Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Antologia dziesięciu opowiadań grozy, napisanych przez ośmiu autorów z Polski i zagranicy. „Krew, strach i łzy” to opowieści, które poruszą twoje najskrytsze lęki. Wejdź w mroczny świat ludzkiego strachu i przeżyj emocje, jakich jeszcze nie doświadczałeś. Historie o rzeczach nadprzyrodzonych i niezwykłych, a przy tym przerażających.
Antologia autorstwa pisarzy z Polski, Anglii i Stanów Zjednoczonych
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 165
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Autorzy: Burdziński Łukasz, Wojciechowski Tomasz, Góralska Marianna, Kozłowska Justyna, Wolińska Nadia, Chambers Luke, Henk Dan, Ziarko Paulina
KorektorAgata Mazur
TłumaczŁukasz Burdziński
Projektant okładkiŁukasz Burdziński
© Łukasz Burdziński, 2023
© Tomasz Wojciechowski, 2023
© Marianna Góralska, 2023
© Justyna Kozłowska, 2023
© Nadia Wolińska, 2023
© Luke Chambers, 2023
© Dan Henk, 2023
© Paulina Ziarko, 2023
© Łukasz Burdziński, tłumaczenie, 2023
© Łukasz Burdziński, projekt okładki, 2023
Antologia dziesięciu opowiadań grozy, napisanych przez ośmiu autorów z Polski i zagranicy.
„Krew, strach i łzy” to opowieści, które poruszą twoje najskrytsze lęki. Wejdź w mroczny świat ludzkiego strachu i przeżyj emocje, jakich jeszcze nie doświadczałeś. Historie o rzeczach nadprzyrodzonych i niezwykłych, a przy tym przerażających.
ISBN 978-83-8351-122-1
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Marianna Góralska
31 sierpnia, 1986 r.
Dochodziła północ, gdy cztery postacie zakradły się w pobliże bramy, by dostać się na teren cmentarza. Noc była ciepła, bezwietrzna i jasna. Księżyc świecił tak mocno, że wyraźnie można było dostrzec wysoki budynek krypty wznoszący się ponad nagrobkami.
— Ta cisza przyprawia mnie o ciarki — szepnął przejęty Staszek. Chłopiec nosił okulary przypominające denka od słoika i ze względu na słaby wzrok, często się o coś potykał lub czymś oblewał.
Obok niego przykucnął Zygmunt — wysoki, chudy rudzielec. Razem z nimi był także ciemnowłosy Wiesiek, uchodzący wśród nich za najsilniejszego i najodważniejszego. Zaraz za nim przycupnął Janek, niski blondynek o urodzie cherubinka. Wszyscy mieli po czternaście lat i przyjaźnili się od dzieciństwa. Właśnie kończyły im się wakacje.
Pomysł, by obejrzeć wnętrze starej krypty na cmentarzu, uchodzącym w ich miasteczku za nawiedzony, wyszedł od Zygmunta. Opowiedział on swoim kolegom o przerażającej zjawie pojawiającej się między nagrobkami podczas każdej pełni księżyca. Wśród miejscowych krążyła legenda, że jest to duch kasztelana, który latem 1897 roku w szale zazdrości zabił swoją żonę. Później podobno popełnił samobójstwo, skacząc z zamkowej baszty. Kasztelan został pochowany w krypcie. Jakiś czas po jego śmierci ludzie zaczęli opowiadać o krążącej po cmentarzu zjawie.
Chłopcy, gdy usłyszeli o tajemniczym zjawisku, postanowili sprawdzić, ile jest prawdy w tych opowieściach.
— Mówię wam, to zwykłe bujdy — przekonywał Zygmunt, a wtedy usłyszeli szelest w pobliskich krzakach. Wszyscy czterej pobledli i nasłuchując, znieruchomieli. Gdzieś w pobliżu zahuczała sowa, sprawiając, że chłopcy aż podskoczyli ze strachu.
— Wracajmy. Nic tu po nas. — Janek szczękał zębami. Kulił się za przycmentarnym ogrodzeniem i obejmował ramionami, jakby nagle poczuł przejmujące zimno.
— Zachowujecie się jak baby. Nie ma się czego bać — prychnął Wiesiek, kręcąc głową. Był najodważniejszy z nich wszystkich i najbardziej sceptycznie podchodził do opowieści o duchach i nawiedzonych cmentarzach. — Wejdziemy do tej krypty i sami się przekonacie, że nic tam nie ma, a żadna zjawa tam nie straszy — przekonywał, podnosząc się i dając znać ręką, by koledzy poszli za nim.
Zachowywali się jak najciszej, przechodząc pod bramę, ale okazało się, że furtka jest zamknięta na kłódkę.
— I co teraz, geniuszu? — syknął Staszek, rzucając koledze wyzywające spojrzenie.
— Przejdziemy przez parkan. Tam jest niżej. Damy radę wspiąć się po murze, a potem przeskoczyć — odparł niezrażony niepowodzeniem Wiesiek, a Zygmunt i Janek zgodnie pokiwali głowami. Zwykle zgadzali się z Wieśkiem, w tym przypadku nie mogło być inaczej.
Staszek machnął ręką z rezygnacją.
— Niech wam będzie. Idziemy — zdecydował, choć nie mógł pozbyć się złego przeczucia. Miał wrażenie, że jeśli tam wejdą stanie cię coś strasznego, jednak zachował to dla siebie. Nie chciał narażać się na drwiny i śmiech kolegów.
W milczeniu przeskoczyli przez ogrodzenie, a później gęsiego ruszyli główną alejką, kierując się w stronę krypty, usytuowanej w centralnej części cmentarza. Groby majaczyły po obu stronach. Było wyraźnie widać nie tylko ich zarysy w poświacie księżyca, ale także krzyże wyrastające nad nimi, większe lub mniejsze, w zależności od wielkości nagrobka.
Kiedy znaleźli się jakieś trzydzieści lub czterdzieści metrów od krypty, ich oczom ukazała się zielonkawa poświata, która wyłoniła się po lewej stronie budynku.
— Co to? — zapytał przejęty Janek, widząc pobladłe twarze kolegów.
Żaden z nich się nie odezwał. Zatrzymali się wpatrzeni wielkimi ze strachu oczami w zjawę, która sunęła powoli w ich kierunku, to rosnąc, to malejąc.
— Chłopaki, uciekajmy! — Staszek odzyskał głos, choć brzmiał on jak pisk.
Nim zdążyli zareagować, zjawa zniknęła. Cmentarz pogrążył się w ciszy i ciemnościach. Akurat księżyc schował się za chmurami.
— Widzieliście to? — Zygmunt wskazał miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się zjawa. Trząsł się jak osika. — Nadal chcecie tam wejść?
— A co? Robisz w portki ze strachu? Pewnie, że wchodzimy — odparł hardo Wiesiek, odzyskując rezon i nie chcąc wyjść na tchórza. Zapalił latarkę i oświetlił wejście do krypty. Pchnął drewniane drzwi, a te uchyliły się z głośnym zgrzytem, po którym zapanowała upiorna cisza.
Walcząc z przerażeniem i mdłościami, chłopcy weszli do krypty, a wtedy ogarnął ich chłód i wilgoć. Pośrodku stał katafalk. Znajdował się nań znicz w kształcie serca. Na ścianie zawieszono metalową tabliczkę z informacją, że w tym miejscu spoczywa kasztelan Janusz Kostrzewa. Przeżył czterdzieści pięć lat.
— Widzicie? Nie ma się czego bać — przekonywał Wiesiek, gdy koledzy w milczeniu wpatrywali się w sarkofag, uformowany na kształt śpiącego mężczyzny z rękami złożonymi na piersi.
— Myślicie, że to faktycznie był duch kasztelana? — spytał przejęty Staszek, podchodząc do katafalku i przyglądając się wyrytym na nim łacińskim słowom „Memento mori”.
— Możliwe — przyznał Zygmunt, a Janek tylko przytaknął.
Jedynie Wiesiek był sceptyczny i parsknął śmiechem.
— Taa, a ja jestem rosyjską baletnicą — zakpił.
Nagle usłyszeli wycie tak przeraźliwe, że obudziłoby chyba zmarłego. Dźwięk dochodził spod katafalku. Wszyscy rzucili się w panice w stronę wyjścia, niemal łamiąc sobie nogi na schodku.
Kiedy chłopcy znaleźli się na zewnątrz, znieruchomieli. W świetle księżyca ujrzeli stojącego na ścieżce jakiegoś mężczyznę, wpatrującego się w nich pustym wzrokiem. Nie to jednak wydawało się najgorsze. Jego oczy były całkowicie czarne i zajmowały połowę twarzy. Gdy się lepiej przyjrzeli, rozpoznali w nim miejscowego grabarza Józefa Kozła. Starszy mężczyzna uchodził za dziwka i samotnika. Mieszkańcy unikali go, uważając za obłąkanego. Miał na sobie ubranie, które przypominało łachmany bezdomnego. Był brudny i nieogolony. W dodatku dochodził od niego odór zgnilizny i rozkładającego się mięsa.
— Uciekajmy! — zawołał Staszek drżącym głosem i rzucił się do ucieczki, wymijając grabarza. Nie oglądając się za siebie, biegł ile sił w nogach, aż zaczęły palić go płuca.
Kiedy dotarł do bramy cmentarza, obejrzał się i zobaczył, że Zygmunt i Janek ciężko dysząc, opierają się o rosnącą nieopodal sosnę. Nigdzie jednak nie było Wieśka.
Zaniepokojony Staszek rozejrzał się, aż nagle jego wzrok padł na oświetloną bladą poświatą alejkę. To, co zobaczył, sprawiło, że ciarki przeszły mu po plecach. Nad grabarzem unosiła się zielonkawa zjawa, jakby chciała go pochłonąć, a mężczyzna wciągał wijącego się jak piskorz Wieśka do środka krypty.
— Ratunku! Pomocy! — usłyszeli przeraźliwy, mrożący krew w żyłach krzyk kolegi. Chwilę potem drzwi z łoskotem się zamknęły i nastała głucha cisza.
Widząc, co się dzieje, chłopcy rzucili się do ucieczki. Przeskoczyli parkan i pobiegli ile sił w nogach w stronę zabudowań i świateł. Kiedy znaleźli się na drodze prowadzącej do miasteczka, zatrzymali się, ciężko dysząc.
— Musimy tam wrócić — Staszek pierwszy odzyskał głos. Był blady i podrapany przez gałęzie, ponieważ przeciskali się przez krzaki na przełaj, byle dalej od cmentarza. Jego ubranie było potargane, a tu i ówdzie przyczepiły się doń liście.
— Trzeba ratować Wieśka — sapnął Zygmunt ze strachem wymalowanym na twarzy.
— Musimy zawiadomić milicję. — Janek szczękał zębami, co wyglądało, jakby trząsł się z zimna.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Doszło do nich, że prawdopodobnie pozostawili kolegę na pewną śmierć.
— Nie możemy. Nikt nam nie uwierzy. Chłopaki wiem, że to złe, ale nie możemy nikomu powiedzieć o tym, co się stało — odezwał się wreszcie Zygmunt. — Musimy siedzieć cicho. Kto nam uwierzy, że zjawa zabiła Wieśka? Pomyślą, że oszaleliśmy i zamkną nas w wariatkowie — przekonywał.
— Masz rację. Nie możemy nikomu powiedzieć o tym, co się stało… Nawet na torturach — zgodził się Staszek, wstając i otrzepując ubranie. — Złożymy przysięgę…
Janek pokiwał głową, zielony na twarzy, walcząc z mdłościami.
Tak też zrobili.
Po wszystkim wrócili do domu i udawali, że nic się nie stało, choć nie było to łatwe. Zwłaszcza gdy zaczęto poszukiwania ich zaginionego kolegi…
Tydzień później w krypcie na cmentarzu milicja znalazła zwłoki Wieśka i grabarza. Obaj mieli rany na szyi i klatce piersiowej, jakby coś ostrymi pazurami chciało ich rozszarpać. Ich twarze przypominały wykrzywione ze strachu maski.
Dwa tygodnie później odbył się pogrzeb Wieśka, na który przyszli wszyscy mieszkańcy miasteczka. Pochowano również grabarza, choć jego pochówek był bardzo skromny. Ich śmierć uznano za nieszczęśliwy wypadek, spowodowany atakiem dzikiego zwierzęcia, najpewniej wilka albo dużego psa. Mimo że wśród mieszkańców chodziły plotki o zjawie z cmentarza, nikt nie chciał tak naprawdę wierzyć w te opowieści.
Zgodnie ze złożoną obietnicą, trzej nastoletni chłopcy nikomu nie powiedzieli o tym, co wydarzyło się tamtej nocy na cmentarzu.
10 lat później.
Lipiec, 1996 r.
Anna Wać mieszkała w małej, drewnianej chacie na skraju miasteczka. Kobieta po śmierci męża została sama, lecz często odwiedzała jego grób na cmentarzu. Siwa, przygarbiona, z chustą na głowie i w czarnej sukni wyglądała wyjątkowo mizernie. Jedynie jej błękitne oczy nadal miały w sobie jakąś młodzieńczą iskrę, która mimo trudów życia nie zgasła.
Anna mieszkała pół kilometra od cmentarza. Zwykle odwiedzała go po południu lub wczesnym rankiem, jednak tego dnia wyjątkowo źle się czuła. Wypiła ziołowy napar, a później zapadła w niespokojny sen. Kiedy się obudziła, była spocona i kręciło jej się w głowie. Z trudem wstała z łóżka. Dochodziła siódma wieczorem. Za oknem robiła się już szarówka, a na niebie pojawiły pierwsze gwiazdy i blada tarcza księżyca w pełni.
— Muszę zajrzeć na grób Mietka — westchnęła, zgarniając do lnianej torby znicz i zapałki. — Niech nie myśli, że o nim zapomniałam.
Mieczysław Wać zmarł nagle na atak serca w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Był od Anny starszy o sześć. Mijał już trzeci rok od jego śmierci, a mimo to Anna wciąż raz w tygodniu chodziła na cmentarz, aby zapalić znicz i posiedzieć chwilę. Modliła się i opowiadała Mietkowi o tym, co ją trapi, o tęsknocie czy samotności. Bywało, że wyrzucała mu, że zostawił ją samą tak nagle… Jednak z czasem Anna pogodziła się z losem i ze stratą męża.
Wstała i narzuciła sweter. Choć był ciepły lipcowy wieczór, kobieta drżała z zimna. Zawiązała chustkę na głowie, na nogi włożyła drewniane chodaki i podpierając się laską, wyszła z chaty. Szła niespiesznie, co jakiś czas zatrzymując się, aby złapać oddech i odpocząć. Kiedy zbliżyła się do cmentarnej bramy i przeszła przez nią, podążyła alejką i usłyszała jakiś jęk. Był on tak przejmujący, że aż przeszły ją ciarki ze strachu. Zamarła jak oślepiona reflektorami sarna. Księżyc oświetlał groby i kryptę znajdującą się w centralnej części cmentarza. Wokół niej zrobiło się cicho, jak makiem zasiał.
A potem to zobaczyła.
Dwie zjawy majaczące przy wejściu do krypty — jedna mniejsza, druga większa. Unosiły się nad ziemią, falując jak źdźbła trawy na wietrze. Otaczała je zielonkawa poświata. Anna sparaliżowana strachem, nie mogła się ruszyć.
Zjawy podpełzły do niej. Okazało się, że jedną z nich był nastolatek, a drugą starszy mężczyzną w łachmanach.
— Pomóż nam! — zawyły, to przybliżając się do niej, to oddalając.
Wokół Anny zrobiło się tak zimno, jakby nagle temperatura spadła niemal do zera. Starsza kobieta poczuła, jak lodowata dłoń chwyta ją za ramię. Ogarnęła ją ciemność.
Kiedy się ocknęła, dostrzegła, że leży na cmentarnej alejce. Obok niej były jej laska i torba. Zjawy zniknęły.
Podniosła się z trudem i najszybciej jak mogła, opuściła upiorny cmentarz.
O wydarzeniach tych opowiedziała swoim sąsiadkom, ale żadna z nich nie chciała jej uwierzyć. Niektóre uznały nawet, że zwariowała albo jest opętana.
— To były duchy tego zmarłego chłopca i grabarza, którzy zginęli dziesięć lat temu — upierała się. — Widziałam ich, tak jak widzę teraz was — tłumaczyła policjantom, którzy pojawili się u niej kilka dni po incydencie na cmentarzu.
— Proszę pani, duchów nie ma. Coś się pani przywidziało. Jeśli nie przestanie Pani opowiadać tych bzdur i straszyć nimi dzieci, zamkniemy panią w szpitalu dla obłąkanych — zagroził komendant. Był to postawny mężczyzna z wąsami i ogorzałą od słońca twarzą.
— Ale oni potrzebują pomocy — nie ustępowała Anna. — Trzeba coś z tym zrobić. Może egzorcysta mógłby pomóc…
Policjant zaklął pod nosem, machnął ze złością ręką i wyszedł.
Minęło kilka tygodni, a staruszka nadal opowiadała o zjawach z cmentarza. Nikt jednak nie chciał jej uwierzyć. Mieszkańcy miasteczka sądzili, że popada w obłęd i może być szalona. Miejscowy lekarz zdecydował, że należy ją zamknąć w szpitalu. Wkrótce potem kobieta została przewieziona do oddalonego o trzydzieści kilometrów szpitala psychiatrycznego, mieszczącego się w otoczeniu rozległych lasów. Tam poddano ją leczeniu. Nadal jednak twierdziła, że widziała duchy i że w nocy często ją odwiedzają. Zwiększono jej dawki leków i poddano obserwacji. Jej stan mimo upływu czasu nie poprawiał się, a nawet uznano, że kobieta jeszcze bardziej popada w obłęd.
Tylko Janek, Staszek i Zygmunt wiedzieli, że kobieta mówiła prawdę. Milczeli jednak, pamiętając o złożonej przed laty przysiędze.
15 lat później.
Sierpień, 2011 r.
Od tamtych wydarzeń na cmentarzu minęło ćwierć wieku. Zygmunt został lekarzem, a także się ożenił. Miał jedenastoletnią córkę Martę. Pracował w miejskiej przychodni. Janek natomiast zatrudnił się jako policjant, a z czasem awansował nawet na stopień komendanta. On również się ożenił. Miał dwunastoletniego syna Pawła. Staszek został pisarzem. Był autorem poczytnych horrorów, choć ukrywał się pod pseudonimem. Uchodził za samotnika, mieszkającego na peryferiach miasteczka. O wydarzeniach sprzed dwudziestu pięciu lat rozmawiali rzadko, podobnie jak o śmierci Wieśka, którego rodzice wkrótce po tym wyprowadzili się i słuch o nich zaginął.
— Anna Wać zmarła. Możesz przyjechać? To ważne — powiedział Janek, gdy tylko Zygmunt odebrał telefon. — Dam znać Staszkowi, żeby też przyjechał. Obaj musicie coś zobaczyć. Spotkamy się u mnie w domu.
Pół godziny później Zygmunt, Janek i Staszek siedzieli w salonie nad rozłożoną na stole kartką papieru, którą okazał się list Anny Wać, napisany tuż przed jej śmiercią.
— Wiecie, że ona była wariatką. Nikt jej nie uwierzy — wzruszył ramionami Zygmunt, drapiąc się po wydatnej szczęce, z trudem kryjąc zdenerwowanie i rozdrażnienie.
— A jeśli nie? — Janek był sceptyczny. — Mało nam problemów?
— To, co robimy? — chciał wiedzieć Staszek, nachylając się nad stołem i z niechęcią wpatrując w list, jakby był jakimś oślizgłym stworem.
— Schowamy go. Nikt nie może go znaleźć. Na szczęście to mnie wezwano, abym stwierdził zgon. Dyrektor szpitala mówił, że nikt nie otwierał listu, więc możemy być pewni, że Anna Wać zabrała swoją tajemnicę do grobu. Prawda nie wyjdzie na jaw. Chyba nie muszę wam przypominać, że złożyliśmy przysięgę i ona nadal obowiązuje? — rzekł z zimną krwią Zygmunt.
Rozmawiali jeszcze chwilę i wspólnie zdecydowali, że schowają list w biurku, a potem zastanowią się nad innym miejscem, gdzie go ukryć.
Nie wiedzieli, że ich rozmowę podsłuchali Marta z Pawłem, którzy schowali się w szafie stojącej w gabinecie. Kiedy mężczyźni opuścili pokój, nastolatki po cichu wyszły z szafy. Rozglądając się niepewnie po gabinecie i nasłuchiwali, czy nikt nie nadchodzi.
— Jak myślisz? O co chodziło mojemu ojcu? — zapytała Marta, podchodząc do biurka i uchylając kolejne szuflady, aby znaleźć list. Dziewczynka miała długie rude włosy, związane w warkoczyki, niebieskie oczy i piegi na policzkach.
— Nie wiem, ale to bardzo podejrzane. Myślę, że Kudłaty, Welma, Dafne i Fred z pewnością by to sprawdzili — uśmiechnął się z przekorą Paweł, wielbiciel zagadek, tajemnic i książek z dreszczykiem. Chłopiec miał jasne włosy. Był wysoki i tyczkowaty.
— Mam! — zawołała dziewczynka, wyciągając lekko pożółkłą kartkę papieru i rozkładając ją.
Chwilę czytali, a z upływem kolejnych minut, ich twarze bledły coraz bardziej.
— O rany! — szepnął przejętym głosem Paweł. — Musimy to sprawdzić. Idziemy dzisiaj w nocy na cmentarz.
— Trochę się boję. Co, jeśli spotkamy te duchy… — Marta zagryzła palce.
— Weźmiemy latarki i gaz pieprzowy. Nic nam się nie stanie. W razie czego cię obronie — Paweł puścił jej oczko, a ona się zarumieniła.
— Dobrze. Niech będzie — zgodziła się, choć niepokój nie chciał jej opuścić.
***
Dochodziła dziesiąta wieczorem, gdy Marta i Paweł przeszli przez boczną furtkę cmentarza, aby dostać się do krypty. Oboje mieli na sobie czarne ubrania. Paweł oświetlał dużą latarką teren wokół, dzięki czemu uniknęli potknięcia na nierównościach. Marta szła za kolegą, walcząc z narastającym niepokojem. W prawej dłoni ściskała gaz pieprzowy, gotowa użyć go w razie niebezpieczeństwa. Noc była wyjątkowo pochmurna, a każdy szelest w zaroślach i szum drzew z pobliskiego lasu, powodował, że czuli dreszcze na karku.
— Ciemno tu jak w grobie… — zauważył Paweł z krzywym uśmiechem. — Chociaż może to i lepiej. Przynajmniej duchy nas nie zobaczą w tej ciemnicy — zażartował.
Marta nie odpowiedziała, bo akurat znaleźli się pod boczną ścianą krypty, tą z oknem.
— Spójrz! — wskazała dłonią na okno, przez które sączyła się zielonkawa poświata. — Co to takiego? — spytała z przejęciem. Jej oczy były wielkie jak spodki.
— N-nie wiem… — jęknął Paweł, a wtedy latarka zgasła i ogarnął ich nieprzenikniony mrok. Jedynym jasnym punktem było teraz okno krypty. Oboje zamarli, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu.
Nie wiedzieli, ile czasu upłynęło, gdy niespodziewanie tuż przed nimi pojawiły się dwie zielonkawe zjawy. Jedna większa, druga mniejsza. Zjawy zaczęły krążyć wokół nich.
— Pomóżcie nam! — zawyły. Marta krzyknęła, a Paweł aż podskoczył, po czym pociągnął koleżankę za rękę i oboje rzucili się do panicznej ucieczki, czując oplatające ich zimne macki.
Odetchnęli z ulgą, dopiero gdy znaleźli się za ogrodzeniem cmentarza.
— O ja cię kręcę! — Paweł potarł dłońmi twarz, kucając i z trudem łapiąc oddech. — To było upiorne.
Marta miała potargane włosy i mokrą twarz.
— Co robimy? — spytała, gdy już doszła do siebie.
— Nie wiem. Muszę pomyśleć. Chodźmy do domu. Jutro zastanowimy się co dalej — odparł. Żadne z nich nie spało spokojnie tej nocy. Kilka razy budzili się z koszmarnego snu. Obojgu śniły się zjawy z cmentarza…
***
Następnego dnia spotkali się pod plebanią. Miejsce nie było przypadkowe. Chcieli porozmawiać z księdzem proboszczem, ponieważ uznali, że tylko on będzie w stanie im pomóc. Był to starszy siwowłosy mężczyzna w okularach o dobrodusznej twarzy i przyjaznych błękitnych oczach.
— Co was do mnie sprowadza, dzieciaki? — spytał, gdy usiedli przy stole w jadalni. Proboszcz poczęstował ich herbatą i ciasteczkami.
Nim się odezwali, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, wiedząc, że czekająca ich rozmowa nie będzie łatwa.
— Bo myśmy, proszę księdza, chcieli prosić o pomoc — powiedział z powagą Paweł, wyciągając z kieszeni list Anny Wać.
— Chodzi o sprawy paranormalne. Duchowe można powiedzieć — dodała Marta, nim upiła łyk herbaty z filiżanki.
— I sądzicie, że ja będę mógł wam pomóc? Nie bardzo znam się na duchach i siłach nieczystych — wzruszył ramionami proboszcz.
— Proszę przeczytać list. Ona w nim wszystko wyjaśnia — Marta podsunęła księdzu list, a Paweł spojrzał nań wyczekująco.
— Niech wam będzie — rzekł z westchnieniem ksiądz Robert, sięgając po zżółknięty kawałek papieru i rozkładając go.
Nastolatkowie w pełnej napięcia ciszy obserwowali, jak proboszcz czyta list. Jego twarz pozostała niewzruszona, chociaż raz zadrżała mu ręka. Szybko się jednak opanował. Gdy skończył, odłożył list na stół, spoglądając na dzieci spod przymrużonych powiek.
— Ta kobieta była opętana. Nie możemy brać na poważnie jej słów — stwierdził spokojnym głosem.
— Ale my wiemy, że ona miała rację. Byliśmy na cmentarzu i widzieliśmy te zjawy — powiedział żywo Paweł, niemal podskakując na krześle. Marta energicznie pokiwała głową.
— I one prosiły nas o pomoc. Tak samo, jak panią Annę. To nie może być przypadek — zawołała z przejęciem.
Ksiądz Robert pozostał jednak sceptyczny.
— Ale to jakaś bzdura, że duch kasztelana opętał grabarza, a potem zabił tego nastolatka. Ich śmierć uznano za nieszczęśliwy wypadek. Obaj zginęli od ataku jakiegoś dzikiego zwierzęcia — zakłopotał się nieco, gdy uświadomił sobie, że zdradza dzieciom rzeczy, które nie powinny dotrzeć do ich wrażliwych uszu. Jednak na ich twarzach nie dostrzegł strachu, lecz zaciekawienie i ekscytację.
— A, co jeśli to prawda? I nasi rodzice o tym wiedzieli? — spytała Marta z przejęciem.
— Jeśli faktycznie zabił ich duch kasztelana, to Wiesiek i pan Józef nie mogą odejść i dlatego krążą po cmentarzu — głośno myślał Paweł i aż poczerwieniał z emocji. — Czy jest jakiś sposób, żeby im pomóc?
Ksiądz proboszcz milczał, jakby się zastanawiał, a zmarszczka na jego czole się pogłębiła.
— Jest drogie dzieci, ale to niebezpieczne — powiedział wreszcie, głośno wzdychając. — Trzeba znaleźć źródło złej energii i je zniszczyć.
— W jaki sposób można to zrobić? — chciała wiedzieć Marta, skubiąc kawałek ciastka, a okruszki spadały na dywan.
— Spalić szczątki — oznajmił ksiądz grobowym głosem, od którego dzieciom przebiegły ciarki po plecach. Minęło kilka chwil, nim ponownie się odezwali. Nadal jednak byli bladzi i trzęsły im się ręce.
— Pomoże nam ksiądz? — odważył się zapytać Paweł, patrząc wyczekująco na duchownego.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł. To niebezpieczne. Nie chcę was narażać.
— Ale my się nie boimy — zapewniła Marta, krzywiąc się nieznacznie.
— Trzeba to wyjaśnić — wtrącił z ogniem w głosie Paweł. — Zwłaszcza że nasi ojcowie są w to zamieszani. Musimy im pomóc.
— No dobrze. Niech wam będzie. Przygotuję wszystko, co konieczne i wieczorem pójdziemy na cmentarz. — Ksiądz proboszcz skapitulował, choć czuł wewnętrzny niepokój i wiedział, że popełnia błąd. Jednak decyzja zapadła i nie mógł się już wycofać.
***
Dochodziła dziewiąta wieczorem, gdy trzy ubrane na czarno postacie, dwie mniejsze i jedna większa, przyczaiły się przy jednej ze ścian krypty, znajdującej się na nawiedzonym cmentarzu. Na szczęście noc była jasna, bo świecił księżyc i widać było nagrobki oraz znajdujące się między nimi ścieżki. Główna aleja też była widoczna jak na dłoni. Tak samo, jak wejście do krypty.
— Wy zostaniecie tutaj. Gdyby coś się stało i gdybym nie wyszedł stamtąd w ciągu pół godziny, biegnijcie do miasteczka po pomoc. W żadnym wypadku nie wchodźcie do krypty — zastrzegł.
Oboje pokiwali głowami, a potem ksiądz z czarnym tobołkiem w jednej dłoni i latarką w drugiej wszedł do krypty.
Kiedy znalazł się w środku chłodnego wnętrza, uderzył weń zapach stęchlizny, jednak niezrażony tym szedł dalej. Oświetlił latarką katafalk, w którym znajdowała się trumna, gdzie pochowany został kasztelan. Ostrożnie odłożył torbę na ziemię. Z latarką pod pachą pchnął płytę na tyle, aby można było zajrzeć do środka i wypatrzeć trumnę. Płyta okazała się ciężka i z trudem przesunął ją o zaledwie kilka centymetrów. Jego oczom ukazały się jednak dwie nadgryzione zębem czasu trumny.
— Dziwne… — pomyślał, a potem zobaczył zielonkawą poświatę i poczuł przejmujące na wskroś zimno. Chwilę później stracił przytomność.
***
— Minęło pół godziny — stwierdził Paweł, zerkając na zegarek. — Musiało się coś stać… — spojrzał z niepokojem na uchylone drzwi do krypty. Przez szczelinę w drzwiach sączyła się atramentowa czerń i ziąb, który sprawiał, że cierpła skóra.
— Ta cisza jest przerażająca — zauważyła Marta, pocierając ramiona.
— Musimy coś zrobić. Nie możemy dłużej zwlekać. Ksiądz może być w niebezpieczeństwie. Zrobimy tak… — Paweł nachylił się w stronę Marty, szepcząc jej gorączkowo coś na ucho.
Parę chwil później chłopiec ruszył w stronę wyjścia z cmentarza, a dziewczynka schowała się za budynkiem krypty, kucając i wyciągając z plecaka gaz pieprzowy, po czym znieruchomiała. Ze skupieniem wpatrywała się w oświetloną blaskiem księżyca alejkę.
***
Kwadrans później zdenerwowany Zygmunt, zaniepokojony Janek, zaciekawiony Staszek i nie mniej przejęty Paweł, wbiegli na teren cmentarza, kierując się w stronę krypty.
— Co wam strzeliło do głowy, żeby chodzić nocą na cmentarz? Przecież to niebezpieczne! — grzmiał Zygmunt. — Jeśli coś się stanie mojej córce, to nie ręczę za siebie…
— Odczep się od mojego syna! — burknął Janek, posyłając koledze złe spojrzenie. — Nie jest niczemu winien. Trzeba było sprawdzić gabinet, nim powiedziałeś nam o liście. Miej pretensje do siebie!
— Nie czas na kłótnie. Najpierw zajmijmy się tymi zjawami — wtrącił Janek, gdy zatrzymali się przed wejściem do krypty, oświetlanym przez poświatę księżyca.
— Marta! Jesteś tutaj? — zawołał Paweł, okrążając kryptę i nerwowo wypatrując koleżanki.
— Tutaj! — syknęła, wychylając się zza jednego z nagrobków i machając ręką. — Nic mi nie jest. Trzeba pomóc księdzu. Słyszałam stamtąd jakiś jęk, dlatego się schowałam… — zawstydziła się, podchodząc do nich.
Zygmunt zamknął ją w ramionach.
— Jak dobrze, że nic ci nie jest — powiedział z ulgą, przytulając córkę tak, że aż zatrzeszczały jej kości.
— Tato, udusisz mnie! — zaprotestowała Marta, a wtedy mężczyzna poluźnił uścisk i oboje zaczęli się śmiać.
— Wejdźmy do środka. Nie mamy czasu do stracenia. Ksiądz Robert potrzebuje pomocy — wtrącił Paweł i ruszył do krypty. Za nim podążali milczący Janek i Staszek. Na końcu weszli Zygmunt i Marta.
Kiedy znaleźli się wewnątrz, ujrzeli na katafalku leżącego bezwładnie księdza proboszcza. Starszy mężczyzna był nieprzytomny. Miał otwarte oczy, pokryte bielmem.
— Halo! Proszę księdza! — Zygmunt podszedł i potrząsnął go za ramię, ale bez efektu.
— Co robimy? — Janek spojrzał z niepokojem na Staszka.
— Trzeba spalić zwłoki — podsunął Paweł, skupiając na sobie wzrok ojca. — Ksiądz powiedział, że to pomoże pozbyć się złej siły.
— Przecież to wariactwo! — zaprotestował Zygmunt. — Zabobony! — mówiąc to, splunął przez lewe ramię.
— Paweł ma rację — nie zgodził się Janek, klepiąc syna po ramieniu. — Trzeba raz na zawsze pozbyć się tych duchów.
Stojący obok Staszek spojrzał na chłopca z podziwem, zazdroszcząc mu odwagi.
— Odsuńmy księdza, a potem przesuniemy płytę, żeby dostać się do trumny — zaproponował Zygmunt, odzyskując zimną krew. Wiedział, że jest na przegranej pozycji. Skoro tak chcą pozostali…
Janek i Staszek skinęli głowami i bez wahania podeszli do katafalku. Ujęli nieprzytomnego księdza pod pachy i przenieśli go pod jedną ze ścian, a potem we trzech przesunęli płytę. W końcu upadła z głośnym łoskotem na kamienną podłogę. Ich oczom ukazały się dwie zmurszałe trumny. Na każdej z nich znajdowała się, nieco wyblakła tabliczka.
— To kasztelan i jego żona. Patrzcie tam. Widać czaszkę i zęby! — zawołała z przejęciem Marta, wytrzeszczając oczy. — I chyba resztki włosów i jakieś kości — aż się wzdrygnęła.
W kilku miejscach trumny się zapadły i widać było fragmenty zwłok, rozpadających się i poczerniałych przez upływ czasu.
— Musimy ich spalić — wtrącił Paweł. — Tato, w tamtej torbie ksiądz Robert ma butelkę z benzyną i zapałki — wskazał porzucony na podłodze tobołek.
Janek podszedł i wyciągnął z niego wspomniane przez syna rzeczy.
— Ja to zrobię! — Zygmunt wydarł mu z rąk butelkę i odkręcił ją, a wtedy poczuli intensywny zapach benzyny. Mężczyzna nachylił się nad trumnami i wlał do środka obfitą ilość bezbarwnej cieczy, a potem odpalił kilka zapałek i rzucił je.
Wkrótce oba szkielety zajęły się ogniem, a wokół unosił się czarny dym, gryzący w oczy i nos. Zaczęli kasłać. Osłaniali twarze i odsuwali się od ognia, więc w pierwszej chwili nie zauważyli, jak dwie zielonkawe zjawy uniosły się nad nimi i zawyły potępieńczo, a potem zniknęły.
Marta z Pawłem pierwsi wybiegli z krypty, głośno kaszląc. Za nimi podążali Zygmunt, Janek i Staszek, którzy ciągnęli bezwładne ciało księdza. Gdy znaleźli się na zewnątrz, położyli go na ziemi. Kiedy się wyprostowali, ich oczom ukazały się dwie zjawy — jedna mniejsza, druga większa. Trzej mężczyźni z trudem rozpoznali w nich dawnego kolegę Wieśka i grabarza pana Józefa.