Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gujana Francuska - dawna kraina niewolnictwa i kolonii karnych. Dziś skrawek Francji i Unii Europejskiej w Ameryce Południowej. Mozaika sztucznie zestawionych ze sobą kultur, współistniejących pod francuskim płaszczem. Departament, z którego startują rakiety kosmiczne, a ponad połowa mieszkańców żyje w formalnym ubóstwie.
Jak zależność od Francji wpływa na codzienność Gujańczyków? Czy jest dopustem czy przywilejem? Z tymi pytaniami autor wyrusza na spotkanie mieszkańców wybrzeża i dalekiego interioru. Pokazuje Gujanę widzianą ich oczyma, tworząc brawurową opowieść o świecie, którego nie znamy. Pięknym i trudnym zarazem. Świecie, w którym kolonialna przeszłość i neokolonialna teraźniejszość pozostają źródłem napięć.
"Nie, nie muszę już tam jechać. Nie wydłubię agrafką ze stopy jaj pchły piaskowej. Nie popłynę mętną autostradą rzeki w nieznane. Nie muszę. Tomek Owsiany już to za mnie zrobił. Dzięki Bogu. Czytam jego łotrzykowską opowieść z pogranicza Surinamu i Gujany, podziwiam reporterską uważność i przekonanie, z jakim odnajduje w tej głuszy Francję. I myślę o końcu świata. I magdalence."
Dariusz Fedor, redaktor naczelny „Kontynentów”
"Ponad osiem tysięcy kilometrów od Polski i tyle samo powodów, by je pokonać, żeby poznać kawałek Unii Europejskiej w Ameryce Południowej. Ja je już znam. Kolej na was."
Jakub Porada, dziennikarz i podróżnik
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Projekt okładki: Łukasz Zbieranowski/Fajne Chłopaki
Zdjęcie na okładce:
Na ukrytych ścieżkach złociarzy nad rzeką Tampok – Tomasz Owsiany
Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska
Redaktor techniczny: Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Redaktor merytoryczny: Mariola Hajnus
Korekta: Renata Kuk, Barbara Milanowska/Lingventa
Zdjęcia: Tomasz Owsiany oraz Erwan Le Guillermic (zdjęcie Christophe’a Pierre’a)
© for the text and photos by Tomasz Owsiany, Warszawa 2020
© fot this edition by MUZA SA, Warszawa 2020
ISBN 978-83-287-1339-0
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2020
fragment
Pamięci Uty Hrehorowicz
wybitnej tłumaczki
wielkiej erudytki
cudownie niepoprawnej „kobity z bluesem”
mojej Przyjaciółki
Znaczna część imion, nazwisk oraz ksywek bohaterów występujących w niniejszej książce została zmieniona – dla ich bezpieczeństwa lub ochrony prywatności.
Ze względu na obowiązujące w Gujanie Francuskiej prawo twarze niektórych postaci pokazanych na fotografiach zostały rozmyte.
Płynęli już drugi dzień, odkąd ich masywna piroga opuściła towarową przystań w surinamskiej Albinie. W kadłubie z niezniszczalnego drewna wieźli tony ładunku i kilkoro przygodnych pasażerów. Zmierzali tak w górę rzeki Maroni, granicznej arterii rozdzielającej bezkres dżungli[1] Surinamu i Gujany Francuskiej. Chociaż znali na pamięć każdy odcinek tej mętnej autostrady, nie lekceważyli jej. Nawet teraz, w porze deszczowej, gdy wysoki poziom wody ułatwiał nawigację, dziesiątki skłębionych bystrzy zmuszały ich do regularnej mobilizacji. Kolejna przeszkoda właśnie wyrosła przed nimi – potężne bystrze Poligudu, „na którym traci się bogactwa”. Wiry kipiały wśród wystających głazów. Skały i wodne progi ściskały rzekę w spienione nurty. Między nimi pozostawały jedynie ucha igielne, w które teraz jakimś cudem miała zmieścić się piroga, zwalista jak objuczony bawół. Jeden z załogantów przesmyknął się bosymi stopami po grubej krawędzi burty i kucnął przed zadartym wysoko nosem łodzi, żeby wspomóc stojącego na rufie sternika. Wpatrywał się w ruch i załamania wody, które jak znaki drogowe wskazywały mu właściwy kierunek.
– Drape, drape! – pokrzykiwał i szybkimi gestami podpowiadał sternikowi manewry.
Żywioł telepał łodzią. Chlusty wody rozbijały się o szczelnie opakowane towary. Dwustukonny silnik Yamaha dymił z wysiłku. Ale udało się. Przecież udawało się prawie zawsze. Teraz znów wszyscy czterej załoganci zapadali w rutynowy letarg. Siedzieli na beczkach pełnych paliwa i palili papierosy. Tylko sternik palił na stojąco i popijał rum z plastikowego kubeczka. Odpoczywali. W rozproszonym chmurami słońcu, w wilgoci powietrza. Przy dudniącej mieszance reggae, rapu i metalicznego wokalu z autotune’a[2]. Jedynej słusznej muzyki w tych stronach. Mimo młodego wieku byli znakomitymi pirogarzami. Wszak od dziesięcioleci właśnie oni, ciemnoskórzy Maronowie[3], odpowiadają za cały fracht na rzece. Każda terenówka i koparka, która pojawia się na nielicznych drogach interioru, dotarła tu w kadłubach ich łodzi. Każda beczka paliwa, pralka i lodówka.
Zanim Maronowie zawładnęli wielką rzeką, przeszli długą drogę. Ich przodkowie przybyli tu bowiem do niewolniczej pracy na holenderskich plantacjach. Dziesiątki tysięcy, wprost do piekła białych ludzi. Ponad trzysta lat temu pierwsze grupy zaczęły uciekać w głąb wielkiego lasu Wyżyny Gujańskiej. Po nich następne. Pod płaszczem dżungli zakładali swoje pierwsze przyczółki. Z czasem oswoili las, który stał się ich nowym domem. Taki był początek Saramaków, Djuków i Aluków, wszystkich sześciu marońskich ludów[4]. Minęły jednak dziesiątki lat wyzwoleńczych rajdów, walk z kolonizatorami i wzajemnych wojen, nim Maronowie zdobyli wreszcie względną wolność i spokój. Afrykańskie korzenie odważnych uciekinierów świetnie przyjęły się na tutejszej ziemi, zaś burzliwa droga ku swobodzie ukształtowała trwale ich cywilizację.
Dziś królują na wielkiej Maroni i jej dopływach, krążąc płynnie między dwoma państwami, w granicach swojej kulturowej krainy. Tkwią mocno i w tym, co dawne, i w tym, co zupełnie współczesne. Najliczniejsi i najgłośniejsi, z ciemnoskórym zapleczem Surinamu, dominują na zachodzie Gujany Francuskiej. Na pograniczu, którego uniwersalną mową stał się ich język taki-taki[5].
– Pe u wani saka, bala? Gdzie chcesz wysiąść, brachu? – pirogarze zadali wreszcie zasadnicze pytanie. I uśmiechnęli się, słysząc, że gdziekolwiek. Byle w miejscu, gdzie wciąż żyła marońska kultura.
– Wszędzie coś znajdziesz, jak poszukasz! Wysadzimy cię gdzieś – stwierdzili, dopalając wspólnego skręta. Ruletka poszła w ruch. Wkrótce zacumowali nieopodal miasteczka Grand-Santi, na ziemiach ludu Djuka.
***
Tafarina siedziała pod przydomowym barem nad rzeką. Owinięta od piersi w dół w codzienną chustę pangi, zajadała maniokową kaszę z fioletową pulpą z owoców palmy wassaï.
– Moja matka mogłaby żywić się tylko tym. Spróbuj, pewnie jeszcze nie jadłeś – odgadła celnie i podała mi łyżkę. Potem wróciła do wertowania mojej ostatniej książki[6], którą jej podsunąłem w ramach niezbędnych wyjaśnień. Przyglądała się dokładnie zdjęciom i dość pobieżnie niezrozumiałym dla siebie zdaniom. – To jak nazywa się twój kraj? Polska? Aha. To na wschód od Francji?
– Tak. Pokażę ci. – Wyjąłem mapę oraz kilka zdjęć ilustrujących cztery pory roku. Żółtych pól rzepaku, ośnieżonych zimowych dachów.
– Jak we Francji. – Wzruszyła tęgimi ramionami. Przyjrzała się tylko fotografii jesiennego lasu. – O, to jest ładne… To co dokładnie zamierzasz tu robić? – spytała rzeczowo niskim altem.
– To, co zwykle. Pobyć trochę z wami, poznać waszą codzienność, popracować razem – odparłem banalnie, żeby nie zabrzmieć jak dziennikarz z programową wizytą. Choć po prawdzie cel miałem jasny: sprawdzić, ile faktycznie jest Francji w Gujanie. W tej przedziwnej, sztucznej mozaice ludów z różnych bajek i stron świata, których wiele znalazło się tutaj pod takim czy innym przymusem. Zamierzałem dowiedzieć się, jak ich członkowie odnajdują się w jednej krainie pod równikiem, gdzie obowiązuje prawo Unii Europejskiej i co im wszystkim przychodzi z tego, że Gujana pozostaje francuska? Szukając odpowiedzi, zamierzałem też wziąć pod lupę najciekawsze elementy tej etnicznej układanki. Pierwsi na liście byli Maronowie, wraz z ich fascynującą rzeczywistością religijno-magiczną, pełną niezwykłych zjawisk i praktyk, zamkniętych w niepozornym słowie obia.
– Dlatego oprócz tego po cichu liczę na… – zawahałem się chwilę, żeby na dzień dobry nie drasnąć jakiegoś tabu – …liczę na udział w ceremonii przesłuchania zmarłego.
– He, to nie takie proste. Najpierw ktoś musi umrzeć, a potem muszą ci na to pozwolić. Ale spróbuj – skwitowała z przekąsem. – Dobra, chodź. Skoro nie zostajesz tu na długie tygodnie, możesz u nas pomieszkać. Przynajmniej będę miała jakąś rozrywkę. Mieszkam tu z rodzeństwem w domu matki. Mama wróci dopiero za parę dni, ale nie będzie miała nic przeciwko. Jak chcesz, weź taczkę na swoje tobołki – poradziła.
Taczka nie była potrzebna. Tafarina mieszkała trzy kroki dalej, pomiędzy rzeką a piaszczystą drogą do miasteczka. Tuż za porządnymi domami w pastelowych kolorach, które niczym makijaż maskowały skromniejsze sąsiedztwo z desek, blachy i cementowych bloków. A więc także jej dom.
– Możesz tu zostawić rzeczy i powiesić hamak. – Wskazała róg luźno obudowanej werandy. – A w kuchni możesz sobie rano zagrzać wodę na herbatę – dodała jeszcze i na tym zakończyła wprowadzenie.
Przypadła mi więc miedza na granicy domu i podwórza, umeblowana starymi fotelami i sfatygowaną kanapą. Oczywiście nie na wyłączność. Domownicy używali werandowej kanapy co chwila. Do grzebania w telefonie, odrabiania lekcji, piłowania paznokci. Tafarina przysiadała na niej dla towarzystwa i zarządzała z niej jednocześnie całym domem oraz młodszym rodzeństwem, które miała na głowie pod nieobecność matki. Trzymała wszystko twardą ręką. Najmniejsze nieposłuszeństwo kończyło się laniem i ochrzanem. Chrypiąc, miotała słowa niczym karabin.
– Boi! Fika ala sani gwe noso mi fon yu! – rzuciła gniewnie na widok bałaganu i zaocznie zdzieliła brata po łapach. Po francusku Tafarina również mówiła jak karabin, jako jedyna z całej rodziny. W jej domu był to nadal obcy język, jak i w trzech czwartych rodzin na całym zachodzie Gujany Francuskiej.
Tafarina skończyła raptem dwadzieścia lat, ale wyglądała i funkcjonowała dużo dojrzalej. Jej rodzice nie mieszkali razem. Ojciec Tafariny, Samuel, żył z nową żoną w dalszej części wsi. Według prawa tradycyjnego mógłby żyć z obiema naraz, gdyby relacje z pierwszą się nie popsuły. Brak ojca pod jednym dachem nie był tu rzadką sytuacją. Wśród Maronów rodzice nie zawsze trzymają się blisko, a ojciec z reguły gra drugą rolę. Najważniejszy jest bowiem klan matczyny. Dzieci z definicji należą do matki i to jej rodzina jest dla nich najbliższa. Matka może przypisać ojcu część dzieci na wychowanie, ale ojcowskie obowiązki nieraz pełnią bracia matki. Także część ważnych relacji z zaświatami odbywa się w obrębie matczynego klanu. Dorastające rodzeństwo Tafariny interesował przede wszystkim wymiar ziemski i to, że od dominującej siostry mogli całkiem realnie dostać po łbie.
Starszy brat Tafariny, Szabo, nie rościł sobie praw wychowawczych. Wydawał się zresztą oazą spokoju w rodzinnym harmidrze. Nigdy nie podnosił głosu i chyba w ogóle dystansował się od domowego kotła. Pracował jako szkolny pirogarz i kilka razy w tygodniu zbierał uczniów z pięciu wsi. W wolnym czasie doglądał ptaków śpiewających, które trzymał w podwieszanych klatkach. Hodował przede wszystkim nieduże ziarnojadki[7].
– Doglądam ich i je szkolę, bo dobrze wytrenowany ziarnojadek może być wart tysiące euro. Są nawet aplikacje w telefonie, które służą do treningu. Istnieją też konkursy ziarnojadków, w których można wygrać grube pieniądze – opowiadał, zdejmując klatkę. Szabo nie robił przy tym nic oryginalnego. W całej Gujanie nawet barczyste chłopy obwieszone złotą biżuterią paradują ze swoimi ziarnojadkami. Wożą je pirogami, zabierają do pracy. I tak jak Szabo, starannie myją ptaszkom ich przyciasne rezydencje.
Tymczasem z kąpieli właśnie wyszła Tafarina, owinięta świeżą chustą pangi.
– Normalny człowiek w tych stronach kąpie się trzy razy dziennie. My, kobiety, bierzemy jeszcze dodatkową kąpiel rano w wywarze z liści. Bez urazy, ale biali o siebie nie dbają za bardzo. Na przykład nauczyciele, którzy tu mieszkają. Oni się myją chyba tylko raz i to czuć od razu. Jak robią rybę, to czuć nawet następnego dnia. A jak nie mają łazienki, to w ogóle się tu nie kąpią, bo w rzece się boją albo nie potrafią – mówiła, zabierając się do porcji kurczaka z ryżem, czerwoną fasolą i talarkami ogórka. – Tak samo gotują byle jak. Czujesz, jaki jest nasz kurczak? Smakuje sosem, a ich niczym, jak próbowałam. Jest tylko jeden biały, Julien, który mieszka tu już osiem lat. Mówi prawie jak Djuka, chodzi na polowania, rozstawia sieci, prowadzi pirogę. Jest naprawdę jak czarny! – stwierdziła i był to największy komplement w jej ustach. Nie dziwiło więc, że prychała kpiąco, obserwując, jak ostrzę maczetę lub napoczynam ostrożnie nieznane sobie owoce palmy awary[8].
– Ty chyba naprawdę uważasz, że biali to z definicji ciamajdy!
– Ale to prawda! – śmiała się z zadziorną wyższością.
Nie brało się to znikąd. Jej piętnastoletni brat Bigiboi, który wcale nie wydawał się bigi, prowadził już z wujem pirogę przez bystrza, a kłodę drzewa przepoławiał jednym celnym ruchem. Na jego tle przeciętny biały, z którym mieli do czynienia, nie radził sobie nawet ze sznurowaniem butów. Trudno było więc wyczuć, czy pokazując, że na gorący ryż można sobie podmuchać, młodzi uważali mnie za idiotę, czy raczej korzystali z rzadkiej okazji, żeby bezkarnie zakpić z dorosłego.
– Już pan sobie dobrze podjadł, to teraz musi pan sobie dobrze odpocząć, tak? – podsumował więc bezczelnie dwunastoletni Ivens, widząc mnie w hamaku i z satysfakcją pobiegł nad rzekę.
Nadrzeczny barek, przed którym wcześniej siedziała Tafarina, należał do poczciwego Daszimiego. Był po prawdzie przedłużeniem jego drewnianego domu. Z tarasu baru, pustego przez większość dnia, niczym z loży dało się obserwować codzienną defiladę łodzi, sunących na tle deszczowego lasu. Zza lady obitej ceratą Daszimi serwował trzy rzeczy na krzyż. Na zapyziałych półeczkach trzymał też butelki rumu, zaprawionego kawałkami kory, lian i rozmaitymi nasionami.
– To nasze lekarstwa. To tutaj da ci tranga pipi. Będziesz mógł bzykać całą noc – tłumaczył powoli jak leniwiec. – A to z kolei wzmocni ci serce i całe ciało.
– To drugie wystarczy, Daszimi. – Wyłożyłem kilka euro na ladę i dosiadłem się do francuskich nauczycieli, który przy stole dzielili między sobą litrową butelkę surinamskiego piwa Parbo.
Mieszkali w kilka osób w niedużym domu z tyłu wsi, nieopodal drogi do miasteczka. Przedłużali tu sobie quasi-hippisowską młodość, a zarazem bardzo skutecznie zabezpieczali swoją przyszłość. Jako pracownicy budżetówki w Gujanie dostawali od państwa czterdzieści procent dodatku do wynagrodzenia[9] i tyleż ulgi podatkowej. Ponadto w Grand-Santi przysługiwał im dodatek za pracę na odizolowanych terytoriach. Zarabiali więc znacznie więcej od swoich kolegów na Starym Kontynencie i choć pracę w tutejszej szkole uważali za orkę na ugorze, było im tu dobrze. Na ich oswojonym uboczu.
– Gmina Grand-Santi to szczególne miejsce – powiedział włochaty R. – We Francji wszyscy mają wywalone na Gujanę. W Gujanie mają wywalone na jej zachód. A na zachodzie wszyscy mają wywalone na Grand-Santi. Jesteś w ślepej kiszce tego departamentu! Witamy!
Popołudniowa ulewa uderzyła z impetem w dachy. Sznury wody spływały do samej ziemi z harmonijek falistej blachy i w kilka minut zmieniły obejścia domów w ciąg kałuż i strumyczków.
– Jak skończy padać, pójdę zajrzeć do dziadka, bo choruje i nie wygląda dobrze – powiedziała Tafarina, przekrzykując łomot deszczu.
Pod wieczór wróciła z poważną miną.
– No i już, stało się. Mój dziadek zmarł – oznajmiła krótko i bez emocji. Tak oto, w ponurych okolicznościach, pierwszego dnia zdarzył się reporterski cud: ceremonia przesłuchania zmarłego znalazła się w zasięgu ręki.
***
Tafarina nawet nie płakała po śmierci dziadka. Był krewnym od strony ojca i nie czuła z nim szczególnej więzi. Jednak dla wielu osób jej dziadek, pan Daani, był bardzo ważnym człowiekiem. I dlatego z domu, w którym właśnie powstała wielka pustka, dobiegały teraz głośne szlochy.
Rankiem nazajutrz przy kępie drzew nieopodal domu zgromadzili się mężczyźni. Starsi i młodsi, krewni i sąsiedzi. Jedni w skromnych koszulkach, inni w markowych ubraniach, ostentacyjnie obwieszeni biżuterią z tutejszego złota. Zebrali się, żeby zbudować panu Daaniemu prowizoryczną trumnę. Od początku stało się jasne, że ta śmierć nie będzie jedynie sprawą rodzinną. Na miejsce przyniesiono drabinę i liny. W ruch poszły maczety i piły spalinowe. Wkrótce jasne drzewo trąbkowe[10] runęło na ziemię. Jego miękki pień z łatwością pocięto na proste deski, które następnie zręcznie powiązano świeżo wyciętymi taśmami z łyka. Gwoździe byłyby wbrew tradycji.
Przygotowaniami zawiadywał wuj Tafariny, William. Był jednym z asystentów duchowych, nazywanych basia, wyznaczonych przez kapitana wsi[11]. Zdawało się, że ze wszystkich ceremonialnych akcesoriów Williamowi najbliższy był rum. Tworzyli jedno. Lecz mimo to od zeszłego wieczoru prace postępowały sprawnie. Od decyzji Williama zależał również mój ewentualny udział w pogrzebie. Gdyby się nie zgodził, wszelka nadzieja by przepadła. A i tak nie miałem jej wiele. W końcu ledwo się poznaliśmy. Najwyraźniej jednak fakt mieszkania u Tafariny i kilka pogawędek przy wspólnym oprawianiu łyka zrobiły swoje. William uśmiechnął się lekko zaklęsłymi ustami i oznajmił spokojnie:
– Problema no de, możesz popłynąć.
Reporterski cud trwał dalej.
Wkrótce zmarły, owinięty w płachty wzorzystego materiału, spoczął w skleconej skrzyni, którą następnie zaniesiono na brzeg rzeki. Czekały tam już dwie długie pirogi, zapełniające się ludźmi. Trumnę ułożono w pierwszej.
– William się zgodził, żebyś popłynął? – upewnił się ojciec Tafariny. – W takim razie dobrze, ale płyń w drugiej łodzi. Ta jest tylko dla najbliższych – wyjaśnił.
Ze zmarłym usadowiło się ponad dwadzieścia osób. Kobiety osobno. Wśród nich był tylko jeden mężczyzna, podtrzymywał zdruzgotaną wdowę. Teraz pan Daani był gotowy do swojej ostatniej podróży – na rytualne przesłuchanie, które miało się odbyć we wsi Krementi nad rzeką Tapanahoni. W Surinamie.
W tym, że pan Daani spocznie w sąsiednim kraju, nie było nic dziwnego. Zwłaszcza dla Djuków, których większość osiadła w Gujanie dopiero w latach 80. XX wieku, gdy po drugiej stronie rzeki toczyła się partyzancka wojna domowa. Znaczna część Maronów grzebana jest bowiem w kolebce ich matczynego klanu. Ta zaś na ogół mieści się w Surinamie. W tym wymiarze granica administracyjna państw nie ma żadnego znaczenia.
Piroga omijała więc rzeczne wyspy i wkrótce wpłynęła na surinamską rzekę Tapanahoni. Sunęła teraz nieco węższym korytarzem lasu, z którego co rusz wyrywały się ku niebu drzewne olbrzymy. Niczym rozłożyste grzyby, górowały nad nieprzebraną gęstwiną, nad niezliczonymi odcieniami zieleni i splotami kształtów. Niektóre kwitły w koronach na jaskrawożółto, inne na różowo[12]. Surrealistyczne, jak rosłe chłopy z wiankami na głowie. Pasażerowie zamierali w podróżnej senności. A niektórzy włączali się w dyskusje podlewane piwem. W kubkach krążyły też porcyjki rumu, zaś w plastikowej butelce ciemnobrunatna ciecz, którą mężczyźni wylewali na dłoń i wciągali ochoczo nosem. Głęboko, prawie do zatok. Potem wydmuchiwali ją z impetem. Tytoń, glinka, popiół drzewny, wymieniali dokładnie składniki mikstury. Solidnie przeczyszczała i pozostawiała w nozdrzach całkiem przyjemny aromat.
Łup! Coś uderzyło głucho w grube dno pirogi.
– Uwaga, skała! – Mężczyźni w ułamku sekundy unieśli pięści do góry, żeby sterujący łodzią zdążył wyciągnąć silnik z wody. Potem płynnie wrócili do rozmów i popijania. Młodsi dzielili się trunkami nawet między łodziami, kiedy przystanęły burta w burtę na rzece.
– Już dosyć! Macie potem nieść trumnę, już wystarczy! Okażcie szacunek! – sztorcował ich z lekkim przymrużeniem oka starszy od nich mężczyzna. Chyba kapitan. Pirogi się rozdzieliły, ale rum krążył dalej. Chłopcy z drugiej pirogi przekornie machali butelką alkoholu, a domniemany kapitan w odpowiedzi pokazywał butelkę wody mineralnej i groził palcem.
***
Wieś Krementi leżała na rzecznej wyspie, tak jak wiele innych marońskich osad. Ciągnęła się pasmami drewnianych chat i domów, nieraz całkiem okazałych, piętrowych. Teraz jednak kilkadziesiąt osób gromadziło się w przestronnej, podmurowanej wiacie nad brzegiem rzeki. W domu zmarłych, w którym za chwilę miało się rozpocząć przesłuchanie. Podział był tu wyraźny. Na podwyższeniu – zwierzchnicy wsi, starszyzna i duchowi asystenci, tacy jak William. Na oddzielnym krześle – ze zdobioną drewnianą laską w ręku – sędziwy edeman, głowa całego klanu. Za nimi – najbliższa rodzina. Kobiety razem, z boku. Ich jednostajny, przeciągły szloch wypełniał wnętrze. Na środku ustawiono trumnę. Od tej chwili w centrum wydarzeń był pan Daani.
Przewodnicy ceremonii rozpoczęli między sobą rozprawę, biorąc resztę za świadków. Jak żył pan Daani? W jakich okolicznościach umarł? Czy podejrzanych? A przede wszystkim: czy nie był wisimanem? Gdyby próbował kogoś otruć, konszachtował ze złymi duchami, sprowadził demona do wsi, popełniłby jeden z wielu możliwych aktów wisi. Tego, co szkodzi całej społeczności na danym etapie jej drogi, w danej rzeczywistości. Dlatego to cała społeczność miała teraz rozliczyć zmarłego i zabezpieczyć się na przyszłość. Wyroki tego sądu są bowiem dla wisimana ostateczne – nie trafi do panteonu przodków, a cząstki jego duszy już nigdy nie powrócą do życia w innym ciele. Zostanie tym samym wymazany z puli duchowej całej społeczności, na zawsze. Dlatego najbliżsi oczami opuchniętymi od płaczu śledzili teraz kolejne etapy sądu. Pana Daaniego czekały próby.
Para młodych mężczyzn założyła na głowę obręcze z palmowych liści. Dzięki temu przez kilka kwadransów mogli stabilnie trzymać trumnę siłą rąk i karku. Pierwsza próba wydawała się prosta. Trumna z ciałem musiała przekroczyć linię poświęconej wody lub rumu wylanego na posadzkę.
– To pierwszy znak, że zmarły nie jest wisi – wyjaśniał „kapitan”, który w pirodze strofował młodzież.
Do kolejnego etapu trzeba już było bezpośrednio zaangażować duszę pana Daaniego. Zadanie to należało do tikimana. W wolnym tłumaczeniu – pałeczkowego. Miał on do dyspozycji bardzo proste narzędzie o wielkiej mocy: parę bambusowych kijków. Gdy dotknął nimi stóp nieboszczyka, a następnie wystukiwał prosty, jednostajny rytm, uruchamiał kanał komunikacyjny i podtrzymywał kontakt ze zmarłym. Miał on pokierować niosących tak, aby bezbłędnie wskazali drobiazg schowany w grupie żałobników. Ruch trumny był gwałtowny, jakby to ona nimi dyrygowała. Jakby mieli się za moment potknąć i ją upuścić. Udało się! Pan Daani wskazał trafnie. A więc kolejna przesłanka za tym, że nie był wisi.
Wreszcie przyszedł czas, żeby zmarły zabrał głos. Członkowie starszyzny wstawali po kolei, zadawali pytania i wpatrywali się w ruch sztywnego ciała. Balansowanie trumny w przód i w tył oznaczało odpowiedź „tak”. Chybotanie na boki było zaprzeczeniem. Szczegóły tego, co właśnie się działo, nie były jasne dla wszystkich.
– Połowa z nas już w to nie wierzy. Należymy do Kościoła – mówił domniemany kapitan.
Jednak starszyzna miała pełną jasność. Ze zmarłym rozmawiali naturalnie, tak jak rozmawia się z żywym stojącym obok. Na to wskazywała ich mimika. Pytania padały niemal szeptem. Słychać było tylko nieprzerwany, hipnotyzujący stukot pałeczek. Słuchano w skupieniu. Komentowano. Ktoś rzucił raz po raz dyskretny żart. Czyjeś nogi oparte na stole lub dymiący papieros wcale nie oznaczały braku szacunku. To było nieistotne.
Przesłuchanie trwało kolejne kwadranse, a podtrzymujący trumnę ustępowali miejsca zmiennikom. A przecież musieli pośredniczyć w jeszcze jednej, ostatniej próbie pana Daaniego: rytualnej grze w chowanego. Nikt z niosących nie widział wyznaczonych osób, które niepostrzeżenie schowały się w pobliskiej altanie. Ale duch zmarłego widzieć musiał i miał ich właśnie teraz, przy wszystkich, odszukać. Zrobił to bezbłędnie. Trumna łupnęła kilkakrotnie w ścianę właściwej altany. Eureka! Tym samym pan Daani ostatecznie dowiódł swojej niewinności. Teraz starszyzna usiadła przy okazałym ołtarzu na zewnątrz pogrzebowej wiaty. Był to klasyczny fraka tiki: stolik zastawiony ofiarnym rumem, nad którym wznosił się kilkumetrowy słup, owinięty opadającym białym płótnem. Taki, jakie stały w tych stronach od pokoleń. Siedzieli więc i klaskali rytmicznie w dłonie. Była to już forma modlitwy, rozmowy z przodkami. Optymistyczny, końcowy akt ceremonii. Przesłuchanie przypieczętował strzał z myśliwskiej strzelby. Znak, że kolejne osoby mogą przybywać na pogrzeb, który odbędzie się w pełnej krasie.
Zasnute od rana niebo zgęstniało. Jednak nade mną chmury zaczęły gromadzić się jeszcze w trakcie ceremonii. Aparat, który dyskretnie rejestrował wydarzenia, rozsierdził w końcu jednego z mężczyzn, tego, co na łodzi pospołu z „kapitanem” strofował młodzież i już na rzece krzywo patrzył na fotografowanie.
– Ej, przestań natychmiast! – musiał krzyknąć, bo poczułem na sobie karcące spojrzenia kilku żałobników.
– Przerwij już zdjęcia – powtórzył po chwili młody chłopak z krótkimi dredami. – Jeśli chcesz fotografować, musisz najpierw dać prezent rodzinie. Kup na przykład skrzynkę rumu i wtedy będzie w porządku, rozumiesz? – tłumaczył spokojnie, acz stanowczo.
Niestety, wszystko działo się zbyt prędko. Zabrakło czasu, by przywitać się wcześniej z najbliższą rodziną i wręczyć edemanowi zwyczajowy prezent. Trzeba było złamać własną regułę „Nie wyciągaj aparatu, nim nie poznasz bliżej ludzi”. A zrezygnować? Przecież wymarzone, fascynujące sceny podsuwane w prezencie przez los ulatywały z każdą minutą. Przecież chciałem poznać, zrozumieć i opisać to wszystko z najwyższym szacunkiem – rozgrzeszałem się sam przed sobą. Ale problem był bardziej złożony.
– Jeśli nie podarujesz rumu, może ci się zepsuć aparat, rozboli cię brzuch albo kto wie, co jeszcze – tłumaczył ten sam chłopak z dredami.
– Lepiej w ogóle nie fotografuj zmarłych. Utoniesz przez to w rzece albo spotka cię inne nieszczęście. Ostrzegam cię dla twojego dobra! – zawtórował mu po chwili siwy mężczyzna.
Wszak żadne nieszczęścia nie działy się przypadkiem. Zawsze były skutkiem woli zaświatów.
– Po uroczystości wręczysz edemanowi prezent. Zaczekaj, kolega pójdzie i go przyprowadzi – poradził niezrażony niczym „kapitan”.
Kiedy ludzie zaczęli rozchodzić się do domów i powrotnych łodzi, sędziwy zwierzchnik klanu przystanął naprzeciwko mnie, w koszuli, kaszkiecie i okularach. Podparty zdobioną laską. Wysłuchał wyjaśnień w taki-taki i odpowiedział lekkim uśmiechem. Przyjął butelkę rumu i bez wahania zgodził się na mój powrót do Krementi za kilka dni, na kolejne części ceremonii. Przesłuchanie to był dopiero początek.
***
Świt przebijał się powoli przez moskitierę hamaka, znacznie skuteczniej od bezradnych komarów. W domu Tafariny zwiastowało to koniec nocnego spokoju, podszytego przyjemnymi odgłosami płazów i owadów. Już za chwilę resztki snu miały poszarpać ciekawskie dzieci i domownicy, budzący się jeden po drugim. Na rzece burczało coraz więcej pirogowych silników. W telefonach pikały pierwsze wiadomości spływające z WhatsAppa. Młodsi bracia Tafariny oglądali telewizję i szykowali się do szkoły. Ona sama siedziała na kanapie przed domem i nieco zaspana jadła kwak z pulpą z wassaï.
– Jak to zjesz, masz spokój na kawał dnia. Nasze jedzenie daje dużo siły! Boi, jakbym cię palnęła, tobyś się nakrył nogami! – stwierdziła wdzięcznie.
Kwaku nigdy nie musiała kupować. Kobiety wyrabiały go regularnie w każdej marońskiej wsi. Dzisiaj wypadał właśnie umówiony dzień robienia tej maniokowej kaszy. Pod blaszaną wiatą nad brzegiem rzeki cztery tęgie mamuśki, w koszulkach nałożonych na pangi, szykowały stanowiska. W wysokich, obmurowanych paleniskach układały grube polana drewna. Ogień musiał być silny, żeby rozgrzać grubą, okrągłą blachę z rantem wielkości stołu. Nim rozpalił się na dobre, kobiety przesiewały przez sita kilogramy świeżej, odciśniętej pulpy startego manioku. Z białej pulpy wypiekały okrągłe placki wielkości sporej pizzy. Żółtą zaczynały przerabiać na kwak. Wrzucały ją całymi kopami na blachę i rozprowadzały drewnianymi motykami. Parujący miąższ wypełniał wiatę kwaskowatym zapachem, który mieszał się z pląsającym swobodnie dymem. Musiało upłynąć wiele godzin regularnego przerzucania coraz suchszej pulpy, by zmieniła się w leciuteńko podwędzaną kaszę. Suchą i sypką jak piasek. Praca była żmudna. Paleniska dymiły do późnego popołudnia, kiedy to kobiety, wyraźnie już zmęczone, mogły w końcu przesiać gotowy kwak przez sita i przesypać go do nylonowych worów. Obok układały też stosy maniokowych placków.
– Mam nadzieję, że mogę zrobić kilka zdjęć? – spytałem wcześniej w trakcie pracy, kiedy pomogłem przestawić kilka worków maniokowej pulpy.
Nastała chwila ciszy.
– Zapłać dolara! – odparła jedna z kobiet.
– Jak chcesz fotografować, masz płacić! – potwierdziła druga i oparła ręce na biodrach.
– Nie poznaliśmy się jeszcze. Mieszkam u Tafariny…
– Nie szkodzi. Za zdjęcia masz płacić! – mówiła nieustępliwym tonem.
– To nie jest dobry zwyczaj. Za zdjęcia do książek się nie płaci. To nie jest reklama…
– Jest dobry! I się płaci! – ucięła dyskusję, a że też z pewnością jadła regularnie kwak z wassaï, lepiej było się nie kłócić. – He, he, schował aparat, bo mu zabroniłam – zauważyła potem z satysfakcją przy palenisku. Pozostałe kobiety na szczęście odpuściły.
Jeszcze trzydzieści lat temu nie wchodzono w dyskusję i zwyczajnie niszczono ludziom aparaty. Kryło się za tym coś więcej niż tylko niechęć do bycia sfotografowanym, do której każdy na świecie ma prawo. Wciśnięcie migawki było postrzegane jako akt zawłaszczenia. Zabrania przez obcego cząstki czegoś ważnego i osobistego. Ich tradycji, ich kultury, ich samych. Co gorsza, przez białego, przez potomka ich ciemiężycieli, do którego żywi się dziedziczną nieufność. I tak fotografowanie bywa widziane do dziś, mimo wszechobecności telefonów z aparatem. Jeden surinamski dolar, jedno euro, symboliczny drobniak, bez większej wartości w tych stronach, miał wyrównać relację między ludźmi po obu stronach obiektywu.
Tafarina także nie chciała być na zdjęciach. Nie miała ochoty, żeby jej wizerunek popłynął gdzieś w świat, choć jej starannie splecione warkoczyki, sunące od czoła przez całą głowę, gwarantowały zadbaną fryzurę o każdej porze dnia. Nie zmieniała zresztą często uczesania, w przeciwieństwie do kolorowych pangi, którymi owijała się od piersi w dół, zostawiając odkryte ramiona. Teraz siedziała na werandowej kanapie, z plastikową miską na kolanach, owinięta w pangi koloru różowego. W dłoni trzymała zaś grudę maniokowej masy konsystencji plasteliny i szybkim ruchem odrywała z niej małe dzióbki.
– Robię fingi na kolację, żebyś spróbował – powiedziała krótko.
Maniok pochodził z poletka jej matki, ale i ona sama miała swój kawałek ziemi pod uprawę. Otrzymała go w dniu osiągnięcia dojrzałości wraz z zapasem życiowych rad od ciotek oraz kompletem kolorowych pangi, które mogła nosić od tamtej pory. To był ważny, uroczysty dzień. Szabo i jego młodszy brat dostali z kolei strzelbę i kamisy, które niczym męską wersję pangi mogli od tamtej pory nosić wokół bioder. Były to atrybuty dojrzałości nie tylko symboliczne, ale i bardzo przydatne w życiu codziennym. Maniok, ryby, dziczyzna z lasu wciąż są ważnym dopełnieniem domowego budżetu w całym interiorze. Także tu, pod Grand-Santi, z którego kilka razy dziennie odlatuje turbośmigłowy samolot. Dlatego większość kobiet nadal uprawia swoje tradycyjne poletka, karczowane i wypalane pod lasem. A gdy są nieobecne, zastępują je mężczyźni. Mężowie, synowie, bracia i wujowie.
Tafarina znaczną część roku spędzała w mieście u ujścia wielkiej rzeki, w Saint-Laurent-du-Maroni. Tutaj na wsi była pełnoetatową siostrą w roli matki, w mieście wracała do roli młodziutkiej dziewczyny, która chodzi na imprezy, szwenda się z koleżankami i ogląda sklepowe witryny. I tam też widziała swoje miejsce, mimo nie najlepszych perspektyw.
– Skończyłam klasę o profilu ekonomicznym, zdałam maturę. Nigdzie nie mogłam znaleźć pracy. Szukałam, od progu mówiłam, że nie biorę zasiłków, ale niczego nie mieli. Nawet głupiej pracy na kasie. Często mówią nam, że jeśli chcemy solidnej pracy, to najlepiej wyjechać do Francji. Więc tu na miejscu zostają ci drobne fuchy i rodzenie dzieci, żeby zdobyć zasiłki. Kiedyś mnie to denerwowało, ale teraz sama zaczynam namawiać znajome, żeby po prostu rodziły – narzekała.
W podobnej sytuacji znajdowała się ponad połowa młodych Maronów na zachodzie Gujany.
– Spójrz na rachunki. Płacimy krocie za prąd, kiedy nic wielkiego nie używamy. Ci ludzie są chorzy! – zżymała się, mając na myśli głównie Europejczyków i Kreoli[13], dzierżących zdecydowaną większość władzy w Gujanie. – A widziałeś tu ceny w sklepach?
Widziałem. Tego widoku się nie zapomina! W Grand-Santi dwanaście euro wystarczyło na tackę mrożonych skrzydełek z kurczaka i kilka brazylijskich kiełbas. Wszystkie przetworzone produkty docierają tu z daleka. Wiele z nich z Francji, inne z sąsiednich krajów przez zieloną granicę. Potem w głąb lądu rzeką lub samolotami, w prywatnych torbach, drożejąc w oczach. Dlatego wzdłuż całej Maroni po stronie surinamskiej, vis-à-vis gujańskich miejscowości wyrastają nadrzeczne sklepy, w których dwadzieścia euro pozwala już zakryć dno koszyka[14]. Każdy sklep dysponuje też własną pirogą, która za darmo przerzuca klientów. Nieopodal domostwa Tafariny wzywało się ją, waląc kamieniem w wystające z ziemi beczki po paliwie. Gdzie indziej ruch koordynują telefony i krótkofalówki. W ten sposób kręci się codzienny transgraniczny handel.
Gdyby Tafarina chciała wymienić wszystkie lokalne problemy, narzekałaby dłużej, niż robiła fingi. Mogłaby mówić o braku szkół średnich i szpitali w interiorze, o ustawicznych brakach lekarzy i nauczycieli. O tym, że na zdalną naprawę jedynego bankomatu czeka się całymi dniami, a za loty na wybrzeże, mimo państwowych subwencji, trzeba płacić krocie. I że internet fatalny, za to droższy niż we Francji. Jednak mimo tęgiego zacofania względem matki Francji Gujana pozostaje wysepką spokoju i dobrobytu w regionie. I jak magnes przyciąga imigrantów.
Wielu Djuków żyjących w Gujanie od lat nie posiada francuskiego obywatelstwa[15]. Jednak do korzystania z większości państwowych przywilejów wystarczy im karta pobytu i pięć lat cierpliwości. Maronowie z pogranicza wiedzą, że po stronie gujańskiej nawet nielegalni imigranci mogą liczyć na kompleksową darmową opiekę medyczną, a ich dzieci zostaną przyjęte do szkoły. Wiedzą też, że jeśli uda im się wygrać administracyjną batalię, z francuskim kwitem w garści wejdą pod płaszcz bogatego Zachodu. Wówczas nadal będą mieszkać u siebie, wśród swoich, lecz zmieniając brzeg rzeki, wstąpią do socjalnego raju, gdzie zasiłek dla bezrobotnych przewyższa pensję surinamskiego nauczyciela. Ze względnej drożyzny i biedy Surinamu trafią w bezwzględną drożyznę i umiarkowane ubóstwo Gujany. W ubóstwo na miarę francuską, które dla rzesz mieszkańców Filipin lub Madagaskaru byłoby wymarzonym dostatkiem.
***
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Właściwą nazwą lasów w tych stronach jest las deszczowy lub równikowy. Termin „dżungla” będzie pojawiał się dla uproszczenia.
[2] Przetwarzacz dźwięku stworzony m.in. do korekty wokalu; obecnie często używany, by nadać głosowi „cybernetyczne” brzmienie.
[3] Potomkowie czarnoskórych niewolników, w Gujanie bardzo często określani mianem Buszinengów.
[4] W Gujanie Francuskiej leży część terytoriów Aluków (Bonich), Djuków oraz Paramaków.
[5] Połączenie surinamskiego języka sranan tongo oraz języków marońskich ze wschodu Surinamu.
[6] T. Owsiany, Pod ciemną skórą Filipin, wyd. Muza, Warszawa 2017.
[7] Zwłaszcza Sporophila curio.
[8]Astrocaryum vulgare; owoce wokół dużej pestki mają cienką warstwę nieco kleistego miąższu o przyjemnym smaku gumy do żucia.
[9] Wysokość dopłat do pensji jest różna dla różnych terytoriów zamorskich Francji. Na Wallis i Futunie przekracza sto procent.
[10]Cecropia peltata, nazywane także drzewem armatnim.
[11] W Gujanie Francuskiej funkcja kapitana występuje wśród rdzennej ludności. Kapitan jest przedstawicielem władz tradycyjnych, uznanym oficjalnie przez administrację i pomostem między władzą państwową a tradycyjną.
[12] Drzewa z rodziny Handroanthus.
[13] Gujańscy Kreole są potomkami „francuskich” niewolników. W przeciwieństwie do Maronów Kreole odzyskali swoją wolność mocą dekretów lub decyzji właściciela. Definitywnie ich los odmieniło zniesienie niewolnictwa w 1848 roku. Kreole stanowią dziś gujańską klasę średnią. Dominują w lokalnych władzach Gujany, mediach oraz na stanowiskach urzędniczych średniego i niskiego szczebla.
[14] W strefie przygranicznej Surinamu euro jest przyjmowane chętniej niż dolar surinamski.
[15] Spośród Maronów, w Gujanie Francuskiej tylko Alukowie posiadają powszechnie obywatelstwo francuskie, dzięki porozumieniu ich głównego przywódcy (gaan mana) z władzami francuskimi w 1967 roku.
Sport i Turystyka – MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz