Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna od lat pracuje jako pielęgniarka, ale czuje, że nadszedł czas na zmianę. Kiedy wreszcie decyduje się odejść ze szpitala, trafia na nietypową ofertę pracy – opiekę nad ciężko chorym starszym panem.
Jego syn Daniel jest gotów zapłacić każdą cenę za najlepszą pomoc. Praca wydaje się idealna. Ustronny, elegancki dom, dobre warunki i jeden pacjent.
Jednak już po kilku dniach coś zaczyna Annę niepokoić. Jej rzeczy zmieniają miejsce, a ona sama czuje się coraz bardziej osłabiona, jakby ktoś powoli odbierał jej siły. Początkowo zrzuca wszystko na stres i nowe otoczenie, ale nie może oprzeć się wrażeniu, że w tym domu dzieje się coś dziwnego.
Gdy budzi się w karetce skuta kajdankami, nie ma już wątpliwości.
Ktoś kłamie.
Ktoś manipuluje.
Ktoś ma krew na rękach.
Pytanie brzmi: kto? I dlaczego…?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Agnieszka Peszek 2025
Copyright by 110 procent 2025
Wydanie 1
Redakcja: Dominika Kamyszek – OpiekunkaSlowa.pl
Projekt graficzny okładki: Andrzej Peszek
Skład: Agnieszka Peszek
Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
ISBN: 978-83-971907-3-3
Wydawnictwo 110 procent
Cymuty 4, 05-825 Czarny Las
www.peszek.pl
Życie jest jak teatr marionetek.
Dlatego warto zdać sobie sprawę, czy ktoś nie pociąga za nasze sznurki.
autor nieznany
Powoli otwieram oczy, ale natychmiast je zamykam.
Ból głowy jest tak intensywny, że momentalnie mnie okropnie mdli.
Pięć lat temu poślizgnęłam się na lodzie i uderzyłam brzuchem o metalową ławkę. Myślałam wtedy, że bólu, który mnie dopadł, nic nigdy nie pokona. Złamałam dwa żebra, stłukłam sobie bark. Oddychanie sprawiało mi wielką trudność, a podnoszenie czegokolwiek musiałam wyeliminować na kilka miesięcy. Dobrze pamiętam, jak łzy leciały mi potokami, a po głowie krążyły czasami głupie myśli. Miałam wszystkiego dość, a wyobraźnia podpowiadała mi, że to nigdy się nie skończy.
Teraz nie wiem, co mnie czeka, ale ból jest znacznie mocniejszy, co kiedyś wydawałoby mi się niemożliwe.
Czuję się, jakbym straciła kontrolę nad moim ciałem.
Słyszę jakieś ruchy dookoła, wyłapuję zapach ludzkiego ciała, ale powieki mnie nie słuchają, więc nie mogę zweryfikować moich odczuć.
Próbuję ruszyć choćby palcami dłoni, ale nie jestem w stanie. Są jak zrobione z ołowiu, zdecydowanie dla mnie za ciężkie. Moje siły z bliżej nieokreślonych powodów zostały zredukowane praktycznie do zera.
– Możemy jechać.
Do moich uszu dolatuje męski głos, a po sekundzie słyszę trzaśnięcie drzwiami.
Nigdy nie należałam do wybitnie wścibskich, chociaż mama czasami mnie ganiała za wciskanie nosa w nie swoje sprawy, ale teraz bezwzględnie muszę otworzyć oczy i upewnić się, gdzie jestem.
Gdzie leżę?
Pozycji jestem pewna, ale niczego więcej.
Próbuję jeszcze raz spiąć się w sobie i unieść ręce, które leżą na brzuchu, bo czuję ich ciężar, ale mój wysiłek na nic się zdaje. Nie dość, że nie mam siły, to odnoszę wrażenie, że są czymś spętane, ale to wszystko, co jestem w stanie wyłapać.
Napinam się cała i ponownie próbuję unieść powieki. Ten niewielki kawałek skóry, dzięki któremu moje oczy izolowane są od świata, waży w rzeczywistości tyle co nic, ale obecnie i tak stanowi wyzwanie z kategorii najtrudniejszych. Kiedyś czytałam, że oko ludzkie to około siedmiu, maksymalnie ośmiu gramów, powieki pewnie ważą podobnie. Teraz jednak mam wrażenie, że ich waga liczona jest w tonach.
Zbieram wszystkie moce z całego ciała, napinam się w środku, milimetr po milimetrze powoli otwieram oczy. Momentalnie atakuje mnie jaskrawe światło, a następnie ból. Ostry, w skroni, jakby ktoś przyłożył w to miejsce metalowy szpikulec i próbował wwiercić mi go w czaszkę. I niestety na tym polu odniósł sukces.
Olbrzymi.
Przegrywam walkę.
Znowu zamykam oczy, nie uzyskawszy odpowiedzi na żadne z moich pytań.
– W jakim jest stanie? – ponownie słyszę ten sam głos.
Wypowiedziane słowa same w sobie mogłoby sugerować, że ktoś się o mnie troszczy, ale wyczuwam w tonie wrogość. Jakbym wyrządziła jakąś krzywdę jego właścicielowi, chyba mężczyźnie, pewnie około trzydziestki, którego zupełnie nie kojarzę, przynajmniej po tych kilku wyartykułowanych sylabach.
Robi mi się niedobrze, coraz bardziej wiruje w głowie. Czuję się tak jak za dzieciaka, gdy kręciłam się na karuzeli, i to zdecydowanie za szybko.
Mam wrażenie, że zaraz zemdleję.
Nagle czuję szarpniecie.
Jestem w samochodzie. Do mojej głowy wpada myśl, a po sekundzie dolatuje do mnie charakterystyczne wycie. Jestem już tego pewna, jadę karetką.
Jako mała dziewczynka zawsze chciałam nią pojechać, ale teraz nie ma we mnie ani krzty euforii z tego powodu.
Są tylko strach i przerażenie.
Dzieje się coś dziwnego.
Kiedyś słyszałam o ludziach, którzy tracą kontrolę nad swoim ciałem i nie są w stanie nad nim zapanować. Oglądałam o tym nawet film, tylko z reguły działo się tak z jakiegoś powodu.
A mnie się nic nie stało. Jestem zdrowa. Ostatnio zrobiłam sobie cały pakiet badań i wszystko było w porządku, więc dlaczego tak nagle…?
Musiało zdarzyć się coś innego niż choroba z zaskoczenia.
Ostatnie, co pamiętam, to Daniel stojący obok swojego ojca.
Jego wyraz twarzy, taki przerażający, a później… nic.
Mój mózg nie podpowiada mi żadnych obrazów. Jakby ktoś wymazał je z mojej pamięci magiczną gumką.
Muszę się dowiedzieć, co się wydarzyło, a jedyne, co przychodzi mi do głowy, to pytanie do załogi karetki. Nie wiem, czemu facet miał taki nieprzyjemny głos, ale w sumie nic to nie musi znaczyć.
Leży w karetce nieprzytomna kobieta, więc nie musi się prężyć, próbując mnie pocieszyć. Skąd może wiedzieć, że jestem świadoma tego, co dzieje się dookoła, i potrzebuję kilku słów wyjaśnienia i pocieszenia. Może chwilę wcześniej pokłócił się z dziewczyną lub dostał od szefa wiadomość, że nie dostanie podwyżki. Wiele mogło spowodować, że jego głos wydał mi się oschły. Sama też nie zawsze jestem radosna niczym ptaszek o poranku.
Ale nie to jest teraz dla mnie problemem. Zbieram siły.
Ponownie cała się napinam.
Raz, dwa, trzy.
Unoszę powieki.
Ból jest nie do zniesienia, ale muszę wiedzieć, co mi jest.
Czy umieram i powinnam pożegnać się z życiem?
Co mi się stało?
Dlaczego leżę w karetce?
Światło razi okropnie, ale nie zamykam oczu. Koło mnie siedzi kobieta w pomarańczowym stroju. Momentalnie odwraca głowę, gdy na nią patrzę, tak jakby się mnie przestraszyła. Może coś jest nie tak z moją twarzą. Może ból głowy jest wynikiem poważnej deformacji.
– Ocknęła się – informuje kolegę, który siedzi u moich stóp.
Widzę tylko jego czubek głowy. Ma na niej czapkę. Od kilku dni jest bardzo zimno, więc w sumie to nakrycie nie powinno mnie dziwić. Sama nie lubię niczego na głowie, nawet jak na dworze panuje siarczysty mróz, za co mama zawsze mnie ganiała, gdy byłam mała.
– Jak się pani czuje? – pyta człowiek, którego twarzy nie widzę. Jest ciutkę przyjemniejszy niż chwilę temu.
Próbuję otworzyć usta i wypluć jakieś słowa, ale język, wargi są jakby nie moje. Chyba są na swoim miejscu, ale nie mam nad nimi kontroli.
Kręcę tylko minimalnie głową na boki, a z kącików oczu lecą mi łzy bezsilności i bólu. Nawet nie wiem, co w tym momencie bardziej mnie męczy.
Chciałabym powiedzieć, pokazać, co mi doskwiera, ale nie mogę.
Teraz dociera do mnie, że boli mnie nie tylko głowa, ale i brzuch.
Przenoszę wzrok na kobietę, bo brak połączenia wzrokowego z mężczyzną mnie irytuje. Powoli obracam głowę, licząc, że zaraz zobaczę chociaż cień empatii, zainteresowania, ale nie.
Patrzy na trzymane przed sobą kartki, których kawałek widzę z mojej perspektywy.
Zawsze wydawało mi się, że w takich sytuacjach lekarze czy pielęgniarki powinni być pozytywnie nastawieni, ale ta pani zdecydowanie nie jest.
– Proszę pani, czy pani mnie słyszy? – Mężczyzna się przysuwa, nie wyłapując jakiejkolwiek mojej reakcji.
Teraz widzę jego twarz i chciałabym się do niego uśmiechnąć, mimo że on tego nie robi. Ma ściągnięte brwi, jakby się złościł lub intensywnie nad czymś myślał. Oczy świecą niesamowicie niebieską barwą, to chyba jedyny element jego twarzy, który jest ładny. Krzywy nos i jakaś brodawka na żuchwie powodują, że najchętniej odwróciłabym wzrok, ale nie mogę. Tylko on wykazuje zainteresowanie moją osobą. Jego koleżanka zachowuje się, jakby coś ją ugryzło. Jakby miała do mnie o coś żal, a ja ją widzę pierwszy raz w życiu.
– Ja… – dyszę, ale mój głos nie chce przeobrazić się w kolejne słowo. Grzęźnie gdzieś w środku mnie. Robię większy wdech i czuję ból rozlewający się po ciele, jak wtedy, gdy uszkodziłam żebra. – Co mi…
– Co pani jest? – podpowiada, a ja mrugam, próbując dać znać, że tak właśnie brzmi moje pytanie. – Tego to my nie wiemy. Została pani znaleziona nieprzytomna, cała we krwi.
We krwi? Te dwa słowa rezonują mi w głowie. Mężczyzna patrzy na mnie, jakby liczył, że coś mu wyjaśnię, wytłumaczę, ale ja sama przed sobą nie jestem w stanie.
Ja krwawię – wizja ta mnie przeraża. Mimo swojej profesji i faktu, że wiele widziałam, wypływająca ze mnie czerwona maź mnie paraliżuje. Już samo pobieranie krwi stanowi dla mnie problem, nie mówiąc o otwartej ranie, bo przecież jakimś otworem się wydobywa. Może z brzucha, skoro tak mnie boli, ale głowa też jest możliwa. Żadna z tych opcji nie napawa optymizmem.
– Gdy przyjechaliśmy, była pani nieprzytomna, ale oddychała – powtarza mężczyzna. Muszę wyglądać tragicznie, skoro tak robi. – We wstępnym badaniu nie znaleźliśmy u pani żadnych poważnych obrażeń, ale dopiero w szpitalu zostanie potwierdzone, czy nie ma pani uszkodzonych jakichś narządów wewnętrznych.
Uff. To, co mówi, nie brzmi jak jakaś wielka tragedia, tylko…
Sekunda nadziei i znowu pojawia się to dziwne uczucie.
Lęk.
Dlaczego jego wyraz twarzy krzyczy do mnie coś zupełnie innego?
Błądzi wzrokiem, jakby nie chciał mi czegoś powiedzieć.
Wzdycha.
Sekundy lecą, jakby czas stanął.
Karetką szarpie, a moje ciało znowu się napina. Ból jest nie do zniesienia, ale nie odrywam wzroku od twarzy ratownika.
– Prokurator zabezpieczył ślady na pani – wydusza z siebie po chwili. W tym momencie jego wzrok pada na mój brzuch.
O co tu, kurwa, chodzi?
Jaki prokurator?
Delikatnie unoszę głowę, chcąc zobaczyć, na co patrzy.
Ból w skroniach paraliżuje, ale staram się o tym nie myśleć. To nie moment na użalanie się nad sobą.
Ignoruję sygnały wysyłane przez ciało.
I w końcu to widzę. Moje poczucie braku władzy nad rękoma nie wynika z faktu jakiegoś paraliżu, ale czegoś zupełnie innego. Mam skute ręce. Połączone metalowymi kajdankami.
Od razu przed oczami pojawia mi się Harrison Ford, który uciekał tyle razy, że mógłby udzielić mi teraz jakiejś dobrej rady, bo chyba mam przesrane.
Kręcę głową, aby odgonić tę absurdalną myśl.
Stało się coś przerażającego, czego ja byłam częścią. Nic z tego nie pamiętam, a najgorsze, że inni sądzą, że zrobiłam coś złego.
W głowie mam tysiące pytań, których nie jestem w stanie wyartykułować, a jedno najczęściej się powtarza: dlaczego poza kajdankami mam na dłoniach worki?
O co tu chodzi?
Mężczyzna wraca na swoje miejsce, najwyraźniej nie widząc sensu prowadzenia czegoś na kształt monologu, a ja zamykam oczy, próbując przypomnieć sobie cokolwiek.
Cały dzień wyglądał normalnie. O dwudziestej wyszłam od pana Waldemara, poszłam się wykąpać, zjadłam i gdy wracałam do pokoju, zauważyłam coś nietypowego.
Drzwi były uchylone, co mnie zdziwiło. Na pewno je zamykałam. Mam jakąś manię i nie znoszę, gdy coś jest niedomknięte.
Weszłam do środka. Stał tam Daniel, mówił coś.
Tylko co?
Próbuję wydusić z zakamarków pamięci jakieś wspomnienie, ale nic nie słyszę.
Pamiętam jeszcze twarz staruszka w jakimś dziwnym grymasie. Tak jakby cierpiał. Jakby jego syn coś mu zrobił. Jakby nie mógł oddychać. Nie pamiętam nic więcej poza dziwnym szczegółem. Daniel miał na palcu pulsoksymetr. Tak jakby jego ojcu coś się działo, a on to ignorował i zdjął mu z palca urządzenie do pomiaru stężenia tlenu we krwi.
Ale nie pamiętam jego tłumaczenia, mojej reakcji.
Rozmawialiśmy? Czy mnie olał?
Jak zareagowałam? Podeszłam do pana Waldemara i mu pomogłam?
Na pewno, nie zostawiłabym go samego.
Tylko nic z tego nie pamiętam.
Może on mi coś zrobił, a ja się broniłam?
Moją głowę wypełniają absurdalne myśli, a żadna mi się nie podoba.
Nagle uderza mnie jedna rzecz.
Gdy weszłam do pokoju mojego podopiecznego, było dobrze po dwudziestej, a teraz jest jasno. Upłynęło sporo czasu.
Nic w tym mi się nie klei.
Ponownie powoli otwieram oczy.
Kobieta patrzy na mnie. Nie wygląda sympatycznie. Ma mocno zaciśnięte usta i lekko wybałuszone oczy. Muszę się przemóc i wytrzymać to spojrzenie. Może ona coś wie. Może jakimś cudem mi wyjaśni, o co chodzi.
– Co… Co się… – Nie daję rady, ale ona wie, o co chodzi.
Po jej twarzy przemyka coś na kształt uśmiechu. Ale nie radosnego, który pokazujemy, jak coś nas cieszy, ale takiego szatańskiego, gdy ktoś czerpie radość z nieszczęścia drugiej osoby.
Pochyla się w moją stronę, a ja czuję, że popełniłam błąd. Mogłam milczeć i czekać na rozwój zdarzeń. Czuję jej perfumy, zdecydowanie zbyt słodkie, przytłaczające, ale wolę skupić się na nich niż na jej grymasie twarzy.
Jej oddech owiewa mój policzek i parzy.
Aż w końcu słyszę jej głos:
– Masz krew na rękach.
Kręcę głową.
To nie może być prawda.
Nie wiem skąd, ale nagle czuję napływ jakiejś zwierzęcej siły.
– Ja nic nikomu nie zrobiłam! – wydzieram się i szarpię.
Chyba żadne z nich się tego nie spodziewało.
Wrzeszczę jak oszalała, aż nagle świat spowija ciemność.
Gdy zatrudniałam się w szpitalu, postrzegałam tę pracę jako spełnienie marzeń. Pomoc młodym matkom przy ich malutkich dzieciach. Patrzenie na radość witania ich na świecie. Wiedziałam o trudach pracy, bo robiłam to już od dziesięciu lat, ale nie sądziłam, że na przestrzeni trzech kolejnych znienawidzę tę pracę i każdy poranek będzie wiązał się z bólem brzucha, złym samopoczuciem i ciągłymi nerwami.
Jedna koleżanka zasugerowała mi nawet pójście do psychiatry, ale ja nie chciałam posuwać się aż tak daleko. Inne kobiety tak robiły i często dostawały zwolnienie na kilka miesięcy, aby dojść do siebie. Tylko że po powrocie nic by się nie zmieniło, o ile nie byłoby gorzej. Niestety mszczenie się przełożonych od jakiegoś czasu było na porządku dziennym.
Poza tym dobrze wiedziałam, że to nie praca jest problemem, ale ludzie, a dokładniej nepotyzm. Gdy na odpowiedzialnym stanowisku ląduje nieodpowiednia osoba z koneksjami, nic dobrego nie może z tego wyniknąć. Niestety tak stało się u mnie w szpitalu.
Panią dyrektor została zupełnie przypadkiem żona burmistrza. Miła i sympatyczna kobieta koło pięćdziesiątki, przynajmniej tak o niej pisała prasa. Szkoda tylko, że mało kto rozpisywał się o jej kompetencjach, a bardziej ich braku. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z ochroną zdrowia. W dodatku nigdy nie pracowała w większej organizacji. Wraz z matką prowadziła małą sieć kwiaciarni. Nie wiem, jakim cudem ktoś wymyślił, że jest odpowiednią osobą na tak ważne stanowisko, gdzie trzeba być geniuszem w zakresie zarządzania i mieć sporą dawkę wiedzy medycznej, a w sumie najlepiej być lekarzem, bo tylko to daje odpowiedni wgląd w pracę podwładnych.
Pojawiła się miesiąc po tym, jak ja zostałam zatrudniona. Jej poprzedniczka nagle zachorowała i nie mogła dalej pełnić funkcji, którą sprawowała od dziesięciu lat, podnosząc szpital ze zgliszczy. Podobno zrewolucjonizowała go nie do poznania. Ustanowiła nowe procedury, pozyskała fundusze na sprzęt, którego wcześniej brakowało. Była ostra, czasami zbyt, ale każdy ją szanował. Zdecydowanie odpowiednia osoba na odpowiednim stanowisku. Wiedziałam, że część personelu wybrała tę placówkę właśnie ze względu na nią – i zupełnie się temu nie dziwiłam. Gdy odeszła, by zadbać o własny pogarszający się stan zdrowia, o czym krążyły plotki, zapanował strach przed przyszłością. Przedstawiając nową szefową, zapewniano nas, że jest kompetentna i będzie kontynuowała pracę poprzedniczki. Niektórych to uspokoiło, ale nie wszystkich. I ci drudzy, jak się okazało, niestety mieli rację w swoim sceptycyzmie.
Zapanował chaos.
Nagle system, który dotychczas świetnie funkcjonował, powodując, że szpital z każdym rokiem poprawiał swoje miejsce w rankingach miejsc przyjaznych matce i dziecku, zaczął szwankować. Nasza pozycja na tle konkurencji powoli spadała, czemu się nie dziwiłam, obserwując z pierwszej linii to, co działo się na oddziałach.
Osoby zatrudniane przez nową szefową zaczęły kwestionować procedury, które sprawdzały się rewelacyjnie przez ostatnie lata, a na ich miejsce wchodziły nowe, zupełnie niezrozumiałe. Raz nawet słyszałam, jak nowa szefowa pielęgniarek na oddziale patologii ciąży tłumaczyła, że mają coś robić, „bo tak”. To był jej argument!
Najgorsze, że wszystko to odbywało się kosztem nas, pracowników.
Odpowiedzialność za czyjeś życie nie mogła nie zostawiać w człowieku zmian. Ale wraz ze zmianami wdarł się jeszcze większy stres, a idący z góry przykład braku szacunku do podwładnych szerzył się niczym szarańcza.
Gdy pierwszy raz zostałam zwyzywana przez przełożoną za to, że na chwilę zostawiłam strzykawkę na stole, ponieważ pacjentka potrzebowała pomocy, wmawiałam sobie, że to nic strasznego. Jak to ja przepłakałam pół nocy, bo od zawsze nie lubię, jak ktoś mnie o coś upomina, ale w sumie wyszłam z założenia, że to moja wina. Faktycznie popełniłam błąd, a jej reakcja mogła być wypadkową wielu rzeczy. Każdy może mieć zły dzień. Jednak gdy pięć dni później zostałam wezwana na dywanik za zbyt długą rozmowę z kobietą, której tłumaczyłam, jak ważne jest prawidłowe trzymanie maleństwa tak, aby nie robić mu krzywdy, zdębiałam.
Wybrałam ten szpital właśnie ze względu na ludzkie podejście do rodzących, choćby opcję skorzystania ze znieczulenia, gdy kobieta nie chce nikomu nic udowadniać i cierpienie dla idei nie jest jej życiowym celem. Ważna jest też możliwość rozmowy z psychologiem dla kobiet, które straciły maleństwo, ale i dla tych, które postrzegają poród i przyjście potomstwa na świat jako coś traumatycznego, czując, że ich życie się kończy, a nie zaczyna nowy ekscytujący rozdział.
Podobało mi się, że ludzie z personelu medycznego nie byli tu traktowani jak wyrobnicy, ale część ważnego procesu, który wpływa na życie wielu osób. Doceniano nas, a miłe gesty ze strony rodzących były na porządku dziennym.
Niestety to zaczęło znikać i jawić się nam jako piękne wspomnienie.
Później było tylko gorzej. Plaga mobbingu, na który góra dawała ciche przyzwolenie, szerzyła się niczym dżuma w średniowieczu, zbierając plony w postaci rezygnacji z pracy. Szpital, dla którego personel potrafił zmieniać życiowe plany, sprowadzić się z drugiego końca Polski albo rozstać się z partnerem, bo ten cisnął za wyjazdem za granicę, zmieniał się nie do poznania.
Epizody płaczu, bezsilności zaczęły pojawiać się u mnie coraz częściej, aż praktycznie każdego dnia po powrocie do domu kilka łez spływało mi po policzkach. Każdego dnia wytykano mi błędy, które były coraz bardziej absurdalne, jak zbyt długie wyjścia do toalety czy pomoc kobiecie, która nie była z mojego oddziału.
Ale chyba czara goryczy przelała się, gdy moja przełożona, która już parę razy śniła mi się w roli odrażającego karła, zwyzywała mnie, gdy podczas porodu puściłam kobiecie relaksującą muzykę. Darła się na mnie, jakbym co najmniej kogoś zabiła, a ja tylko chciałam jej umilić chwilę, gdy wychodzące dziecko rozrywało jej krocze.
Nie tylko ja miałam takie odczucia, co mnie pokrzepiało i dodawało dziwnego rodzaju otuchy. Nie tylko ja cierpiałam.
– Mam już dość.
Tymi słowami zamiast „dzień dobry” czy „cześć” przywitała mnie pewnego dnia smutna Marzena, a potem padły słowa, których gdzieś w środku się spodziewałam:
– Pracuję tutaj szesnaście lat i pierwszy raz od dawna rozważam odejście. Fakt, że jakaś niewykształcona siksa mówi mi, co mam robić, i nie dopuszcza, że może się mylić, wkurza mnie prawie jak mój stary. Ja pierdzielę, ostatnio ta głupia baba zaczęła krytykować to, jak ustawiłam lampę nad noworodkiem z żółtaczką, mimo że robię to od lat i nikt nigdy się nie przypieprzał. Albo hit! – krzyknęła wtedy, a ja aż podskoczyłam przestraszona. – Ten babsztyl skomentował, że sobie podśpiewuję. Czujesz to?
Spojrzała na mnie, a ja tylko pokręciłam głową. Śpiew Marzenki to było coś, za czym tęskniły pacjentki i o czym często wspominały w komentarzach. Każdy, kto ją chociaż raz usłyszał, wiedział, że ma niezwykły talent, i był żądny więcej.
– A i jeszcze jedno – ciągnęła. – Podobno jakiś pan się na mnie skarżył, bo zaczęłam tłumaczyć kobiecie, jego żonie czy partnerce, cholera wie, że bliskość z dzieckiem jest bardzo ważna. Tworzy się więź i takie tam. Generalnie to młoda matka bała się brać maleństwo na ręce, że mu coś zrobi. Pokazałam jej, jak podnosić synka, odkładać, przystawiać do piersi i tak dalej. Powiedziałam, że nawet może sobie kłaść malucha na brzuch i tak z nim odpoczywać. Opowiedziałam o chustach do noszenia i nawet dałam ulotkę z instrukcją, jak to się zakłada. Ale ojcu to nie przypadło do gustu i ta głupia baba stwierdziła, że nie mam prawa wyrażać swoich poglądów. Na to ja, że jakich moich poglądów? To międzynarodowe organizacje podkreślają, jak ważny jest kontakt matki z dzieckiem, i to na kursach tego wszystkiego się nauczyłam. Miałam wrażenie, że ona zupełnie nie rozumie, co tutaj się dzieje i że czasami trzeba pacjentkom czy ich rodzinom wyjaśnić pewne sprawy, pomóc i nakierować na odpowiedni tor.
– Przykro mi – wydusiłam z siebie. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Nie chciałam próbować jej wmówić, że to się zmieni, będzie lepiej, bo sama w to już nie wierzyłam. Praca, o którą tak zabiegałam, powoli zmieniła się w koszmar, z którego sama chciałam się wyrwać.
I oto jestem, trzy miesiące później decyduję się na ten ostateczny krok.
Zamykam za sobą wielkie drewniane drzwi i czuję rozchodzącą się po ciele ulgę.
Nigdy nie sądziłam, że bezrobocie tak mnie ucieszy. Mam na koncie sporo kasy ze spadku po babci, ale jest on na starość, nie na przeżeranie go, gdy jestem w kwiecie wieku, bo cały czas tak na siebie patrzę.
Wiem, że dla niektórych rocznik 1986 to abstrakcja i młodziaki myślą, że za mojej młodości po ulicach biegały dinozaury, ale ja czuję, że wszystko jeszcze przede mną. W sumie patrząc na całe moje życie, teraz jest mi prawie idealnie.
Mam przed sobą jeszcze sporo czasu, żeby pracować. Kocham pomagać innym i pragnę robić to dalej. Wiem, że wiele osób korzystałoby z życia, gdyby odziedziczyło tyle pieniędzy co ja. Jedna koleżanka, która zupełnie przypadkiem dowiedziała się o spadku, rozmarzona zaczęła wymieniać, co by za to kupiła lub zrobiła.
– Sprzedałabym mieszkanie, kupiła dom w lepszej dzielnicy. Pojechała na wakacje, powiększyła cycki, zmieniła całą szafę dzieciom i sobie, i przez jakiś czas bym nie pracowała. Wakacje mi się należą.
Na początku przez chwilę nawet rozważałam taki pomysł. Jak policzyłam, pieniędzy starczyłoby mi na jakieś piętnaście, a może i dwadzieścia lat, w zależności od tego, w jakim tempie bym przejadała oszczędności. I co potem?
Skończyłabym jako bezrobotna, bez kasy, z pięćdziesiątką na karku i doświadczeniem z innej ery. Po długich rozważaniach postanowiłam nie odpuszczać. Teraz pracować, zbierać kasę, aby za dziesięć lat wyjechać w góry, otworzyć mały pensjonat i cieszyć się życiem i pięknym krajobrazem, nie stresując się, nawet jak klienci nie przyjadą. Po prostu mieć swoje miejsce na świecie, do którego zaglądaliby turyści żądni ciszy, spokoju i cudownego widoku za oknem.
Dlatego kładąc na biurku wypowiedzenie, uśmiecham się, a słowa „Nie możesz nas tak zostawić!” mojej bezpośredniej przełożonej spływają po mnie w ułamku sekundy.
Moją radość z wolności podbija fakt, że mam realną szansę na nową pracę. Igor podrzucił mi świetne ogłoszenie z posadą, która wydaje się idealna, a dzięki otrzymanym informacjom czuję się przygotowana jak nigdy. Z jakiegoś powodu wierzę, że odmieni to moje życie.
Na lepsze.
Chociaż po tym, co ostatnio mnie spotkało, poprzeczka nie wisi zbyt wysoko.
Jeszcze sto, dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt…
Staram się przyspieszyć, ale brakuje mi powietrza w płucach, a nogi odmawiają posłuszeństwa. W tym momencie niczym przez megafon słyszę w głowie głos mojego trenera biegowego, z którym spotykam się raz w miesiącu: „Jak już serio nie możesz, to przyspiesz”. Absurdalne, bez sensu, ale robię to. Nie wiem, skąd wygrzebuję resztki sił.
Dobiegam do bramy, a mój zegarek zaczyna wibrować.
Dziesięć kilometrów.
Pięćdziesiąt jeden minut i siedemnaście sekund.
Niewiele dzieli mnie od kolejnego rekordu. Kiedyś udało mi się pokonać dyszkę w pięćdziesiąt minut i trzydzieści sekund, ale wtedy byłem o dziesięć kilogramów lżejszy, w lepszej kondycji fizycznej oraz psychicznej, chociaż to ostatnie podobno czasami daje kopa. Czasami jak ludzie mają więcej problemów, to wkurzenie życiem generuje spory zastrzyk energii.
Chyba nie w moim przypadku. Mnie problemy dołują. Powodują, że jestem ociężały, nic mi się nie chce, a wszystkie myśli krążą wokół jednego. Teraz nie jest inaczej.
Chociaż ja mam od lat ten sam problem. Jest nim ojciec.
Mój własny ojciec, człowiek, który sprawił, że pojawiłem się na tym świecie. W sumie przez większość życia mógłbym powiedzieć, że on jest moim problemem. Powodem, dla którego wielokrotnie myślałem, jak by było się nie urodzić. A w ekstremalnych sytuacjach – jak fajnie byłoby się go pozbyć. Zabić się nigdy nie chciałem z jego powodu. Z innego już tak.
Od kiedy pamiętam, przy każdej kłótni mówił, jaki jestem beznadziejny, a on najlepszy.
Nigdy w jego oczach nawet nie otarłem się o tę jego idealność. Zawsze byłem wybrakowany, słaby, nie taki, jakiego oczekiwał. Nie taki, jakiego chciał mieć, aby móc się mną chwalić na zlotach rodzinnych czy wyjściach służbowych.
Gdy byłem mały, często kazał mi siedzieć w pokoju, gdy przychodzili goście, bo podobno przynosiłem mu wstyd. Zachowywałem się nieodpowiednio, bo czasami byłem zbyt głośny i nie potrafiłem wysiedzieć w miejscu, co nie pasowało do syna kogoś takiego jak on.
Wielki Waldemar Wojciechowski.
Lekarz. Chirurg. Prekursor wielu technik. Postać, do której wzdychały pielęgniarki, a którą koledzy po fachu uznawali za wzór.
Każdy chciał być jak on, tylko nie ja.
Latami mnie męczył i dręczył, aż pod koniec życia los zrobił mu psikusa i najlepszy z najlepszych wylądował pod moją opieką i na mojej łasce.
Sam, bo mama nie wytrzymała już lata temu i umarła. Zdezerterowała, zostawiając mnie z nim. Może gdybym był normalny, oddałbym go do domu starców, ale nie. Wprowadziłem się do niego, a bardziej do siebie, bo dom należał formalnie do mnie, mimo że w końcu mogłem się odciąć od tego, co było. Zamknąć pewną część mojego życia, w której smutek i upokorzenie stały na pierwszym miejscu.
Ale zdecydowałem inaczej.
To forma kary dla niego.
I to na wielu frontach.
Przede wszystkim zamieszkałem z nim i przejąłem dom, a na dodatek przeniosłem go do części, której nie lubił. Kiedyś mieszkała tutaj moja mama ze swoją rodziną. I pewnie nie byłoby nic w tym szczególnego, gdyby nie jeden fakt, a bardziej osoba.
Moja babcia Bogusława.
Twarda babka, jakich już nie ma. Zahartowana życiem – wojną, ojcem tyranem, jako jedna z niewielu rozgryzła mojego starego. Wielokrotnie próbowała zabrać mnie z domu albo nakłonić mamę, by go zostawiła.
Dobrze pamiętam jedną z rozmów babci z mamą, po tym jak ojciec wrócił narąbany do domu i przewrócił się w progu, rozwalając sobie przy tym głowę:
– I ty chcesz, żeby twój jedynak na to patrzył? Myślisz, że to jest dobry przykład? – pytała, próbując wpłynąć na swoją córkę, która oczywiście zabezpieczyła rozcięcie na głowie i położyła męża do łóżka, ignorując wypluwane przez niego inwektywy.
– Ale to pierwszy raz – kłamała mama.
Słysząc to, chciałem wyskoczyć zza rogu, gdzie skulony podsłuchiwałem ich rozmowę, i powiedzieć, że to nieprawda. Z perspektywy czasu nie wiem, jak wtedy udało mi się powstrzymać. Moja nadpobudliwość rzadko kiedy pozwalała mi siedzieć cicho i nie torpedować podszeptów rozsądku.
– Chcesz, żeby jak mój ojciec popychał go, trącał, obrażał? Myślisz, że to było fajne dzieciństwo? Całe życie w traumie. Pomożemy ci. Odejdź od niego, jak nie dla siebie, to dla młodego. On zasługuje na lepsze życie.
Ale mama nigdy się na to nie zebrała, powtarzając mnie i swoim rodzicom, że to chwilowe, twierdząc, że ojciec jest dobrym człowiekiem, a to, co się stało, to okazjonalna trudność. Nie wiem, czemu przy nim trwała, mimo że i ją upokarzał i ranił na każdym kroku. Ja w pewnym momencie nie wytrzymałem i uciekłem. Jak tylko skończyłem liceum, wyprowadziłem się, aby być jak najdalej od tego szatana, jak nazywała go w naszych rozmowach babcia.
Gdy mama zmarła, nie utrzymywałem z nim kontaktu. Musiałem stworzyć się na nowo, bez niego. Szło mi znakomicie – do czasu, gdy dostał udaru. Tak, mogłem oddać go do ośrodka opiekuńczego, ale ja zrobiłem coś innego.
Wylądowałem z nim w jednym domu i postanowiłem mu pokazać, jak to jest być traktowanym przedmiotowo.
Dla człowieka, który przez całe życie wszystkich rozstawiał po kątach, decydował o ich sukcesach i porażkach, stanowiło to swojego rodzaju tortury. Przez długie lata wystarczyło jedno jego słowo, a czyjaś kariera kończyła się gwałtownie lub wybuchała niczym lawa z wulkanu. W domu podejmował strategiczne decyzje, ale do pomniejszych również wtrącał swoje trzy grosze.
Był panem i władcą, gdziekolwiek się pojawił.
I nagle udar zabrał mu wszystko.
Rozum przestał kojarzyć. Brakowało mu słów, a ruchy stały się niezorganizowane.
Jeszcze przez jakiś czas chodził. Poruszał się, ale jak nie on. Kiedyś przemieszczał się pewnym krokiem, a tu nagle nogi pod nim się uginały, a przejście pięciu metrów stanowiło nie lada wyzwanie.
No i przyszły problemy z pamięcią. Nie kojarzył twarzy, nie mógł przypomnieć sobie słów, zdarzeń. Czasami, gdy przychodził lepszy dzień, dało się z nim porozmawiać o bardzo przyziemnych sprawach. Co chciałby zjeść. Dokąd pójść.
A potem walnął w niego drugi udar i odciął go zupełnie, powodując, że z aktywnego człowieka stał się praktycznie roślinką.
Na dodatek zdeformowaną. Niedotlenienie mózgu wywołało paraliż części twarzy. Prawa jej strona była nieruchoma, a tym samym z przystojnego mężczyzny stał się dziwolągiem, w środku którego siedzi sfrustrowany człowiek. Lekarz twierdzi, że on nic nie kojarzy, ale ja wiem, że cały czas jest w nim ten okrutny, sadystyczny ojciec, który zniszczył mi życie. I nad tą resztką planuję się pastwić ile wlezie.
Wchodzę do domu, zrzucam buty biegowe, które przetarły mi się na palcach, i wrzeszczę:
– Wróciłem.
Nie muszę tego robić. Ojciec już wie, że skończyłem trening, bo trzasnąłem furtką, ale co mi tam. Zawsze w domu rugał mnie za trzaskanie i darcie się, więc od kiedy ponownie mieszkamy razem, robię to przy każdej okazji, wiedząc, że nie usłyszę żadnego z jego komentarzy:
– Tylko plebs podnosi głos.
– Czy ty uważasz, że mam problemy ze słuchem?
– Nawet głuchy by cię usłyszał.
Miał całą gamę obraźliwych tekstów na każde moje przewinienie, ale teraz żadnego nie może wyartykułować. Natura go z tego wykluczyła, dodatkowo dorzucając gratis.
Paraliż nerwu twarzowego powodował, że prawy kącik zjeżdża mu do dołu i przy każdym otwieraniu ust ślina spływa mu po brodzie, a wtedy dzieją się dwie rzeczy. Albo osiada tam na dłuższy czas, powodując irytację i szybszą pracę powiek, jakby ich ruchem chciał spowodować, że się zsunie. Niestety na ręce nie może liczyć. Leżą bezwładnie wzdłuż ciała lub spoczywają na kolanach albo brzuchu, w zależności od pozycji, w której ktoś go usadowi. Zgarnięcie kropli śliny jest dla niego po prostu niemożliwe. Jest też inny scenariusz. Kropla ląduje na swetrze lub koszuli, tworząc plamę. Nie wiem, co jest dla niego gorsze. Obu tych rzeczy ojciec nienawidził: bezsilności i nieestetycznych ludzi.
Nienawidził być zależny od kogoś, a brudne ubrania uznawał za brak szacunku do innych.
Wrzucam klucze do koszyczka i ruszam do kuchni po szklankę wody. Przy dziesięciokilometrowym dystansie nie biorę ze sobą nic poza kluczami i telefonem, żebym mógł słuchać audiobooka. Tym razem towarzyszył mi kryminał królowej gatunku, Agathy Christie: I nie było już nikogo, który podobno kiedyś nazywał się Dziesięciu murzynków.
– Zaraz podgrzeję ci obiad – rzucam, idąc pod prysznic.
Nie oczekuję reakcji. W sumie nie wiem, czy mnie słyszy, ale mam to gdzieś.
Podoba mi się to znęcanie nad nim.
Pewnie ktoś inny poszedłby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, ale nie ja. Może właśnie umiera i zdecydowanie nie chciałbym mu w tym przeszkadzać.
Odkręcam zimną wodę i czekam. Od roku robię lodowate kąpiele. Wiem, że powinienem przygotować ją wcześniej, ale jak często się zdarzało – zapomniałem. Nawet szedłem już to zrobić, ale moje myśli poszybowały w inną stronę i finalnie nie dotarłem do łazienki, a zamiast tego poszedłem sprawdzić, kiedy muszę zrobić przegląd pieca. Teraz woda szybko wypełnia wannę i gdy jej poziom jest już na wysokości jednej trzeciej, wchodzę.
– O kurwa – syczę. Mimo że mam już w tym wprawę, za każdym razem pierwszy kontakt wywołuje u mnie reakcję bólową. Zdecydowanie najgorsze są stopy. Mam wrażenie, że wbijają się w nie miliony małych igiełek.
Siadam na dnie i całe moje nogi znikają pod taflą wody.
Patrzę na zegarek, który już trzy miesiące temu postawiłem w łazience, zabrawszy go z pokoju ojca. Pięć minut. To mój cel. Z reguły tyle wytrzymuję, ale czasami, gdy mam gorszy dzień, wychodzę wcześniej.
Dzisiaj jest ten lepszy. Biegło mi się super. Zjadłem w idealnym odstępie dwóch godzin od rozpoczęcia treningu, więc nic mi się nie przelewało w brzuchu, plus nie zacząłem być głodny w połowie dystansu, co mi się parokrotnie zdarzało. Poza tym od ostatniego treningu minęły cztery dni, więc mięśnie nie były zmęczone żadnym wysiłkiem. Wiem, że powinienem dorzucić chociaż raz w tygodniu wyprawę na siłownię, ale ostatnio strasznie mnie irytują ludzie, a na pakerni musiałbym się zmierzyć ze stękającymi do ucha koksami, którzy wyciskają chore ciężary, a potem rzucają je na podłogę, jakby nie potrafili ich odłożyć delikatnie. Jeszcze do niedawna mi to nie przeszkadzało, ale teraz czuję, że zbyt duża liczba bodźców mnie rozdrażnia.
Najważniejsze, że mam postęp i bez zmian w planie treningowym, co mnie napawa optymizmem.
Poza tym dzisiaj przychodzi kobieta na rozmowę o pracę. O pracę nie w pracy, jak to sobie wczoraj skomentowałem w głowie. Niby nic stresującego, a i tak mam w sobie jakiś lęk.
W końcu za namową kolegi postanowiłem ulżyć sobie w życiu. Stać mnie, a trwanie w tym koszmarze wiele mnie kosztuje. W końcu będę miał kogoś, kto mnie odciąży na stałe, a nie z doskoku.
Kogoś, kto zajmie się ojcem.
Zresztą to dla niego kolejny cios.
– Gdybym kiedyś zachorował, dobijcie mnie – gadał lata temu, zupełnie nie przewidując, że jego ciało faktycznie odmówi mu posłuszeństwa.
Tylko ja nie planuję mu tego ułatwiać, więc własnym kosztem i psychicznym, i finansowym zdecydowałem ciągnąć jego agonię po wsze czasy.
Zdecydowanie zasługuje na karę.