Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielkie talenty, gorące uczucia, pasjonaci, wojownicy, oryginałowie. Zasady, których nigdy nie łamano. Czternaście opowieści z barwnego świata Kresów dawnej Rzeczpospolitej. Z krainy, która dla nas jest już tylko legendą. Dla nich była Ojczyzną.
~~~
Jak szlachcic Walicki księcia węgierskiego w karty ograł i jak handel dziełami sztuki szulerką maskował.
Jak dowódcę powstania Zygmunta Sierakowskiego generał-gubernator, owszem, nie rozstrzelał, ale powiesił.
Jak ziemianin Woyniłłowicz kościół fundował. Ale w stylu takim, co się go na cerkiew przerobić nie da.
Jak Tatarzy kresowi za króla polskiego się w meczetach modlili. Haremów zaś nie trzymali, bo i z jedną kobietą trudno czasem dojść do ładu.
I wiele, wiele innych...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Okładka: Anna KierzkowskaZdjęcie na okładce: Andrzej Mikiciak
Szef projektów wydawniczych:Maciej Marchewicz
Redakcja i korekta:Ewa Popielarz
Skład i łamanie:TEKST Projekt, Łódź
Copyright:© by Joanna Puchalska, Warszawa 2015© for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2015
ISBN 978-83-8079-010-0
Wydawca:Fronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-230 WarszawaTel. 22 836 54 44, 877 37 35Fax. 22 877 37 34
e-mail: [email protected]/FrondaWydawnictwo
Joanna Puchalska, rodzinnie związana z Nowogródczyzną, skończyła historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Tłumaczka literatury angielskojęzycznej, od kilku lat zajmuje się tematyką kresową. Publikuje m.in. w miesięczniku „wSieci Historii”. Przygotowany wspólnie z Anną Lisiecką cykl audycji, emitowanych w radiowej Jedynce pod tytułem Droga do Soplicowa, odsłaniających kulisy powstawania Pana Tadeusza, w 2011 roku został uhonorowany przez SDP wyróżnieniem Nagrody im. Macieja Łukasiewicza. Autorka wydanej w 2014 roku książki Dziedziczki Soplicowa.
Polonus sum, Poloni nihil a me alienum puto.
„Polakiem jestem i nic, co polskie, nie jest mi obce”. Tą parafrazą sentencji Terencjusza zaczyna się jedna z najbardziej sarmackich książek świata: Pamiątki JPana Seweryna Soplicy cześnika parnawskiego autorstwa Henryka Rzewuskiego. Narrator, rzeczony Seweryn Soplica, snując opowieści z czasów konfederacji barskiej i panowania Stanisława Augusta, oprowadza czytelnika po szlacheckim świecie, w którym autor był rozmiłowany od dzieciństwa. Sam Rzewuski twierdził, że obraz zaścianka w Panu Tadeuszu został skonstruowany z tego, co on opowiadał Mickiewiczowi. Opowiadać zaś umiał pierwszorzędnie i jego Pamiątki Soplicy, książka ciepło przedstawiająca cnoty i przywary naszych przodków, tak jak ongiś, również współcześnie potrafi obudzić w czytelniku nostalgię za dawnymi czasami, jak za jakimś utraconym rajem.
Kultura szlachecka była kulturą opowieści. Przeciętny szlachcic mało co czytał, za to dużo mówił, do czego przygotowywała staropolska szkoła, ucząca perorować długo i kwieciście. Równie chętnie opowiadaczy słuchano i może dlatego w naszej literaturze wykształcił się gatunek gdzie indziej nieznany – gawęda szlachecka. Bohaterowie gawęd to często postacie nietuzinkowe, których „przypadki” wzruszały, straszyły, śmieszyły. Prawdziwy Sarmata był bowiem człowiekiem bardzo emocjonalnym i takiej działającej na emocje strawy intelektualnej potrzebował.
Do tej książki wybrałam postacie, które poruszyły moje emocje. Są wśród nich ziemianie, żołnierze, księża, działacze niepodległościowi, poeta, powstaniec styczniowy, politycy i artyści. Zaledwie kilku z nich należy do epoki sarmackiej, co oznacza, że przynajmniej pamiętają oni z młodości czasy Pierwszej Rzeczpospolitej. Pozostali, żyjący później, wyznają natomiast ten system wartości religijnych, obywatelskich, rodzinnych i obyczajowych, który pozostawił w spadku sarmatyzm, rozumiany jako poszukiwanie przez szlachecką brać własnej tożsamości. Co tych ludzi łączy? Herbowe pochodzenie, umiłowanie tradycji, wierność dawnym ideałom i duma z bycia Polakiem. Ale żeby nie było tak grzecznie, że aż niewiarygodnie, w tym gronie kresowych typów znalazło się dwóch sądowo-zajazdowych pieniaczy i jeden szuler-dżentelmen, postacie chronologicznie mieszczące się w przedziale czasowym epoki sarmackiej, które również charakterologicznie pasują do świata opisanego przez imć pana cześnika parnawskiego.
Sarmatyzm rozumiany jako system wartości, a nie ideologia szlacheckich pijanic i rozrabiaków, umożliwił Polakom przetrwanie trudnych czasów rozbiorów. Był skuteczną bronią w walce przeciw zaborcom. Ci zaś dobrze wiedzieli, że niszcząc szlachtę i inteligencję, łatwiej sobie podporządkują pozostałe grupy społeczne.
Sarmackie jest bowiem umiłowanie wolności i przekonanie, że władza nie powinna być absolutna, lecz wyłaniana wyborem obywateli i przez nich kontrolowana. Zaś opozycja polityczna nie jest zbrodnią – jak to było w Rosji – ale zasługą i obywatelskim obowiązkiem. Takie przekonania mieli Tomasz Bułhak, Edward Woyniłłowicz i Aleksander Meysztowicz.
Sarmatyzm kochał to, co rodzime, cenił prostotę i obyczajność. Zajęciem godnym szlachcica było gospodarowanie na własnej ziemi, jak czynili z wielkim powodzeniem Edward Woyniłłowicz, Bogusław Zaleski, Aleksander Meysztowicz, a także dwaj skłóceni ze sobą sąsiedzi: Krzysztof Niezabytowski i Józef Uzłowski, oraz najsłynniejszy szuler Pierwszej RP Michał Walicki.
Sarmata bronił świętej wiary katolickiej, nie żałując przy tym własnego życia i wolności, jak duchowni Fabian Ignacy Bułhak i Aleksander Zienkiewicz. I zawsze gotów był się stawić na wezwanie ojczyzny, co pokazali generał Józef Bielak, Zygmunt Sierakowski, Bogusław Zaleski, Jerzy Brzozowski czy rodzeństwo Dalewskich. Wreszcie Sarmata umiał cieszyć się pięknem świata odziedziczonego po przodkach, a niektórzy dzięki danym od Boga talentom potrafili o tym odziedziczonym pięknie opowiedzieć sztuką słowa lub obrazu, jak czynili to Władysław Syrokomla i Jan Bułhak.
Tu pragnę Czytelników gorąco zapewnić, że to czysty przypadek, iż aż trzech moich bohaterów nosi nazwisko Bułhak. O tej silnie rozgałęzionej rodzinie mówiono na Litwie, że „co krzaczek, to Bułhaczek”. Stąd, poruszając się głównie po najlepiej mi znanym terenie Nowogródczyzny (podobnie zresztą jak Rzewuski!), co chwila na kogoś z tej rodziny się natykałam.
Dialogi w opowiadaniach starałam się w miarę wiernie opierać na źródłach, takich jak wspomnienia, pamiętniki, relacje świadków wydarzeń, chcąc trzymać się jak najbliżej tego, jak było naprawdę. Czasem jednak nie pozostawało nic innego, jak uruchomić wyobraźnię, co miało miejsce między innymi w przypadku przedzajazdowych knowań zwaśnionych szlachciców czy rodzinnej rozmowy państwa porucznikostwa Bielaków.
Część opisanych tu historii w mocno okrojonej wersji była już publikowana wcześniej w miesięczniku „wSieci Historii” oraz w „Przeglądzie Tatarskim”. Ze względu na ograniczenia miejsca trudno było jednak na łamach czasopism obszerniej opowiedzieć dzieje tych kresowych Sarmatów. Książka daje znacznie większe możliwości rozwinięcia skrzydeł niż miesięcznik, ale i tak w żadnym przypadku nie może być mowy o wyczerpaniu tematu. Moim bohaterom należą się osobne publikacje, czego kilku z nich już się szczęśliwie doczekało. Zasługują na scenariusze do filmów niosących nadal potrzebne przesłanie, że jako Polacy mamy z kogo być dumni. Dewiza „ku pokrzepieniu serc” pozostaje wciąż aktualna.
Chciałabym podziękować wszystkim współczesnym Sarmatkom i Sarmatom, których pomoc znacznie ułatwiła, a czasem wręcz umożliwiła moje zadanie.
Za relacje osobiste i za rodzinne zdjęcia – Marii Olszyńskiej, krewnej ostatnich właścicieli dworu w Worończy, i Pani Czesławie Zwierko-Piotrowskiej, która dobrze znała księdza Aleksandra Zienkiewicza i współpracowała z nim. Także Mariuszowi Łojce specjalne podziękowanie za udostępnienie relacji jego ojca, Bolesława Łojki, o księdzu Zienkiewiczu oraz za zdjęcia.
Bohdanowi Bułhakowi za możliwość zamieszczenia zdjęć jego dziadka Jana Bułhaka.
Kamilli i Michałowi Brzozowskim za zdjęcia do opowieści o ich dziadku Jerzym, ostatnim rotmistrzu 4 Pułku Ułanów Zaniemeńskich.
Pani Gizeli Chmielewskiej za pomoc w zdobyciu materiałów i zdjęć do opowiadań o Edwardzie Woyniłłowiczu i Bogusławie Zaleskim, dwóch wybitnych obywatelach Mińszczyzny.
Panu Krzysztofowi Kolbergowi za udostępnienie zdjęć do rozdziału o Edwardzie Woyniłłowiczu.
Stanisławowi Jabłonowskiemu za użyczenie maszynopisu Wspomnień wspaniałego kresowego gawędziarza Bogusława Zaleskiego, a wnukowi mojego bohatera, Panu Krzysztofowi Zaleskiemu, za udostępnienie rodzinnych zdjęć.
Andrzejowi Falewiczowi za cenne zdjęcie redakcji petersburskiego „Słowa”, ukazujące Zygmunta Sierakowskiego wśród przyjaciół myślących podobnie jak on.
Michałowi Karpowiczowi za pomoc w uzyskaniu ilustracji mundurów Tatarów polskich, naszych panów braci i do szabli, i do szklanki.
Doktorowi Jazepowi Januszkiewiczowi z Rakowa na Białorusi za wskazówki bibliograficzne, możliwość porządkującego materię przedyskutowania niektórych tematów i zagadnień oraz nakierowanie na dobre źródła zdjęć.
Pani Ewie Popielarz za miłą współpracę przy redakcji kolejnych rozdziałów, za cierpliwość, sumienność i wyrozumiałość.
Wydawnictwu Fronda za śpieszenie z pomocą przy wszelkich problemach towarzyszących pisaniu i szukaniu ilustracji.
Na koniec nie mogę się oprzeć, żeby nie przytoczyć motta innej ważnej dla mnie książki, tym razem reprezentującej sarmatyzm w wersji oświeconej. Swojego Pana Podstolego książę biskup warmiński Ignacy Krasicki otwiera łacińskim cytatem: Moribus antiquis. Warto go rozwinąć i przypomnieć – są to słowa rzymskiego poety Kwintusa Enniusza, rozpowszechnione przez Cycerona, które w pełnej wersji brzmią: Moribus antiquis res stat Romana virisque. Co znaczy: „Dawnymi obyczajami i mężami trwa Rzeczpospolita Rzymska”.
Joanna Puchalska
Z panów zaś wielkich i paniczów kto nie znał kart, kto nie mógł się pochwalić, że podczas publiki w Warszawie albo podczas kontraktów we Lwowie, albo na trybunałach nie przegrał lub nie wygrał w karty sta jednego i drugiego tysięcy, a miał po temu fortunę, ten był poczytany za grubianina i żmindę.
Jędrzej Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III
Gra w faraona zasadniczo jest prosta, a tym większy budziła entuzjazm, że nie wymagała szczególnych umiejętności. Przy wsparciu fortuny da się rozmnożyć postawionego na kartę dukata nawet do kilku ich tysięcy. Jeden gracz, zwany bankierem, wykłada na stół stos dukatów. Pozostali, w dowolnej liczbie, to poniterzy. Każdy z nich kładzie przed sobą kartę ze swojej talii, a na niej stawkę. Bankier rozkłada karty z własnej talii na dwie kupki. Prawa to wygrana bankiera, lewa – poniterów. Poniter może wycofać się, zabierając wygraną, ale może też grać dalej, ta kolejna faza gry nazywa się „na parol”. W tym przypadku poniter łamie róg swojej karty, co oznacza, że w razie wygranej stawka zostaje podwojona. Jeśli wygrał po raz drugi, może zagiąć następny róg i tak aż do czwartego, za każdym razem grając o coraz więcej. Powiedzmy, że poniter ma damę pik, na którą postawi dukata. Gdy przegra, stawkę zabiera bankier, gdy wygra, bankier wypłaca mu dukata. Poniter ma wtedy dwa dukaty, może je zabrać lub grać na parol, a wtedy w razie wygranej zgarnie osiem dukatów. I tak dalej. Najlepiej wygrać pierwsze rozdanie, a potem grać na parol i wygrywać. Oczywiście bankier może zręcznie oszukiwać, tak manewrując kartami, żeby właściwe wypadały po jego stronie, zwłaszcza przy dużych stawkach. I na tym to często polegało.
W doborowym gronie międzynarodowych karciarzy nie brakowało Polaków, a najsłynniejszym z nich był Michał Walicki. Podobno nie było to jedyne nazwisko, którego używał, bo bywał też panem Mickiewiczem, jako że – jak tajemniczo pisze Jan Śniadecki – „dla pewnych ważnych przyczyn był przymuszony [nazwisko] odmienić”. To niezwykle barwna postać doby Oświecenia: awanturnik i karciarz, a jednocześnie filantrop, arbiter elegantiarum i koneser sztuki. Nie tylko trafił do literatury pamiętnikarskiej, lecz także dorobił się hasła w Encyklopedii Orgelbranda, wzmianki u Glogera tudzież wizerunku w tomie piątym Dziejów Polski ilustrowanych pióra prof. Augusta Sokołowskiego. Do tego zainspirował poczytną francuską autorkę do napisania utworu cieszącego się w owym czasie dużą popularnością.
~~*~~
Urodził się na Mińszczyźnie w roku 1746 w rodzinie zaściankowego szlachcica. Tadeusz Bułharyn, pisarz, krytyk, dziennikarz i płatny carski agent, który znał go dobrze, podaje, że Walicki kształcił się u jezuitów w Mohylewie na koszt jego wuja, krajczego litewskiego Buczyńskiego. Opiekun do rozrzutnych nie należał, toteż późniejsza fama głosiła, że chłopiec często chodził głodny i w związku z tym miał zwyczaj wygrywania od kolegów w karty już to obiadu, już to podwieczorku. Fama owa również niedwuznacznie sugerowała, że to z tych trudnych początków wykluła się olśniewająca kariera gracza i bywalca pierwszych salonów Europy. Wtedy grali niemal wszyscy, takie bowiem nastały czasy i moda. „Partyjka” nierzadko przeciągała się do wielu godzin. Wygrywano i przegrywano fortuny, czasem niewyobrażalne.
Po ukończeniu przez młodego człowieka nauk Buczyński wezwał go do siebie i co prędzej w szeroki świat wyprawił, chcąc mieć jak najszybciej kłopot z głowy.
– Czas, mój chłopcze, pokazać, coś wart. Na początek masz ode mnie konie, bryczkę i błogosławieństwo. Pamiętaj, żeś szlachcic, choć ubogi.
Pan krajczy ciepłą ręką dorzucił jeszcze parę pistoletów, woźnicę, chłopca do posług, pościel i bieliznę, a także 100 dukatów i listy polecające do Warszawy i Wilna. Młodzian się pokłonił, w rękę dobrodzieja ucałował i tak wyposażony wyruszył w drogę. Mając już ugruntowane upodobanie do gry kartowej, dość szybko wyposażenie stracił i aby z czegoś żyć, zatrudnił się przy bilardzie we Lwowie (Henryk Rzewuski w Teofraście polskim twierdzi, że w Krakowie) jako markier, czyli posługacz znaczący wygrane. W grze tej też nabrał biegłości i wtedy poznał go młody książę Franciszek Sapieha (według Rzewuskiego protektorem tym był młody Sołtyk, synowiec księcia biskupa krakowskiego Kajetana Sołtyka), który zgodnie z duchem epoki nie uważał namiętności do gry za rzecz naganną. Sam miał skłonności do awantur, a po Europie podróżował z jednym kamerdynerem i zapasem weksli bankierskich. Znał dobrze Buczyńskich, jako że też z Białej Rusi pochodził, zainteresował się więc protegowanym pana krajczego. Zabrał Michała ze sobą do Wiednia, a gdy musiał wracać do domu, odpowiednio sypnął groszem, umożliwiając mu powrót do szulerskiego fachu. Pieniądze opiekuna przyniosły szczęście młodemu Walickiemu, który w „pokątnym traktyjerze” w naddunajskiej stolicy bardzo szybko się odkuł. Kolejnym protektorem zdolnego Polaka stał się poznany przy faraonie węgierski wielmoża, który pewnego wieczoru incognito zjawił się w przybytku hazardu.
– Kto pan jesteś? – zapytał z ciekawością siedzącego naprzeciwko młodzieńca, gdy już przegrał do niego wszystko.
– Pretendent do korony polskiej – odparł ten spokojnie.
– A to jakim prawem?
– Prawem urodzenia. Jestem szlachcic polski. Nazywam się Walicki, a wiadomo panu, że każdy szlachcic polski może być królem obrany.
Odpowiedź zrobiła na nieznajomym wrażenie i postanowił zdradzić swoją tożsamość.
– Mam honor rekomendować się panu wzajemnie, jestem książę Esterházy. Panu jako pretendentowi do korony polskiej i mnie jako magnatowi węgierskiemu nie przystoi odwiedzać takich jak to miejsc, ale czasem w nich bywam dla zabicia czasu.
– Ja zaś chodzę tam z potrzeby. – I Walicki opowiedział o swych dotychczasowych przygodach.
Choć Węgra ten wieczór słono kosztował, Polak przypadł mu do gustu, więc najpierw przedstawił go swoim wiedeńskim przyjaciołom, a potem zaprosił do Paryża i tam zaprezentował księżnej Polignac, przyjaciółce królowej Marii Antoniny. Tak nasz bohater trafił na wykwintne salony, a także do domu Krzysztofa Wiesiołowskiego, archeologa i znawcy numizmatów, konesera sztuki, od którego nabył fachową wiedzę, mającą mu się później bardzo przydać. Gry kartowej naturalnie nie zaniechał, tyle że uprawiał ją teraz nie w podejrzanych spelunkach, ale w najlepszych sferach, wprowadzony na dwór królewski przez diuka Orleanu, któremu przedstawił go kolejny protektor – Stanisław Sołtyk, bratanek biskupa.
I tak prosty szlachetka z Mińszczyzny zasiadał do kart z Ludwikiem XVI, Marią Antoniną, hrabią d’Artois (późniejszym Karolem X) i największymi panami Francji. Podobno sama królowa darzyła go wyjątkowym zaufaniem. Zresztą wszyscy go lubili. Miał nienaganne maniery, był uroczy, szarmancki wobec dam, a do tego, jak pisze Henryk Rzewuski: „Nigdy o nic się nie sprzeczał, wątpliwe wypadki w grze zawsze przeciwko sobie nawiązywał, kredytu nikomu nie odmawiał, nikomu się nie naprzykrzał o zapłacenie jemu należności”. Nic dziwnego, że zrobił towarzyską karierę.
Michał Walicki, słynny awanturnik, obieżyświat, szuler, podstoli koronny, kawaler Orderu Orła Białego (Dzieje Polski ilustrowane Augusta Sokołowskiego, Biblioteka Narodowa)
Ograny przez niego doszczętnie diuk Orleanu zaproponował spółkę. Książę finansował owo przedsięwzięcie i naganiał ofiary z najbogatszych rodzin, reszta należała do Polaka. Ten w karty i w bilard łupił nieszczęśników, za co pobierał czwartą część wygranej. Według Rzewuskiego: „jednym sztosem partię zaczynał i kończył, najnieprawdopodobniejsze do trafienia zapędzał w łuzy o zakład”. Podobno na królewskim dworze w jedną noc ograł na 300 tysięcy franków bilardowego mistrza lorda Stanleya, „który wielu panów w Wielkiej Brytanii był w tę grę zrujnował”. Całe wykwintne towarzystwo z zapartym tchem śledziło pojedynek i klęskę Anglika.
Książę Orleanu, finansujący przedsięwzięcie wspólnik Walickiego w szulerskim rzemiośle. Portret pędzla sir Joshuy Reynoldsa z ok. 1779 r. (Wikimedia Commons)
Kto wie, może w tym czasie i jakaś agentura była na rzeczy, w końcu Walicki obracał się wśród najmożniejszych tego świata i znał niejeden ich sekret, a zatem wiadome służby mogły przynajmniej próbować werbunku – nie łudźmy się, działały już wtedy i to całkiem sprawnie. Warunki pracy wywiadowczej miałby idealne dzięki rozlicznym kontaktom, a także dlatego, iż nie tylko podjął dyskretny handel dziełami sztuki i kamieniami szlachetnymi – o których posiadł stosowną wiedzę dzięki Wiesiołowskiemu – lecz także równie dyskretnie pożyczał arystokratom pieniądze, uzależniając ich w ten sposób od siebie. W sumie nieistotne jest, czy artefakty wygrywał, czy też okazyjnie nabywał. Grunt, że coraz bardziej wysmakowana jego kolekcja rosła i cieszyła się sławą. Raz zaimponował wszystkim w Wersalu, kiedy zjawił się w aksamitnym stroju zapinanym na guzy, istne arcydzieła sztuki jubilerskiej. Były na nich okolone brylancikami miniaturowe wyobrażenia mitologicznych bogów, wykonane techniką emalierską, na każdym guzie inne (kilka lat później ofiaruje je Stanisławowi Augustowi). W tym też czasie musiał trafić w jego ręce pewien nadzwyczajny przedmiot, dzięki któremu Walicki zaistniał w wielkoświatowej literaturze.
Parę lat po opisywanych tu zdarzeniach znana francuska pisarka, pani de Genlis, wydała powiastkę orientalną, której tytuł przetłumaczony na polski brzmiał Cudowny szafir czyli Talizman szczęścia. Powiastka wschodnia. Jest to historia nadzwyczajnego klejnotu, którego niezwykłość wpływa na losy bohaterów. Najciekawszy wszakże dla nas będzie przypis autorki treści następującej: „Pewien Polak, hrabia Walicki, posiada wspaniałą kolekcję kamieni szlachetnych, w której znajduje się piękny szafir, mający szczególną właściwość: w świetle traci niebieską barwę i staje się fioletowym ametystem, najczystszym i najbardziej lśniącym. Zjawisko to podsunęło pomysł opowieści, którą będziecie czytać”.
~~*~~
Stéphanie Félicité du Crest de Saint-Aubin, hrabina de Genlis, osnuła swoją dydaktyczno-moralną opowieść wokół tajemniczego klejnotu, który nazwała szafirem, bo nie mogła wtedy jeszcze znać dzisiejszej jego nazwy. Tymczasem z opisu sądząc, magiczny ów kamień zachowuje się wcale nie jak szafir, tylko jak aleksandryt. Właśnie ten ostatni minerał, będący rzadką odmianą chryzoberylu, charakteryzuje się tym, że zmienia kolor zależnie od oświetlenia. W świetle dziennym jest zielony lub niebieski, w sztucznym – czerwono-fioletowy. Powieść wydano w 1806 roku, natomiast pierwsze pokłady aleksandrytu, nazwanego potem tak na cześć cara Aleksandra II, odkryto na Uralu najwcześniej w roku 1832. Wygląda więc na to, że na długo przed znalezieniem rosyjskich złóż i nadaniem im caropoddańczej nazwy okaz tego minerału – niewiadomego pochodzenia, być może z Indii lub z Cejlonu – znalazł się w posiadaniu polskiego szulera. W pełnych zachwytów relacjach osób z towarzystwa nazywany jest szafirem – wszak nazwa aleksandryt jeszcze nie powstała. Zdobył wielką sławę wśród eleganckiej socjety, co jest zrozumiałe przy tak oryginalnych właściwościach, dodatkowo później rozreklamowany modną opowiastką. Kamień zapewnił też swojemu właścicielowi wzmiankę w Encyklopedii staropolskiej Zygmunta Glogera, w haśle „Klejnot”: „Sławne klejnoty posiadał również Michał Walicki, głośny w swoim czasie karciarz, ale zarazem filantrop i zbieracz dzieł sztuki […] Kolekcja jego złotych emaljowanych tabakierek, niezmierna ilość drogich szalów, koronek, a zwłaszcza drogocennych kamieni, głośną była w całej Europie. Miał on słynący w całym świecie szafir, zmieniający swój kolor przy zachodzie słońca, o którym pani de Genlis piękną napisała powiastkę”.
Nie wiadomo, jak kamień zawędrował do zbiorów Walickiego, czy został wygrany, czy też nabyty. Natomiast udało się wytropić początek dalszych jego losów. Parę lat później w Warszawie Walicki podobno ofiarował go Karolinie z Sapiehów, żonie jednego ze swych możnych protektorów, Stanisława Sołtyka. Wspomina o tym w pamiętnikach Leon Dembiński, oczywiście zaznaczając – jak wszyscy, którzy o kamieniu pisali – że „posłużył za przedmiot do ładnej powieści pani de Genlis pod tytułem Le saphir merveilleux”. Następnie, nie wiadomo kiedy dokładnie i w jaki sposób, kamień stał się własnością księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, który tak o nim napisał do syna: „szafir na słońcu w różne strony obracany przybiera raz błękitną, drugi raz czerwoną farbę; co było powodem dla Pani de Genlis, która go widziała, do napisania romansu Le saphir merveilleux”. Gdy książę wpadł w kłopoty finansowe, aby im zaradzić, postanowił sprzedać dwie ozdoby kolekcji Czartoryskich: obraz Rafaela Portret młodzieńca i właśnie ów szafir. Wczesną wiosną 1850 roku klejnot został przesłany do Londynu i choć podobał się jubilerom, oferowane przez nich ceny księcia nie usatysfakcjonowały. Może po odkryciu uralskich złóż w latach trzydziestych nie budził już takiej jak kiedyś sensacji? W sumie obie transakcje nie doszły do skutku. Po kilku miesiącach kamień wrócił do Paryża i najprawdopodobniej został sprzedany rodzinie Orléans. Tu trop się kończy.
Francuska pisarka, która zrobiła mu tak świetną reklamę, najwyraźniej była pod wrażeniem także reszty kolekcji pana hrabiego, bo nie tylko szafir-aleksandryt wystąpił w jej utworze. Oprócz budujących modny wówczas orientalny nastrój różowych pereł, fajki z masy perłowej, kości słoniowej i agatu oraz drugiej, wysadzanej rubinami, diamentami i szmaragdami, pojawiają się tam dwa niezwykłe klejnoty ofiarowane kalifowi przez Abukara, jednego z bohaterów: opal z dendrytem i wielki onyks z rysunkiem palmy. Te autorka opatrzyła przypisem: „oba kamienie znajdują się w zbiorach hrabiego Walickiego”.
Pani de Genlis wcale nie skłamała, pisząc „hrabia”. Obrotny Polak zdążył bowiem kupić tytuł, najprawdopodobniej w którymś z włoskich państewek (krążyły plotki, podbudowane rosnącą szulerską sławą, że wygrał go w karty i to od samej Marii Antoniny). Polski król zaś później mu tę godność zatwierdził.
Podczas pobytu we Włoszech miał okazję wsławić się czymś jeszcze i przy sposobności odwdzięczyć się swemu protektorowi Stanisławowi Sołtykowi, gdy ten, zwabiony przez powabną i nieskąpą, jeśli chodzi o wdzięki, neapolitankę, został doszczętnie ograny przez szajkę szulerów. Walicki zwąchał pismo nosem i zjawił się w samą porę, by zdążyć jeszcze dołączyć do gry. Oszuści wielce się ucieszyli, widząc kolejną ofiarę, a tymczasem on najpierw odegrał straty przyjaciela, następnie oskubał do cna tamtych i wreszcie ogołocił piękną damę z biżuterii i innych kosztownych drobiazgów. Po tym wszystkim, zostawszy sam z Sołtykiem i gospodynią, zwrócił się do niej:
– Moja pani, te wszystkie klejnoty były waćpani własnością. Chcesz, bym je tobie zwrócił? Tak też i uczynię, ale pod jednym warunkiem. Oto jak najszczerzej opowiesz przed panem hrabią cały wasz plan, naprzeciwko niego osnuty, którego ja wam nie dałem dokonać.
Urodziwa Włoszka, aby odzyskać własność, nie omieszkała wyznać ze skruchą swych przewinień, a wtedy Walicki kazał podać butelkę szampańskiego wina, którą we troje wypili, i oddał jej cenne świecidełka, tak jak obiecał. Nazajutrz zjawił się u niej ponownie, tym razem bez Sołtyka, i po czułym (wedle Rzewuskiego) pożegnaniu jeszcze ją szczodrze na koniec obdarował. Zaraz potem z wdzięcznym za uratowanie fortuny protektorem śpiesznie opuścił Neapol i udał się do Paryża.
~~*~~
Michał Walicki do polityki się nie mieszał, a że był człowiekiem roztropnym, wyjechał z Paryża do Londynu już w maju 1783 roku, na długo przedtem, zanim rozszalała się rewolucja i niektórzy arystokratyczni kompani od karcianego stolika powędrowali na szafot, między nimi diuk Orleanu, dawny wspólnik w łupieniu naiwnych. W Anglii podobno Polak używał nazwiska Mickiewicz – pytanie: czy ze względu na hazard, czy na współpracę ze służbami? A poza tym grał jak zawsze po mistrzowsku i dalej z powodzeniem handlował złotem, kamieniami szlachetnymi i dziełami sztuki, pomnażając zdobyty kartami i bilardem majątek. O jego bogactwie i o nim samym krążyły już legendy. W Londynie zaprzyjaźnił się z Janem Śniadeckim, Julianem Ursynem Niemcewiczem i Tomaszem Kajetanem Węgierskim. Ten ostatni też żył z kart i to nieźle – w duchu epoki.
W 1787 roku hrabia wrócił do Polski. Od razu gładko wszedł w towarzyskie kręgi arystokracji, był ceniony za klasę, dowcip i ogładę. Henryk Rzewuski napisał, że Walicki „nie miał w sobie nic takiego, co by z jakiegoś względu zdradzało szulera z professyi. On jeden i tonem, i obyczajami, między nimi był zawsze panem. […] Był to człowiek niewypowiedzianej grzeczności i niesłychanego taktu”. Ten ulubieniec fortuny, dawniej mający swobodny wstęp do Wersalu, a teraz do warszawskiego Zamku, nabył pałac przy ulicy Długiej pod numerem 542 i urządzał w nim wystawne przyjęcia. Zaufany domu Sołtyków, pozostawał w zażyłej przyjaźni ze Stanisławem Augustem, który – jak podaje Encyklopedia Orgelbranda – zatwierdził mu hrabiowski tytuł (zapewne nie bez znaczenia był iście królewski podarek dla monarchy w postaci owych podziwianych wcześniej w Wersalu mitologicznych guzów, no bo jak inaczej wiecznie zadłużony król mógł się odwdzięczyć?). Latem 1789 roku hrabia Michał otrzymał z rąk Stanisława Augusta Order św. Stanisława, a rok później najwyższe odznaczenie – Order Orła Białego. Został też podstolim koronnym, który to urząd kupił od Stanisława Sołtyka – według Rzewuskiego za 200 tysięcy złotych odstępnego. To by nawet tłumaczyło, dlaczego słynny „szafir”, chluba kolekcji, dostał się właśnie madame Sołtykowej.
Królowa Maria Antonina lubiła siadać do faraona, gdy hrabia Walicki ciągnął bank (Wikimedia Commons)
W 1793 roku Walicki wybrał się do Paryża, gdzie dokonał kolejnych korzystnych zakupów, jako że w wyniku rewolucji ceny dzieł sztuki i luksusowych przedmiotów, delikatnie mówiąc, mocno spadły. Rozgrabione i rozkradzione z pałaców przez motłoch, można było kupić za bezcen. Walicki między innymi nabył biurko Marii Antoniny wystawione na sprzedaż w paryskich Halach. Rozpoznał je od razu, jako że nieraz je przedtem widywał.
Podróżował po pańsku, en grand seigneur. Gdy w 1799 roku udawał się do Karlsbadu dla podreperowania zdrowia, towarzyszyła mu świta w postaci pół tuzina służby. Kiedy nastały czasy pruskie, całym taborem ze sprzętami i służbą pojechał do Berlina, gdzie oczarował Fryderyka Wilhelma i wydawał bale z przepychem godnym wschodniej baśni. Król, zachwycony pięknem przedmiotów w posiadaniu hrabiego-szulera, przymówił się o wypożyczenie porcelanowej zastawy na osiemdziesiąt osób, żeby ją skopiować. Oczywiście pan hrabia prośbę chętnie spełnił. Tak wystawnych balów i przyjęć tutejszy dwór jeszcze nie widział. Walicki zrobił prawdziwą furorę wśród miejscowej socjety, która szczerze żałowała, kiedy znudził się prowincjonalnością Berlina i wrócił do Warszawy. I równie szczerze za nim tęskniła.
Jak podaje Tadeusz Bułharyn, między rokiem 1801 a 1804 Walicki mieszkał w Petersburgu, dokąd przybył po wstąpieniu na tron Aleksandra. Pobyt w Warszawie zakończył iście po wielkopańsku. Specjalnie na pożegnalny bal w stolicy kazał – tuż przed swoim wyjazdem – przebudować słynny dom przy Długiej. Zaraz potem w stolicy Rosji kupił sobie następny dom i wytwornie go umeblował. Nadal nabywał piękne przedmioty użytkowe i dzieła sztuki. Miał handlowo-robocze kontakty z najlepszymi rosyjskimi jubilerami. Bułharyn wspomina budzącą zawiść w Petersburgu kolekcję złotych emaliowanych tabakierek, podobno należących ongiś do króla francuskiego, a wykonanych przez słynnego Jeana Petitot. Legendą owiane było kilka serwisów stołowych, w tym jeden złoty, inkrustowany drogimi kamieniami, do którego przynależały specjalne noże i widelce z rączkami z korala. Oraz kolekcja drogocennych koronek i szalów. O „szafirze”, choć już wtedy należał do pani Sołtykowej, Bułharyn też wspomina – kamień na wszystkich robił piorunujące wrażenie, przewija się w niejednym pamiętniku z epoki. Autor pisze również, że hrabia słynął z gościnności i „wszyscy starali się o jego przyjaźń albo łaskę, bo obiady jego były sławne w całej Europie, hojność zadziwiająca, obejście najprzyjemniejsze, gust we wszystkim wytworny, czarująca wymowa i pełen [był] życia”. Znał osobiście największych „celebrytów” Europy, potrafił zajmująco o nich opowiadać, panie zabawiał historyjkami o Marii Antoninie i przedrewolucyjnych czasach na wersalskim dworze. Był autorytetem, jeśli chodzi o smak, urządzanie domu, organizowanie balów i wybór podarunków. Trzeba przyznać, że daleko zaszedł od chwili, gdy krajczy litewski Buczyński wyekspediował go w świat swoją bryczką.
Bułharyn sugeruje, iż majątek Walickiego wziął się bardziej z handlu antykami niż z hazardu. Twierdzi, że pan hrabia krył się ze swoimi transakcjami i wśród socjety wolał przedstawiać wersję „kartową”, gdyż w tej epoce „chętniej przyjmowano w towarzystwie szulera i utalentowanego awanturnika niż kupca”. W związku z tym „zezwalał, aby rozumiano, iż majątek nabył grą, dlatego jedynie, aby nie był poczytywany za kupca”. Trudno orzec, czy to prawda. Przy takim pułapie dochodów i tak rozległej sławie jego własnych pięknych przedmiotów, a zwłaszcza magicznego „szafiru”, towarzystwo zapewne wybaczyłoby mu „kupcowanie”. Szczególnie damy, ale panowie też.
Walicki nadal grał, zawsze był przy tym bardzo grzeczny i nigdy z nikim się nie kłócił. Wciąż unikał polityki, nie mieszał się do rzeczy, które nie dotyczyły go bezpośrednio. Żył pod różnymi rządami i zawsze był dobrze przez wszystkie władze postrzegany.
– Powiedzże mi, mój podstoli – zagadnął go kiedyś łaskawie król Stanisław August. – Dlaczego, mając tytuł, urząd i tylu przyjaciół, nie zostaniesz posłem?
– Właśnie dlatego, najjaśniejszy panie, że mam wielu przyjaciół – odparł zapytany. – Żadnego nie chcę utracić, toteż unikam sejmików. Nie czuję w sobie zdolności do polityki, poza tym, będąc w jednej partii, zawsze naraziłbym się partii przeciwnej, a ja pragnę z całym światem żyć w zgodzie.
~~*~~
Z Petersburga przeniósł się na Grodzieńszczyznę, gdzie kupił dobra Jeziory. Wkrótce oprócz gospodarstwa rolnego działały tam dwie założone przez niego fabryki: sukiennicza, powstała w 1807 roku, i papiernicza z roku 1809. W Jeziorach trzymał obszerną bibliotekę oraz swoje cenne zbiory. Miał też dom w Wilnie.
Wątek karciano-awanturniczy z biografii tego niezwykłego człowieka, do spółki z mineralogicznym, mógłby posłużyć za kanwę do filmu przebijającego fabułę kinowego przeboju z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku o markizie Angelice. Natomiast schyłek jego życia budzi przede wszystkim szacunek i podziw. Łatwo przyszło, więc teoretycznie powinno łatwo pójść – na zbytki, luksusy, bale, przyjęcia i piękne kobiety. Wprawdzie to wszystko w jego życiu miało miejsce, ale słynny na całą Europę gracz, kolekcjoner i stroniący od polityki bogacz okazał się też wielkim filantropem i patriotą.
Już w 1801 roku jako znawca i koneser dzieł sztuki i antyków został członkiem Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, w dodatku wybranym w tajnym głosowaniu. Sam korzystający w latach biedy ze wsparcia Buczyńskiego, w 1806 roku ufundował w Wilnie stypendium dla ośmiu zdolnych a ubogich chłopców noszących nazwisko Walicki (co zdaje się potwierdzać, wbrew różnym plotkom, że było to jego prawdziwe nazwisko). Między innymi jednym z beneficjentów tego funduszu został uczeń wileńskiego gimnazjum Alfons Walicki (1809–1858), późniejszy profesor literatury greckiej i starożytności w Charkowie, znany filolog i tłumacz.
Profesor Alfons Walicki, beneficjent funduszu pana hrabiego (zbiory autorki)
Około roku 1805 pan hrabia ofiarował Uniwersytetowi Wileńskiemu swój cenny zbiór „konch i minerałów”, nazwany Zbiorem Walickiego, który potem – jak eufemistycznie pisze agent carski Tadeusz Bułharyn – „dostał się” Uniwersytetowi św. Włodzimierza w Kijowie. Hojnie łożył na Uniwersytet w Wilnie i Liceum Krzemienieckie, uczelnie, w których wykształcili się Mickiewicz i Słowacki. Jego portret zawisł pośród wizerunków najbardziej zasłużonych protektorów i fundatorów Wileńskiego Uniwersytetu – zapisy i darowizny poczynił na niebotyczną sumę 2 milionów złotych. Pomagał ubogim studentom, uczniom, poetom i malarzom, finansował badania uczonych. Był szczodrym mecenasem, dla potrzebujących jego dom zawsze pozostawał otwarty, nawet gdy już ze względu na stan zdrowia nie przyjmował gości. Pod koniec żył, niezmiennie na wielkopańskiej stopie, z wyprzedaży swoich zbiorów. Tabakierki, brylanty, pierścienie, obrazy, koronki stopniowo „przenosiły się do Żydów”. A mimo to, jak pisze Bułharyn, „jego spadkobiercom, z tych nawet obłamków, dostał się jeszcze porządny kawał chleba”.
Faworyt fortuny, na której spotkanie ruszył darowaną bryczką, nie przetrwonił zdobytego majątku, lecz pozyskane grą kartową środki w znacznej części obrócił na pożyteczne cele. Zmarł w Wilnie w roku 1828 bezdzietnie jako stary kawaler. Jeziory odziedziczył jego bratanek, Leopold Walicki, który wsławił się tym, że w 1847 roku we wzorowo prowadzonych, a założonych przez stryja oborach jako pierwszy na świecie wyhodował żubronie – krzyżówkę żubra z krową. W rękach Walickich majątek pozostał stosunkowo niedługo, bo do powstania styczniowego, potem go skonfiskowano. Nie wiadomo, jakie były dalsze dzieje słynnego „szafiru”. Marian Dubiecki domniemywa, że podzielił los uniwersyteckiej już w tym czasie kolekcji szlachetnych minerałów oraz biurka Marii Antoniny, które „powędrowało na Niż dnieprowy”. Bardziej wiarygodna wydaje się jednak potwierdzona archiwalną korespondencją wersja, że trafił do księcia Adama Czartoryskiego, a potem do rodziny Orléans.
Zabawne jest natomiast, że legenda le saphir merveilleux należącego do monsieur le comte Walicki przeżyła do tej pory i ma się całkiem dobrze. Już w epoce Internetu została wykorzystana w anglojęzycznych tekstach reklamujących zaręczynowe pierścionki z szafirem. Z tym że współcześni marketingowcy albo bezkrytycznie potraktowali przytaczane cytaty z orientalnej opowiastki pani de Genlis, albo woleli przemilczeć fakt, iż le saphir merveilleux, lansowany jako hasło reklamowe szafirowej biżuterii, to tak naprawdę l’alexandrite ordinaire. Tak czy owak był to słynny kamień osiemnastowiecznej Europy, własność polskiego szulera wszech czasów.