Krew na rękach - Agnieszka Peszek - ebook + audiobook + książka

Krew na rękach ebook i audiobook

Peszek Agnieszka

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Anna od lat pracuje jako pielęgniarka, ale czuje, że nadszedł czas na zmianę. Kiedy wreszcie decyduje się odejść ze szpitala, trafia na nietypową ofertę pracy – opiekę nad ciężko chorym starszym panem.
Jego syn Daniel jest gotów zapłacić każdą cenę za najlepszą pomoc. Praca wydaje się idealna. Ustronny, elegancki dom, dobre warunki i jeden pacjent.
Jednak już po kilku dniach coś zaczyna Annę niepokoić. Jej rzeczy zmieniają miejsce, a ona sama czuje się coraz bardziej osłabiona, jakby ktoś powoli odbierał jej siły. Początkowo zrzuca wszystko na stres i nowe otoczenie, ale nie może oprzeć się wrażeniu, że w tym domu dzieje się coś dziwnego.
Gdy budzi się w karetce skuta kajdankami, nie ma już wątpliwości.
Ktoś kłamie.
Ktoś manipuluje.
Ktoś ma krew na rękach.
Pytanie brzmi: kto? I dlaczego…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 27 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Paulina HoltzKosior FilipFilip Kosior

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright by Agnieszka Peszek 2025

Copyright by 110 procent 2025

Wydanie 1

Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl

Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek

Skład: Agnieszka Peszek

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

ISBN: 978-83-971907-3-3

Wydawnictwo 110 procent

Cymuty 4, 05-825 Czarny Las

www.peszek.pl

Ży­cie jest jak te­atr ma­rio­ne­tek.

Dla­tego warto zdać so­bie sprawę, czy ktoś nie po­ciąga za na­sze sznurki.

au­tor nie­znany

Prolog

Anna

Po­woli otwie­ram oczy, ale na­tych­miast je za­my­kam.

Ból głowy jest tak in­ten­sywny, że mo­men­tal­nie mnie okrop­nie mdli.

Pięć lat temu po­śli­zgnę­łam się na lo­dzie i ude­rzy­łam brzu­chem o me­ta­lową ławkę. My­śla­łam wtedy, że bólu, który mnie do­padł, nic ni­gdy nie po­kona. Zła­ma­łam dwa że­bra, stłu­kłam so­bie bark. Od­dy­cha­nie spra­wiało mi wielką trud­ność, a pod­no­sze­nie cze­go­kol­wiek mu­sia­łam wy­eli­mi­no­wać na kilka mie­sięcy. Do­brze pa­mię­tam, jak łzy le­ciały mi po­to­kami, a po gło­wie krą­żyły cza­sami głu­pie my­śli. Mia­łam wszyst­kiego dość, a wy­obraź­nia pod­po­wia­dała mi, że to ni­gdy się nie skoń­czy.

Te­raz nie wiem, co mnie czeka, ale ból jest znacz­nie moc­niej­szy, co kie­dyś wy­da­wa­łoby mi się nie­moż­liwe.

Czuję się, jak­bym stra­ciła kon­trolę nad moim cia­łem.

Sły­szę ja­kieś ru­chy do­okoła, wy­ła­puję za­pach ludz­kiego ciała, ale po­wieki mnie nie słu­chają, więc nie mogę zwe­ry­fi­ko­wać mo­ich od­czuć.

Pró­buję ru­szyć choćby pal­cami dłoni, ale nie je­stem w sta­nie. Są jak zro­bione z oło­wiu, zde­cy­do­wa­nie dla mnie za cięż­kie. Moje siły z bli­żej nie­okre­ślo­nych po­wo­dów zo­stały zre­du­ko­wane prak­tycz­nie do zera.

– Mo­żemy je­chać.

Do mo­ich uszu do­la­tuje mę­ski głos, a po se­kun­dzie sły­szę trza­śnię­cie drzwiami.

Ni­gdy nie na­le­ża­łam do wy­bit­nie wścib­skich, cho­ciaż mama cza­sami mnie ga­niała za wci­ska­nie nosa w nie swoje sprawy, ale te­raz bez­względ­nie mu­szę otwo­rzyć oczy i upew­nić się, gdzie je­stem.

Gdzie leżę?

Po­zy­cji je­stem pewna, ale ni­czego wię­cej.

Pró­buję jesz­cze raz spiąć się w so­bie i unieść ręce, które leżą na brzu­chu, bo czuję ich cię­żar, ale mój wy­si­łek na nic się zdaje. Nie dość, że nie mam siły, to od­no­szę wra­że­nie, że są czymś spę­tane, ale to wszystko, co je­stem w sta­nie wy­ła­pać.

Na­pi­nam się cała i po­now­nie pró­buję unieść po­wieki. Ten nie­wielki ka­wa­łek skóry, dzięki któ­remu moje oczy izo­lo­wane są od świata, waży w rze­czy­wi­sto­ści tyle co nic, ale obec­nie i tak sta­nowi wy­zwa­nie z ka­te­go­rii naj­trud­niej­szych. Kie­dyś czy­ta­łam, że oko ludz­kie to około sied­miu, mak­sy­mal­nie ośmiu gra­mów, po­wieki pew­nie ważą po­dob­nie. Te­raz jed­nak mam wra­że­nie, że ich waga li­czona jest w to­nach.

Zbie­ram wszyst­kie moce z ca­łego ciała, na­pi­nam się w środku, mi­li­metr po mi­li­me­trze po­woli otwie­ram oczy. Mo­men­tal­nie ata­kuje mnie ja­skrawe świa­tło, a na­stęp­nie ból. Ostry, w skroni, jakby ktoś przy­ło­żył w to miej­sce me­ta­lowy szpi­ku­lec i pró­bo­wał wwier­cić mi go w czaszkę. I nie­stety na tym polu od­niósł suk­ces.

Ol­brzymi.

Prze­gry­wam walkę.

Znowu za­my­kam oczy, nie uzy­skaw­szy od­po­wie­dzi na żadne z mo­ich py­tań.

– W ja­kim jest sta­nie? – po­now­nie sły­szę ten sam głos.

Wy­po­wie­dziane słowa same w so­bie mo­głoby su­ge­ro­wać, że ktoś się o mnie trosz­czy, ale wy­czu­wam w to­nie wro­gość. Jak­bym wy­rzą­dziła ja­kąś krzywdę jego wła­ści­cie­lowi, chyba męż­czyź­nie, pew­nie około trzy­dziestki, któ­rego zu­peł­nie nie ko­ja­rzę, przy­naj­mniej po tych kilku wy­ar­ty­ku­ło­wa­nych sy­la­bach.

Robi mi się nie­do­brze, co­raz bar­dziej wi­ruje w gło­wie. Czuję się tak jak za dzie­ciaka, gdy krę­ci­łam się na ka­ru­zeli, i to zde­cy­do­wa­nie za szybko.

Mam wra­że­nie, że za­raz ze­mdleję.

Na­gle czuję szarp­nie­cie.

Je­stem w sa­mo­cho­dzie. Do mo­jej głowy wpada myśl, a po se­kun­dzie do­la­tuje do mnie cha­rak­te­ry­styczne wy­cie. Je­stem już tego pewna, jadę ka­retką.

Jako mała dziew­czynka za­wsze chcia­łam nią po­je­chać, ale te­raz nie ma we mnie ani krzty eu­fo­rii z tego po­wodu.

Są tylko strach i prze­ra­że­nie.

Dzieje się coś dziw­nego.

Kie­dyś sły­sza­łam o lu­dziach, któ­rzy tracą kon­trolę nad swoim cia­łem i nie są w sta­nie nad nim za­pa­no­wać. Oglą­da­łam o tym na­wet film, tylko z re­guły działo się tak z ja­kie­goś po­wodu.

A mnie się nic nie stało. Je­stem zdrowa. Ostat­nio zro­bi­łam so­bie cały pa­kiet ba­dań i wszystko było w po­rządku, więc dla­czego tak na­gle…?

Mu­siało zda­rzyć się coś in­nego niż cho­roba z za­sko­cze­nia.

Ostat­nie, co pa­mię­tam, to Da­niel sto­jący obok swo­jego ojca.

Jego wy­raz twa­rzy, taki prze­ra­ża­jący, a póź­niej… nic.

Mój mózg nie pod­po­wiada mi żad­nych ob­ra­zów. Jakby ktoś wy­ma­zał je z mo­jej pa­mięci ma­giczną gumką.

Mu­szę się do­wie­dzieć, co się wy­da­rzyło, a je­dyne, co przy­cho­dzi mi do głowy, to py­ta­nie do za­łogi ka­retki. Nie wiem, czemu fa­cet miał taki nie­przy­jemny głos, ale w su­mie nic to nie musi zna­czyć.

Leży w ka­retce nie­przy­tomna ko­bieta, więc nie musi się prę­żyć, pró­bu­jąc mnie po­cie­szyć. Skąd może wie­dzieć, że je­stem świa­doma tego, co dzieje się do­okoła, i po­trze­buję kilku słów wy­ja­śnie­nia i po­cie­sze­nia. Może chwilę wcze­śniej po­kłó­cił się z dziew­czyną lub do­stał od szefa wia­do­mość, że nie do­sta­nie pod­wyżki. Wiele mo­gło spo­wo­do­wać, że jego głos wy­dał mi się oschły. Sama też nie za­wsze je­stem ra­do­sna ni­czym pta­szek o po­ranku.

Ale nie to jest te­raz dla mnie pro­ble­mem. Zbie­ram siły.

Po­now­nie cała się na­pi­nam.

Raz, dwa, trzy.

Uno­szę po­wieki.

Ból jest nie do znie­sie­nia, ale mu­szę wie­dzieć, co mi jest.

Czy umie­ram i po­win­nam po­że­gnać się z ży­ciem?

Co mi się stało?

Dla­czego leżę w ka­retce?

Świa­tło razi okrop­nie, ale nie za­my­kam oczu. Koło mnie sie­dzi ko­bieta w po­ma­rań­czo­wym stroju. Mo­men­tal­nie od­wraca głowę, gdy na nią pa­trzę, tak jakby się mnie prze­stra­szyła. Może coś jest nie tak z moją twa­rzą. Może ból głowy jest wy­ni­kiem po­waż­nej de­for­ma­cji.

– Ock­nęła się – in­for­muje ko­legę, który sie­dzi u mo­ich stóp.

Wi­dzę tylko jego czu­bek głowy. Ma na niej czapkę. Od kilku dni jest bar­dzo zimno, więc w su­mie to na­kry­cie nie po­winno mnie dzi­wić. Sama nie lu­bię ni­czego na gło­wie, na­wet jak na dwo­rze pa­nuje siar­czy­sty mróz, za co mama za­wsze mnie ga­niała, gdy by­łam mała.

– Jak się pani czuje? – pyta czło­wiek, któ­rego twa­rzy nie wi­dzę. Jest ciutkę przy­jem­niej­szy niż chwilę temu.

Pró­buję otwo­rzyć usta i wy­pluć ja­kieś słowa, ale ję­zyk, wargi są jakby nie moje. Chyba są na swoim miej­scu, ale nie mam nad nimi kon­troli.

Kręcę tylko mi­ni­mal­nie głową na boki, a z ką­ci­ków oczu lecą mi łzy bez­sil­no­ści i bólu. Na­wet nie wiem, co w tym mo­men­cie bar­dziej mnie mę­czy.

Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, po­ka­zać, co mi do­skwiera, ale nie mogę.

Te­raz do­ciera do mnie, że boli mnie nie tylko głowa, ale i brzuch.

Prze­no­szę wzrok na ko­bietę, bo brak po­łą­cze­nia wzro­ko­wego z męż­czy­zną mnie iry­tuje. Po­woli ob­ra­cam głowę, li­cząc, że za­raz zo­ba­czę cho­ciaż cień em­pa­tii, za­in­te­re­so­wa­nia, ale nie.

Pa­trzy na trzy­mane przed sobą kartki, któ­rych ka­wa­łek wi­dzę z mo­jej per­spek­tywy.

Za­wsze wy­da­wało mi się, że w ta­kich sy­tu­acjach le­ka­rze czy pie­lę­gniarki po­winni być po­zy­tyw­nie na­sta­wieni, ale ta pani zde­cy­do­wa­nie nie jest.

– Pro­szę pani, czy pani mnie sły­szy? – Męż­czy­zna się przy­suwa, nie wy­ła­pu­jąc ja­kiej­kol­wiek mo­jej re­ak­cji.

Te­raz wi­dzę jego twarz i chcia­ła­bym się do niego uśmiech­nąć, mimo że on tego nie robi. Ma ścią­gnięte brwi, jakby się zło­ścił lub in­ten­syw­nie nad czymś my­ślał. Oczy świecą nie­sa­mo­wi­cie nie­bie­ską barwą, to chyba je­dyny ele­ment jego twa­rzy, który jest ładny. Krzywy nos i ja­kaś bro­dawka na żu­chwie po­wo­dują, że naj­chęt­niej od­wró­ci­ła­bym wzrok, ale nie mogę. Tylko on wy­ka­zuje za­in­te­re­so­wa­nie moją osobą. Jego ko­le­żanka za­cho­wuje się, jakby coś ją ugry­zło. Jakby miała do mnie o coś żal, a ja ją wi­dzę pierw­szy raz w ży­ciu.

– Ja… – dy­szę, ale mój głos nie chce prze­obra­zić się w ko­lejne słowo. Grzęź­nie gdzieś w środku mnie. Ro­bię więk­szy wdech i czuję ból roz­le­wa­jący się po ciele, jak wtedy, gdy uszko­dzi­łam że­bra. – Co mi…

– Co pani jest? – pod­po­wiada, a ja mru­gam, pró­bu­jąc dać znać, że tak wła­śnie brzmi moje py­ta­nie. – Tego to my nie wiemy. Zo­stała pani zna­le­ziona nie­przy­tomna, cała we krwi.

We krwi? Te dwa słowa re­zo­nują mi w gło­wie. Męż­czy­zna pa­trzy na mnie, jakby li­czył, że coś mu wy­ja­śnię, wy­tłu­ma­czę, ale ja sama przed sobą nie je­stem w sta­nie.

Ja krwa­wię – wi­zja ta mnie prze­raża. Mimo swo­jej pro­fe­sji i faktu, że wiele wi­dzia­łam, wy­pły­wa­jąca ze mnie czer­wona maź mnie pa­ra­li­żuje. Już samo po­bie­ra­nie krwi sta­nowi dla mnie pro­blem, nie mó­wiąc o otwar­tej ra­nie, bo prze­cież ja­kimś otwo­rem się wy­do­bywa. Może z brzu­cha, skoro tak mnie boli, ale głowa też jest moż­liwa. Żadna z tych opcji nie na­pawa opty­mi­zmem.

– Gdy przy­je­cha­li­śmy, była pani nie­przy­tomna, ale od­dy­chała – po­wta­rza męż­czy­zna. Mu­szę wy­glą­dać tra­gicz­nie, skoro tak robi. – We wstęp­nym ba­da­niu nie zna­leź­li­śmy u pani żad­nych po­waż­nych ob­ra­żeń, ale do­piero w szpi­talu zo­sta­nie po­twier­dzone, czy nie ma pani uszko­dzo­nych ja­kichś na­rzą­dów we­wnętrz­nych.

Uff. To, co mówi, nie brzmi jak ja­kaś wielka tra­ge­dia, tylko…

Se­kunda na­dziei i znowu po­ja­wia się to dziwne uczu­cie.

Lęk.

Dla­czego jego wy­raz twa­rzy krzy­czy do mnie coś zu­peł­nie in­nego?

Błą­dzi wzro­kiem, jakby nie chciał mi cze­goś po­wie­dzieć.

Wzdy­cha.

Se­kundy lecą, jakby czas sta­nął.

Ka­retką szar­pie, a moje ciało znowu się na­pina. Ból jest nie do znie­sie­nia, ale nie od­ry­wam wzroku od twa­rzy ra­tow­nika.

– Pro­ku­ra­tor za­bez­pie­czył ślady na pani – wy­du­sza z sie­bie po chwili. W tym mo­men­cie jego wzrok pada na mój brzuch.

O co tu, kurwa, cho­dzi?

Jaki pro­ku­ra­tor?

De­li­kat­nie uno­szę głowę, chcąc zo­ba­czyć, na co pa­trzy.

Ból w skro­niach pa­ra­li­żuje, ale sta­ram się o tym nie my­śleć. To nie mo­ment na uża­la­nie się nad sobą.

Igno­ruję sy­gnały wy­sy­łane przez ciało.

I w końcu to wi­dzę. Moje po­czu­cie braku wła­dzy nad rę­koma nie wy­nika z faktu ja­kie­goś pa­ra­liżu, ale cze­goś zu­peł­nie in­nego. Mam skute ręce. Po­łą­czone me­ta­lo­wymi kaj­dan­kami.

Od razu przed oczami po­ja­wia mi się Har­ri­son Ford, który ucie­kał tyle razy, że mógłby udzie­lić mi te­raz ja­kiejś do­brej rady, bo chyba mam prze­srane.

Kręcę głową, aby od­go­nić tę ab­sur­dalną myśl.

Stało się coś prze­ra­ża­ją­cego, czego ja by­łam czę­ścią. Nic z tego nie pa­mię­tam, a naj­gor­sze, że inni są­dzą, że zro­bi­łam coś złego.

W gło­wie mam ty­siące py­tań, któ­rych nie je­stem w sta­nie wy­ar­ty­ku­ło­wać, a jedno naj­czę­ściej się po­wta­rza: dla­czego poza kaj­dan­kami mam na dło­niach worki?

O co tu cho­dzi?

Męż­czy­zna wraca na swoje miej­sce, naj­wy­raź­niej nie wi­dząc sensu pro­wa­dze­nia cze­goś na kształt mo­no­logu, a ja za­my­kam oczy, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie co­kol­wiek.

Cały dzień wy­glą­dał nor­mal­nie. O dwu­dzie­stej wy­szłam od pana Wal­de­mara, po­szłam się wy­ką­pać, zja­dłam i gdy wra­ca­łam do po­koju, za­uwa­ży­łam coś nie­ty­po­wego.

Drzwi były uchy­lone, co mnie zdzi­wiło. Na pewno je za­my­ka­łam. Mam ja­kąś ma­nię i nie zno­szę, gdy coś jest nie­do­mknięte.

We­szłam do środka. Stał tam Da­niel, mó­wił coś.

Tylko co?

Pró­buję wy­du­sić z za­ka­mar­ków pa­mięci ja­kieś wspo­mnie­nie, ale nic nie sły­szę.

Pa­mię­tam jesz­cze twarz sta­ruszka w ja­kimś dziw­nym gry­ma­sie. Tak jakby cier­piał. Jakby jego syn coś mu zro­bił. Jakby nie mógł od­dy­chać. Nie pa­mię­tam nic wię­cej poza dziw­nym szcze­gó­łem. Da­niel miał na palcu pul­sok­sy­metr. Tak jakby jego ojcu coś się działo, a on to igno­ro­wał i zdjął mu z palca urzą­dze­nie do po­miaru stę­że­nia tlenu we krwi.

Ale nie pa­mię­tam jego tłu­ma­cze­nia, mo­jej re­ak­cji.

Roz­ma­wia­li­śmy? Czy mnie olał?

Jak za­re­ago­wa­łam? Po­de­szłam do pana Wal­de­mara i mu po­mo­głam?

Na pewno, nie zo­sta­wi­ła­bym go sa­mego.

Tylko nic z tego nie pa­mię­tam.

Może on mi coś zro­bił, a ja się bro­ni­łam?

Moją głowę wy­peł­niają ab­sur­dalne my­śli, a żadna mi się nie po­doba.

Na­gle ude­rza mnie jedna rzecz.

Gdy we­szłam do po­koju mo­jego pod­opiecz­nego, było do­brze po dwu­dzie­stej, a te­raz jest ja­sno. Upły­nęło sporo czasu.

Nic w tym mi się nie klei.

Po­now­nie po­woli otwie­ram oczy.

Ko­bieta pa­trzy na mnie. Nie wy­gląda sym­pa­tycz­nie. Ma mocno za­ci­śnięte usta i lekko wy­ba­łu­szone oczy. Mu­szę się prze­móc i wy­trzy­mać to spoj­rze­nie. Może ona coś wie. Może ja­kimś cu­dem mi wy­ja­śni, o co cho­dzi.

– Co… Co się… – Nie daję rady, ale ona wie, o co cho­dzi.

Po jej twa­rzy prze­myka coś na kształt uśmie­chu. Ale nie ra­do­snego, który po­ka­zu­jemy, jak coś nas cie­szy, ale ta­kiego sza­tań­skiego, gdy ktoś czer­pie ra­dość z nie­szczę­ścia dru­giej osoby.

Po­chyla się w moją stronę, a ja czuję, że po­peł­ni­łam błąd. Mo­głam mil­czeć i cze­kać na roz­wój zda­rzeń. Czuję jej per­fumy, zde­cy­do­wa­nie zbyt słod­kie, przy­tła­cza­jące, ale wolę sku­pić się na nich niż na jej gry­ma­sie twa­rzy.

Jej od­dech owiewa mój po­li­czek i pa­rzy.

Aż w końcu sły­szę jej głos:

– Masz krew na rę­kach.

Kręcę głową.

To nie może być prawda.

Nie wiem skąd, ale na­gle czuję na­pływ ja­kiejś zwie­rzę­cej siły.

– Ja nic ni­komu nie zro­bi­łam! – wy­dzie­ram się i szar­pię.

Chyba żadne z nich się tego nie spo­dzie­wało.

Wrzesz­czę jak osza­lała, aż na­gle świat spo­wija ciem­ność.

Część 1

wcześniej

Rozdział 1

Anna

Gdy za­trud­nia­łam się w szpi­talu, po­strze­ga­łam tę pracę jako speł­nie­nie ma­rzeń. Po­moc mło­dym mat­kom przy ich ma­lut­kich dzie­ciach. Pa­trze­nie na ra­dość wi­ta­nia ich na świe­cie. Wie­dzia­łam o tru­dach pracy, bo ro­bi­łam to już od dzie­się­ciu lat, ale nie są­dzi­łam, że na prze­strzeni trzech ko­lej­nych znie­na­wi­dzę tę pracę i każdy po­ra­nek bę­dzie wią­zał się z bó­lem brzu­cha, złym sa­mo­po­czu­ciem i cią­głymi ner­wami.

Jedna ko­le­żanka za­su­ge­ro­wała mi na­wet pój­ście do psy­chia­try, ale ja nie chcia­łam po­su­wać się aż tak da­leko. Inne ko­biety tak ro­biły i czę­sto do­sta­wały zwol­nie­nie na kilka mie­sięcy, aby dojść do sie­bie. Tylko że po po­wro­cie nic by się nie zmie­niło, o ile nie by­łoby go­rzej. Nie­stety msz­cze­nie się prze­ło­żo­nych od ja­kie­goś czasu było na po­rządku dzien­nym.

Poza tym do­brze wie­dzia­łam, że to nie praca jest pro­ble­mem, ale lu­dzie, a do­kład­niej ne­po­tyzm. Gdy na od­po­wie­dzial­nym sta­no­wi­sku lą­duje nie­od­po­wied­nia osoba z ko­nek­sjami, nic do­brego nie może z tego wy­nik­nąć. Nie­stety tak stało się u mnie w szpi­talu.

Pa­nią dy­rek­tor zo­stała zu­peł­nie przy­pad­kiem żona bur­mi­strza. Miła i sym­pa­tyczna ko­bieta koło pięć­dzie­siątki, przy­naj­mniej tak o niej pi­sała prasa. Szkoda tylko, że mało kto roz­pi­sy­wał się o jej kom­pe­ten­cjach, a bar­dziej ich braku. Ni­gdy wcze­śniej nie miała do czy­nie­nia z ochroną zdro­wia. W do­datku ni­gdy nie pra­co­wała w więk­szej or­ga­ni­za­cji. Wraz z matką pro­wa­dziła małą sieć kwia­ciarni. Nie wiem, ja­kim cu­dem ktoś wy­my­ślił, że jest od­po­wied­nią osobą na tak ważne sta­no­wi­sko, gdzie trzeba być ge­niu­szem w za­kre­sie za­rzą­dza­nia i mieć sporą dawkę wie­dzy me­dycz­nej, a w su­mie naj­le­piej być le­ka­rzem, bo tylko to daje od­po­wiedni wgląd w pracę pod­wład­nych.

Po­ja­wiła się mie­siąc po tym, jak ja zo­sta­łam za­trud­niona. Jej po­przed­niczka na­gle za­cho­ro­wała i nie mo­gła da­lej peł­nić funk­cji, którą spra­wo­wała od dzie­się­ciu lat, pod­no­sząc szpi­tal ze zglisz­czy. Po­dobno zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wała go nie do po­zna­nia. Usta­no­wiła nowe pro­ce­dury, po­zy­skała fun­du­sze na sprzęt, któ­rego wcze­śniej bra­ko­wało. Była ostra, cza­sami zbyt, ale każdy ją sza­no­wał. Zde­cy­do­wa­nie od­po­wied­nia osoba na od­po­wied­nim sta­no­wi­sku. Wie­dzia­łam, że część per­so­nelu wy­brała tę pla­cówkę wła­śnie ze względu na nią – i zu­peł­nie się temu nie dzi­wi­łam. Gdy ode­szła, by za­dbać o wła­sny po­gar­sza­jący się stan zdro­wia, o czym krą­żyły plotki, za­pa­no­wał strach przed przy­szło­ścią. Przed­sta­wia­jąc nową sze­fową, za­pew­niano nas, że jest kom­pe­tentna i bę­dzie kon­ty­nu­owała pracę po­przed­niczki. Nie­któ­rych to uspo­ko­iło, ale nie wszyst­kich. I ci dru­dzy, jak się oka­zało, nie­stety mieli ra­cję w swoim scep­ty­cy­zmie.

Za­pa­no­wał chaos.

Na­gle sys­tem, który do­tych­czas świet­nie funk­cjo­no­wał, po­wo­du­jąc, że szpi­tal z każ­dym ro­kiem po­pra­wiał swoje miej­sce w ran­kin­gach miejsc przy­ja­znych matce i dziecku, za­czął szwan­ko­wać. Na­sza po­zy­cja na tle kon­ku­ren­cji po­woli spa­dała, czemu się nie dzi­wi­łam, ob­ser­wu­jąc z pierw­szej li­nii to, co działo się na od­dzia­łach.

Osoby za­trud­niane przez nową sze­fową za­częły kwe­stio­no­wać pro­ce­dury, które spraw­dzały się re­we­la­cyj­nie przez ostat­nie lata, a na ich miej­sce wcho­dziły nowe, zu­peł­nie nie­zro­zu­miałe. Raz na­wet sły­sza­łam, jak nowa sze­fowa pie­lę­gnia­rek na od­dziale pa­to­lo­gii ciąży tłu­ma­czyła, że mają coś ro­bić, „bo tak”. To był jej ar­gu­ment!

Naj­gor­sze, że wszystko to od­by­wało się kosz­tem nas, pra­cow­ni­ków.

Od­po­wie­dzial­ność za czy­jeś ży­cie nie mo­gła nie zo­sta­wiać w czło­wieku zmian. Ale wraz ze zmia­nami wdarł się jesz­cze więk­szy stres, a idący z góry przy­kład braku sza­cunku do pod­wład­nych sze­rzył się ni­czym sza­rań­cza.

Gdy pierw­szy raz zo­sta­łam zwy­zy­wana przez prze­ło­żoną za to, że na chwilę zo­sta­wi­łam strzy­kawkę na stole, po­nie­waż pa­cjentka po­trze­bo­wała po­mocy, wma­wia­łam so­bie, że to nic strasz­nego. Jak to ja prze­pła­ka­łam pół nocy, bo od za­wsze nie lu­bię, jak ktoś mnie o coś upo­mina, ale w su­mie wy­szłam z za­ło­że­nia, że to moja wina. Fak­tycz­nie po­peł­ni­łam błąd, a jej re­ak­cja mo­gła być wy­pad­kową wielu rze­czy. Każdy może mieć zły dzień. Jed­nak gdy pięć dni póź­niej zo­sta­łam we­zwana na dy­wa­nik za zbyt długą roz­mowę z ko­bietą, któ­rej tłu­ma­czy­łam, jak ważne jest pra­wi­dłowe trzy­ma­nie ma­leń­stwa tak, aby nie ro­bić mu krzywdy, zdę­bia­łam.

Wy­bra­łam ten szpi­tal wła­śnie ze względu na ludz­kie po­dej­ście do ro­dzą­cych, choćby opcję sko­rzy­sta­nia ze znie­czu­le­nia, gdy ko­bieta nie chce ni­komu nic udo­wad­niać i cier­pie­nie dla idei nie jest jej ży­cio­wym ce­lem. Ważna jest też moż­li­wość roz­mowy z psy­cho­lo­giem dla ko­biet, które stra­ciły ma­leń­stwo, ale i dla tych, które po­strze­gają po­ród i przyj­ście po­tom­stwa na świat jako coś trau­ma­tycz­nego, czu­jąc, że ich ży­cie się koń­czy, a nie za­czyna nowy eks­cy­tu­jący roz­dział.

Po­do­bało mi się, że lu­dzie z per­so­nelu me­dycz­nego nie byli tu trak­to­wani jak wy­rob­nicy, ale część waż­nego pro­cesu, który wpływa na ży­cie wielu osób. Do­ce­niano nas, a miłe ge­sty ze strony ro­dzą­cych były na po­rządku dzien­nym.

Nie­stety to za­częło zni­kać i ja­wić się nam jako piękne wspo­mnie­nie.

Póź­niej było tylko go­rzej. Plaga mob­bingu, na który góra da­wała ci­che przy­zwo­le­nie, sze­rzyła się ni­czym dżuma w śre­dnio­wie­czu, zbie­ra­jąc plony w po­staci re­zy­gna­cji z pracy. Szpi­tal, dla któ­rego per­so­nel po­tra­fił zmie­niać ży­ciowe plany, spro­wa­dzić się z dru­giego końca Pol­ski albo roz­stać się z part­ne­rem, bo ten ci­snął za wy­jaz­dem za gra­nicę, zmie­niał się nie do po­zna­nia.

Epi­zody pła­czu, bez­sil­no­ści za­częły po­ja­wiać się u mnie co­raz czę­ściej, aż prak­tycz­nie każ­dego dnia po po­wro­cie do domu kilka łez spły­wało mi po po­licz­kach. Każ­dego dnia wy­ty­kano mi błędy, które były co­raz bar­dziej ab­sur­dalne, jak zbyt dłu­gie wyj­ścia do to­a­lety czy po­moc ko­bie­cie, która nie była z mo­jego od­działu.

Ale chyba czara go­ry­czy prze­lała się, gdy moja prze­ło­żona, która już parę razy śniła mi się w roli od­ra­ża­ją­cego karła, zwy­zy­wała mnie, gdy pod­czas po­rodu pu­ści­łam ko­bie­cie re­lak­su­jącą mu­zykę. Darła się na mnie, jak­bym co naj­mniej ko­goś za­biła, a ja tylko chcia­łam jej umi­lić chwilę, gdy wy­cho­dzące dziecko roz­ry­wało jej kro­cze.

Nie tylko ja mia­łam ta­kie od­czu­cia, co mnie po­krze­piało i do­da­wało dziw­nego ro­dzaju otu­chy. Nie tylko ja cier­pia­łam.

– Mam już dość.

Tymi sło­wami za­miast „dzień do­bry” czy „cześć” przy­wi­tała mnie pew­nego dnia smutna Ma­rzena, a po­tem pa­dły słowa, któ­rych gdzieś w środku się spo­dzie­wa­łam:

– Pra­cuję tu­taj szes­na­ście lat i pierw­szy raz od dawna roz­wa­żam odej­ście. Fakt, że ja­kaś nie­wy­kształ­cona siksa mówi mi, co mam ro­bić, i nie do­pusz­cza, że może się my­lić, wku­rza mnie pra­wie jak mój stary. Ja pier­dzielę, ostat­nio ta głu­pia baba za­częła kry­ty­ko­wać to, jak usta­wi­łam lampę nad no­wo­rod­kiem z żół­taczką, mimo że ro­bię to od lat i nikt ni­gdy się nie przy­pie­przał. Albo hit! – krzyk­nęła wtedy, a ja aż pod­sko­czy­łam prze­stra­szona. – Ten babsz­tyl sko­men­to­wał, że so­bie pod­śpie­wuję. Czu­jesz to?

Spoj­rzała na mnie, a ja tylko po­krę­ci­łam głową. Śpiew Ma­rzenki to było coś, za czym tę­sk­niły pa­cjentki i o czym czę­sto wspo­mi­nały w ko­men­ta­rzach. Każdy, kto ją cho­ciaż raz usły­szał, wie­dział, że ma nie­zwy­kły ta­lent, i był żądny wię­cej.

– A i jesz­cze jedno – cią­gnęła. – Po­dobno ja­kiś pan się na mnie skar­żył, bo za­czę­łam tłu­ma­czyć ko­bie­cie, jego żo­nie czy part­nerce, cho­lera wie, że bli­skość z dziec­kiem jest bar­dzo ważna. Two­rzy się więź i ta­kie tam. Ge­ne­ral­nie to młoda matka bała się brać ma­leń­stwo na ręce, że mu coś zrobi. Po­ka­za­łam jej, jak pod­no­sić synka, od­kła­dać, przy­sta­wiać do piersi i tak da­lej. Po­wie­dzia­łam, że na­wet może so­bie kłaść ma­lu­cha na brzuch i tak z nim od­po­czy­wać. Opo­wie­dzia­łam o chu­s­tach do no­sze­nia i na­wet da­łam ulotkę z in­struk­cją, jak to się za­kłada. Ale ojcu to nie przy­pa­dło do gu­stu i ta głu­pia baba stwier­dziła, że nie mam prawa wy­ra­żać swo­ich po­glą­dów. Na to ja, że ja­kich mo­ich po­glą­dów? To mię­dzy­na­ro­dowe or­ga­ni­za­cje pod­kre­ślają, jak ważny jest kon­takt matki z dziec­kiem, i to na kur­sach tego wszyst­kiego się na­uczy­łam. Mia­łam wra­że­nie, że ona zu­peł­nie nie ro­zu­mie, co tu­taj się dzieje i że cza­sami trzeba pa­cjent­kom czy ich ro­dzi­nom wy­ja­śnić pewne sprawy, po­móc i na­kie­ro­wać na od­po­wiedni tor.

– Przy­kro mi – wy­du­si­łam z sie­bie. Nic in­nego nie przy­cho­dziło mi do głowy. Nie chcia­łam pró­bo­wać jej wmó­wić, że to się zmieni, bę­dzie le­piej, bo sama w to już nie wie­rzy­łam. Praca, o którą tak za­bie­ga­łam, po­woli zmie­niła się w kosz­mar, z któ­rego sama chcia­łam się wy­rwać.

I oto je­stem, trzy mie­siące póź­niej de­cy­duję się na ten osta­teczny krok.

Za­my­kam za sobą wiel­kie drew­niane drzwi i czuję roz­cho­dzącą się po ciele ulgę.

Ni­gdy nie są­dzi­łam, że bez­ro­bo­cie tak mnie ucie­szy. Mam na kon­cie sporo kasy ze spadku po babci, ale jest on na sta­rość, nie na prze­że­ra­nie go, gdy je­stem w kwie­cie wieku, bo cały czas tak na sie­bie pa­trzę.

Wiem, że dla nie­któ­rych rocz­nik 1986 to abs­trak­cja i mło­dziaki my­ślą, że za mo­jej mło­do­ści po uli­cach bie­gały di­no­zaury, ale ja czuję, że wszystko jesz­cze przede mną. W su­mie pa­trząc na całe moje ży­cie, te­raz jest mi pra­wie ide­al­nie.

Mam przed sobą jesz­cze sporo czasu, żeby pra­co­wać. Ko­cham po­ma­gać in­nym i pra­gnę ro­bić to da­lej. Wiem, że wiele osób ko­rzy­sta­łoby z ży­cia, gdyby odzie­dzi­czyło tyle pie­nię­dzy co ja. Jedna ko­le­żanka, która zu­peł­nie przy­pad­kiem do­wie­działa się o spadku, roz­ma­rzona za­częła wy­mie­niać, co by za to ku­piła lub zro­biła.

– Sprze­da­ła­bym miesz­ka­nie, ku­piła dom w lep­szej dziel­nicy. Po­je­chała na wa­ka­cje, po­więk­szyła cycki, zmie­niła całą szafę dzie­ciom i so­bie, i przez ja­kiś czas bym nie pra­co­wała. Wa­ka­cje mi się na­leżą.

Na po­czątku przez chwilę na­wet roz­wa­ża­łam taki po­mysł. Jak po­li­czy­łam, pie­nię­dzy star­czy­łoby mi na ja­kieś pięt­na­ście, a może i dwa­dzie­ścia lat, w za­leż­no­ści od tego, w ja­kim tem­pie bym prze­ja­dała oszczęd­no­ści. I co po­tem?

Skoń­czy­ła­bym jako bez­ro­botna, bez kasy, z pięć­dzie­siątką na karku i do­świad­cze­niem z in­nej ery. Po dłu­gich roz­wa­ża­niach po­sta­no­wi­łam nie od­pusz­czać. Te­raz pra­co­wać, zbie­rać kasę, aby za dzie­sięć lat wy­je­chać w góry, otwo­rzyć mały pen­sjo­nat i cie­szyć się ży­ciem i pięk­nym kra­jo­bra­zem, nie stre­su­jąc się, na­wet jak klienci nie przy­jadą. Po pro­stu mieć swoje miej­sce na świe­cie, do któ­rego za­glą­da­liby tu­ry­ści żądni ci­szy, spo­koju i cu­dow­nego wi­doku za oknem.

Dla­tego kła­dąc na biurku wy­po­wie­dze­nie, uśmie­cham się, a słowa „Nie mo­żesz nas tak zo­sta­wić!” mo­jej bez­po­śred­niej prze­ło­żo­nej spły­wają po mnie w ułamku se­kundy.

Moją ra­dość z wol­no­ści pod­bija fakt, że mam re­alną szansę na nową pracę. Igor pod­rzu­cił mi świetne ogło­sze­nie z po­sadą, która wy­daje się ide­alna, a dzięki otrzy­ma­nym in­for­ma­cjom czuję się przy­go­to­wana jak ni­gdy. Z ja­kie­goś po­wodu wie­rzę, że od­mieni to moje ży­cie.

Na lep­sze.

Cho­ciaż po tym, co ostat­nio mnie spo­tkało, po­przeczka nie wisi zbyt wy­soko.

Rozdział 2

Daniel

Jesz­cze sto, dzie­więć­dzie­siąt, osiem­dzie­siąt…

Sta­ram się przy­spie­szyć, ale bra­kuje mi po­wie­trza w płu­cach, a nogi od­ma­wiają po­słu­szeń­stwa. W tym mo­men­cie ni­czym przez me­ga­fon sły­szę w gło­wie głos mo­jego tre­nera bie­go­wego, z któ­rym spo­ty­kam się raz w mie­siącu: „Jak już se­rio nie mo­żesz, to przy­spiesz”. Ab­sur­dalne, bez sensu, ale ro­bię to. Nie wiem, skąd wy­grze­buję resztki sił.

Do­bie­gam do bramy, a mój ze­ga­rek za­czyna wi­bro­wać.

Dzie­sięć ki­lo­me­trów.

Pięć­dzie­siąt je­den mi­nut i sie­dem­na­ście se­kund.

Nie­wiele dzieli mnie od ko­lej­nego re­kordu. Kie­dyś udało mi się po­ko­nać dy­szkę w pięć­dzie­siąt mi­nut i trzy­dzie­ści se­kund, ale wtedy by­łem o dzie­sięć ki­lo­gra­mów lżej­szy, w lep­szej kon­dy­cji fi­zycz­nej oraz psy­chicz­nej, cho­ciaż to ostat­nie po­dobno cza­sami daje kopa. Cza­sami jak lu­dzie mają wię­cej pro­ble­mów, to wku­rze­nie ży­ciem ge­ne­ruje spory za­strzyk ener­gii.

Chyba nie w moim przy­padku. Mnie pro­blemy do­łują. Po­wo­dują, że je­stem ocię­żały, nic mi się nie chce, a wszyst­kie my­śli krążą wo­kół jed­nego. Te­raz nie jest ina­czej.

Cho­ciaż ja mam od lat ten sam pro­blem. Jest nim oj­ciec.

Mój wła­sny oj­ciec, czło­wiek, który spra­wił, że po­ja­wi­łem się na tym świe­cie. W su­mie przez więk­szość ży­cia mógł­bym po­wie­dzieć, że on jest moim pro­ble­mem. Po­wo­dem, dla któ­rego wie­lo­krot­nie my­śla­łem, jak by było się nie uro­dzić. A w eks­tre­mal­nych sy­tu­acjach – jak faj­nie by­łoby się go po­zbyć. Za­bić się ni­gdy nie chcia­łem z jego po­wodu. Z in­nego już tak.

Od kiedy pa­mię­tam, przy każ­dej kłótni mó­wił, jaki je­stem bez­na­dziejny, a on naj­lep­szy.

Ni­gdy w jego oczach na­wet nie otar­łem się o tę jego ide­al­ność. Za­wsze by­łem wy­bra­ko­wany, słaby, nie taki, ja­kiego ocze­ki­wał. Nie taki, ja­kiego chciał mieć, aby móc się mną chwa­lić na zlo­tach ro­dzin­nych czy wyj­ściach służ­bo­wych.

Gdy by­łem mały, czę­sto ka­zał mi sie­dzieć w po­koju, gdy przy­cho­dzili go­ście, bo po­dobno przy­no­si­łem mu wstyd. Za­cho­wy­wa­łem się nie­od­po­wied­nio, bo cza­sami by­łem zbyt gło­śny i nie po­tra­fi­łem wy­sie­dzieć w miej­scu, co nie pa­so­wało do syna ko­goś ta­kiego jak on.

Wielki Wal­de­mar Woj­cie­chow­ski.

Le­karz. Chi­rurg. Pre­kur­sor wielu tech­nik. Po­stać, do któ­rej wzdy­chały pie­lę­gniarki, a którą ko­le­dzy po fa­chu uzna­wali za wzór.

Każdy chciał być jak on, tylko nie ja.

La­tami mnie mę­czył i drę­czył, aż pod ko­niec ży­cia los zro­bił mu psi­kusa i naj­lep­szy z naj­lep­szych wy­lą­do­wał pod moją opieką i na mo­jej ła­sce.

Sam, bo mama nie wy­trzy­mała już lata temu i umarła. Zde­zer­te­ro­wała, zo­sta­wia­jąc mnie z nim. Może gdy­bym był nor­malny, od­dał­bym go do domu star­ców, ale nie. Wpro­wa­dzi­łem się do niego, a bar­dziej do sie­bie, bo dom na­le­żał for­mal­nie do mnie, mimo że w końcu mo­głem się od­ciąć od tego, co było. Za­mknąć pewną część mo­jego ży­cia, w któ­rej smu­tek i upo­ko­rze­nie stały na pierw­szym miej­scu.

Ale zde­cy­do­wa­łem ina­czej.

To forma kary dla niego.

I to na wielu fron­tach.

Przede wszyst­kim za­miesz­ka­łem z nim i prze­ją­łem dom, a na do­da­tek prze­nio­słem go do czę­ści, któ­rej nie lu­bił. Kie­dyś miesz­kała tu­taj moja mama ze swoją ro­dziną. I pew­nie nie by­łoby nic w tym szcze­gól­nego, gdyby nie je­den fakt, a bar­dziej osoba.

Moja bab­cia Bo­gu­sława.

Twarda babka, ja­kich już nie ma. Za­har­to­wana ży­ciem – wojną, oj­cem ty­ra­nem, jako jedna z nie­wielu roz­gry­zła mo­jego sta­rego. Wie­lo­krot­nie pró­bo­wała za­brać mnie z domu albo na­kło­nić mamę, by go zo­sta­wiła.

Do­brze pa­mię­tam jedną z roz­mów babci z mamą, po tym jak oj­ciec wró­cił na­rą­bany do domu i prze­wró­cił się w progu, roz­wa­la­jąc so­bie przy tym głowę:

– I ty chcesz, żeby twój je­dy­nak na to pa­trzył? My­ślisz, że to jest do­bry przy­kład? – py­tała, pró­bu­jąc wpły­nąć na swoją córkę, która oczy­wi­ście za­bez­pie­czyła roz­cię­cie na gło­wie i po­ło­żyła męża do łóżka, igno­ru­jąc wy­plu­wane przez niego in­wek­tywy.

– Ale to pierw­szy raz – kła­mała mama.

Sły­sząc to, chcia­łem wy­sko­czyć zza rogu, gdzie sku­lony pod­słu­chi­wa­łem ich roz­mowę, i po­wie­dzieć, że to nie­prawda. Z per­spek­tywy czasu nie wiem, jak wtedy udało mi się po­wstrzy­mać. Moja nad­po­bu­dli­wość rzadko kiedy po­zwa­lała mi sie­dzieć ci­cho i nie tor­pe­do­wać pod­szep­tów roz­sądku.

– Chcesz, żeby jak mój oj­ciec po­py­chał go, trą­cał, ob­ra­żał? My­ślisz, że to było fajne dzie­ciń­stwo? Całe ży­cie w trau­mie. Po­mo­żemy ci. Odejdź od niego, jak nie dla sie­bie, to dla mło­dego. On za­słu­guje na lep­sze ży­cie.

Ale mama ni­gdy się na to nie ze­brała, po­wta­rza­jąc mnie i swoim ro­dzi­com, że to chwi­lowe, twier­dząc, że oj­ciec jest do­brym czło­wie­kiem, a to, co się stało, to oka­zjo­nalna trud­ność. Nie wiem, czemu przy nim trwała, mimo że i ją upo­ka­rzał i ra­nił na każ­dym kroku. Ja w pew­nym mo­men­cie nie wy­trzy­ma­łem i ucie­kłem. Jak tylko skoń­czy­łem li­ceum, wy­pro­wa­dzi­łem się, aby być jak naj­da­lej od tego sza­tana, jak na­zy­wała go w na­szych roz­mo­wach bab­cia.

Gdy mama zmarła, nie utrzy­my­wa­łem z nim kon­taktu. Mu­sia­łem stwo­rzyć się na nowo, bez niego. Szło mi zna­ko­mi­cie – do czasu, gdy do­stał udaru. Tak, mo­głem od­dać go do ośrodka opie­kuń­czego, ale ja zro­bi­łem coś in­nego.

Wy­lą­do­wa­łem z nim w jed­nym domu i po­sta­no­wi­łem mu po­ka­zać, jak to jest być trak­to­wa­nym przed­mio­towo.

Dla czło­wieka, który przez całe ży­cie wszyst­kich roz­sta­wiał po ką­tach, de­cy­do­wał o ich suk­ce­sach i po­raż­kach, sta­no­wiło to swo­jego ro­dzaju tor­tury. Przez dłu­gie lata wy­star­czyło jedno jego słowo, a czy­jaś ka­riera koń­czyła się gwał­tow­nie lub wy­bu­chała ni­czym lawa z wul­kanu. W domu po­dej­mo­wał stra­te­giczne de­cy­zje, ale do po­mniej­szych rów­nież wtrą­cał swoje trzy gro­sze.

Był pa­nem i władcą, gdzie­kol­wiek się po­ja­wił.

I na­gle udar za­brał mu wszystko.

Ro­zum prze­stał ko­ja­rzyć. Bra­ko­wało mu słów, a ru­chy stały się nie­zor­ga­ni­zo­wane.

Jesz­cze przez ja­kiś czas cho­dził. Po­ru­szał się, ale jak nie on. Kie­dyś prze­miesz­czał się pew­nym kro­kiem, a tu na­gle nogi pod nim się ugi­nały, a przej­ście pię­ciu me­trów sta­no­wiło nie lada wy­zwa­nie.

No i przy­szły pro­blemy z pa­mię­cią. Nie ko­ja­rzył twa­rzy, nie mógł przy­po­mnieć so­bie słów, zda­rzeń. Cza­sami, gdy przy­cho­dził lep­szy dzień, dało się z nim po­roz­ma­wiać o bar­dzo przy­ziem­nych spra­wach. Co chciałby zjeść. Do­kąd pójść.

A po­tem wal­nął w niego drugi udar i od­ciął go zu­peł­nie, po­wo­du­jąc, że z ak­tyw­nego czło­wieka stał się prak­tycz­nie ro­ślinką.

Na do­da­tek zde­for­mo­waną. Nie­do­tle­nie­nie mó­zgu wy­wo­łało pa­ra­liż czę­ści twa­rzy. Prawa jej strona była nie­ru­choma, a tym sa­mym z przy­stoj­nego męż­czy­zny stał się dzi­wo­lą­giem, w środku któ­rego sie­dzi sfru­stro­wany czło­wiek. Le­karz twier­dzi, że on nic nie ko­ja­rzy, ale ja wiem, że cały czas jest w nim ten okrutny, sa­dy­styczny oj­ciec, który znisz­czył mi ży­cie. I nad tą resztką pla­nuję się pa­stwić ile wle­zie.

Wcho­dzę do domu, zrzu­cam buty bie­gowe, które prze­tarły mi się na pal­cach, i wrzesz­czę:

– Wró­ci­łem.

Nie mu­szę tego ro­bić. Oj­ciec już wie, że skoń­czy­łem tre­ning, bo trza­sną­łem furtką, ale co mi tam. Za­wsze w domu ru­gał mnie za trza­ska­nie i dar­cie się, więc od kiedy po­now­nie miesz­kamy ra­zem, ro­bię to przy każ­dej oka­zji, wie­dząc, że nie usły­szę żad­nego z jego ko­men­ta­rzy:

– Tylko plebs pod­nosi głos.

– Czy ty uwa­żasz, że mam pro­blemy ze słu­chem?

– Na­wet głu­chy by cię usły­szał.

Miał całą gamę ob­raź­li­wych tek­stów na każde moje prze­wi­nie­nie, ale te­raz żad­nego nie może wy­ar­ty­ku­ło­wać. Na­tura go z tego wy­klu­czyła, do­dat­kowo do­rzu­ca­jąc gra­tis.

Pa­ra­liż nerwu twa­rzo­wego po­wo­do­wał, że prawy ką­cik zjeż­dża mu do dołu i przy każ­dym otwie­ra­niu ust ślina spływa mu po bro­dzie, a wtedy dzieją się dwie rze­czy. Albo osiada tam na dłuż­szy czas, po­wo­du­jąc iry­ta­cję i szyb­szą pracę po­wiek, jakby ich ru­chem chciał spo­wo­do­wać, że się zsu­nie. Nie­stety na ręce nie może li­czyć. Leżą bez­wład­nie wzdłuż ciała lub spo­czy­wają na ko­la­nach albo brzu­chu, w za­leż­no­ści od po­zy­cji, w któ­rej ktoś go usa­dowi. Zgar­nię­cie kro­pli śliny jest dla niego po pro­stu nie­moż­liwe. Jest też inny sce­na­riusz. Kro­pla lą­duje na swe­trze lub ko­szuli, two­rząc plamę. Nie wiem, co jest dla niego gor­sze. Obu tych rze­czy oj­ciec nie­na­wi­dził: bez­sil­no­ści i nie­este­tycz­nych lu­dzi.

Nie­na­wi­dził być za­leżny od ko­goś, a brudne ubra­nia uzna­wał za brak sza­cunku do in­nych.

Wrzu­cam klu­cze do ko­szyczka i ru­szam do kuchni po szklankę wody. Przy dzie­się­cio­ki­lo­me­tro­wym dy­stan­sie nie biorę ze sobą nic poza klu­czami i te­le­fo­nem, że­bym mógł słu­chać au­dio­bo­oka. Tym ra­zem to­wa­rzy­szył mi kry­mi­nał kró­lo­wej ga­tunku, Aga­thy Chri­stie: I nie było już ni­kogo, który po­dobno kie­dyś na­zy­wał się Dzie­się­ciu mu­rzyn­ków.

– Za­raz pod­grzeję ci obiad – rzu­cam, idąc pod prysz­nic.

Nie ocze­kuję re­ak­cji. W su­mie nie wiem, czy mnie sły­szy, ale mam to gdzieś.

Po­doba mi się to znę­ca­nie nad nim.

Pew­nie ktoś inny po­szedłby spraw­dzić, czy wszystko z nim w po­rządku, ale nie ja. Może wła­śnie umiera i zde­cy­do­wa­nie nie chciał­bym mu w tym prze­szka­dzać.

Od­krę­cam zimną wodę i cze­kam. Od roku ro­bię lo­do­wate ką­piele. Wiem, że po­wi­nie­nem przy­go­to­wać ją wcze­śniej, ale jak czę­sto się zda­rzało – za­po­mnia­łem. Na­wet sze­dłem już to zro­bić, ale moje my­śli po­szy­bo­wały w inną stronę i fi­nal­nie nie do­tar­łem do ła­zienki, a za­miast tego po­sze­dłem spraw­dzić, kiedy mu­szę zro­bić prze­gląd pieca. Te­raz woda szybko wy­peł­nia wannę i gdy jej po­ziom jest już na wy­so­ko­ści jed­nej trze­ciej, wcho­dzę.

– O kurwa – sy­czę. Mimo że mam już w tym wprawę, za każ­dym ra­zem pierw­szy kon­takt wy­wo­łuje u mnie re­ak­cję bó­lową. Zde­cy­do­wa­nie naj­gor­sze są stopy. Mam wra­że­nie, że wbi­jają się w nie mi­liony ma­łych igie­łek.

Sia­dam na dnie i całe moje nogi zni­kają pod ta­flą wody.

Pa­trzę na ze­ga­rek, który już trzy mie­siące temu po­sta­wi­łem w ła­zience, za­braw­szy go z po­koju ojca. Pięć mi­nut. To mój cel. Z re­guły tyle wy­trzy­muję, ale cza­sami, gdy mam gor­szy dzień, wy­cho­dzę wcze­śniej.

Dzi­siaj jest ten lep­szy. Bie­gło mi się su­per. Zja­dłem w ide­al­nym od­stę­pie dwóch go­dzin od roz­po­czę­cia tre­ningu, więc nic mi się nie prze­le­wało w brzu­chu, plus nie za­czą­łem być głodny w po­ło­wie dy­stansu, co mi się pa­ro­krot­nie zda­rzało. Poza tym od ostat­niego tre­ningu mi­nęły cztery dni, więc mię­śnie nie były zmę­czone żad­nym wy­sił­kiem. Wiem, że po­wi­nie­nem do­rzu­cić cho­ciaż raz w ty­go­dniu wy­prawę na si­łow­nię, ale ostat­nio strasz­nie mnie iry­tują lu­dzie, a na pa­kerni mu­siał­bym się zmie­rzyć ze stę­ka­ją­cymi do ucha kok­sami, któ­rzy wy­ci­skają chore cię­żary, a po­tem rzu­cają je na pod­łogę, jakby nie po­tra­fili ich odło­żyć de­li­kat­nie. Jesz­cze do nie­dawna mi to nie prze­szka­dzało, ale te­raz czuję, że zbyt duża liczba bodź­ców mnie roz­draż­nia.

Naj­waż­niej­sze, że mam po­stęp i bez zmian w pla­nie tre­nin­go­wym, co mnie na­pawa opty­mi­zmem.

Poza tym dzi­siaj przy­cho­dzi ko­bieta na roz­mowę o pracę. O pracę nie w pracy, jak to so­bie wczo­raj sko­men­to­wa­łem w gło­wie. Niby nic stre­su­ją­cego, a i tak mam w so­bie ja­kiś lęk.

W końcu za na­mową ko­legi po­sta­no­wi­łem ulżyć so­bie w ży­ciu. Stać mnie, a trwa­nie w tym kosz­ma­rze wiele mnie kosz­tuje. W końcu będę miał ko­goś, kto mnie od­ciąży na stałe, a nie z do­skoku.

Ko­goś, kto zaj­mie się oj­cem.

Zresztą to dla niego ko­lejny cios.

– Gdy­bym kie­dyś za­cho­ro­wał, do­bij­cie mnie – ga­dał lata temu, zu­peł­nie nie prze­wi­du­jąc, że jego ciało fak­tycz­nie od­mówi mu po­słu­szeń­stwa.

Tylko ja nie pla­nuję mu tego uła­twiać, więc wła­snym kosz­tem i psy­chicz­nym, i fi­nan­so­wym zde­cy­do­wa­łem cią­gnąć jego ago­nię po wsze czasy.

Zde­cy­do­wa­nie za­słu­guje na karę.