Kotański. Bóg Ojciec. Konfrontacja. Opowieść o legendarnym twórcy Monaru - Anna Kamińska - ebook

Kotański. Bóg Ojciec. Konfrontacja. Opowieść o legendarnym twórcy Monaru ebook

Anna Kamińska

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kotan Superstar. Poruszający, mocny i pierwszy tak wielowymiarowy portret Marka Kotańskiego – człowieka, który poświęcił wszystko dla tych, których nikt inny nie dostrzegał.

Przełom lat 60 i 70 XX wieku. Oficjalnie problem narkotykowy w PRL-u nie istnieje. W rzeczywistości coraz więcej młodych ludzi sięga po morfinę, czy pierwszą polską amfetaminę, odurza się, biorąc leki i wąchając kleje. Początkujący psycholog, Marek Kotański, problem zauważa i zaczyna działać. Odważnie, z uporem i bez kompromisów. Traktowany przez swoje pacjentki i pacjentów jak ojciec, a potem bóg, dzięki empatii, pasji i niezrównanej intuicji pozwala im powrócić do normalnego życia. Wielu krytykuje jego metody i mówi o nim „kontrowersyjny”, dla innych to „genialny terapeuta”. Z potencjałem do bycia gwiazdą, będzie porywać tłumy w ogólnopolskich akcjach. Pełen sprzeczności, domagający się od innych nieustającej uwagi, uwielbienia i akceptacji. Otrzymujący mnóstwo dowodów miłości i pogrążony w samotności.

Kotański. Bóg Ojciec. Konfrontacja to pierwsza biografia pióra Anny Kamińskiej poświęcona mężczyźnie. Barwna, wstrząsająca i dociekliwa. Przedstawiająca nie tylko powstawanie legendy Marka Kotańskiego oczami jego pierwszych pacjentów, współpracowników czy rodziny, ale też historię Monaru, polskiej służby zdrowia i (nie)radzenia sobie przez państwo z osobami dotkniętymi problemem narkotykowym, alkoholizmem czy bezdomnością.

Książka ukazująca jak wiele jeszcze mamy do przepracowania, by stać się społeczeństwem wolnym od dyskryminacji, hipokryzji czy nietolerancji. I znieczulicy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 759

Oceny
4,6 (106 ocen)
73
24
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kkwiatkowskahotowy

Nie oderwiesz się od lektury

Mottem tej książki są słowa Joanny Podgórskiej "Gdyby nie było Kotańskiego, należałoby go wymyślić ". I cała ta biografia jest tego dowodem. Tyle ile Kotański zrobił dla ludzi dotkniętych narkomanią, wirusem HIV i bezdomnością, nie zrobił chyba nikt w Polsce. Człowiek, który już za życia stał się legendą. Miał swoje wady i przywary, ale przez to stawał się jeszcze bardziej ludzki. Jak nikt rozumiał potrzebujących i potrafił im pomóc. Starał się o to, by reszta ludzi otworzyła się na potrzebujących, niestety po dziś dzień tkwimy mentalnie w latach osiemdziesiątych, no może dziewięćdziesiątych. Aktualne wydarzenia są tego przykładem. Bardzo polecam, czytajcie Państwo, to jest absolutny must read! Autorka włożyła w tę książkę mnóstwo pracy i serca. I to czuć na każdej stronie. To jest opowieść o Wielkim Człowieku, człowieku z krwi i kości, bez zbędnego idealizowania. W moich nastoletnich czasach Marek Kotański był kimś, kto urósł do rangi guru. Za mało jest takich ludzi, stanowczo za ...
40
miskaad

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka, w której autorka nie boi pisać się prawdy zarówno o jasnej i ciemnej stronie Kotana. Historia życia Kotańskiego napisana w bardzo dokładny i interesujący sposób. Marek Kotański fantastyczny człowiek ❤️
10
sonia_sc

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna biografa niesamowitego i trudnego zarazem wizjonera.
10
Eli238

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala ksiazka. Brawo dla autorki za reaserch
10
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem zaskoczona jaka ta książka jest ciekawa.Polecam!
10

Popularność




Opieka redakcyjna: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK
Konsultacja: dr EWA WOYDYŁŁO-OSIATYŃSKA
Wybór zdjęć: ALDONA BARTA, ANNA KAMIŃSKA
Redakcja: PAULINA ORŁOWSKA-BAŃDO
Korekta: Pracownia 12A, MICHAŁ STACHOWSKI, ANETA TKACZYK, MAŁGORZATA WÓJCIK
Opracowanie graficzne: OLGIERD CHMIELEWSKI, MAREK PAWŁOWSKI
Projekt okładki: OLGIERD CHMIELEWSKI
Fotografie wykorzystane na okładce:z archiwum Hanny Janowskiej (przód) Zbigniew Szwejkowski PAP/CAF (tył)
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2021
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07710-8
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Wydawnictwo Literackie bardzo dziękuje wszystkim osobom, które wypowiadają się w książce. Ich prywatne wspomnienia przywołują pamięć o wyjątkowym, niepokornym człowieku, jakim był Marek Kotański. Dzięki nim jego portret jest tak wyrazisty, wielowymiarowy i autentyczny.

Szczególne podziękowania składamy Paniom Wandzie Kotańskiej i Joannie Kotańskiej-Skarżyckiej za otwartość na tę książkową opowieść, poświęcony jej czas, osobiste wspomnienia oraz za udostępnienie zbiorów rodzinnego archiwum.

PROLOG

Kitel nosi przed wybuchem epidemii.

Ma na sobie białe spodnie, białą bluzę, na nogach białe mokasyny, a do pracy pod izbę wytrzeźwień przy ulicy Kolskiej 2/4 w Warszawie podjeżdża białą maszyną.

Pojazd o trzech kołach ma błyszczące białe błotniki, biały zderzak oraz lśniące jak lód białe reflektory. To pokryta jasnym brezentowym daszkiem dwuosobowa niby-riksza.

Kiedy kierowca parkuje śnieżnobiały wehikuł, ściąga na siebie spojrzenia przechodniów.

Marek Kotański, ubrany na biało, gasi motor i spieszy się do pracy. Ma sprężysty krok, zadziorność w oczach, bystre spojrzenie i wydaje się, że nawet jego blond włosy mają kolor mgły.

W latach sześćdziesiątych XX wieku biały trzykołowy pojazd zastępuje mu samochód. Jeździ nim po mieście z żoną, do pracy i nad polskie morze.

W izbie wytrzeźwień w mieście stołecznym Warszawa przy Kolskiej Kotański pracuje jako psycholog.

Namawia trzeźwiejącego pacjenta, by odstawił alkohol. Kłóci się z pielęgniarzami, którzy kradną pensjonariuszowi to, co mu wyjmują z kieszeni. Gdy pacjent wytrzeźwieje, przeprowadza z nim wywiad na polecenie psychiatry.

Pracownicy izby – ci, którzy skubią klientów – grożą Kotańskiemu, że spuszczą mu kiedyś manto. „Niech magister lepiej uważa, gdy będzie po dyżurze wracał do domu” – ostrzegają. Może dlatego Kotański od razu po pracy wskakuje w swój pojazd.

W budynku przy Kolskiej, w którym mieści się izba wytrzeźwień, znajdują się też poradnia wenerologiczna dla prostytutek oraz eksperymentalny oddział Leczenia Odwykowego dla osób uzależnionych od alkoholu. Jest w nim zatrudniony kolega Kotańskiego ze studiów, początkujący psycholog Wojciech Eichelberger.

Warszawiacy w tamtym czasie piją. W pracy i po pracy, rano i wieczorem, młodsi i starsi, robotnicy, urzędnicy i artyści scen stołecznych. Upijają się, trafiają na odwyk, wychodzą z niego, piją i lądują tam z powrotem. A psychologowie z Kolskiej snują się po oddziałach, bezradni, bo nie znają sposobu na leczenie ludzi uzależnionych od alkoholu.

Nie zna go zresztą nikt w całej Polsce.

Lekarze z oddziału na Kolskiej, podobnie jak personel w szpitalach psychiatrycznych, dopiero próbują wypracować jakieś formy terapii uzależnień. Usiłują leczyć chorych metodą awersji i podają im alkohol w połączeniu ze środkiem wywołującym torsje, by odstraszyć ich od sięgania po kieliszek. Dają im anticol, który ma wywołać wstrząs poprzez nagły wzrost i spadek ciśnienia krwi, albo zapisują esperal[1].

Psycholog z Kolskiej jest wówczas jedynie pomocnikiem psychiatry. Lekarz każe mu zbadać iloraz inteligencji pacjenta, więc psycholog przeprowadza test, zapisuje, podaje wynik. I tyle. Dziękujemy, panie magistrze.

Kotański i Eichelberger, dwudziestoparoletni psychologowie, którzy nie mogą zrealizować się w pracy, zawiązują w tych okolicznościach – jak określa to dziś Eichelberger – „koalicję psychologów frustratów”. W ramach koalicji w dni wolne albo wieczorami omawiają patową sytuację pacjentów oraz własną, topiąc smutki w alkoholu.

I zgrywają się. Łączy ich nie tylko wykształcenie, zamiłowanie do psychologii i praca na Kolskiej – która nie zaspokaja ich ambicji, nie przynosi pieniędzy ani satysfakcji – lecz także skłonność do robienia żartów.

Pewnego dnia po pracy wsiadają na śnieżnobiały wehikuł Kotańskiego i jadą za Warszawę, by odwiedzić znajomych Eichelbergera, którzy mieszkają na wsi w okolicach szpitala psychiatrycznego, a przy okazji są właścicielami konia. Kotański z Eichelbergerem wpadają na pomysł, że zanim przywitają się z gospodarzami, Eichelberger zakradnie się do stajni, Kotański zaś, którego gospodarze nie znają, podjedzie do głównej bramy posesji i wyjdzie im naprzeciw ubrany cały na biało, oznajmi, że szuka chorego, który uciekł z pobliskiego psychiatryka, a ponieważ pacjent lubi konie, możliwe, że przyczaił się gdzieś w pobliżu. I tak też Kotański czyni. Radzi przy tym gospodarzom, by schowali się w domu, bo facet może być niebezpieczny, i obiecuje, że sam pójdzie do stajni, jakby co obezwładni uciekiniera i go stamtąd wyciągnie. Gospodarze, zgodnie z zaleceniami, cofają się do domu, a Kotański wyprowadza zasłoniętego kocem Eichelbergera, żegna się z właścicielami i odjeżdża. Potem już obaj podjeżdżają pod bramę i ponownie pukają do drzwi. I gdy spotykają się w końcu we czworo, mają z tego ubaw.

Kilka lat później Kotański przestaje się zajmować osobami uzależnionymi od alkoholu i zaczyna pracować z narkomanami[2].

Zrzuca wtedy białą bluzę, białe portki i białe mokasyny. Wkłada czarne skórzane spodnie oraz smolistą kurtkę pilotkę, na szyi zawiesza srebrny wisior.

Po kilku latach pracy z osobami uzależnionymi od narkotyków, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, jako psycholog zatrudniony na oddziale szpitala psychiatrycznego Kotański wyprowadza pacjentów z białych szpitalnych sal parę kilometrów dalej, na wieś.

Tym razem się nie zgrywa.

Bo problem narkomanii rozszerza się niczym epidemia. Po przeprowadzce do ośrodka na wsi Kotański rozpoczyna zatem eksperyment, który doprowadzi do rewolucji i przyniesie Polsce skuteczną metodę kuracji osób uzależnionych od narkotyków.

Marek Kotański w swoim mieszkaniu przy ulicy Gdańskiej na warszawskim Żoliborzu, 1981.

Plakat antynarkotykowy w Polsce lat siedemdziesiątych XX w.

TABU

Historia eksperymentu rozpoczyna się w szpitalu psychiatrycznym w Garwolinie.

W 1974 roku w Państwowym Zespole Sanatoriów Neuropsychiatrii Dziecięcej[1] przy alei Armii Czerwonej 11 w mieście, które według miejscowych wzięło nazwę od gawronów zamieszkujących korony drzew okalających osadę, powstaje nowy oddział dla młodych pacjentów uzależnionych od narkotyków.

„Zrywam się – do Mamy! Do Garwolina!” – pisał poeta Miron Białoszewski[2], który po wojnie pędził z Warszawy do mamy żyjącej w tym „miastku nijakim” po wikt i opierunek. Teraz matki z całej Polski wiozą swoje dzieci do miejscowego szpitala na odwyk.

Sanatorium to jedna z dwóch pierwszych placówek w Polsce, które przyjmują na leczenie młode osoby zażywające narkotyki. Oddział dla uzależnionych pacjentów znajduje się tuż przy alei, która prowadzi do szosy w kierunku Lublina. Trafiają tu morfiniści, młodociani nadużywający leków (takich jak na przykład dolargan, pochodna morfiny) czy ci, którzy zamiast z morfiny korzystają z kropli Inoziemcowa na żołądek, zwanych ziomkami.

Na istniejącym od dwóch lat oddziale pracują lekarze, pielęgniarki oraz wychowawcy. Ich zadanie polega na resocjalizacji młodzieży uzależnionej od substancji odurzających lub eksperymentującej z narkotykami.

Młodzież ma jednak personel za nic.

Zdarza się, że dla zabawy pacjenci przywiązują do klamki kabel i gdy któryś z pracowników szpitala otwiera drzwi, zostaje rażony prądem. Wychowawcy nie wytrzymują długo w takich warunkach i wciąż się zmieniają.

O osobach uzależnionych od narkotyków, leczących się w Garwolinie, Kotański dowiaduje się wkrótce po otwarciu oddziału od zaprzyjaźnionej psychiatry Barbary Łysakowskiej. Pracował z nią wcześniej w poradni przy Kolskiej w Warszawie. Kiedy Łysakowska mówi mu, że w Garwolinie jest etat dla psychologa w charakterze wychowawcy, Kotański jedzie zobaczyć oddział.

Co prawda w Polsce „nie ma” ludzi uzależnionych od narkotyków. Narkomania to problem krajów kapitalistycznych, nie socjalistycznych, takich jak PRL – utrzymuje propaganda.

W 1976 roku cenzura zakaże jakichkolwiek publikacji o narkomanii, w kraju jest to temat tabu.

W Polsce trwa wówczas dekada I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka: powstają huty, rosną bloki z wielkiej płyty, ciągną się magistrale kolejowe, łączą się trasy szybkiego ruchu. W tej krainie mlekiem i miodem płynącej, gdzie socjalistyczne państwo „troszczy się” o los młodzieży, nie ma miejsca na narkomanię. Ze statystyk prowadzonych przez Milicję Obywatelską od końca lat sześćdziesiątych XX wieku jasno wynika, że coraz więcej młodych ludzi włamuje się do aptek, kradnie morfinę, psychedrynę czy relanium. Ale  n i e  m a  w Polsce osób uzależnionych od narkotyków.

Kotański spotyka je w sanatorium na dwudziestołóżkowym oddziale piątym.

Na piątce pacjenci po kryjomu odurzają się lekiem na sen o nazwie Glimid.

Eksperymentują z fenmetrazyną (phenmetrazinum), środkiem na odchudzanie zawierającym amfetaminę, zwanym fermą, po którym dostają nerwicy natręctw i pół nocy poprawiają prześcieradło.

Przemycają na oddział ampułki z morfiną.

Piją, tak jak więźniowie, czarną mocną herbatę – czajówę.

Wymieniają się informacjami na temat parkopanu (nazywanego parkanem), leku, który ma łagodzić objawy choroby Parkinsona, ale zażywany w nadmiarze poprawia nastrój i „wzmaga napęd”.

Przede wszystkim zaś piją zupę z maku.

Zaparzają słomę makową z ususzonego maku lekarskiego, z którego pozyskuje się morfinę, i piją zawierający opium wywar albo robią sobie z niego lewatywę. Po zupie czują się dużo lepsi, mądrzejsi i piękniejsi. Wydaje im się, że po jej zażyciu, tak jak po wielu lekach, widzą dalej, ostrzej i głębiej; bez nich są mali, słabi i krusi. – Kiedyś gotowaliśmy z kolegami „zupę” w kuchni na oddziale piątym – wspomina jedna z pacjentek. – Ktoś przyniósł susz i wymyśliliśmy, że ugotujemy ją w lodówce na tak zwaną żyletkę. Niestety następnego dnia pielęgniarka chciała wyjąć coś z lodówki, zobaczyła ulatniającą się parę, zajrzała do garnka i wybuchła afera. Wszyscy, którzy maczali w tym palce, wylecieli wtedy z Garwolina.

Pacjenci na oddziale nie biorą tak zwanej polskiej heroiny, czyli kompotu, bo nie ma jeszcze na ten narkotyk receptury. Przepis, jak wykonać go z maku, zostanie sporządzony dopiero za dwa lata, w 1976 roku. Nie odmawiają jednak, gdy ktoś, kto wraca z Zachodu, proponuje im marihuanę, LSD albo haszysz.

Na początku lat siedemdziesiątych polscy celnicy nie mają pojęcia, co to jest marihuana, i każdy może przywieźć ją sobie do Polski z RFN czy Holandii, wypełniając trawą pół bagażnika.

Najbardziej dostępnym i najpopularniejszym narkotykiem w PRL-u, który można pozyskać w kraju całkowicie za darmo, udając się za miasto i wędrując po polu, jest mak.

Po powrocie z przepustek pacjenci piątki szmuglują na oddział susz z maku albo lekarstwa zawierające opium. Przemycają narkotyki zaszyte w kurtkach, płaszczach i jaśkach, upchane w tubce po paście do zębów czy w butach. Wciągają je na oddział na sznurku, a dziewczyny dodatkowo przynoszą je ukryte w ampułkach w pochwie.

Leżą na oddziale, niby się leczą, ale biorą tu wszystko, co chcą; wszystko, co powoduje przeżycia euforyzujące, jak określają je lekarze.

I poszerzają horyzonty.

Rozmawiają o klubie haszyszowym w dziewiętnastowiecznym Paryżu, słynnym Club des Hashischins w Hôtel de Lauzun. Spotykali się w nim Charles Baudelaire, Alexandre Dumas, Victor Hugo i Théophile Gautier, częstując się miksturą z haszyszu, pistacji, gałki muszkatołowej, muchy hiszpańskiej oraz goździków.

Czytają esej Drzwi percepcji Aldousa Huxleya, który odurzał się peyotlem, i poznają „białe obłędy”, narkotyki z utworów Witkacego.

Studiują Politykę ekstazy, którą napisał o LSD Timothy Leary, amerykański profesor psychologii klinicznej na Uniwersytecie Harvarda.

Roztrząsają, jaką rolę przy produkcji heroiny odegrała firma farmaceutyczna Bayer.

Mówią o ciasteczkach haszyszowych i o historii jazzu, nierozerwalnie związanej z marihuaną.

Rozmawiają o rodzimych narkotykach, bo – jak twierdzą – nie ma pod tym względem lepszej szkoły niż oddział piąty.

– Garwolin to była akademia narkotyzowania się – mówi jeden z pacjentów piątki. – W sanatorium były ciekawostki ze świata i zwierzenia, co kto brał, co kto bierze i co zrobić, żeby też to wziąć.

Pacjenci dyskutują o sporyszu, przetrwalniku pasożytniczego grzyba, który czasem można znaleźć w zbożu i po którego spożyciu sinieją stopy i każdą rzecz widzi się podwójnie, otoczoną blaskiem, jakby się paliła. Mówią, jak, ile i gdzie wstrzykują sobie ampułek relanium. A od 1975 roku instruują się nawzajem, jak suszyć na szybie mleczko z zielonej główki maku, by potem zeskrobać je żyletką.

Nie leczą się, lecz udają. Trudno. W Polsce i tak nie ma narkomanii.

Najpierw odtruwają się na detoksie w pierwszej części oddziału piątego, usuwają z ciała toksyczne substancje, bo od czasu do czasu muszą to zrobić, żeby zmniejszyć tolerancję na narkotyk i wzmocnić organizm. Po przejściu z detoksu nie trwają długo w abstynencji. Biorą narkotyki już w drugiej części piątki, tej prowadzonej przez wychowawców.

Z kolei kiedy zbliża się lato i zakwitają maki, uciekają z sanatorium i znów jadą „na zielone”.

Na polu makowym kładą się w słońcu między łodygami, nacinają zielone niedojrzałe główki makówek i odurzają się świeżym białym mleczkiem jeszcze mocniej niż zupą ugotowaną z suszu. Gdy kończy się sezon na zielone, lądują w Garwolinie na detoksie, by się odtruć i znów stopniowo brać coraz większe dawki i coraz mocniejsze narkotyki. I tak w kółko.

Kotański, który w 1974 roku ogląda oddział piąty, o narkotykach nie wie nic, nie zna przebywających w szpitalu pacjentów i nie rozumie ich eksperymentów ani nałogu. Ma trzydzieści dwa lata, zapał, ambicje oraz aspiracje.

Do tej pory nie zagrzał długo miejsca w żadnym ośrodku i nie spełnił się jako psycholog. Jego współpraca z pacjentami na Kolskiej czy później w Społecznym Komitecie Przeciwalkoholowym, gdzie pokazywał na zdjęciach fioletowe wątroby, próbując ostrzec ludzi przed uzależnieniem – jak przyzna po latach – zdała się na nic. Narkomania, o której dowiaduje się w szpitalu, będzie dla niego nowym wyzwaniem.

W Polsce zjawisko to jeszcze nie występuje na masową skalę. Plagę narkomanii wśród młodzieży wywoła dopiero kompot, który będzie błyskawicznie uzależniał i wyniszczał organizm, ludzie będą padali po nim jak muchy. Epidemia dopiero nadejdzie. Statystyki pokazują jednak, że nadciąga w dość szybkim tempie. W Krakowie w 1968 roku milicja zarejestrowała w kartotece „N”, czyli pod hasłem „narkoman”, tylko siedem osób, w 1974 roku było ich już 473.

Kotański ogląda w Garwolinie dwie części oddziału piątego: detoks, nazywany przez pacjentów białą salą, oraz znajdującą się tuż obok, za przechodnimi drzwiami, część drugą, wychowawczą, na której ma podjąć pracę.

W białej sali, dużym pomieszczeniu z kratami w oknach, pacjenci leżą dwa tygodnie pod opieką lekarzy i pielęgniarek, ubrani w piżamy; z reguły nie przyjmują narkotyków i się odtruwają.

Zmagają się z dolegliwościami, które pojawiają się po odstawieniu morfiny i nadmiaru różnych leków: z biegunką, torsjami i drgawkami. Pocą się, bolą ich mięśnie, kości i stawy, ślinią się i machają w powietrzu nogami. Na skutek skurczu powodującego drżenie nóg unoszą je do góry, jakby chcieli w coś kopnąć. Lekarze i pielęgniarki mówią wtedy, że pacjenci robią rowerki[3].

Kiedy zaczyna się ten powietrzny taniec, do białej sali wchodzi często dyżurująca siostra Marysia i zaczyna masować zwijającym się z bólu pacjentom nogi.

Na detoksie, na którym unosi się zapach potu, pacjenci dostają kroplówki, przyjmują nitrazepam – żółte tabletki na sen, nazywane przez nich enzetami – oraz witaminy, żeby wzmocnić rozregulowany przez narkotyki organizm.

Dwójka, czyli część wychowawcza oddziału, nie ma krat w oknach. Dyżuruje tu tylko jedna pielęgniarka, nie ma stałego grona lekarzy i nieustannie zmieniają się wychowawcy.

W dwójce pacjenci po detoksie mają się oduczać sięgania po narkotyk. To znaczy wychowawcy – psychologowie, pedagodzy, socjologowie i specjaliści od pracy z ludźmi – mają prowadzić z nimi zajęcia i poddawać ich resocjalizacji. Chorzy przebywają w kilkuosobowych pokojach. Do dyspozycji mają kuchnię, stół pingpongowy oraz salę przeznaczoną do pracy grupowej z wychowawcą w czasie jego dwudobowych dyżurów.

Pacjenci wolą jednak spędzać czas w łóżkach, przy zaciągniętych zasłonach w oknach i zgaszonym świetle. Sufitują – tak określi tę czynność Kotański. Patrzą w ścianę albo w sufit i słuchają muzyki.

Nicnierobienie to zajęcie, które lubią najbardziej; mają problem z porannym wstawaniem, odmawiają angażowania się w warsztaty, nie chcą się uczyć i tylko kombinują, jak przemycić narkotyki.

Oddział piąty mieści się na pierwszym piętrze dwupiętrowego budynku sanatorium, to pierwszy obiekt szpitala od strony ulicy, na którą wychodzi część jego okien. Z drugiej strony jest park ze starymi drzewami, po którym grasują gawrony. Każdy może dostać się w pobliże sanatorium, bez problemu przejść przez płot i spod okna podać pacjentom to, czego akurat potrzebują.

Naprzeciwko wejścia na oddział piąty znajduje się pokój pielęgniarek, tuż obok detoks, a w głębi korytarza dwójka.

Na parterze z kolei, pod oddziałem dla osób uzależnionych od narkotyków, leżą mali pacjenci leczeni przez neuropsychiatrów. To dzieci z niepełnosprawnościami, które mają różny kontakt z rzeczywistością; leczący się z narkomanii mówią na nie niemotki.

– Propozycja, by w sanatorium dla dzieci umieścić młodocianych narkomanów, często z wyrokami za włamania do aptek i kradzieże leków, była nowatorska i od początku budziła w kręgach lekarzy kontrowersje – mówi dziś Piotr Jabłoński, dyrektor Krajowego Biura do spraw Przeciwdziałania Narkomanii. – Nikt nie wiedział, czy to jest dobry pomysł i jak się sprawdzi w praktyce. Ryzyko przedsięwzięcia wzięła na siebie lekarka Ewa Andrzejewska, twórczyni tego oddziału, która dostrzegała problem narkomanii wśród dzieci i młodzieży i chciała coś z nim zrobić.

Oddział budzi emocje, ale funkcjonuje, bo Andrzejewska wie, że jest na niego zapotrzebowanie. We wszystkich szpitalach psychiatrycznych w Polsce, które przyjmują toksykomanów/toksyków (w Polsce wszak nie ma narkomanów), na kilkadziesiąt tysięcy osób uzależnionych od narkotyków czeka jedynie dziewięćdziesiąt łóżek[4]. A potrzebujących pomocy jest coraz więcej. W latach 1969–1973 liczba pacjentów zgłaszających się z problemem narkomanii i lekomanii do poradni zdrowia psychicznego wzrosła aż pięciokrotnie, a zgłaszających się do szpitali psychiatrycznych – trzykrotnie.

Z narkotykami styka się już młodzież szkolna, która odurza się lekami; uczniowie zaczynają tworzyć nową subkulturę lekową. Pojawia się pozująca na hipisów „bananowa” młodzież. W USA o takiej młodzieży, która pochodzi w większości z zamożnych domów, mówi się Plastic Hippies, a w Polsce nazywa się ją niedzielnymi hipisami.

Uzależnieni od lekarstw i narkotyków podrabiają recepty i fałszują pieczątki lekarskie, wynoszą leki z zakładów Zjednoczenia Przemysłu Farmaceutycznego „Polfa”, największego w kraju odbiorcy maku, ze szpitali, z przychodni zdrowia, z gabinetów lekarskich, z karetek pogotowia, magazynów przyszpitalnych i aptek. Kradną morfinę z tratw ratunkowych i ze statków, na przykład w porcie w Gdańsku.

Wchłaniają opary powstałe w czasie polewania wrzątkiem rozsypanego w wannie proszku do prania Omo, E i Ixi, wdychają płyny do wywabiania plam typu wybielacz Tri. Kombinują z roślinami, ziołami i grzybami, które suszą, gotują albo żują. Odurzają się oparami palonej pszenicy czy naparami z kaktusów lub kropli do oczu.

W Polsce „nie ma narkomanii” i każdy, kto zasugeruje w prasie, że jest inaczej, może mieć kłopoty. W tajnych raportach organów bezpieczeństwa jednak od początku lat siedemdziesiątych poświęca się temu zagadnieniu całkiem sporo miejsca.

„Dnia 30.V.1971 r. uległ ciężkiemu zatruciu «Parkopanem» uczeń Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Zakrzewskiej – Krzysztof B.” – zanotowała milicja w Warszawie. – Parkopan otrzymał od Jolanty C. lat 16, zam. w Warszawie, [...] i Bożeny G. lat 16, uczennicy Szkoły Podstawowej nr 268”. Albo: jesienią 1970 roku „nieletni – Marek D. zam. w Warszawie przy ul. Mokotowskiej [...], członek jednej z grup «hippies», popełnił samobójstwo przez powieszenie bezpośrednio po intensywnym wdychaniu «Tri»”[5].

„Śmiertelność wśród narkomanów jest duża”[6], twierdzi doktor Ewa Andrzejewska, twórczyni oddziału piątego, bo o narkomanii w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych zaczynają rozmawiać lekarze nie tylko między sobą, lecz także z milicją. Andrzejewska tłumaczy, że zgon następuje wskutek wyniszczenia organizmu, przedawkowania albo „zamachu samobójczego w chwili depresji”[7].

„Leczenie narkomanii jest bardzo trudne – przyznaje. – Dotychczasowe wyniki różnego rodzaju kuracji odwykowych i resocjalizacyjnych u nas i na świecie nie są zachęcające ani nie budzą optymizmu. Niektórzy wątpią, czy w ogóle można młodocianego narkomana wyleczyć. Są uzasadnione obawy, że psychiczna zależność od narkotyku pozostaje na całe życie”[8].

W 1973 roku, po odkryciu skali zjawiska fałszowania recept lekarskich, władze wprowadzają w kraju różowe blankiety na środki odurzające. Odtąd można je kupić tylko w wybranych aptekach.

Narkomani poszukują więc składników, zamienników lub nowych środków. Dlatego zaczynają chodzić „na zielone”, czy wstrzykują sobie w większej ilości „ziomki”[9]. Te ostatnie są dostępne w Polsce w każdej aptece. Podgrzewa się je na łyżce nad świeczką i po odparowaniu pozostaje opium, które się łyka albo wstrzykuje.

Prażą oprócz tego skórki od bananów, wierząc, że uzyskają w ten sposób substancję psychoaktywną, wykorzystują halucynogenny sporysz czy bedłkę, a nawet podkradają z zoo gówno nosorożca[10]. – Eksperymentowałem ze sporyszem i różnymi roślinami, zanim jeszcze miałem kłopot, by kupić morfinę – mówi jeden z morfinistów. – Od początku lat siedemdziesiątych chciałem się jednak leczyć. Pragnąłem wyjść z nałogu, miałem wsparcie rodziny i pieniądze i gorączkowo poszukiwałem sposobów na to, by przestać brać. W szpitalach, do których trafiałem, przechodziłem terapię insulinową podobną do elektrowstrząsów, ale to nic nie dawało. Najpierw byłem tam traktowany jednocześnie jak rodzynek i królik doświadczalny, a potem jak menel, bo wiadomo było, że i tak nikt mnie nie wyleczy. Lekarze w prywatnych gabinetach też załamywali ręce. W końcu zacząłem się „leczyć” sam. Alkoholem, który miał mi zastąpić narkotyk, czy metodą „na samochód”. Kupiłem sobie auto, by trzymało mnie w pionie, żebym był trzeźwy i nie brał. Wszystkie te próby kończyły się oczywiście fiaskiem.

W Polsce nie ma wtedy specjalistów od narkomanii. Na konferencji zorganizowanej dla Milicji Obywatelskiej w 1972 roku w Szklarskiej Porębie, poświęconej między innymi przestępstwom związanym z uzależnieniem od lekarstw, głos zabiera psychiatra Zbigniew Thille ze Szpitala Chorób Układu Nerwowego w Lubiążu. Doktor, który przyjmuje na swój oddział młodych Polaków uzależnionych od narkotyków i próbuje z nimi pracować, omawia metody leczenia pacjentów w Europie Zachodniej, ale nie potrafi nic powiedzieć o ich skuteczności. Przyznaje, że „nikt dotąd w naszym kraju nie ma w tej dziedzinie doświadczenia praktycznego”[11]. Nie może więc polecić polskim psychiatrom żadnej z terapii, które stosuje się w zagranicznych ośrodkach leczenia narkomanii.

Kotański w 1974 roku też jest pod tym względem zielony. Nie miał jeszcze okazji – jak Thille czy Andrzejewska – pracować z osobami uzależnionymi od narkotyków, ale po obejrzeniu oddziału piątego decyduje się tam zostać i przyjmuje etat.

Zaczyna dwudobowe dyżury na dwójce jako wychowawca. Zostawia w domu na Żoliborzu żonę i córkę i regularnie przemierza trasę z Warszawy do Garwolina.

Szybko odnajduje się wśród personelu. W szpitalu na detoksie pracuje doktor Łysakowska, a na białej sali Małgorzata Geysmer – jego rówieśniczka, absolwentka Akademii Medycznej w Warszawie, córka byłego właściciela majątku ziemskiego pod Siedlcami, zapalona miłośniczka podróży, znawczyni mody oraz jazzu. Za rok Geysmer wyjdzie w Londynie za Johna Portera, gitarzystę z Walii, który po ślubie przyjedzie z nią z Wielkiej Brytanii do Polski.

Kotański nawiązuje też świetne relacje z innymi wychowawcami. Jest wśród nich psycholog Krzysztof Malarecki, młodszy od Kotańskiego o kilka lat, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W trakcie studiów wyjechał do Kalifornii, gdzie zbierał informacje o amerykańskich hipisach.

Na początku pracy Kotańskiego w Państwowym Zespole Sanatoriów Neuropsychiatrii Dziecięcej, tuż przed obchodami Święta Pracy, pacjenci z piątki dla żartu zwieszają z okien szpitala zrobiony z prześcieradła transparent z hasłem: „Narkomani z Partią”. Chcą, by zobaczyli go uczestnicy pierwszomajowego pochodu, który tradycyjnie maszeruje przez Garwolin aleją Armii Czerwonej pod szpitalnymi oknami. Zależy im, by uzmysłowić uczestnikom pochodu, kto leczy się w sanatorium.

Pomysł z prześcieradłem nie podoba się Ewie Andrzejewskiej, szefowej nie tylko oddziału piątego, ale też całego zespołu dziecięcych sanatoriów psychiatrycznych w okolicach Warszawy.

W Polsce przecież  n i e  m a  n a r k o m a n ó w.

Kotańskiemu zaś dowcip przypada do gustu; ma – tak jak pacjenci – skłonność do robienia żartów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

INFORMACJE O AUTORACH I ŹRÓDŁACH ILUSTRACJI

Archiwum Wandy Kotańskiej: s. 14

Sławomir Biegański/FORUM: s. 16–17

PRZYPISY

PROLOG

[1] Pierwsza grupa terapeutyczna klubu Anonimowych Alkoholików, która wprowadzi w kraju skuteczny program terapii osób uzależnionych od alkoholu, powstanie w kolejnej dekadzie, w 1974 roku w Poznaniu a ruch rozwinie się na dobre dopiero w latach osiemdziesiątych.
[2] W mojej opowieści „narkoman” to przede wszystkim człowiek, który cierpi z powodu narkomanii. W tekście nie używam określenia „narkoman” uchodzącego za stygmatyzujące, używam mniej więcej w takim znaczeniu, w jakim opisuje to słowo Słownik Języka Polskiego. „Narkoman” według Słownika języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego to „człowiek cierpiący na narkomanię”, „nałogowo zażywający narkotyki”, czyli podkreślając aspekt choroby, jaką jest narkomania.

SZPITAL

[1] W 1975 roku zespół sanatorium zmienia nazwę na Stołeczny Zespół Neuropsychiatrycznej Opieki Zdrowotnej dla Dzieci i Młodzieży w Zagórzu.
[2] Miron Białoszewski, Wiersze wybrane i dobrane, ***Budzę się..., [w:] Garwolin i z powrotem, tegoż, Warszawa 1980, s. 112.
[3] To właśnie od tych ruchów kopiących, które są reakcją na odstawienie narkotyku i ból kończyn, powstało angielskie powiedzenie kick the habit, czyli, tłumacząc dosłownie: „kopnąć nałóg”, a właściwie „zerwać z nałogiem”.
[4] „Szacuje się, że w pierwszej połowie lat 70. odurzało się w Polsce około 50 tysięcy osób” – piszą Piotr Jabłoński, Bogusława Bukowska i Jan Czesław Czabała w książce Uzależnienie od narkotyków. Podręcznik dla terapeutów, Warszawa 2016, s. 17.
[5] Akta IPN, materiały Komendy Stołecznej MO z 1971 roku, sygn. akt IPN BU 01210/224. Niektóre informacje (ułatwiające lub pozwalające na identyfikację wymienionych osób) zmieniono.
[6] Ewa Andrzejewska, O narkomanii wśród młodzieży, Warszawa 1974, s. 8, 9.
[7] Tamże.
[8] Tamże.
[9] Ich właściwa nazwa powinna brzmieć „krople Inoziemcewa”, od nazwiska Fiodora Inoziemcewa, który je opracował, ale polscy farmaceuci przekręcili nazwisko rosyjskiego chirurga i przyjęła się błędna nazwa: „krople Inoziemcowa”.
[10] Z palonych skórek bananów hipisi mieli pozyskiwać rzekomo – bananadrynę – substancję psychoaktywną, o której powstał w 1967 roku artykuł w jednym z amerykańskich tygodników „Berkeley Barb” i wiele osób w nią uwierzyło też w Polsce.
[11] Z referatu Zbigniewa Thillego pt. Zagadnienia toksykomanii, cyt. za: Toksykomania. Materiały konferencyjne w Szklarskiej Porębie, Departament Szkolenia i Doskonalenia Zawodowego MSW, Warszawa 1974, s. 59. Archiwum IPN, sygn. IPN Gd 300/145.