia.
– Świetnie… Wtedy tym bardziej im pokażę, jaki błąd popełnili – powiedział całkowicie pewny siebie Antek.
– A możesz mi ten ostatni raz zaufać i poczekać do tego cholernego grudnia? To tylko cztery miesiące! Pogadam z tym człowiekiem i wtedy będziemy ostatecznie wiedzieli, na czym stoimy… – zaproponował ponownie Bona, ale jego głos nie był już tak zdecydowany i przekonujący jak wcześniej.
– A jeżeli znów nic nie załatwisz? Jeżeli znów stracę tylko czas? – zapytał o dziwo wyraźnie spokojniejszym głosem Antek.
– Wtedy, niech mi twoi świętej pamięci rodzice wybaczą, ale dam ci wolną rękę… Jednak pod jednym warunkiem: wcześniej sam odłożysz sobie na własny pogrzeb… – mruknął posępnie staruszek.
– Taaa… pff… – skwitował prychnięciem chłopak i zrobił to ze złośliwym, jednak nieco mniej pewnym niż poprzednio uśmiechem.
– Zresztą co ja gadam… Jaki pogrzeb? Przecież i tak nawet nie znajdę ciała. Hm… – dodał kpiąco Bona, odwzajemniając się Antkowi równie szyderczym uśmiechem. Jego oczy jednak, pozostały nadal smutne i zmęczone…
– No widzisz, staruszku! Już bardziej podoba mi się ten twój czarny humor niż lamentowanie – zripostował Antek jakby nieco udobruchany zarysowaną dopiero co, niejasną wizją spełnienia swojego planu.
– Czyli odpuścisz jeszcze na te parę miesięcy? – upewnił się Bona.
– Tak. Daję ci czas do końca roku… – zagroził, celując w opiekuna wskazującym palcem.
– O więcej cię nie proszę.
– Tylko ostrzegam, jeśli znowu zaczniesz kręcić i nadal mnie zwodzić, to nie mamy już o czym gadać, a wtedy biorę sprawy kontaktów z Polonorum we własne ręce…
– Mówiłem ci, żebyś nie wspominał o… – zasyczał nerwowo Bona i wyjrzał na wszelki wypadek przez dopiero co wyważone drzwi.
– Dobrze, dobrze, staruszku… Już tak nie panikuj… – zbagatelizował Antek, szczerze śmiejąc się z paranoi, a zarazem skrzywienia zawodowego starszego człowieka, po czym demonstracyjnie wytarłszy dłoń o swój spocony tors, złośliwie poklepał starego wujaszka po wyeksponowanym mięśniu piwnym.
– Co?! Nagle ci humor wrócił?! – oburzył się Bona. – Jeszcze raz tak zrobisz, a nakopię ci do dupy, gówniarzu, przyrzekam! – warknął groźnie, ale w jego głosie mimo wszystko czuć było żartobliwy ton.
Natomiast Antek już zabierał się za powtórzenie swojego niewybrednego żartu, ale wujaszek wystawił krzepkie dłonie w pozycji gotowej do samoobrony.
– Nie radzę! Wiesz, że cholernie nie lubię, gdy ktoś ociera się o mnie chociażby najmniejszym kawałkiem swojego spoconego cielska.
– Wiem… Dlatego też nie lubisz uprawiać żadnego kontaktowego sportu! – zaśmiał się Antek, próbując ominąć swoją dłonią obronne, ręczne zasieki, jakie zastawił Bona. – A może jednak saunowe zapasy?! – zaproponował entuzjastycznie roześmiany od ucha do ucha.
– Ostrzegam! Jeżeli mnie dotkniesz choć kawałkiem spoconego dupska, to… – staruszek nie dokończył, bo Antek już założył mu chwyt na lewą rękę.
– Że ja też cię nigdy dobrze nie złoiłem, jak byłeś gówniarzem! Zapomniałeś już, jaka była z ciebie mała niedojda? – zapytał Bona, licząc na to, że nieco zdekoncentruje chłopaka i tym sposobem spróbuje uwolnić się z jego uścisku. – „Dzień dobry, jestem Antoś, nie mam gdzie się udać, czy mogę do pana mówić wujku?” – przedrzeźniał wychowanka, udając cienki głosik przerażonego, bezradnego chłopca.
– Ty się lepiej skup na obronie, prehistoryczna skamielino, bo słychać, jak ci kości pękają – zripostował Antek, zakładając bezlitosną gilotynę na pomarszczoną szyję starszego mężczyzny. – A w ogóle to powiedz mi, jak można dziecku dać na imię Bonawentura? Rodzice nie chcieli, żeby dzieci się z tobą bawiły? – kontynuował chłopak, już całkowicie rozbawiony bezradnością starego, bądź co bądź byłego agenta.
– Gdybym ja był dziesięć lat młodszy, pokazałbym ci, co to grappling, młokosie… – wysapał Bona, próbując usilnie wyrwać się z uścisku.
Gdy jednak żaden nie chciał odpuścić, a po chwili drobna przepychanka przerodziła się w prawdziwe pijackie zapasy, nagle w wyłamanych drzwiach sauny stanęła młoda, jasnowłosa dziewczyna ubrana w skromną, malinową sukienkę, i dzierżąc w dłoniach brytfannę ze świeżo upieczonym plackiem wiśniowym, patrzyła na nich z wyraźnie zniesmaczoną miną.
– Co to ma być?! Co to za zboczone, pijackie wygibasy?! – zapytała, z jeżącą włos na głowie pretensją w głosie i miną godną wieloletniej, wytrawnej mężatki. – A może wam przeszkadzam swoją osobą, panowie? – dodała z wyraźną ironią, ale również lekkim zmieszaniem.
– Nie… Z pewnością nie przeszkadzasz. – Antek się przywitał, rozbawiony groźną miną dziewczyny.
Natomiast Bona nerwowo poprawił ręcznik na biodrach, który niemal spadł mu na ziemię, i też chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie poruszył tylko bezgłośnie ustami.
– Mieliśmy dzisiaj spędzić wieczór razem, pamiętasz? – przypomniała z wyrzutem blondynka.
Antek rozłożył ręce i nie bardzo wiedząc, jak wybrnąć z tej niepochlebnej sytuacji, odpowiedział niepewnie z lekkim, szelmowskim uśmiechem.
– Oczywiście, że pamiętam, ale niespodziewanie wujek wrócił z dalekiej podróży i postanowiliśmy się nieco zrelaksować… – wydukał, przewracając oczami.
– I to jest ten wasz relaks? – Dziewczyna ponownie zrobiła zdegustowaną minę.
– Trochę ruchu nie zaszkodzi… Ale w zamian za narażenie cię na tę drobną niezręczność, zapraszamy z wujkiem na drinka – zaproponował Antek, robiąc maślane oczy w celu szybkiego udobruchania dziewczyny.
– Po tym, co tu widzę, to mam nadzieję, że tylko drinka… Za pięć minut w domu! – powiedziała władczo dziewczyna i odwróciła się na pięcie.
Po chwili siedzieli już we trójkę przy stolę w rustykalnej starej kuchni, ale wyposażonej w najnowocześniejszy obecnie na rynku sprzęt AGD.
– Yyy… To co sobie życzysz? Drink? Nalewka? A może nasze domowe winko? – zapytał dziewczynę z przesadną ostrożnością Bona, a wyglądało to tym komiczniej, że nadal mocno zmieszany nie miał odwagi podnieść na nią wzroku.
– Nie przejmuj się… Wujek, zawsze stresuje się przy atrakcyjnych kobietach – zadrwił Antek, zwracając się z łobuzerskim uśmiechem do młodej dziewczyny. – Podobnie jak w saunie siedział odziany jedynie w samiutki biały ręcznik.
– Poczekaj… Jeszcze poprosisz staruszka o radę, gdy pęknie ci serduszko, bo dostaniesz kosza… – powiedział wujek z przekąsem.
– No już się tak nie obrażaj… I dla mnie naleweczkę poproszę, jeśli można, bo czuję, że mnie jeszcze smaki biorą… – załagodził sytuację Antek i zatarł ręce z niecierpliwością.
– To nie ciebie obsługuję, buraku… – odrzekł mu lekceważąco Bona i zwrócił się raz jeszcze z przesadną uprzejmością do żywo rozbawionej tą słowną przepychanką dziewczyny. – To jak będzie, młoda damo? Winko, drink czy naleweczka?
W tak przyjacielskiej atmosferze minęło im jeszcze kilka godzin. Koniec końców Bona przysypiał już na krześle, a z wysokiej klasy głośników Genelec – elegancko wkomponowanych w zdobioną ornamentami drewnianą ścianę – leciał tym razem stary i dobry Faranheit Toto. Antek, widząc, że ich kameralna impreza nieubłagalnie się wypala, skinął wreszcie głową do dziewczyny, wskazując swym jaskrawym, bystrym wzrokiem na skrzypiące strome schody prowadzące na poddasze. Dziewczyna, dostrzegając ten wyczekiwany od dłuższej chwili znak, wstała bezzwłocznie, a następnie ziewając teatralnie, przeciągnęła się obszernie, prezentując przy tym swoje największe atuty.
– Pani pozwoli – powiedział Antek i wskazał jej ręką pierwszeństwo, a gdy dziewczyna powabnymi ruchami skierowała się w stronę schodów, doskonale wiedząc, że przyciąga teraz wzrok tak młodszego, jak i starszego z panów, Bona szepnął coś dyskretnie do Antka. Z ruchów jego warg dało się wyczytać słowa:
– Zdrowa kobieta!
Chociaż trudno zrozumieć kaprysy odwiecznie zmieniającego się klimatu, to tym razem w Bieszczady zawitała zima z prawdziwego zdarzenia. Przez całe święta Bożego Narodzenia trzymał mocny mróz, a świeżo napadany śnieg głośno skrzypiał pod nogami. Biorąc pod uwagę zimy, jakie nawiedzały Polskę w ostatnich latach, było to zjawisko niemalże egzotyczne.
– Mróz skrzypi jak za dziecięcych lat w Irkucku… Taka mała rzecz, a nadal cieszy ucho… – powiedział do siebie Antek, wpatrując się w okno swojego pokoju na poddaszu podczas krótkiej przerwy, którą zrobił sobie od nadrabiania zaległości w projektach, które uzbierały się w trakcie świąt.
Pokój chłopaka był dość obszernym i bardzo oryginalnym miejscem. Wisiało tam pełno zdjęć – które zresztą Bona zabronił mu trzymać na widoku – a także mapy z najróżniejszych zakątków świata oraz stare obrazy o tematyce wojskowej. Poza tym było tam mnóstwo walających się po podłodze szkiców węglem, sprzęt wspinaczkowy, narty, niewielki kajak zawieszony na ścianie oraz ogromny stucalowy telewizor. W rogu stało łóżko-regał z płytami, sprzętem muzycznym i przeróżnymi książkami. Generalnie panował tam ogromny bałagan, co miało także swój urok, a siedzący za biurkiem Antek niejako dopełniał ten cały artystyczny nieład.
Biurko, nad którym się pochylał, znajdowało się w samym środku pokoju i podobnie jak większość mebli w tym domu było bardzo stare. Po lewej stronie blatu stało kilka figurek wojowników ulepionych z jakiegoś elastycznego materiału, po prawej zaś skaner i drukarka 3D. Przed Antkiem leżał cieniutki arkusz elektroniczny grubości ceraty, na którym, w zegarmistrzowskim skupieniu, począł nanosić jakieś poprawki. Wszystko, co rysował, pojawiało się jednocześnie na równie cieniutkim co arkusz ekranie monitora z napisem „Sony Tabthin” – podobnym do elektronicznego plastra, który zwykle nosił na ręce. Ekran ten, mimo że cienki jak papier, stał sztywno w pionie, wychodząc z małego, czarnego, prostokątnego futerału.
Antek zrobił ostatni ruch elektronicznym piórem i przesunął palcem po zielonej ikonie znajdującej się w rogu arkusza. Wtenczas obok stojącego przed nim cieniutkiego monitora – tym razem na okrągłej podstawce – wyświetlił się kolorowy hologram 3D z ukończonym projektem.
– I jak tam? Idziesz jutro na tego sylwestra? – zapytał go Bona, który przed chwilą skończył rąbać drwa do kominka i przyszedł właśnie odwiedzić swojego wychowanka, z którym nie widział się od samego rana.
– Póki co, to nie wyrabiam się z robotą… Nigdy już nie wezmę zleceń od trzech firm naraz. Zwłaszcza jeśli premiery gier mają się odbyć niemal w tym samy dniu… – odpowiedział, nie odwracając się nawet w stronę wuja i nadal pozostając w ścisłym skupieniu nad swoją pracą.
– Mam nadzieję, że pilnujesz się i dbasz o anonimowość… Wiesz, że praca jako freelancer zostawia w sieci wiele śladów – powiedział z przezornością w głosie wuj.
– Proszę cię, Bona… Chyba nie chcesz mi tłumaczyć takich rzeczy? – odparł z wyrzutem Antek, podnosząc w końcu wzrok znad projektu.
– Z tego, co pamiętam, Antek, geniuszem z hakerki nigdy nie byłeś… – zauważył Bona.
– Potrafię dokładnie tyle, ile mi potrzeba. Ani mniej, ani więcej. Co chwilę tworzę nowe konta i tożsamości, tuszuję wszelkie powiązania z naszym IP, a wszystkie wpływy przepuszczam przez brytyjskie Wyspy Dziewicze. Reasumując: w polskiej sieci nie ma po mnie ani śladu… Na przykład ostatnio projektuję pod pseudonimem Mitoraj88, ale przyznam, że gdybym od lat trzymał się jednej nazwy, już dawno miałbym na tyle dobrze wyrobioną markę, iż z łatwością łapałbym lukratywne kontrakty z najwyższej półki. Ale cóż… W tej sytuacji, jeśli tylko gdzieś zaistnieje, od razu znikam, tracąc przy tym najcenniejszych klientów.
– Pamiętaj, Antek, rosyjskie służby specjalne nigdy nie…
– Nigdy nie zapominają… Tak, wiem… – dokończył leniwie chłopak od dziecka wbijaną mu do głowy niczym metalowy ćwiek oklepaną maksymę.
– Okej… A jak będzie z tym sylwestrem? – zapytał ponownie Bona.
– A co ty się tak o mnie martwisz? – odrzekł mu nieco złośliwie Antek.
– Bo nigdzie nie chodzisz, jak jest ku temu okazja – odpowiedział wuj.
– A co? Chcesz mnie ustatkować? Wyswatać? Może jeszcze założę rodzinę i pójdę na etat do jakiegoś lokalnego zakładu pracy? – zadrwił chłopak i obracając się na swoim krześle, dodał: – I nie mydl mi oczu jakimś sylwestrem, staruszku, bo dobrze pamiętam, co masz dla mnie niebawem załatwić… A jak nie załatwisz, to wiesz… Wkrótce odwiedzę tych twoich kolegów i w sposób, jaki się nawet nie spodziewają, przedłożę im moje CV – dokończył cynicznie.
– A rób sobie, jak chcesz! – odburknął Bona, rozdrażniony tym, że rozmowa nie poszła po jego myśli, po czym wyszedł z pokoju Antka, trzaskając wymownie drzwiami.
– Też mi coś… Sylwester w remizie… Ciekawe, jaka będzie muzyka? – mruknął do siebie Antek, wyciągając się na krześle i celując zmiętą kartką do metalowego kosza stojącego w rogu. Chociaż… Mógłbym przecież wziąć stopery do uszu. Może wtedy bym tam chwilę wytrzymał? – pomyślał i z uśmiechem na twarzy, wyobrażając sobie to, co właśnie głośno skomentował, zabrał się z powrotem do pracy.
***
Ostatni dzień roku zaczął się dla Antka jak każdy zwykły. Pobudka około godziny szóstej rano i krótki, ale za to intensywny trening przed domem na drążku. Pomimo dwudziestu stopni poniżej zera ćwiczył jak zwykle w cienkich szarych dresach i skąpej, czarnej koszulce na ramiączkach. Dla chłopaka poranne treningi zawsze odbywał się tak samo, bez względu na porę roku czy pogodę, a po treningu oczywiście jak zwykle konkretne śniadanie, gorzka kawa zbożowa i przegląd informacji ze świata – oczywiście oficjalnych i tych bliższych prawdy – z wiadomych tylko jemu źródeł.
– To jest paranoja, co oni tłuką tym ludziom do głowy – rzucił nagle z pełnymi ustami jajecznicy Bona, zerkając kątem oka na poranne informacje w publicznej telewizji.
Akurat była mowa o kontynuacji zwołanego w ostatnich dniach kryzysowego szczytu w Brukseli i o tym, że odbywająca się tam debata może potrwać nawet do Nowego Roku, jeżeli przywódcy państw nie ustalą ostatecznie, co dalej z Unią Europejską. Komentujący na żywo popularny polski prezenter dodał również, że:
– Brak solidarności i przede wszystkim walka o interesy narodowe poszczególnych krajów od lat rozbijają Unię od środka. Czy Niemcom, jako liderom tej organizacji, uda się stanąć na wysokości zadania i swą rozsądną polityką dialogu zażegnać kolejny kryzys?
– Co ten gość pierd… – Bona w ostatniej chwili ugryzł się w język. – Czy oni naprawdę wierzą w tej telewizji, że ci wszyscy zachodni dygnitarze w Brukseli to jakieś bezinteresowne stowarzyszenie altruistów? Przecież to oczywiste, że ta cała klika z Niemiec, Brukseli i Luksemburga wie, że ich strefy wpływów i ten ich cholerny Lebensraum wymykają się spod kontroli. Unia Europejska nie jest już skutecznym narzędziem do utrzymywania postkomunistycznego podziału na kraje wyzyskujące oraz zapewniające tanią siłę roboczą i rynki zbytu kraje kolonialne. W niektórych państwach pojawiło się zbyt dużo nowych rozsądnych polityków, których nie można tak szybko złapać na wędkę… – skomentował, w międzyczasie przeżuwając intensywnie pachnący, szklący się tłuszczem bekon.
– Masz jakąś nieoficjalną wiedzę odnośnie do tego szczytu? – zapytał zaciekawiony Antek, przygotowując jednocześnie ogromną kanapkę z aromatycznym pastrami.
– Mam… Ale to niestety tylko strzępy, jednak z tego, co przekazali mi moi starzy kumple, wnioskuję, że nie jest dobrze… Niemcy szykują coś przełomowego, jakiś całkiem nowy plan… Pytanie tylko, jakich sojuszników zwerbowali…
– Dostałeś te informację od kogoś z organizacji? – dopytywał zaintrygowany wzmianką o starych kolegach Antek.
– Poniekąd tak… Chociaż w Polonorum – tu Bona wyraźnie ściszył głos – na pewno wiedzą już dużo więcej… W końcu mają najlepszy, oficjalnie nieistniejący wywiad na świecie… Ja jednak nie otrzymuję już od nich takich wiadomości i muszę się zadowolić informacyjnymi ochłapami, które przekazują mi od czasu do czasu inni, podobni do mnie, tak zwani członkowie honorowi… – wyjaśnił w sarkastycznym stylu Bona. – W każdym razie Niemcom w najbliższym czasie będzie zależało na wygaszeniu projektu Unii Europejskiej… Może jeszcze nie teraz, ale już się do tego przymierzają. Zrobią to w ten sposób, że chcąc rzekomo do samego końca ratować tego skleconego frankensteina, zaproponują nowy, z oczywistych względów niemożliwy do przyjęcia przez wszystkich układ, doprowadzając tym samym do skrajnego konfliktu, za który winą obarczą kilka mniejszych państw, które w ostatnich latach zaczęły w końcu walczyć o swoją rację…
– Rozumiem, że nie masz tu na myśli Polski? – retorycznie zapytał Antek, posypując gigantyczną kanapkę prażoną cebulką.
– Oczywiście, że nie… Niestety, jak doskonale wiesz, Polska stała się teraz idealnym łącznikiem pomiędzy skupioną wokół Niemców frakcją a resztą walczących o większą niezależność państw… Dlatego też ten wieloletni zgniły kompromis nadal trzyma się kupy…
– Jesteśmy mocnym ogniwem, bo nasze społeczeństwo jest najmocniej zmanipulowane – dodał Antek, okraszając swoje kulinarne dzieło oliwą wymieszaną z miodem i ziołami.
– W dużej mierze tak, ale nie tylko… Jest tak przede wszystkim dzięki wyjątkowo gorącemu oddaniu naszych, powiedziałbym polskojęzycznych, elit politycznych dla wspomnianego niemieckiego układu. To głównie dzięki temu ta fałszywa solidarność zachowuje jeszcze w oczach społeczeństwa swoją pozorną wiarygodność – wyjaśnił Bona.
– To dziwne zjawisko… Bo z drugiej strony chyba jako jedyny kraj w Unii Europejskiej pozostaliśmy tak hermetycznym kulturowo i obyczajowo społeczeństwem – zauważył chłopak, rozsiadając się wygodnie przy stole i mieszając świeżo zaparzoną kawę.
– Mnie też zawsze to zastanawiało… Dlaczego pomimo tego atutu nadal jesteśmy tak słabi i podatni na obce wpływy na arenie międzynarodowej? To chyba jakiś negatywy fenomen… – Bona zamyślił się na chwilę.
– Czy twoi starzy koledzy z organizacji uważają Unię za całkowitą porażkę i że lepiej byśmy wyszli na tym, gdybyśmy w ogóle do niej nie wstąpili? Przypomnę, że Ukrainie to na dobre nie wyszło… Dziś mają podnoszący się z ruiny kraj i zdestabilizowaną granicę… – wyraził swoje wątpliwości Antek, zabierając się w końcu za konsumowanie swojego cholernie apetycznie wyglądającego śniadania.