Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o najpiękniejszej przygodzie ludzkości.
Jest rok 1961. Szczytowy okres zimnej wojny. 12 kwietnia o godzinie 09:07 młody Rosjanin siedzi w maleńkiej kapsule na szczycie najpotężniejszego międzykontynentalnego pocisku balistycznego Związku Radzieckiego i wystrzeliwuje w przestworza. Nazywa się Jurij Gagarin i zamierza na trwale zapisać się w historii. Podróżując z prędkością prawie dziesięć razy większą niż pocisk z karabinu, okrąża kulę ziemską w zaledwie 106 minut. Ze swoich okien widzi Ziemię jak nikt inny – przemierza zachód i wschód słońca, oceany i kontynenty, doświadcza jej piękna i kruchości. Mimo że jego start był utajniony, w ciągu kilku godzin od wylądowania stał się światową gwiazdą – pierwszym człowiekiem, który opuścił naszą planetę.
„Kosmiczny wyścig” opowiada ekscytującą historię tego niesamowitego lotu. Obydwa supermocarstwa podjęły ogromne ryzyko, aby jako pierwsze wysłać człowieka w kosmos. Amerykanie w pełnym blasku mediów, Sowieci w zupełnej tajemnicy. Opierając się na szeroko zakrojonych oryginalnych badaniach i żywych zeznaniach naocznych świadków, z których wielu nigdy wcześniej o tym nie rozmawiało, Stephen Walker ujawnia skrywane przez dziesięciolecia tajniki i zabiera czytelnika w jedną z największych przygód ludzkości.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Córce Kitty, radości i światłu mojego życia
OD AUTORA
Wyścig supermocarstw o pierwszeństwo w wysłaniu człowieka w kosmos był pełen dramatyzmu i ekscytujących zwrotów akcji, a po obu stronach żelaznej kurtyny wzięły w nim udział prawdziwie nietuzinkowe postaci; dlatego przedstawiona tu opowieść może się wydać fikcyjna. Nie została jednak wymyślona. To dzieło historii. Pisząc niniejszą książkę, próbowałem, na ile to tylko możliwe, odsiać przekłamania, jak się odsiewa plewy, i weryfikować fakty na podstawie cytowanych w przypisach źródeł pisanych, wizualnych i mówionych, tak aby przekaz był możliwie najwierniejszy. Nawet poszczególne linijki dialogów mają oparcie w źródłach. Z pewnością nie udało mi się uniknąć błędów, za które biorę całą odpowiedzialność. Mam jednak nadzieję, że czytelnicy, którzy zdecydują się podążyć tą samą ścieżką co ja, przekonają się, co zresztą często się zdarza, iż rzeczywistość bywa czasem bardziej niezwykła niż fikcja – a z pewnością tak właśnie jest w wypadku pierwszej wyprawy człowieka poza granice naszego świata.
Od czasu do czasu używam też określenia „rosyjski” jako synonimu „radziecki”, co dawniej na Zachodzie było praktyką nagminną. Uznałem, że niekiedy najlepiej oddaje to nastrój opisywanej chwili. Ogólnie rzecz biorąc, unikałem też podawania rosyjskich imion odojcowskich, poza nielicznymi wypadkami, gdy pomagało mi to wzmocnić dobitność wypowiedzi lub opisu (przykładowo, Jurij Aleksiejewicz Gagarin). Biorąc pod uwagę, że znacząca część tej historii rozgrywa się w Rosji, stwierdziłem, że oszczędne cytowanie imion odojcowskich ułatwi lekturę czytelnikom anglojęzycznym.
PROLOG
PIĘTNAŚCIE MINUT DO STARTU
GODZINA 8.52, 12 KWIETNIA 1961 ROKU
Ludzkość nie zostanie na Ziemi na wieki, w poszukiwaniu światła i miejsca do życia najpierw nieśmiało przekroczy granice atmosfery, a potem podbije cały Układ Słoneczny[1].
Konstantin Ciołkowski,rosyjski naukowiec i wizjoner, 1911 rok
Kto kontroluje przestrzeń kosmiczną, kontroluje cały świat[2].
senator (późniejszy prezydent USA)Lyndon B. Johnson, 1958 rok
12 kwietnia 1961 roku
Poligon naukowo-badawczy numer 5 (NIIP-5)
Kosmodrom Tiuratam, Kazachska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka
Świt nad kazachskim stepem wstaje szybko, ale aż do granic widnokręgu nie ma niemal nikogo, kto mógłby go podziwiać. Połączenie gorących lat i mroźnych zim sprawiło, że są to jedne z najmniej zaludnionych terenów na naszej planecie. Kraina pustki i ciszy, należąca wyłącznie do dzikich koni, wielbłądów, jadowitych pająków i skorpionów.
Lub może niemal wyłącznie do nich.
Ten półpustynny obszar porośnięty bylicami i biegaczami przecina bowiem linia o długości niemal trzech tysięcy kilometrów, łącząca Taszkent i Moskwę. Dwa dni od wyruszenia z radzieckiej stolicy pociąg zatrzymuje się na krótko w miejscowości Tiuratam. Według legendy w tym miejscu w XVII stuleciu natrafiono na ciało poległego w bitwie jednego z potomków Czyngis-chana, unoszące się na powierzchni błotnistej Syr-darii. Przed 1955 rokiem jedynymi mieszkańcami byli tu naczelnik stacji wraz z rodziną oraz grupa kazachskich nomadów, przemierzających step w rytmie upływających pór roku, dla których było to święte miejsce. Ale już sześć lat później, w 1961 roku, wszystko się zmieniło. Obszar o powierzchni mniej więcej czterech wielkości Londynu wraz z przyległościami przeszedł pod kontrolę radzieckiego Ministerstwa Obrony w ramach realizacji najśmielszego, najdroższego i najbardziej tajnego projektu ZSRR. W szczerym polu wyrosła nowa osada, Lenińsk, w której wraz z rodzinami zamieszkali inżynierowie, żołnierze, a także robotnicy budowlani. Przy ulicach zbudowano nowe bloki mieszkalne, biura, szkoły i koszary. Trzydzieści kilometrów na północ ulokowano skupiska montażowni i budynków do przeprowadzania testów, czemu towarzyszyła szybko rozrastająca się siatka nowych dróg i torów kolejowych, pojawiły się też wielkie słupy energetyczne, stacje śledzenia, bunkry kontroli i cztery olbrzymie wyrzutnie rakietowe. Nomadów dawno już wysiedlono. To tutaj, pośrodku niczego i możliwie daleko od oczu szpiegów, Rosjanie wystrzeliwują swoje rakiety.
Jedna z nich właśnie znajduje się w wyrzutni, cicho sycząc i błyszcząc w promieniach wschodzącego słońca. R-7 to największa rakieta na świecie i jedna z najtajniejszych broni ZSRR. W maju ubiegłego roku zestrzelono szpiegowski samolot CIA próbujący wykonać zdjęcia wyrzutni, z której jest odpalana; jego pilota, Francisa Gary’ego Powersa, pojmano i skazano za szpiegostwo na dziesięć lat więzienia. Wznosząca się na ponad trzydzieści osiem metrów[3] nad stepem R-7 jest niemal trzy razy potężniejsza niż największy z amerykańskich pocisków balistycznych i może przenosić głowicę termonuklearną o sile dwustu bomb zrzuconych na Hiroszimę[4]. Może przemierzyć jedną czwartą obwodu globu – z tego miejsca mogłaby dotrzeć do Nowego Jorku.
Jednak ta akurat rakieta nie jest wycelowana w Nowy Jork. Nie przenosi też ładunku nuklearnego. Przystosowano ją do realizacji zupełnie innego celu. O 9.07 czasu moskiewskiego włączony zostanie zapłon pięciu potężnych silników pierwszego stopnia i jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie, rakieta poleci w kosmos. Zamiast głowicy nuklearnej wyniesie zaś w przestrzeń kosmiczną okrągłą kapsułę z siedzącym w niej – czy raczej leżącym – człowiekiem. Dość niewysokim, mierzącym sto pięćdziesiąt siedem centymetrów, a przy tym dość lekkim, kapsuła ma bowiem masę odpowiadającą mniej więcej głowicy termojądrowej o mocy pięciu megaton, którą zastąpiła. Do tej misji przygotowywał się od roku. Musi być odważny. Żaden człowiek nie był jeszcze w kosmosie. Nikt nie wie do końca, co się stanie, gdy się tam znajdzie – jeśli się tam znajdzie. Czy eksplodują mu gałki oczne? Czy w jego organizmie krew nie przestanie krążyć? Czy przeżyje olbrzymie przeciążenie podczas startu – które wystarczy, by cała krew odpłynęła z jego głowy? Czy osłona termiczna wytrzyma temperaturę rzędu tysiąca pięciuset stopni Celsjusza w czasie powrotu do atmosfery? A jeśli rakieta eksploduje przy starcie, jak zdarzało się wcześniej w trakcie testów? Zakładając zaś, że wszystko pójdzie jak należy, czy przebywając w środowisku tak różnym od tego, które znają ludzie, nie postrada zmysłów?
Kiedy Jurij Aleksiejewicz Gagarin – od niedawna dwudziestosiedmioletni, żonaty, ojciec córki w wieku dwóch lat i niemal jednego miesiąca, były student odlewnictwa, były pilot myśliwców, lojalny komunista – wychodzi na ostre słońce w swoim pomarańczowym kombinezonie, a następnie kieruje się w stronę windy, która wyniesie go na sam szczyt rakiety, prawie nikt poza wąskim kręgiem wtajemniczonych nie wie, czego niedługo ma dokonać. Nawet żona w jego podmoskiewskim domu nie ma pojęcia, że wybrano go właśnie do tego zadania i że to dziś jest ten dzień.
Reszta świata też niczego się nie spodziewa.
Mimo różnych przebąkiwań w radzieckich środkach przekazu oficjalne istnienie programu kosmicznego pozostaje tajemnicą państwową. Podobnie jak szkolenie Gagarina i pozostałych dziewiętnastu kosmonautów. Nazwisko człowieka, który kieruje projektem, także jest tajemnicą, a we wszystkich podróżach na terenie ZSRR towarzyszy mu ochroniarz z KGB, na wypadek gdyby CIA podjęła próbę jego porwania lub zabójstwa; amerykańska agencja od lat bezskutecznie próbuje poznać jego nazwisko. Kilka ekip filmowych dokumentuje przygotowania do startu, ich członkowie muszą dochować sekretu: jeśli ktokolwiek puści parę z ust, w tym policyjnym kraju czekają go poważne konsekwencje. W zimnej wojnie dla ZSRR stawka jest zbyt wysoka, by pokazywać swoje atuty. Od dwóch lat Amerykanie otwarcie przygotowują się do wystrzelenia w kosmos człowieka. Ostatnie doniesienia mówią, że spróbują tego za trzy tygodnie. Sowieci po cichu postanawiają wykorzystać ten czas.
W tym momencie w Ameryce wciąż jeszcze jest wieczór, 11 kwietnia. Miliony telewidzów będą oglądać, jak ich nowy, młody prezydent John F. Kennedy i jego czarująca żona Jackie opowiedzą w telewizji o wyzwaniach związanych z wychowaniem w Białym Domu ich małych dzieci, Caroline i Johna. W nowojorskim West Village nieznany nikomu Bob Dylan ma właśnie zadebiutować w Gerde’s Folk City Club, występując przed Johnem Lee Hookerem. Najważniejszą informacją wieczornego wydania wiadomości jest natomiast odbywający się w Jerozolimie proces Adolfa Eichmanna, byłego oficera SS oskarżonego o zbrodnie przeciwko ludzkości i sprawczą rolę w wymordowaniu sześciu milionów Żydów.
Tymczasem tysiące kilometrów na wschód Gagarina zapięto w pasy, przykręcono ostatnią śrubę, a w końcu zamknięto właz. Czeka teraz na start, pogwizdując miłosną piosenkę. Wraz z nim czekają kontrolerzy lotu i inżynierowie, słyszący go w słuchawkach i przebywający w bunkrze niecałe sto metrów od jego rakiety. Za klika minut albo zostanie pierwszym człowiekiem w historii, który opuścił Ziemię, zyskując możliwość przyjrzenia się jej z przestrzeni kosmicznej, albo też zginie w jeden z wielu możliwych makabrycznych sposobów. Jeśli mu się uda, zanim nadejdzie świt, stanie się najsłynniejszym człowiekiem na świecie, zwycięzcą nad Ameryką i jej sojusznikami w gorzkiej wojnie ideologii. Jeśli mu się nie uda, niemal nikt się nie dowie, że ktoś taki kiedykolwiek istniał.
AKT I
CZTERY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
GRUDZIEŃ 1960 – STYCZEŃ 1961 ROKU
Nadejdzie dzień, gdy wyruszymy w podróż międzygwiezdną
Kto może zakazać nam o tym śnić
Kiedy to Lenin pierwszy nauczył nas marzyć?[1]
Nikołaj Krywanczikow, radziecki poeta,wiersz opublikowany kilkanaście godzinpo wystrzeleniu Sputnika,pierwszego sztucznego satelity Ziemi,październik 1957 roku
Niech mnie szlag, jeśli zasnę przy świetle Czerwonego Księżyca [...] Niedługo będą nam zrzucać na głowę bomby z kosmosu, tak jak dzieci zrzucają kamyki na samochody przejeżdżające pod kładkami na autostradzie[2].
senator Lyndon B. Johnsonwkrótce po wystrzeleniu Sputnika
JEDEN
PSY PALLO
24 grudnia 1960 roku
60 kilometrów na zachód od Tury
Syberia, ZSRR
Gdziekolwiek spojrzeć, otaczała ich tajga, gęsty, ciemny syberyjski las składający się ze świerków, brzóz i jodeł, ciągnący się aż po horyzont i hen, jeszcze dalej. Helikopter leciał nisko, a głuchy łoskot obracających się łopat jego wirnika był jedynym dźwiękiem rozbrzmiewającym w ciszy pierwotnego, dziewiczego i bezludnego krajobrazu pokrytego grubą warstwą śniegu. Śnieg był wszędzie. Oślepiał i otulał drzewa, utrudniając, jeśli w ogóle mogło być jeszcze trudniej, dostrzeżenie Arwidowi Władimirowiczowi Pallo[1] tego, czego szukał. Na domiar złego powoli się ściemniało. W tym okresie roku w owym regionie Syberii dzień trwa zaledwie około czterech godzin. Lot trwał już niemal pół godziny i w ciągu kolejnych dwóch godzin las pod nimi miała spowić kolejna długa subarktyczna noc. Jednak do tego czasu dla Pallo i jego grupy i tak mogłoby już być za późno.
Gdzieś tam, spoczywając w śniegu w tym jednym z najbardziej odludnych miejsc na naszej planecie, znajdowała się pusta aluminiowa kula o masie dwóch i pół tony i średnicy nieco przekraczającej dwa metry. A gdzieś obok niej, na co liczył Pallo, leżała zamknięta metalowa skrzynka z dwoma psami. Miał nadzieję, że psy wciąż były żywe, mimo iż przez dwa dni musiałyby przetrwać skrajnie niskie, wynoszące nawet poniżej minus czterdziestu stopni Celsjusza, temperatury syberyjskiej zimy, nie wspominając już o traumatycznych przejściach, wskutek których w ogóle znalazły się w tym odludnym zakątku świata.
Przygody Pallo rozpoczęły się dwa dni wcześniej, 22 grudnia, kiedy rakieta R-7 wyniosła w kosmos wspomnianą kulę z tajnego miejsca gdzieś w radzieckiej republice Kazachstanu. Wewnątrz kuli umieszczono metalowe pudło z dwoma psami. Misja była tak tajna, że nawet dziś nie możemy być pewni, jak się nazywały. W zależności od cytowanego źródła mogły to być Szutka i Kometa, Oszustka i Perełka albo też, jeśli się kierować zapiskami Pallo, Oszustka i Alfa. Ponieważ śledzimy tutaj poczynania Pallo, przyjmijmy jego wersję. Obie suczki były bezpańskimi kundelkami pochwyconymi na ulicach Moskwy. Celem misji było wysłanie ich na orbitę, a następnie bezpieczne sprowadzenie z powrotem na ziemię. Kula otrzymała swoją nazwę: korabl-sputnik (statek-sputnik), choć projektanci określili ją wcześniej jako Wostok 1, co oznacza „Wschód” i którą to nazwę utajniono. Wostok 1 był prototypem, pierwszym statkiem kosmicznym, który pewnego dnia w bliskiej przyszłości, jak wierzono, wyniesie w kosmos radzieckiego towarzysza, i to zanim wyślą tam człowieka Amerykanie. Oszustka i Alfa miały przetrzeć szlak.
Pierwsze próby jednak nie napawały optymizmem. Zanim Pallo 24 grudnia wsiadł do helikoptera, udając się na poszukiwania dwóch psów w mroźnej syberyjskiej głuszy, wystrzelono już pięć Wostoków. Wszystkie próby poza jedną okazały się nieudane. Dwa psy zginęły podczas drugiego startu Wostoka, kiedy unosząca je rakieta eksplodowała dwadzieścia osiem i pół sekundy po starcie. Kolejną parę czworonogów stracono w czasie czwartej misji, kiedy kapsuła spłonęła w atmosferze. Jedyną udaną próbę przeprowadzono w sierpniu, gdy jeszcze jedna para psów, Biełka i Striełka, a także czterdzieści myszy, dwa szczury, muszki owocówki i królik okrążyły Ziemię oszałamiające osiemnaście razy, po czym powróciły żywe. Tamten lot, trzeci w kolejności wystrzelonych Wostoków, był sensacyjnym osiągnięciem, po raz pierwszy bowiem żywe organizmy trafiły na orbitę Ziemi, a potem bezpiecznie wróciły na Ziemię. Amerykanom nie udało się osiągnąć nic choćby porównywalnego i oczywiście radzieckie media w pełni to wykorzystały. Nie zważając jednak na triumfalny ton prasy, warto zauważyć, że prawda była nieco inna – zwierzęta miały dużo szczęścia, że przeżyły. W trakcie czwartego okrążenia Ziemi kamera pokazała, że Biełka wymiotuje i szarpie się konwulsyjnie w swoich pasach, ewidentnie cierpiąc. Przed ponownym wejściem w atmosferę nawalił zaś główny system orientacji przestrzennej i konieczne było użycie awaryjnego. Gdyby nie on, Biełka i Striełka, uwięzione w przestrzeni kosmicznej, zostałyby skazane na powolne konanie.
No a teraz, gdy część świata właśnie zaczynała świętować pierwszą Gwiazdkę nowego dziesięciolecia, piąta misja Wostok z Oszustką i Alfą znów nie poszła tak jak należy.
Dokładnie czterysta dwadzieścia pięć sekund po starcie – zbyt wcześnie – wyłączył się silnik trzeciego stopnia rakiety R-7 wynoszącej Wostoka. W efekcie statek nie wszedł na zamierzoną orbitę, lecz automatycznie odłączył się od rakiety, a później po łukowatej trajektorii przemieścił się przez kilka stref czasowych ZSRR. Kiedy zaś w końcu kapsuła wraz z zamkniętymi w niej dwoma psami, pędząca z prędkością kilku tysięcy kilometrów na godzinę, ponownie weszła w atmosferę, sprawy jeszcze się pogorszyły. Zacznijmy od tego, że umieszczona w niej bomba nie odpaliła.
Bombę tego rodzaju instalowano w kapsule podczas każdego lotu z psami, co wynikało z paranoicznych obaw reżimu, który nie chciał ryzykować ujawnienia swoich technicznych sekretów wrogom, szczególnie Amerykanom. System APO – аварийное подрыва объекта (awaryjne wysadzenie obiektu) – zgodnie z nazwą przeznaczony był do zniszczenia „obiektu” w razie zejścia statku z kursu i konieczności lądowania w obcym, być może kapitalistycznym kraju. Taka sytuacja byłaby uznana przez radzieckie kierownictwo za awaryjną – nawet gdyby psy miały na ten temat zupełnie inną opinię. Właśnie taki scenariusz zrealizował się w czasie czwartej misji Wostoka, kiedy to kłopot z silnikiem hamującym sprawił, że kapsuła wylądowałaby poza granicami ZSRR. Czujnik to wykrył, a przebywające w niej psy, Pchełka i Muszka, zostały rozerwane na strzępy wraz z resztą statku. Oficjalna agencja prasowa ZSRR, TASS, przekazała krótkie oświadczenie, według którego statek spłonął wskutek wejścia w atmosferę po „niekontrolowanej trajektorii”[2]. Nikt nic nie wspomniał o żadnej bombie.
Teraz zaś, choć po awarii trzeciego stopnia rakiety Oszustka i Alfa zmierzały przez pewien czas nie wiadomo dokąd, system APO się nie włączył, a przyczyny tego stanu rzeczy nie zostały ustalone do dziś. Rzecz w tym, że bomba miała jeszcze jeden awaryjny zapalnik, aktywujący się po upływie sześćdziesięciu godzin[3], choć i w tym wypadku nic więcej na jego temat nie wiadomo. Wydaje się jednak prawdopodobne, że odliczanie zaczynało się od chwili wylądowania kapsuły w jednym kawałku – jeśli oczywiście udało jej się wylądować w jednym kawałku.
Kiedy ostatnia część łuku, po którym przemieszczała się kapsuła, zaczęła nachylać się coraz bardziej w kierunku ziemi, stało się jasne, że Wostok zmierza w okolice rzeki Podkamienna Tunguzka, czyli w jedno z najdzikszych miejsc na Syberii. O ironio, w roku 1908 też coś tu nadleciało z kosmosu. Wtedy był to meteoryt, który spowodował wybuch o sile bomby jądrowej i położył pokotem osiemdziesiąt milionów drzew. Wróćmy jednak do psów zamkniętych w ich pojemniku. Musiały być przerażone, gdy niewielka kula, w której podróżowały, trzęsąc się wściekle i drżąc, nurkowała na oślep w coraz gęstszą atmosferę. Ale ich koszmar miał się dopiero zacząć.
Na wysokości siedmiu kilometrów właz Wostoka miał się oddzielić od kapsuły, a następnie, po dwóch kolejnych sekundach, to samo miało się stać z pojemnikiem dla psów wyposażonym w osobny spadochron. Był to system, dzięki któremu w przyszłości na Ziemię powrócić miał kosmonauta; tyle tylko, że tym razem system ów zawiódł. Właz i pojemnik z psami spróbowały odłączyć się od kapsuły w tym samym momencie, co sprawiło, że pojemnik uderzył we właz, uszkadzając go i uniemożliwiając rozdzielenie. Psy zostały więc uwięzione w kapsule. Choć ta ostatnia także miała spadochrony hamujące, nie były one zaprojektowane z myślą o tym, że w kapsule w momencie zetknięcia z ziemią wciąż będą przebywały żywe stworzenia. W najlepszym wypadku Oszustkę i Alfę czekało bardzo twarde lądowanie, gdzieś na Syberii, w środku zimy. No i z tykającą bombą na pokładzie.
W miejscu startu maszyny w Kazachstanie oraz w tajnym centrum obliczeniowym nieopodal Moskwy nikt początkowo nie potrafił ustalić, co się wydarzyło. Na kilka godzin sygnały wysyłane przez Wostoka ustały. Dane radiowe pozyskane z trzeciego stopnia rakiety wskazywały na awarię silnika, ale nic nie było wiadomo o kapsule i jej pasażerkach. W końcu, jeszcze tego samego wieczoru, radarowe stacje dalekiego zasięgu w Moskwie, Krasnodarze i Taszkencie zaczęły wyłapywać słabe sygnały radiowe docierające z najdzikszego regionu Syberii, co wskazywało na to, że kapsuła prawdopodobnie jakoś wylądowała, choć nie było pewne, w jakim stanie. Nie dało się też określić precyzyjnie miejsca, w którym się znajdowała. Natychmiast poderwano sześć samolotów, które miały ją znaleźć i uratować psy – co zapowiadało się na piekielnie trudną operację, biorąc pod uwagę niedostępność terenu i ciężkie warunki pogodowe. Ale nie chodziło wcale o litość nad psami. Najważniejsze było zrozumienie, co poszło nie tak, zanim w kosmos poleci człowiek. To zaś oznaczało, że trzeba odnaleźć Wostoka, nim wyleci w powietrze.
Arwid Pallo i jego ekipa ratunkowa czekali w bazie lotniczej w Turze, miejscu oddalonym od cywilizacji, znajdującym się mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów na wschód od domniemanego punktu lądowania kapsuły, kiedy załoga jednego z samolotów poszukiwawczych zgłosiła jej odnalezienie. Pallo zarządził wylot śmigłowca. Towarzyszyli mu oficer KGB oraz Anatolij Komarow, doświadczony inżynier z leningradzkiego instytutu, konstruktor bomby pokładowej. Obecność oficera KGB nie powinna dziwić. W końcu chodziło o sekrety – dotyczące nie tylko bomby, lecz także całej misji – które musiały być chronione.
Pallo był właściwym człowiekiem do tej roboty. Wysoki, szczupły, czterdziestoośmioletni, inżynierem został jeszcze przed wojną, pracując w fabryce wytwarzającej materiały wybuchowe – zdobyte tam doświadczenie mogło mu się właśnie bardzo przydać – a potem zajmował się projektem pierwszego w ZSRR samolotu napędzanego silnikiem rakietowym. Była to konstrukcja bardzo zaawansowana technicznie, wykorzystująca silnik tyleż nowatorski, co nieprzewidywalny. O tym, jak bardzo nieprzewidywalny, świadczyła fizjonomia Pallo, który w 1942 roku był świadkiem eksplozji silnika, zanim samolot wzbił się w powietrze. Badacz rzucił się, by wydobyć uwięzionego w maszynie pilota, wskutek czego jego twarz została poparzona kwasem azotowym, jednym ze składników paliwa rakietowego, pozostawiając mu blizny na resztę życia. Ale pilot maszyny przeżył.
Kiedy śmigłowiec Pallo zaczął się zbliżać do miejsca, w którym znajdowała się kapsuła, stało się jasne, że nigdzie w jej pobliżu nie da się wylądować. Las był zbyt gęsty. Nad nimi i nad kapsułą wciąż krążył samolot poszukiwawczy, który ją odnalazł, a teraz wskazywał jej lokalizację. Pallo nakazał pilotowi śmigłowca wylądować około ośmiuset metrów dalej, gdzie w końcu ukazała się polana. Wyskoczyli na nią razem z Komarowem, po pas zapadając się w śniegu. Nie wiadomo, czy dołączył do nich oficer KGB. Dwaj, a może wszyscy trzej ruszyli w las, niosąc ze sobą narzędzia i radio. Po przejściu mniej więcej sześćdziesięciu metrów stracili orientację. Śnieg uniemożliwiał dostrzeżenie jakichkolwiek charakterystycznych znaków. Pilot krążącego samolotu poinformował przez radio, że robi się ciemno i musi wracać do bazy. Pallo mu przerwał i nakazał, by samolot pokazał im drogę, lecąc po prostej w kierunku Wostoka.
Brnąc w śniegu, w końcu ujrzeli obiekt. Mocno sfatygowana kula spoczywała na niewielkim skrawku wolnej przestrzeni. Na pobliskich drzewach bezwładnie zwisały dwa spadochrony. Gruby pęk osmalonych kabli sterczał z otwartego włazu. Zewnętrzna część kapsuły nosiła ślady intensywnego oddziaływania wysokiej temperatury powstającej podczas przedzierania się Wostoka przez atmosferę. Pallo spodziewał się, że gdzieś w pobliżu znajdzie pojemnik z psami i osobnym spadochronem. Jednak nigdzie nie mógł dostrzec choćby jego śladu. W końcu zajrzał przez otwarty właz Wostoka i zorientował się, że pojemnik z psami wciąż znajduje się w kapsule. W tym czasie upłynęło już dobrze ponad pięćdziesiąt godzin z sześćdziesięciu, po których uaktywnić się miał zapalnik bomby. Jeśli nie udałoby im się jej rozbroić, zanim zapadnie noc, Oszustka i Alfa zginą w eksplozji. Zakładając oczywiście, że wciąż były żywe.
Wówczas, według wspomnień Pallo, zrobiło się naprawdę surrealistycznie, jeśli przypomnimy sobie jego wcześniejsze doświadczenia związane z wybuchami, inżynier zdecydował się bowiem osobiście rozbroić bombę. Nakazał Komarowowi schować się za drzewem. Komarow jednak odmówił, podkreślając, że to on skonstruował ładunek. I tak od słowa do słowa w środku syberyjskiej głuszy, obok osmalonej kapsuły, panowie zaczęli się kłócić. W końcu zgodzili się ciągnąć zapałki. Wygrał Komarow, a Pallo musiał się ukryć za drzewem. Przypuszczalnie dołączył do niego oficer KGB – jeśli był razem z nimi.
Komarow zbliżył się do kapsuły i zaczął majstrować przy różnych kablach, podczas gdy Pallo obserwował go zza drzewa. Kiedy Komarow skończył robotę, zapanowały niemal zupełne ciemności. Teraz, gdy nie było już zagrożenia wybuchem, Pallo pochylił się i częściowo zagłębił we wnętrzu kapsuły. Próbował dostrzec psy przez bulaje pojemnika, ale szkło było kompletnie oszronione. Kilka razy uderzył w jego ściany, lecz z wnętrza nie wydobył się żaden odgłos. Wówczas przez radio odezwał się pilot śmigłowca – trzeba było odlatywać, zanim zrobi się zbyt ciemno. Nie było wyjścia, należało porzucić kapsułę i wrócić rano. Oznaczało to, że Oszustka i Alfa musiały przeżyć kolejną mroźną syberyjską noc – trzecią z rzędu. Wszystko wskazywało na to, że zwierzęta już nie żyją.
Rankiem następnego dnia Pallo z powrotem przyleciał na miejsce. Do składu kilkuosobowego zespołu ratowniczego dołączył weterynarz Armen Giurdżian. Śmigłowiec wylądował w tym samym miejscu co poprzednio, a ratownicy musieli się przedrzeć przez śnieg aż do kapsuły. Kiedy do niej dotarli, Pallo sięgnął do jej wnętrza. Tym razem udało mu się wydobyć pojemnik. Gdy go podniósł, ze środka dobiegło go słabe szczeknięcie. Mężczyźni czym prędzej odkręcili śruby i podnieśli pokrywę. W pojemniku, wciąż przypięte pasami do swoich kojców, spoczywały obydwie suczki, przerażone i przemarznięte po trzech dniach męczarni, ale, co niewiarygodne, nadal żywe.
Giurdżian ostrożnie owinął je w grubą owczą skórę i zaniósł do czekającego na nich śmigłowca. Pół godziny później wylądowali na lotnisku w Turze, a następnego dnia suczki były już w Moskwie, gdzie wróciły do swoich bud w Instytucie Medycyny Kosmicznej i Lotniczej, w którym je wyszkolono. W końcu były bezpieczne – choć informacja o tym, przez co przeszły, czy choćby wzmianka o misji, w której uczestniczyły, nie trafiła do prasy i pozostawała tajemnicą jeszcze przez wiele dekad. Dla Pallo był to jednak dopiero półmetek roboty. W kontekście wyścigu o to, by pierwszym człowiekiem w kosmosie był obywatel ZSRR, a nie Amerykanin, samo odstawienie psów do Moskwy nie kończyło sprawy. Konieczne było odzyskanie kapsuły.
Pallo potrzebował niemal trzech tygodni, by bohatersko przemierzyć trzy tysiące kilometrów w najostrzejszej z rosyjskich zim. Ale 11 stycznia, dwadzieścia dni po locie przez pół ZSRR, Wostok z powrotem znalazł się w zamkniętym ośrodku nieopodal Moskwy, określanym skrótowcem OKB-1, tam gdzie projektowano radzieckie pociski rakietowe i budowano Wostoki.
I w samą porę. Zaledwie sześć dni wcześniej, 5 stycznia, Konstantin Buszujew, kierownik OKB-1, przedstawił plan działań mających doprowadzić do pierwszego radzieckiego lotu człowieka w kosmos i wyznaczył nieprzekraczalny termin jego realizacji.
Jak dotąd zbyt wiele prób Wostoka z psami na pokładzie zakończyło się niepowodzeniem. Ale nie tylko to się nie układało. Niecałe trzy miesiące wcześniej, 24 października, na poligonie rakietowym w Kazachstanie doszło do katastrofy – eksplozji na stanowisku startowym w pełni zatankowanej rakiety R-16 przygotowywanej do lotu testowego. Wybuch nastąpił w nocy, a w jego wyniku zginęły co najmniej siedemdziesiąt cztery osoby[4]; niektóre skacząc z płonących wsporników rakiety, niektóre wskutek pożaru, niektóre uduszone przez kłęby gęstego, toksycznego dymu. Wśród ofiar znalazły się wysoko postawione osobistości, w tym szef wojsk rakietowych przeznaczenia strategicznego ZSRR, marszałek Mitrofan Niedielin, osobiście popędzający w nocy ze swojego polowego leżaka techników starających się dotrzymać napiętego harmonogramu startów. Jego ciało zidentyfikowano tylko dzięki Złotej Gwieździe Bohatera Związku Radzieckiego oraz nadtopionym kluczom do sejfu w jego biurze.
Był to jak dotąd najtragiczniejszy wypadek w historii techniki rakietowej. Radzieckie media podały, że marszałek zginął w katastrofie lotniczej. Mimo że rakieta, która wówczas wybuchła, różniła się od rakiety R-7 używanej do wystrzeliwania Wostoków, katastrofa wpłynęła na rozwój radzieckiego załogowego programu lotów kosmicznych. Kilka głównych biur projektowych wnosiło swój wkład do obu programów. Niedielin przewodził wielu kluczowym dla rozwoju Wostoków naradom. Jego śmierć spowodowała kolejne opóźnienia, które musiały zostać uwzględnione w nowym planie opracowanym przez Buszujewa.
Następne w kolejce, zaplanowane na luty, były teraz dwa próbne starty z udziałem pojedynczych psów. Po raz pierwszy zamierzano przetestować ulepszoną wersję pojazdu kosmicznego – Wostok 3 – w której w kosmos pewnego dnia polecieć miał człowiek. W ramach testów czworonogowi miał towarzyszyć w kapsule ubrany w kosmiczny skafander manekin udający kosmonautę. W obu próbach przyjęto dokładnie te same założenia, które odnosiły się do kluczowego lotu z kosmonautą na pokładzie: kapsuła miała okrążyć Ziemię i wylądować na terenie ZSRR. Biorąc pod uwagę całą serię wcześniejszych awarii Wostoków, uznano, że więcej niż jedno okrążenie Ziemi byłoby zbyt ryzykowne. Gdyby jednak oba loty testowe zakończyły się sukcesem, misja z udziałem człowieka miała być następna. Przybliżoną datę wyznaczono na marzec i utrzymywano w tajemnicy.
W tym czasie, na drugim końcu świata, w USA, prowadzony przez NASA program wysłania w kosmos człowieka także nabierał rumieńców. Utworzono go pod koniec 1958 roku i nazwano Programem Mercury, na cześć rzymskiego boga i posłańca, którego atrybutami były uskrzydlone sandały i hełm, co wydaje się nawiązaniem całkiem trafnym, choć pewne wątpliwości może budzić fakt, że jednym z obowiązków Merkurego było prowadzenie zmarłych do świata podziemnego. Amerykanie również mieli swoją historię wypadków, wybuchów i opóźnień, choć w przeciwieństwie do Sowietów ich nie utajniali. NASA też planowała wystrzelić w kosmos zwierzę, tyle że nie psa, lecz szympansa. Wstępną datę wyznaczono na koniec stycznia.
Już w nowym roku przetransportowano sześć wyszkolonych szympansów z Nowego Meksyku na przylądek Canaveral, miejsce startów rakiet na Florydzie. Jedna z małp miała polecieć w kosmos. Gdyby jej lot okazał się udany, istniało spore prawdopodobieństwo, że niedługo potem w kosmos zostałby wysłany człowiek. W ogłaszanych publicznie planach NASA unikała jednak jak ognia podawania konkretnych dat ze względu na to, że zbyt często nie udawało się ich dotrzymać. Ale w amerykańskiej prasie, którą przeczytać mógł każdy agent KGB lub radziecki inżynier rakietowy, krążyły pogłoski, że pierwszy amerykański astronauta może się znaleźć w kosmosie nawet już w marcu[5].
W tym najważniejszym teraz wyścigu stawka była olbrzymia. Nie minęło jeszcze sześćdziesiąt lat, odkąd w powietrze, na wysokość kilku stóp, wzbił się drewniany, obciągnięty płótnem dwupłatowiec braci Wright. Teraz zaś człowiek miał wykonać pierwszy krok ku gwiazdom. Udać się poza planetę, na której życie się narodziło i której dotąd blisko się trzymało. Trafić do najgroźniejszego, najmniej przyjaznego środowiska ze wszystkich, z jakimi się dotychczas zetknął. Ryzyko było olbrzymie. Czekał go skok w nieznane, w którym czaiła się cała długa lista niebezpieczeństw. Supermocarstwo, które pierwsze dokonałoby tego wyczynu w tym najchłodniejszym okresie zimnej wojny, odniosłoby ogromne, wielopoziomowe zwycięstwo – na płaszczyźnie technicznej, politycznej oraz ideologicznej.
W pierwszym tygodniu 1961 roku, kiedy do Białego Domu wprowadzał się właśnie młody i pełen werwy prezydent, oba mocarstwa zamierzały osiągnąć opisany tu cel w tym samym miesiącu – marcu – i całkiem możliwe, że niemal w tym samym momencie.
DWA
KTO TU WPUŚCIŁ TEGO RUSKA?
19 stycznia 1961 roku
Waszyngton
Na dobę przed zaprzysiężeniem Johna Fitzgeralda Kennedy’ego nad amerykańską stolicą przeszła olbrzymia śnieżyca. W ciągu kilku godzin miasto zostało pokryte dwudziestocentymetrową warstwą śniegu, co wywołało chaos na drogach i korki niewidziane od niepamiętnych czasów. Tysiące samochodów tych, którzy wybrali się życzyć nowemu prezydentowi wszystkiego najlepszego, ugrzęzły w śniegu lub w korku, zepsuły się bądź też zostały porzucone przez kierowców, którzy mieli dość siedzenia w ich wnętrzu. Wczesnym rankiem tylko na samej Pennsylvania Avenue, leżącej na trasie zaplanowanej dzień później parady, naliczono tysiąc czterysta blokujących ją pojazdów. Zamknięto Washington National Airport, a zarząd autostrad zwalczający skutki aury wypuścił na drogi dwieście pługów śnieżnych, wszystkie, którymi dysponował. To jednak okazało się niewystarczające. W miarę spadku temperatury wezwano do pomocy Korpus Wojsk Inżynieryjnych oraz skautów, wszystko po to, by zdążyć się uporać z bałaganem przed zaplanowanymi wydarzeniami. Wszyscy pracowali jak w ukropie, a do topienia śniegu wykorzystywano nawet miotacze ognia. Za wszelką cenę próbowano poradzić sobie z „koszmarem”[1], jak to określi nowojorski „Daily News”. Inaugurację czterdziestotrzyletniego prezydenta wyznaczono na południe następnego dnia i nie było od tego odwrotu.
Kiedy włodarze miasta walczyli w nocy z niesprzyjającą pogodą, prezydent elekt oraz jego żona uczestniczyli w niekończącej się serii wydarzeń poprzedzających właściwą inaugurację, serii, która wycieńczyłaby chyba każdego, z czym pewnie skwapliwie zgodziłoby się wielu asystentów prezydenckiej pary. Przy czym ta ostatnia zachowywała się tak, jakby dobrze się bawiła, a śnieg tylko dostarczał im rozrywki. Rano „Jack” Kennedy spotkał się z kończącym urzędowanie prezydentem Dwightem D. Eisenhowerem, obaj panowie rozmawiali prywatnie przez godzinę, a potem Eisenhower pokazał elektowi, jak przywołać helikopter, by ten wylądował na trawniku. Trudno byłoby chyba o większy kontrast między oboma prezydentami: z jednej strony generał i weteran, uczestnik lądowania w Normandii, urodzony w czasach wiktoriańskich, a z drugiej przystojny, szczupły i obdarzony słynnym uśmiechem młodzieniec; obraz zdrowia i wigoru znany wszystkim Amerykanom, choć skrywający historię ciężkiej choroby, operacji i kłopotów z kręgosłupem.
W chwili gdy w powietrzu pojawiły się pierwsze płatki śniegu, młoda para prezydencka opuściła swój dom w Georgetown i rozpoczęła świętowanie. Wyjątkowo elegancki Jack w białej muszce i kamizelce oraz olśniewająca urodą Jackie w białej jedwabnej sukni sięgającej podłogi; ochroniarz z Secret Service trzyma nad pierwszą damą rozpięty parasol; te dwie postaci, stojące w błysku setek fleszy, stały się dla milionów Amerykanów ożywczym i energetyzującym symbolem nowej dekady i przyszłości. Kiedy para dotarła do Constitution Hall, gdzie miał się odbyć koncert przedinauguracyjny, mniej więcej połowa składu Narodowej Orkiestry Symfonicznej utknęła gdzieś w zaspach. Prezydenckiej parze zdawało się to jednak nie przeszkadzać i do czasu przybycia wszystkich muzyków swobodnie konwersowała z resztą zaproszonych gości. Po koncercie godzinę spóźniona prezydencka para udała się na galę do National Guard Armory, gdzie obok Franka Sinatry wystąpili Ella Fitzgerald, Nat King Cole, Gene Kelly i całe zatrzęsienie innych gwiazd; prasa określiła koncert mianem najbardziej efektownej gali inauguracyjnej w historii. Zorganizowano ją także po to, by nieco zmniejszyć wynoszący trzy miliony dolarów deficyt kampanii prezydenckiej organizowanej przez demokratów. Wielu zaproszonych gości zapłaciło za bilet dziesięć tysięcy dolarów, ale warunki pogodowe uniemożliwiły im dotarcie na miejsce. Korespondent „Time’a” przy Białym Domu, Hugh Sidey, opisał występ jako „niekończący się”, z czym pewnie prywatnie zgodziłaby się Jackie Kennedy, która wymknęła się na krótko do domu o 1.30 w nocy, by chwilę się zdrzemnąć; ale jej mąż nie zszedł z posterunku, wciąż prezentując innym gościom swój słynny, olśniewający uśmiech, a potem zanurkował prosto w jedną z najgorszych śnieżyc w historii miasta, by udać się na kolejne przyjęcie, tym razem wyprawiane przez jego ojca, Joego Kennedy’ego, w modnej nowej restauracji w centrum. Do domu dotarł o 3.30 nad ranem. Pół godziny później już spał, podczas gdy ekipy z miotaczami ognia topiły śnieg z drzew przy Pennsylvania Avenue, a agenci specjalni zabezpieczali studzienki kanalizacyjne, które mogliby próbować wykorzystać potencjalni zamachowcy. Następnego dnia na prezydenta czekało zaś złożenie przysięgi, parada i pięć kolejnych balów inauguracyjnych.
Niecałe dwieście mil na południe od stolicy, tego samego wieczoru, gdy na Kennedy’ego spadały właśnie pierwsze płatki śniegu, w centrum badawczym NASA w Langley w Wirginii siedmiu mężczyzn zebrało się w sali konferencyjnej. Centrum wchodziło w skład ośrodka badawczego lotnictwa i lotów kosmicznych, rozciągającego się na kilkuset hektarach na południowo-wschodnim wybrzeżu półwyspu Wirginia, nieopodal Newport News. Od jego założenia w 1917 roku jako polowej stacji doświadczalnej NACA – National Advisory Committee for Aeronautics (Narodowy Komitet Doradczy do spraw Aeronautyki) – zdążyło się już rozrosnąć w prawdziwy labirynt hangarów, warsztatów, tuneli aerodynamicznych, biur inżynierskich i laboratoriów, gdzie testowano jedne z najbardziej zaawansowanych i wymyślnych maszyn latających, na różne sposoby i we wszelkich możliwych warunkach, czasem aż do ich celowego zniszczenia. Langley było poligonem doświadczalnym lotnictwa. Rozrzucone na sporym terenie stało się kolebką amerykańskich innowacji aeronautycznych.
Zresztą nie tylko. Kiedy w 1958 roku NACA została zastąpiona przez nowo utworzoną NASA, ta ostatnia przejęła wiele budynków na terenie Langley i to właśnie w jednym z nich – oznaczonym numerem 60[2], niczym się niewyróżniającym, dwukondygnacyjnym gmachu z czerwonej cegły, otoczonym ładnie przystrzyżonym trawnikiem – w chwili gdy w Waszyngtonie zaczynały spadać pierwsze płatki śniegu, czekało siedmiu wspomnianych mężczyzn.
Siedzieli przy metalowych ławkach niczym grupka uczniaków, choć wszyscy byli po trzydziestce. Większość miała na sobie markowe koszule i odznaczała się wyjątkową sprawnością fizyczną. Amerykańska opinia publiczna dobrze znała już ich twarze, ponieważ wizerunki mężczyzn regularnie publikowano na okładce jednego z najpoczytniejszych krajowych tygodników, magazynu „Life”, z którym podpisali na wyłączność lukratywny kontrakt[3]. Czytelnicy wiedzieli na ich temat wszystko – a przynajmniej tak im się zdawało, bo wszelkie skazy na wizerunku bohaterów wygładzano – znali więc ich hobby, rodziny, życiowe historie, przebieg kariery wojskowej w roli pilotów oblatywaczy, ich obawy i marzenia, samochody, którymi się poruszali, oraz ulubione kreacje ich dbających o siebie żon. Od chwili kiedy pojawili się na światowej scenie, czyli gdy pokazali się na konferencji prasowej NASA w jej waszyngtońskiej siedzibie 9 kwietnia 1959 roku, stali się celebrytami z jednego powodu: to właśnie oni mieli zostać pierwszymi amerykańskimi astronautami. Nazywano ich „Siódemką z Mercury’ego”, co nawiązywało do nazwy samego programu. Wszyscy byli ochotnikami wyselekcjonowanymi na początku 1959 roku, po przejściu rygorystycznych i bezlitosnych testów medycznych i psychologicznych, z grupy setek spełniających podstawowe kryteria wojskowych pilotów testowych. W opinii prasy – ale może też w rzeczywistości – było to siedmiu najdzielniejszych i najlepszych pilotów w USA. Każdy z nich był gotowy nie tylko lecieć w niezbadane rejony kosmosu, lecz także w razie konieczności oddać życie za swój kraj. Byli amerykańskimi gladiatorami walczącymi po stronie wolnego świata. Trudno się zatem dziwić, że niemal każdy Amerykanin podchwytywał tę nutę i jak urzeczony wznosił wzrok ku gwiazdom.
Ale tamta konferencja prasowa odbyła się już dwadzieścia jeden miesięcy temu, a mimo intensywnych i wymagających szkoleń, które po niej nastąpiły, żaden z siódemki nie zbliżył się nawet do granicy tego, co powszechnie nazywamy kosmosem. Wstępnie wyznaczone daty wciąż przekładano. Dotrzymanie terminu marcowego zależało od sukcesu lotu testowego z udziałem szympansa, wyznaczonego na koniec stycznia, czyli za niecałe dwa tygodnie. Tylko gdyby ten test wypadł pomyślnie, jeden z siedmiu mężczyzn siedzących w sali mógł mieć nadzieję, że poleci jako następny.
Wszyscy z nich świetnie zdawali sobie sprawę, że Sowieci również przygotowują się do wysłania w kosmos człowieka – i to niedługo – choć nie istniało żadne oficjalne oświadczenie na ten temat, nic, co wspominałoby o radzieckich kosmonautach, a nawet luźno nawiązywało do takich planów. Każdy jednak wiedział swoje. A gdyby ktoś przypadkiem potrzebował przypomnienia, radziecka prasa od czasu do czasu napomykała niezobowiązująco coś na ten temat, ale dość jednoznacznie, jak choćby po wielkim sukcesie, jakim było wystrzelenie w kosmos Biełki i Striełki w sierpniu ubiegłego roku. „Kosmonauta szykuje się do podróży” – głosił jeden z rosyjskich nagłówków wkrótce po tamtym wydarzeniu, a popularny tygodnik ilustrowany „Ogoniok”, radziecki odpowiednik „Life’a”, kipiał entuzjazmem: „Kosmosie, oczekuj wizyty ze strony Radzieckiego Obywatela”[4]. Inaczej jednak niż dziennikarze „Life’a”, radzieccy redaktorzy nie wspominali, o którego z obywateli może chodzić, jakim samochodem jeździ i czym się zajmuje jego żona. Ani słowa na ten temat.
Mimo to było pewne, że radziecka wizyta w kosmosie ma wkrótce nadejść. Od lotu Biełki i Striełki minęło już pięć miesięcy, Amerykanie zaś dopiero szykowali do lotu szympansa. No i Biełka i Striełka okrążyły Ziemię osiemnaście razy. Równie pewne wydawało się więc to, że radziecki lot w kosmos będzie lotem orbitalnym; podczas gdy planowany lot amerykański miał był krótki i suborbitalny. Wyniesienie człowieka na orbitę wymagało wielkich, potężnych rakiet, które Sowieci już mieli, a Amerykanie dopiero projektowali i konstruowali. Dlaczego tak się stało, skąd właściwie wzięła się ta niepokojąca nierównowaga – ten temat długo wałkowano w artykułach redakcyjnych amerykańskich gazet i przesłuchaniach przed Kongresem, w praktyce jednak oznaczało to, że pierwsi amerykańscy astronauci, tak jak pierwszy amerykański szympans, będą mogli odbyć prostszy lot, balistyczny, wyskakując na kilka minut ponad atmosferę w przestrzeń kosmiczną, zanim grawitacja ściągnie kapsułę z powrotem ku Ziemi. Trajektoria, po której będzie się poruszała, przypominać będzie raczej tor lotu pocisku artyleryjskiego, choć w tym wypadku we wnętrzu „pocisku” zasiądzie szympans lub człowiek. Ale nawet jeśli ten lot suborbitalny, góra–dół, był osiągnięciem technicznym mniej imponującym niż okrążenie Ziemi z prędkością dwudziestu dziewięciu tysięcy kilometrów na godzinę, to jak najbardziej był lotem w kosmos. Amerykańska opinia publiczna i media przyjmowały, że kosmos to kosmos i wszystko jedno, czy człowiek spędzi w nim kilka minut, czy kilka godzin – liczyło się jedynie, kto dotrze tam pierwszy, no i najlepiej przeżyje powrót.
Siedmiu potencjalnych amerykańskich astronautów zadawało sobie jednak dodatkowe i może bardziej dla nich palące pytanie, a mianowicie, który z nich zostanie tym pierwszym? Tak jak zwykli obywatele czuli się sfrustrowani wszystkimi opóźnieniami i zmianami terminarza programu, choć oczywiście zdawali sobie sprawę, że nie powstał jeszcze żaden podręcznik instruujący, jak zrealizować misję tej skali i ambicji; jego ustępy na bieżąco pisano, redagowano i przepisywano od nowa. Jako piloci testowi mieli świadomość, że wiele z tych opóźnień było niezbędnych, także z tego istotnego powodu, że to przecież ich życie byłoby zagrożone w pierwszej kolejności, gdyby coś poszło nie tak. Nikt z nich nie chciał umrzeć; jednocześnie nie powstrzymywało ich to przed marzeniem, żeby to właśnie oni mogli narazić swoją skórę.
Dotychczas żaden z nich nie wiedział, komu przypadnie ten honor, ale zdecydowanym faworytem prasy był John Glenn, były pilot marines, który odbył pięćdziesiąt dziewięć misji podczas drugiej wojny światowej, zestrzelił trzy komunistyczne samoloty w trakcie wojny koreańskiej, pięciokrotnie odznaczono go Lotniczym Krzyżem Zasługi za bohaterstwo, w 1957 roku ustanowił rekord świata szybkości przelotu odrzutowcem nad kontynentalną częścią USA i kilkukrotnie wystąpił w wyświetlanym przez telewizję CBS programie Jaka to melodia?, w mundurze z medalami i szerokim uśmiechem na twarzy. Ludziom też bardzo podobał się przydomek Glenna, „Old Magnet Ass” (w wolnym tłumaczeniu: Stara, Dobra Magnetyczna Dupa) ze względu na to, że wielokrotnie jako pilot Glenn na własne życzenie ściągał na siebie nieprzyjacielski ogień. Wszystko razem składało się na prawdziwie nadzwyczajny życiorys; a jego piegowata, zawsze wyszczerzona w uśmiechu twarz, regularne wizyty w kościele prezbiteriańskim, nauczanie w szkółce niedzielnej i podkreślane przywiązanie do wartości rodzinnych sprawiały, że pod każdym względem Glenn wyglądał i brzmiał nie tylko jak wzorowy amerykański astronauta, ale wręcz jak wzorowy amerykański pierwszy astronauta. Z pewnością sam też tak sądził. „Nie ma w naszej grupie nikogo, kto nie chciałby zostać pierwszym” – stwierdził kiedyś[5].
Wydawało się, że naturalną kandydaturą na numer dwa był Alan Shepard, trzydziestosiedmioletni były pilot oblatywacz marynarki, który choć nigdy nie brał udziału w walkach – co zapewne było dla niego drażliwym tematem, gdy dyskusja schodziła na wyczyny Glenna – to jednak testował jedne z najbardziej wymagających i trudnych w pilotażu myśliwców w szkole pilotów marynarki przy Patuxent River w Marylandzie, szybkie i mało przyjazne dla pilotów samoloty o nazwach takich jak Banshee, Demon lub Panther, w których, jak głosi stare powiedzenie, panikuje się dopiero wtedy, gdy ma się ku temu prawdziwe powody. Jednym z wyczynów Sheparda było na przykład lądowanie na lotniskowcu w nocy przy silnym wietrze, być może najniebezpieczniejszy z manewrów, jakie może przeprowadzić pilot, a także zejście z wysokości dwunastu kilometrów i wylądowanie odrzutowcem bez działających silników. Był świetnym pilotem, który kiedyś dla zabawy zrobił pętlę wokół przęsła mostu nad zatoką Chesapeake, przez co o mały włos nie pożegnał się z karierą. Kiedy indziej wykonywał z dużą prędkością beczki jedną z tych niewdzięcznych maszyn typu Banshee, gdy nagle oderwały się oba skrzydłowe zbiorniki z paliwem; mimo to Shepard zdołał wrócić bezpiecznie do Patuxent. Jego umiejętności pilotażu były legendarne, podobnie jak opanowanie, kiedy coś złego niespodziewanie zaczynało się dziać z pilotowanym przez niego samolotem. „Mógłby polecieć wszystkim” – tak jego zdolności określił jeden z kolegów[6].
Shepard nie ukrywał też, że marzy, by zostać astronautą: „Chcę być pierwszy, ponieważ chcę być pierwszy”[7], jak powiedział pewnemu dziennikarzowi, i niewątpliwie był również bardzo bystry, może nawet najbystrzejszy z całej siódemki, dysponując przy tym zdolnościami przywódczymi oraz analitycznymi i technicznymi. Prócz pilotowania z przerażającą prędkością, czasami do góry nogami, najostrzejszych odrzutowców, pasję Sheparda stanowiła jazda na nartach wodnych, golf i bardzo szybkie samochody; według niektórych był także kobieciarzem. Miał wyraziste niebieskie oczy i nieco grzeszny uśmieszek, któremu wiele kobiet nie mogło się oprzeć; jego twarz, choć niezbyt przystojna, jeśli się kierować opinią magazynu „Life”, lecz chłopięca (mimo lekkich zakoli ), świadczyła o niepospolitym charakterze. Jednak niektórzy nie czuli się w jego obecności swobodnie. Potrafił żartować, ale też nagle spoważnieć, przeistaczając się w zdystansowanego „twardziela”[8], uciekając się znów do opisu z „Life’a”. Jeden z jego przydomków brzmiał „Lodowaty Komandor”[9]. „Nigdy nie lubiłem o sobie rozmawiać” – stwierdził w tym samym materiale dla „Life’a”, ucinając dalsze pytania dotyczące jego osobowości. Tylko nieliczni, jak późniejszy astronauta programu Apollo Gene Cernan, potrafili „przebić się przez ten mur” i „w pełni sobie uświadomić, jak niesamowitym był człowiekiem”. Ale nie dotyczyło to Johna Glenna. Glenn i Shepard nie byli bliskimi przyjaciółmi.
Ci dwaj wysunęli się na czoło wyścigu, nic jednak nie podpowiadało, który z nich – i czy w ogóle którykolwiek – poleci pierwszy. Tylko głupiec odrzuciłby pozostałe kandydatury. Był wśród nich bowiem Leroy „Gordo” Cooper, szczupły i przystojny przedstawiciel rolniczej części Stanów z Oklahomy, najmłodszy ze wszystkich, bo trzydziestodwuletni. Ten wielbiciel Bucka Rogersa stwierdził pewnego razu, że jednym z powodów, dla których chciałby zostać astronautą, jest fascynacja UFO. Był ponadto Donald „Deke” Slayton z Wisconsin, również syn farmerów, małomówny i z ogorzałą twarzą, doskonały pilot testowy i zapalony myśliwy; a także jego najlepszy przyjaciel i partner od polowań Virgil „Gus” Grissom, najniższy z grupy, weteran z setką misji wojennych w Korei, odznaczony Lotniczym Krzyżem Zasługi i też słynący z małomówności. Był Walter „Wally” Schirra, największy dowcipniś w grupie, wprost uwielbiający płatać figle, tak jak Shepard fanatyk szybkich samochodów i jeden z nielicznych spośród siódemki nałogowych palaczy tytoniu. Był wreszcie Malcolm Scott Carpenter, były pilot marynarki, którego dołączenie do elitarnej grupy pilotów oblatywaczy stanowiło dla całej jej reszty zagadkę, zwłaszcza że Carpenter przez całą karierę pilotował powolne i nudne patrolowe samoloty śmigłowe. Już to powinno go dyskwalifikować, a przecież jeszcze gorsze było hobby Carpentera: gra na gitarze, podczas której siadał na poduszkach w domu i koncertował swojej żonie Rene jak jakiś beatnik, a nie pełnokrwisty, porządny pilot odrzutowców.
Skłonność do rywalizacji między tymi siedmioma mężczyznami widać było na każdym kroku. W końcu to ona zaprowadziła ich do tej sali; to ona przywiodła ich do szkoły lotniczej, marynarki, marines lub sił powietrznych; do pilotowania – z wyłączeniem Carpentera – najszybszych odrzutowców na świecie; do ryzykowania własnym życiem podczas walki; to w końcu ona skłoniła ich dwa lata wcześniej, by starać się o możliwość spróbowania swych sił w nowej, nieznanej dotychczas roli astronautów – dosłownie gwiezdnych podróżników – mających lecieć w dziwacznych, urzekających machinach w niczym nieprzypominających samolotów, jakie do tej pory pilotowali, i mających dotrzeć w miejsca, do których znane im maszyny dolecieć by nie mogły. I dokładnie z tych samych powodów to ona sprawiła, że każdy z nich bardziej niż czegokolwiek innego w życiu pragnął zwyciężyć nad Rosjanami oraz prześcignąć kolegów i zapisać się w annałach historii jako ten pierwszy.
Przed Gwiazdką wszystkich astronautów poproszono, by w tajnym głosowaniu wybrali jednego spośród siebie, ale wyników głosowania nie ujawniono. Jednak od połowy stycznia, ze względu na zbliżający się termin lotu szympansa, wybór astronauty stawał się kwestią coraz bardziej palącą. W końcu, na dzień przed inauguracją prezydenta Kennedy’ego, astronautów poproszono o odwołanie innych spotkań i stawienie się o piątej po południu w sali konferencyjnej. Chciał się z nimi widzieć ich szef, Robert Gilruth.
Od listopada 1958 roku Gilruth szefował Space Task Group (Kosmiczna Grupa Zadaniowa) z siedzibą w Langley, organizacji powołanej przez NASA do realizacji Programu Mercury. Uczynienie go szefem było znakomitym posunięciem: ten jeden z najbardziej wyróżniających się w kraju inżynierów aeronautyki zajmował się po drodze niemal wszystkim, od brytyjskich spitfire’ów w czasie wojny do zaawansowanych, bezzałogowych samolotów rakietowych w latach pięćdziesiątych. Był prawdziwym innowatorem, wciąż stosunkowo młodym, sporo przed pięćdziesiątką, uskrzydlonym przez nowe zadanie, którym miał się teraz zająć – czyli wysłaniem astronauty w przestrzeń kosmiczną; a za łudząco spokojnym obliczem skrywała się osoba zdecydowana i twarda. Astronauci zebrani w sali konferencyjnej czekali na niego przez kwadrans, podczas gdy opady śniegu za oknem przybierały na sile. Normalnie przerzucaliby się żartami lub złośliwostkami, ale teraz z trudem przychodziło im wydusić z siebie kilka słów. Napięcie, jak wszyscy później wspominali, sięgało zenitu. „Misiowaty” Grissom[10] – jak to określił „Life” – który niemal nigdy nie odzywał się niepytany, teraz postanowił zażartować: „Jeśli każą nam czekać dłużej – stwierdził – chyba wygłoszę przemówienie”[11]. Zanim jednak to zrobił, do sali wkroczył Gilruth.
Zamknął za sobą drzwi i od razu przeszedł do sedna. Oświadczył astronautom, że „była to najtrudniejsza decyzja z tych, które dotychczas podjął”, a następnie powiedział, że jako pierwszy poleci Alan Shepard. Gus Grissom będzie drugi, a John Glenn trzeci. Glenn będzie także rezerwowym zarówno dla Sheparda, jak i Grissoma. Pozostała czwórka – Deke Slayton, Gordon Cooper, Scott Carpenter, Wally Schirra – poleci później. Gilruth nie uzasadniał swojego wyboru ani wówczas, ani potem, przynajmniej nie samemu Shepardowi; po jakimś czasie przyznał jedynie, że kluczowym czynnikiem była wysoka inteligencja tego ostatniego. Gilruth, zanim opuścił pomieszczenie, poprosił jeszcze, by nie upubliczniać jego decyzji, bo Shepard mógłby się znaleźć pod zbyt silną presją ze strony dziennikarzy. Na razie więc astronauci mieli zachować nowo nabytą wiedzę dla siebie. Gilruth podziękował wszystkim, życzył im szczęścia, a następnie wyszedł z sali.
Zapadła cisza. Shepard wspominał, że podczas wypowiedzi Gilrutha gapił się w podłogę i starał się ukryć radość. Podniósł wzrok dopiero po wyjściu przełożonego. Patrzyło na niego sześć par oczu. Nagle podszedł do niego Glenn i uściskał mu rękę. Pozostali, jeden po drugim, zrobili to samo. Po chwili Shepard został sam w pomieszczeniu.
Ale nie siedział w nim długo. Kiedy w pełni uświadomił sobie, co właśnie się wydarzyło, uznał, że musi podzielić się tym z rodziną, bez względu na zdanie Gilrutha w tej kwestii. Wyszedł w noc i śnieżycę, po czym pojechał do swojego domu w Virginia Beach. Gdy otworzył drzwi, jego żona Louise rzuciła mu się na szyję. Widząc uśmiech na jego twarzy, domyśliła się, o co chodzi. „Masz to!” – wykrzyknęła[12]. Jeśli miała jakieś obawy, zostawiła je dla siebie. Zbyt długo była żoną pilota oblatywacza, by obarczać go jeszcze własnymi lękami. „Nie może pani nikomu o tym powiedzieć – odezwał się Shepard – ale właśnie objęła pani człowieka, który pierwszy poleci w kosmos”. „Kto tu wpuścił tego Ruska?” – odrzekła. Rzecz jasna, żartowała, ale żart ten był bliższy rzeczywistości, niż im się wówczas wydawało.
TRZY
DOM W LESIE
18 stycznia 1961 roku
JW 26266, 41 kilometrów na północny wschód od Moskwy
Głęboko w brzozowym lesie w rejonie szczołkowskim na północny wschód od Moskwy, daleko od głównej drogi prowadzącej do miasta i podejrzliwych oczu, znajduje się niewielki, dwukondygnacyjny budynek w starym stylu, do połowy zagrzebany w śniegu. Tutaj śnieg pokrywa wszystko jeszcze grubszą warstwą niż osiem tysięcy kilometrów dalej, w Waszyngtonie. Piętrzy się na pochyłym dachu budynku, na ganku przed drzwiami wejściowymi, na splątanych gałęziach pobliskich brzóz, podkreślając tylko głuchą ciszę lasu.
Pomijając samą nietypową lokalizację, budynek niczym się nie wyróżnia. Być może jego anonimowość pomogła ukryć jego przeznaczenie. Albowiem ten nierzucający się w oczy gmach skrywał siedzibę jednej z najbardziej tajnych radzieckich instytucji. Jednostka wojskowa 26266, znana także jako CPK: Centr Podgotowki Kosmonawtow (Ośrodek Wyszkolenia Kosmonautów). I właśnie tu w pewną szczególną środę, na dwa dni przed inauguracją prezydenta Kennedy’ego w Waszyngtonie i na dzień przed wyborem Alana Sheparda na pierwszego astronautę, sześciu mężczyzn konkurowało o to, kto zostanie pierwszym kosmonautą w ZSRR, a może i na świecie.
Jak Siódemka z Marcury’ego w Langley w Wirginii, tak i ta szóstka zebrała się w sali konferencyjnej. Ale na tym podobieństwa się kończyły. Wszyscy byli młodsi niż Amerykanie, ledwie dwudziestokilkuletni. Każdy z nich miał też na sobie wojskowy mundur, a nie markową koszulę. No i – pomijając w tym porównaniu Gusa Grissoma – wszyscy byli niżsi, tak by zmieścić się w kulistej kapsule Wostoka, zastępującej termonuklearną głowicę na szczycie pocisku R-7, który – jak mieli nadzieję – niedługo wyniesie ich w przestrzeń kosmiczną.
Inaczej jednak niż w przypadku Siódemki z Mercury’ego, tych sześciu mężczyzn na nikogo nie czekało. Spotkali się tu, by wziąć udział w egzaminie. Nieco później, po południu, każdy miał też odbyć rozmowę z komisją odpowiadającą za ich przeszkolenie. Dzień wcześniej ta sama komisja, korzystając z dość prymitywnego symulatora Wostoka, oceniła wyniki kandydatów. Symulator, jedyny taki w całym ZSRR, nie znajdował się jednak w lesie, lecz w Instytucie Badań Lotniczych imienia Gromowa (znanym również jako LII), mieszczącym się w przedrewolucyjnym budynku w mieście Żukowskij, czterdzieści pięć kilometrów na południowy wschód od Moskwy. Przez jakieś pięćdziesiąt minut każdy z sześciu egzaminowanych testował różne procedury w atrapie kokpitu Wostoka pod bacznym okiem egzaminujących. Ćwiczenie odbywało się na drugim piętrze dawnego sanatorium gruźliczego leżącego w gestii Ludowego Komisariatu Pracy.
Zlokalizowany w brzozowym lesie budynek, w którym mężczyźni oczekiwali na egzamin, był pierwszą konstrukcją w ściśle strzeżonym, zamkniętym dla świata zewnętrznego i ukierunkowanym wyłącznie na szkolenie kosmonautów radzieckich kompleksie, który w miarę upływu czasu miał się znacznie rozrosnąć. W 1968 roku kompleks ten zmieni nazwę na Zwiezdnyj Gorodok – Gwiezdne Miasteczko. To jednak miało nastąpić dopiero w odległej przyszłości. Do tego czasu jego obszar nazywano Zieloną Wioską, co nawiązywało do otaczającej ten teren bujnej roślinności. Kiedy 11 stycznia 1960 roku na rozkaz dowódcy radzieckich sił lotniczych, marszałka Konstantina Wierszynina, zdecydowano o utworzeniu Ośrodka Wyszkolenia Kosmonautów, Zieloną Wioskę uznano za najlepsze miejsce dla jego ulokowania. Miało ono wiele zalet: położone było w środku lasu, choć wciąż nie tak daleko od Moskwy. Tylko kilka kilometrów dzieliło je od bazy lotniczej Czkałowskoje, największej w ZSRR. No i było stamtąd blisko do OKB-1, tajnego ośrodka projektowania i produkcji pod Moskwą, gdzie zaledwie tydzień przed datą egzaminu dotarł po ciężkich przejściach Wostok Arwida Pallo i gdzie konstruowano właśnie kolejne Wostoki, w wersjach przystosowanych do przewożenia ludzi.
Sześciu kosmonautów szkoliło się od dziesięciu miesięcy, od marca 1960 roku, choć akurat budynek w sali, w której teraz siedzieli, użytkowano dopiero od czerwca. Korzystali też jednak z różnych tajnych ośrodków w Moskwie. W kolejnych latach wielu z nich miało się wprowadzić do specjalnie w tym celu zbudowanych bloków w Gwiezdnym Miasteczku, ale w styczniu 1961 roku wszyscy mieszkali w pobliżu bazy Czkałowskoje, w prostych dwupokojowych mieszkaniach, o ile mieli żonę i dzieci, lub w jeszcze prostszej kawalerce, gdy byli kawalerami. Standard tych mieszkań był bardzo odległy od komfortowego domu Alana Sheparda na zielonych przedmieściach Virginia Beach, czy w ogóle od jakichkolwiek innych warunków znośnych dla amerykańskich astronautów i ich rodzin. Jednak jak na radzieckie realia kosmonauci też byli uprzywilejowani. Poza tym w bazie Czkałowskoje nikt poza bardzo wąskim kręgiem osób nie wiedział, czym się zajmuje rzeczona szóstka mężczyzn i do jakich zadań się szkoli. Podobnie jak nie wiedzieli tego ich rodzice, przyjaciele, byli koledzy z lotnictwa. Nawet ich żonom sugerowano, by nie zadawały zbyt wielu pytań. Inaczej niż to było z Siódemką z Mercury’ego, słynną w całej Ameryce, jeśli nie na świecie, o tej szóstce nie wiedział prawie nikt.
Ale była jeszcze jedna kluczowa różnica. Nie tylko tych sześciu kosmonautów brało udział w szkoleniu. Szkolono także czternastu innych. Podczas selekcji odbywającej się w znacznie surowszych warunkach niż te, przez które przechodzili amerykańscy astronauci, dwudziestu kosmonautów wybrano z początkowej puli blisko trzech i pół tysiąca pilotów wojskowych. Radziecki program kosmiczny miał ambicję podboju kosmosu, a przynajmniej jego części otaczającej Ziemię, do tego zaś potrzebowano odpowiednio licznych kadr. Dwudziestka rozpoczęła szkolenie wiosną 1960 roku, zaledwie dwa miesiące po tym, jak radziecki premier Nikita Chruszczow nakazał kierownikom badań kosmicznych szybko „zająć się przestrzenią pozaziemską. W USA pracują nad tym pełną parą i mogą nas prześcignąć”[1]. Wówczas Siódemka z Mercury’ego szkoliła się już od roku. Sowieci musieli to prędko nadrobić i dwudziestu kosmonautów miało w tym pomóc. Poza niezobowiązującymi napomknięciami w ściśle kontrolowanej prasie odnoszącymi się do „Sowieckiego Obywatela”, który wkrótce złoży wizytę w przestrzeni kosmicznej, wszystkie fakty skrzętnie ukrywano lub celowo przedstawiono nieprawdziwie. Rakiety, kapsuły, projektanci, inżynierowie, miejsca szkoleń i startów, no i oczywiście kosmonauci – wszelkie istotne dane na ich temat miały pozostać za zamkniętymi drzwiami.
Jesienią 1960 roku radziecki program załogowych lotów kosmicznych stał się najwyższym państwowym priorytetem, częściowo także dlatego, że, jak się wydawało, NASA mogła się szykować do wysłania Amerykanina w kosmos nawet jeszcze w grudniu tego samego roku. Aby wszystko przyspieszyć, a w pierwszej kolejności przeprowadzić szkolenie na jedynym symulatorze, z oryginalnej dwudziestki wyselekcjonowano sześciu liderów, którzy mieli polecieć szybciej niż reszta. Krótko mówiąc, miała to być pierwszoligowa drużyna szykowana na Siódemkę z Mercury’ego. Wtajemniczeni wiedzieli, że grupie sześciu przyszłych kosmonautów nadano nazwę. Być może celowo nawiązując do Siódemki z Mercury’ego, nazwano ich Awangardową Szóstką.
Różne źródła podają różne kryteria jej selekcji. Dr Adilia Kotowskaja, specjalistka z zakresu patofizjologii nadzorująca trening i testy kosmonautów na wirówkach, utrzymywała[2], że mężczyzn wybrano po prostu ze względu na ich odporność na znaczne przeciążenia, podobne do tych, jakie musieliby znieść podczas startu rakiety, nie tracąc przy tym przytomności. Z głównej szóstki najodporniejszy okazał się Andrijan Nikołajew, cichy, przysadzisty, nieco ponury kawaler, który przeszedł przez miażdżące testy na wirówce wręcz śpiewająco. Jeśli jednak wierzyć kosmonaucie Aleksiejowi Leonowowi[3], który cztery lata później odbył pierwszy w świecie „spacer kosmiczny”, selekcja oparta była na innej zasadzie: kierowano się wyłącznie wzrostem i wagą ciała. Ponieważ oba te parametry miały kluczowe znaczenie dla Wostoka, wybierano jedynie najniższych i najlżejszych. Leonow był nieco za wysoki, by wygrać w tej konkurencji. Wszyscy zakwalifikowani do pierwszej grupy musieli mieć poniżej stu siedemdziesięciu centymetrów. Najniższy miał sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, dwadzieścia sześć lat, szczere spojrzenie i urzekający uśmiech przywodzący na myśl Johna Glenna. Był też żonaty, a w przeszłości uczył się odlewnictwa. Nazywał się Jurij Gagarin. On także dostał się do Awangardowej Szóstki.
Trzeci był Grigorij Nielubow. Ciemnowłosy, przystojny pilot w tym samym wieku co Gagarin należał do bardzo nielicznej grupy we wstępnie wyselekcjonowanej dwudziestce kosmonautów, którzy pilotowali już pierwszy radziecki myśliwiec naddźwiękowy, MiG-19. Był niezwykle bystry – być może najsprawniejszy intelektualnie w całej grupie – i cechował się błyskawicznymi reakcjami. Pod pewnymi względami przypominał Alana Sheparda, także wykazując pewien rys arogancji oraz cierpiąc na brak samokrytycyzmu, co często zauważali jego instruktorzy. Niektórzy uważali go za narcystycznego. Wielu po prostu go nie lubiło. Kilku było przekonanych, że to on zostanie wybrany, by lecieć pierwszy. Nielubow początkowo nie znalazł się w Awangardowej Szóstce. Dołączył później, zastępując innego kosmonautę, Anatolija Kartaszowa, ranionego poważnie podczas testów na wirówce w lipcu 1960 roku. Z nigdy niewyjaśnionych powodów coś poszło źle i Kartaszow zaczął się kręcić ze zbyt dużą prędkością, a na jego ciało zaczęły oddziaływać olbrzymie siły. Inny kosmonauta, Dmitrij Zaikin, dobrze zapamiętał, jaki był tego skutek. „Naczynia krwionośne na jego plecach po prostu eksplodowały”[4]. Kartaszowa zwolniono ze służby bez prawa powrotu i na jego miejsce zakwalifikowano Nielubowa.
Tego rodzaju decyzje bywają brutalne – i ostateczne. W tym samym miesiącu, w którym doszło do wypadku Kartaszowa, inny członek Awangardowej Szóstki, Walentin Warłamow, w jednym z nielicznych dni przerwy wybrał się odpocząć nad płytkie Miedwieżje Oziera w pobliżu centrum treningowego. Towarzyszył mu Walerij Bykowski, wielbiący rywalizację. Warłamow zaproponował Bykowskiemu, by zaczęli skakać na główkę do wody. Bykowski zgodził się od razu, ale po skoku zaszorował głową o płytkie dno. Gdy się wynurzył, ostrzegł Warłamowa. Ten jednak skoczył i mocno uderzył głową w dno. Zawieziono go szybko do szpitala, gdzie stwierdzono przesunięcie jednego z kręgów szyjnych. Umieszczono go na wyciągu – i wyłączono z programu bez prawa odwołania. Bykowski zajął jego miejsce.
Dwóch mężczyzn pozostało w Awangardowej Szóstce od początku do końca. Pierwszym był Pawło Popowicz, Ukrainiec, były pilot myśliwców i według niemal wszystkich źródeł jeden z najbardziej lubianych członków korpusu kosmonautów. Jego wesołość była zaraźliwa, a poczucie humoru nadzwyczajne. „Sprawiał, że chciało się żyć” – jak ujęła to jego córka Natalia[5]. W chwili gdy Popowicz przystępował do egzaminów, miała cztery lata. Gdyby chcieć szukać jego odpowiednika w Siódemce z Marcury’ego, zapewne należałoby wskazać na Waltera Schirrę, tego od wygłupów i robienia innym głupich żartów. Popowicz lubił też śpiewać, głównie ukraińskie pieśni ludowe, i w każdej chwili mógł zanucić swoim pięknym barytonem jedną z sentymentalnych piosenek, których nauczył się w dzieciństwie we wsi Uzyn nieopodal Kijowa, w tym jego ulubioną Księżycową noc:
Noc jest taka księżycowa, taka gwiaździsta, taka jasna
Jest tyle światła, że można by zbierać igły sosnowe
Przyjdź, kochana, zmęczona znojem
Choćby na minutę do gaju...
Wiele lat później Popowicz stwierdzi[6]: „Wszyscy chcieliśmy być pierwsi”, tak samo jak Alan Shepard i John Glenn. Żeby jednak zostać pierwszym kosmonautą, trzeba było czegoś więcej niż umiejętności śpiewania piosenek miłosnych. Dwie rzeczy działały na jego niekorzyść. Zacząć należy od tego, że był Ukraińcem, a nie Rosjaninem. I mimo że w ZSRR propaganda głosiła socjalistyczne ideały równości etnicznej, jego pochodzenie go obciążało. Pierwszy w kosmosie musiał się znaleźć Rosjanin. Choć oczywiście nikt nie mówił tego głośno.
Drugi problem wiązał się z jego żoną. Marina Popowicz także była doskonałą pilotką, która próbowała zaciągnąć się do radzieckich sił lotniczych już w wieku szesnastu lat, zamierzając latać w jednym z trzech istniejących wówczas w ZSRR żeńskich pułków lotnictwa; warto zauważyć, że w tym samym czasie coś takiego w USA byłoby nie do pomyślenia. W 1961 roku od trzech lat była już doskonałym pilotem instruktorem. Później zostanie zaś jednym z najlepszych w ZSRR pilotów doświadczalnych. Była czarująca, piękna, mądra, uparta, czasem w gorącej wodzie kąpana, no i spełniła się w roli matki. Wszystko razem sprawiało, że stanowiła też problem. Generał porucznik Nikołaj Kamanin, szef treningu kosmonautów, napisał, że Popowicz „sprawia wrażenie twardziela[7], ale jego słabym punktem jest żona. Kłopoty w domu mu przeszkadzają”. Po czym dodał, co brzmi dość niepokojąco: „Podejmiemy odpowiednie działania, by mu pomóc”.
Ostatnim członkiem szóstki był Gierman Titow, odznaczający się aparycją gwiazdora filmowego, atletyczny i wygimnastykowany oraz świetny w grach zespołowych, amatorsko grający na skrzypcach i bardzo zaangażowany pilot, który z najwyższymi ocenami ukończył akademię lotniczą w 1957 roku, a następnie pilotował myśliwce odrzutowe w Leningradzie. Tam właśnie poznał swoją przyszłą żonę Tamarę, kelnerkę z kafeterii w bazie. Pobrali się cztery miesiące później. „Pilotował myśliwce – stwierdziła kiedyś Tamara[8]. – We wszystkim był szybki”. Urodzony w chacie drwala na Syberii Titow wychowywany był przez surowego, wymagającego ojca, miejscowego nauczyciela. Ponoć ojciec nadał mu imię Gierman na cześć głównego bohatera powieści Dama pikowa, a syn w pełni odziedziczył ojcowską miłość do Puszkina. Titow mógł z pamięci cytować całe ustępy z dzieł Puszkina z równą łatwością, jak Popowicz ukraińskie pieśni miłosne. Ale jego zwyczaj robienia tego w samym środku sesji treningowych gwarantował rozzłoszczenie nawet rzadko ulegających wzruszeniom proletariackich instruktorów. Jego erudycja była więc tyleż godna podziwu, ileż stanowiła obciążenie. Był niemal zbyt dobrze wykształcony, zbyt burżuazyjny, zbyt mądraliński i zbyt skłonny do podważania zasad. Pułkownik Jewgienij Karpow, kierujący ośrodkiem, często wściekał się ze względu na łatwość, z jaką Titow ignorował rozkazy, szczególnie wydawane przez lekarzy takich jak sam Karpow. „Często słuchał, co mają do powiedzenia, a potem i tak robił po swojemu lub zupełnie nie zwracał uwagi na zalecenia – wspominał pułkownik. – Kiedy nalegali, zaczynał się irytować”[9]. Karpow podziwiał jednak jednocześnie bezpośredniość Titowa[10] i brak skłonności do szukania wymówek, gdy zrobił coś wbrew zasadom. Refren ten powtarzał się w wielu rozmowach: w gorącej wodzie kąpany, sceptyczny, łamiący zasady, które uznał za nieżyciowe lub głupie; jednocześnie przy tym błyskotliwy, pełen uroku... no i wyjątkowo zdolny. Był kolejnym bardzo prawdopodobnym kandydatem do odbycia pierwszego lotu w kosmos.
Titowowie mieszkali tuż obok Jurija i Walentyny Gagarinów, w tym samym bloku w pobliżu bazy Czkałowskoje. Obaj kosmonauci spędzali razem sporo czasu. Za najszybszą, choć z pewnością nie najbezpieczniejszą drogę z mieszkania do mieszkania uznawali przeskakiwanie przez przepierzenie dzielące wąskie balkony ich mieszkań na piątym piętrze. Ich przyjaźń nabrała mocy nieco później w okresie szkolenia, kiedy to jesienią 1960 roku syn Titowów Igor zmarł w wieku siedmiu miesięcy wskutek problemów z sercem. Gagarin i Walentyna, którzy sami mieli roczną córkę, zrobili co tylko mogli, by pomóc parze sąsiadów poradzić sobie jakoś ze stratą tak traumatyczną, że Tamara Titowa z trudnością była w stanie rozmawiać na ten temat z autorem tej książki niemal sześćdziesiąt lat po tamtych wydarzeniach. W wywiadzie udzielonym w latach dziewięćdziesiątych Titow wspominał wsparcie i życzliwość ze strony Gagarinów, które wtedy otrzymali: „Nie był ckliwy ani sentymentalny, po prostu zachowywał się jak prawdziwy bliski przyjaciel. Byłem mu bardzo wdzięczny, a choć wcześniej słabo go znałem, niezmiernie go polubiłem”[11]. Kiedy siedzieli obok siebie na egzaminie w styczniu 1961 roku, łącząca ich więź była już bardzo silna, choć obaj konkurowali o tę samą główną nagrodę.
„Cała szóstka kosmonautów to wspaniałe chłopaki” – napisał[12] generał porucznik Nikołaj Kamanin, szef szkolenia, w dniu, w którym Awangardowa Szóstka przystąpiła do egzaminu końcowego. Nikt jednak nie przeczytał wówczas tych słów, podobnie jak tych dotyczących małżeńskich kłopotów Popowicza; nikt nie przeczyta ich jeszcze przez kilka dziesięcioleci. Kamanin był legendarnym lotnikiem, odznaczonym tytułem Bohatera Związku Radzieckiego, krępym pięćdziesięciojednolatkiem z przerzedzonymi już włosami i przenikliwym spojrzeniem. Na zdjęciach z tego okresu rzadko się uśmiecha. Niektórzy z podwładnych uznawali go za służbistę i stalinistę ze starej szkoły. Ale ten stalinista miał też swój sekret[13]