Kryminał. Gdzie jest Trzeci Król? - Maciej Słomczyński - ebook

Kryminał. Gdzie jest Trzeci Król? ebook

Maciej Słomczyński

0,0
16,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolekcjoner dzieł sztuki z Ameryki Południowej pragnie mieć w swojej kolekcji rzadki obraz autorstwa Ribery przedstawiający jednego z trzech króli składających dary Dzieciątku. Posiada portrety pozostałych dwóch, więc naturalne jest, że zależy mu na uzupełnieniu tryptyku. Sprawa jest o tyle trudna, że Trzeci Król znajduje się w zbiorach leżącego w Polsce państwowego muzeum. Zdobycia go podejmuje się Herr Gruber, specjalista od tego typu problemów. Natychmiast mobilizuje on siatkę swych ludzi i układa sprytny plan przejęcia obrazu i zastąpienia go falsyfikatem w taki sposób, by nikt nie dowiedział się o kradzieży. Jego tropem podąża Interpol i nawiązuje współpracę z polską milicją, która wysyła do muzeum w Borach dwoje swych ludzi, którzy mają podmienić oryginał na kopię zanim zrobią to złodzieje. Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem – kustosz muzeum ginie zastrzelony z kuszy, a na domiar złego jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejne reprodukcje obrazu. Trzeba znaleźć mordercę i odgadnąć gdzie podział się prawdziwy Trzeci Król…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 251

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ma­ciej Słom­czyń­ski (Ka­zi­mierz Kwa­śniew­ski)

Gdzie jest Trze­ci Król?

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edycję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Iskry, War­sza­wa 1966

© Co­pyri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-690-9

Wy­daw­nic­two LTW

ul. rtm. W. Pi­lec­kie­go 9

Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

1. „Muszę go kupić od pana…”

Pan Go­mez miał za sobą bar­dzo pra­co­wi­cie spę­dzo­ny dzień i usnął nie­mal na­tych­miast po star­cie sa­mo­lo­tu. Kie­dy otwo­rzył oczy, był świt. Od­sunął bia­łą fi­ra­necz­kę za­sła­nia­ją­cą okno. Wyj­rzał. W dole, po gra­ni­ce wid­no­krę­gu, roz­po­ście­ra­ła się nie­zmie­rzo­na, ciem­no­nie­bie­ska rów­ni­na. Pan Go­mez po­now­nie oparł gło­wę na mięk­kiej po­dusz­ce fo­te­la i spoj­rzał na ze­ga­rek. Jesz­cze go­dzi­na. Za kil­ka­na­ście mi­nut Atlan­tyk uciek­nie spod skrzydeł ma­szyny i wej­dzie pod nie sta­ra, sza­ra Eu­ro­pa.

Ste­war­des­sa po­de­szła nie­mal ta­necz­nym kro­kiem i, ba­lan­su­jąc zgrab­nie, po­chyli­ła się nad nim z tacą.

Kawę czy her­ba­tę? Pan Go­mez wo­lał kawę, je­śli nie ro­bi­ło to róż­ni­cy. Naj­mniej­szej. Z du­żej tacy zdję­ła małą tac­kę. Bu­łecz­ki, dżem, ma­sło? Czy coś jesz­cze? Nie, pan Go­mez są­dził, że to wy­star­czy. Trzyma­jąc tac­kę w obu rę­kach, uniósł gło­wę i po­dzię­ko­wał z uśmie­chem. Miał oliw­ko­wą, ciem­ną cerę i czar­ne, gład­ko za­cze­sa­ne do tyłu wło­sy, lek­ko si­wie­ją­ce na skro­niach. Ste­war­des­sa była wy­so­ką, szczupłą blon­dyn­ką o ja­sno­nie­bie­skich oczach i ró­żo­wej ce­rze. Pan Go­mez od­czuwał na­tural­ną skłon­ność do wy­so­kich, szczupłych, ja­snych dziew­cząt. Może dla­te­go po­pro­sił jesz­cze o kie­li­szek ko­nia­ku.

– Ko­niak roz­ja­śnia myśli, praw­da?

– Za­pew­ne, pro­szę pana. Za chwi­lecz­kę przy­nio­sę.

Uśmiech­nę­ła się i ode­szła do na­stęp­ne­go rzę­du fo­te­li, gdzie bu­dzi­li się już inni pa­sa­że­ro­wie.

Pan Go­mez wy­pił kawę, zjadł dwie bu­łecz­ki po­sma­ro­wa­ne cien­ko ma­słem i gru­bo dże­mem, wy­pił na ko­niec kie­li­szek ko­nia­ku i przy­mknął oczy. Nie uśmie­chał się już. Myślał o bar­dzo waż­nej i pil­nej spra­wie, któ­ra ka­za­ła mu po­spiesz­nie spa­ko­wać ne­se­ser i prze­le­cieć Atlan­tyk, aby zna­leźć się w moż­li­wie naj­krót­szym cza­sie w Stut­t­gar­cie.

Naj­praw­do­po­dob­niej wy­pił jed­nak o jed­ną fi­li­żan­kę kawy za mało, bo usnął po raz drugi, a kie­dy obu­dził się, sa­mo­lot pod­cho­dził do lą­do­wa­nia w Pa­ryżu. Pan Go­mez sie­dział przez chwi­lę z przy­mknię­tymi oczyma, nie mo­gąc so­bie przy­pom­nieć, gdzie się znaj­du­je i co się z nim dzie­je. Póź­niej przy­po­mniał so­bie i wes­tchnął. Nie otrzymał żad­nej od­po­wie­dzi na swo­ją de­pe­szę. Nie ocze­ki­wał jej zresz­tą. Je­śli pana Gru­be­ra nie było w Stut­t­gar­cie, był zde­cydo­wa­ny le­cieć za nim choć­by na ko­niec świa­ta.

Ol­brzymi bo­eing ko­ło­wał po­wo­li do oszklo­ne­go, płas­kie­go bu­dyn­ku dwor­ca lot­ni­cze­go. Pan Go­mez wy­siadł po­wie­dziaw­szy kil­ka mi­łych słów ste­war­des­sie, któ­ra sta­ła wy­pro­sto­wa­na przy schod­kach, że­gna­jąc nie­daw­nych po­dróż­nych pro­mien­nymi oczyma i mi­lut­ki­mi ski­nie­nia­mi krót­ko ostrzy­żo­nej ja­snej gło­wy. Po­dał pasz­port uprzej­me­mu urzęd­ni­ko­wi. Ten po­in­for­mo­wał go, że ca­ra­vel­le do Stut­t­gar­tu stoi już na pa­sie star­to­wym i od­le­ci za pięt­na­ście mi­nut. Nie, pan Go­mez nie musi za­ła­twiać żad­nych do­dat­ko­wych for­mal­no­ści, znaj­du­je się prze­cież we Fran­cji tran­zytem. Tak, to ten sa­mo­lot z błę­kit­nym pa­sem.

Pan Go­mez nie czuł się już sen­ny. Na szczę­ście w Eu­ro­pie było cie­pło. Nad Pa­ryżem stał bez­chmur­ny, pięk­ny po­ra­nek, a w dro­dze do Stut­t­gar­tu tak­że nie spo­tka­li ani jed­nej chmur­ki, je­śli nie li­czyć ma­lut­kich, bia­łych ob­łocz­ków, spa­ce­rują­cych bar­dzo wy­so­ko. Pan Go­mez wy­pił w sa­mo­lo­cie jesz­cze dwie kawy i oto był już nad Stut­t­gar­tem.

Po za­ła­twie­niu for­mal­no­ści pasz­por­to­wych wy­szedł przed dwo­rzec i nie­cier­pli­wym ruchem ręki przy­wo­łał tak­sów­kę. Wy­jął no­tes i od­czytał ad­res gło­śno, sy­la­bi­zując tam, gdzie nie był pe­wien swej nie­miec­kiej wy­mo­wy. Kie­row­ca przy­tak­nął ruchem gło­wy.

– Pręd­ko! – po­wie­dział pan Go­mez. – Tak pręd­ko, jak po­zwa­la­ją prze­pi­sy! Za­pła­cę panu dwa razy tyle.

– Po­sta­ram się, pro­szę pana.

Tak­sów­ka po­mknę­ła pro­stą, as­fal­to­wą ale­ją w kie­run­ku mia­sta. Po dzie­się­ciu mi­nutach zna­leź­li się na sze­ro­kiej przed­miej­skiej uli­cy wy­sa­dza­nej sta­rymi wią­za­mi, spo­za któ­rych wy­błyski­wa­ły bia­łe ścia­ny pa­ła­cyków ukrytych w głę­bo­kich ogro­dach. Kie­row­ca zwol­nił nie­co.

– To bę­dzie tu, pro­szę pana – za­ha­mo­wał gwał­tow­nie i zje­chał do kra­węż­ni­ka. – Tak, tu.

Pan Go­mez szyb­ko się­gnął do kie­sze­ni, wy­cią­gnął kil­ka bank­no­tów, za­wa­hał się na uła­mek se­kun­dy, zer­k­nął na licz­nik i po­dał kie­row­cy pię­cio­do­la­rów­kę.

– Dzię­kuję panu bar­dzo! – Za­nim pan Go­mez zdą­żył pchnąć drzwicz­ki, kie­row­ca stał już przed nimi i otwie­rał je z ukło­nem. – Czy za­cze­kać na pana?

– Nie, nie! – Pan Go­mez chwycił swój ne­se­ser i wy­sko­czył z auta, ale na­tych­miast opa­no­wał się. Te­raz po­śpiech nie był już ko­niecz­ny. Je­śli pan Gru­ber był w domu, nie ule­ci prze­cież po­wie­trzem. – Nie trze­ba… – do­dał spo­koj­niej i ski­nął kie­row­cy ręką w sza­rej rę­ka­wicz­ce.

Ruszył ku fur­cie o zło­co­nych gro­tach że­la­znych szta­chet. Chciał na­ci­snąć dzwo­nek, ale cof­nął rękę i opu­ścił ją na mis­ter­nie kutą klam­kę. Furt­ka ustą­pi­ła. Pan Go­mez uniósł brwi, jak gdyby ten pro­sty fakt nie wy­dał mu się aż tak pro­sty. Wszedł i za­mknąw­szy furt­kę ruszył pro­stą, wy­sy­pa­ną żwi­rem ścież­ką ku do­mo­wi, któ­ry był bar­dzo no­wo­cze­sny, ślicz­ny, olśnie­wa­ją­co bia­ły i stał po­śród zupeł­nie osza­ła­mia­ją­cych krze­wów, po­krytych kwia­ta­mi, ja­kich ist­nie­nia pan Go­mez na­wet nie po­dej­rze­wał w chłod­nym bądź co bądź kli­ma­cie środ­ko­wej Eu­ro­py, u schył­ku lata.

Zbli­żył się ku do­mo­wi, ale za­nim zna­lazł się przed drzwia­mi wej­ścio­wymi, otwo­rzyły się one ci­cho. Na pro­gu sta­ła mło­da po­ko­jów­ka, wy­pro­sto­wa­na, w czer­ni i w bie­li, nie­na­gan­na, ja­sno­wło­sa i szczupła. Pan Go­mez mi­mo­wol­nie uśmiech­nął się. Była bar­dzo po­dob­na do ste­war­des­sy, któ­rą po­że­gnał przed dwie­ma go­dzi­na­mi.

– Czy za­sta­łem pana Gru­be­ra?

– Za­raz spraw­dzę, pro­szę pana. Czy wol­no za­pytać, ko­go mam za­anon­so­wać?

Pan Go­mez po­ło­żył wi­zytów­kę na ma­leń­kiej tacy, któ­rą unio­sła ku nie­mu. Po­ko­jów­ka cof­nę­ła się, skło­niw­szy gło­wę. Wszedł do domu. Za­mknę­ła za nim drzwi i zna­lazł się w chłod­nym, przy­jem­nym pół­mro­ku.

– Może pan bę­dzie ła­skaw spo­cząć na chwi­lę? – wska­za­ła nie­znacz­nym ruchem ręki sto­ją­ce w hal­lu wy­so­kie, pro­ste krze­sła i ode­szła. Znik­nę­ła za oszklo­nymi drzwia­mi, spo­za któ­rych nie do­szedł go ża­den dźwięk.

Pan Go­mez nie usiadł. Trzyma­jąc nadal w ręce swój nese­ser i ko­łysząc nim ła­god­nie pod­szedł do ko­min­ka. Oczy, przy­wy­kłe już do przy­ćmio­ne­go świa­tła, spo­czę­ły na fla­mandz­kiej mar­twej na­turze w pro­stych, zło­tych ra­mach: puchar i bu­tel­ka o dziw­nym, pra­wie gro­te­sko­wym kształ­cie, sto­ją­ce na zło­ci­stym ta­le­rzu; za nimi dra­pe­ria i na­roż­nik okna, z któ­rego spływał bo­ga­ty, ba­ro­ko­wy blask, roz­ja­śnia­jąc puchar i za­pa­la­jąc iskry w głę­bi bu­tel­ki.

Pan Go­mez z uzna­niem ski­nął gło­wą. Cho­ciaż in­te­re­so­wa­ły go dzie­ła sztuki po­wsta­łe na prze­strze­ni ca­łej hi­sto­rii ludz­ko­ści, miał jed­nak swo­je małe upodo­ba­nia, z któ­rych nie zwie­rzał się ni­ko­mu. Był prze­ko­na­ny, że lu­dzie przed trzystu laty ma­lo­wa­li le­piej niż kie­dykol­wiek przed­tem i póź­niej. Cmok­nął gło­śno z wy­raź­ną sa­tys­fak­cją. Ar­cy­dzie­ło. Ten ob­raz był jesz­cze jed­nym do­wo­dem na po­par­cie jego po­glą­dów. Był na­praw­dę zna­ko­mi­ty. Ale kto go na­ma­lo­wał? To było zdu­mie­wa­ją­ce, że pan Go­mez nie wi­dział nig­dy na­wet jego re­pro­duk­cji. Oczywi­ście pan Gru­ber mógł…

Ale nie do­koń­czył nig­dy tej myśli.

– Wi­tam pana! Daw­no się już nie wi­dzie­li­śmy, praw­da?

Od­wró­cił się czując wiel­ką, zupeł­ną ulgę. A więc pan Gru­ber był w Stut­t­gar­cie. Nie wy­je­chał. Było to nie­mal tak, jak gdyby do­ko­nał już po­ło­wy za­mie­rzo­ne­go za­da­nia.

– Dzień do­bry, Herr Gru­ber! Bar­dzo się cie­szę! Na­pra­wdę bar­dzo się cie­szę, że pana wi­dzę!

Po­da­li so­bie ręce. Go­spo­darz był czło­wie­kiem wy­so­kim, nie­co otyłym; naj­praw­do­po­dob­niej zbli­żał się do sześć­dzie­siąt­ki, je­śli już jej nie prze­kro­czył. Ale na pierw­szy rzut oka trud­no było okre­ślić jego wiek. Po­ruszał się jak mło­dy czło­wiek, lecz zmarszcz­ki wo­kół oczu i skó­ra na dło­niach…

– Otrzyma­łem wczo­raj pań­ską de­pe­szę – po­wie­dział – i nie­wie­le mo­głem z niej wy­wnio­sko­wać. Może to tyl­ko, że za­le­ży panu na rychłym spo­tka­niu ze mną. Wiem, że nie na­leży pan do lu­dzi, któ­rzy zaj­mu­ją czas bliź­nich dro­bia­zga­mi. Ale nie mów­my o tym te­raz. Na pew­no jest pan głod­ny. Chce pan chyba zjeść śnia­da­nie i wy­ką­pać się? Za­raz wy­dam dys­po­zycje.

– Mam za­re­zer­wo­wa­ne miej­sce w ho­te­lu – po­wie­dział szyb­ko pan Go­mez. – Nie chciał­bym panu zaj­mo­wać zbyt wie­le cza­su moją oso­bą. Zresz­tą, szcze­rze mó­wiąc, sam mam go nie­zbyt wie­le. In­te­re­sy… – uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co. – Uło­żyłem so­bie wszyst­ko tak, żeby zna­leźć się na po­wrót w Rio po czter­dzie­stu ośmiu go­dzi­nach od chwi­li opusz­cze­nia mia­sta. Ro­zu­mie mnie pan chyba?

Go­spo­darz roz­ło­żył ręce.

– Oczywi­ście, oczywi­ście! W ta­kim ra­zie je­stem do pań­skiej dys­po­zycji. Pro­szę bar­dzo…

Otwo­rzył małe drzwi wy­kła­da­ne ciem­ną, dę­bo­wą bo­aze­rią i prze­pu­ścił go­ścia przed sobą. Po­kój, w któ­rym się zna­leź­li, był ol­brzymi, ja­sny i wy­peł­nio­ny za­pa­chem kwia­tów. Przez po­dwój­ne otwar­te drzwi ta­ra­su wpa­da­ło po­ran­ne słoń­ce i cie­płe, ro­ze­dr­ga­ne po­wie­trze.

– To mój ga­bi­net, je­że­li mam pra­wo do tego ro­dza­ju okre­śleń. Spę­dzam bar­dzo nie­wie­le cza­su przy biur­ku. Niech pan sia­da – wska­zał go­ścio­wi je­den z dwu prze­past­nych fo­teli klu­bo­wych, sto­ją­cych na­prze­ciw sie­bie po obu stro­nach ni­skie­go sto­li­ka. – Cze­go się pan na­pi­je?

Pan Go­mez usiadł i po­sta­wił ne­se­se­rek obok sto­li­ka.

– Je­śli nie zro­bi to panu róż­ni­cy, może po pro­stu ko­niak? Ko­niak w nie­wiel­kich ilo­ściach roz­ja­śnia myśli…

Uśmiech­nął się nie­znacz­nie. Mi­gnę­ła mu ja­sna bu­zia ste­war­des­sy z bo­ein­ga. Ale na­tych­miast spo­waż­niał. Roz­mo­wa, któ­ra go cze­ka­ła, wy­ma­ga­ła naj­więk­sze­go skupie­nia przy po­zo­rach swo­bod­nej wy­mia­ny myśli. Naj­drob­niej­sza nie­wła­ści­wa nut­ka w gło­sie mo­gła kosz­to­wać ty­sią­ce do­la­rów.

Pan Gru­ber otwo­rzył drzwicz­ki nie­wiel­kiej szaf­ki ścien­nej i wy­jął jed­ną spo­śród za­le­ga­ją­cych ją licz­nie bu­te­lek. Go­mez mil­czał, cze­ka­jąc, póki go­spo­darz nie po­sta­wił na sto­li­ku dwu kie­lisz­ków i nie wlał do nich po odro­bi­nie zło­ci­ste­go płynu. Pan Gru­ber ostroż­nie po­sta­wił bu­tel­kę i usiadł.

– De­ko­ra­cje go­to­we – po­wie­dział uśmie­cha­jąc się do­bro­dusz­nie – ak­to­rzy rów­nież. Mo­że­my pod­nieść kur­tynę. Słu­cham pana.

Pan Go­mez uniósł kie­li­szek, do­tknął war­ga­mi jego kra­wę­dzi i od­sta­wił go.

– Na­praw­dę oba­wia­łem się, że nie za­sta­nę pana w Niem­czech. Spra­wa, któ­ra mnie tu dzi­siaj przy­wio­dła, jest dość… hm… nie­co­dzien­na i przy­zna­ję szcze­rze, że za­le­ży mi na szyb­kim za­ła­twie­niu jej. Cho­dzi o po­śpiech, ro­zu­mie pan?

– Ba! Po­śpiech! – Pan Gru­ber roz­ło­żył ręce. – Pra­wie wszyscy moi klien­ci mają dość nie­co­dzien­ne pro­ble­my do roz­wią­za­nia i pra­wie każ­de­mu z nich za­le­ży na po­śpie­chu…

– I na dys­kre­cji… – do­dał pan Go­mez.

– O tym na­wet nie wspo­mi­nam, bo na dys­kre­cji za­wsze za­le­ży obu stro­nom. Dys­kre­cja, je­że­li wol­no mi za­uwa­żyć, jest pod­sta­wo­wym za­ło­że­niem mo­je­go za­wo­du. Wolę mó­wić o po­śpie­chu, sko­ro użył pan już tego sło­wa. Moi klien­ci zaw­sze się spie­szą i w związ­ku z tym ja tak­że mu­szę żyć w nieu­stan­nym po­śpie­chu, żeby wy­wią­zać się z przy­ję­tych za­mó­wień. Jutro, na przy­kład, mam od­le­cieć do Lon­dynu dla za­ła­twie­nia pew­nej bar­dzo de­li­kat­nej spra­wy. Jest to bar­dzo obie­cu­jąca trans­ak­cja i leży ona w sfe­rze mo­ich za­in­te­re­so­wań i moż­li­wo­ści mo­je­go ze­spo­łu.

– Jutro? – pan Go­mez zmarsz­czył brwi. – Chce pan na­praw­dę od­le­cieć jutro do Lon­dynu?

– Czy chcę! W moim wie­ku po­dró­że nie na­le­żą już do przy­jem­no­ści. Na­wet naj­wygod­niej­sze po­dró­że. Oczywi­ście, że od­le­cę, o ile nie nada­rzy się ja­kaś więk­sza trans­ak­cja, któ­ra każe mi po­zo­stać.

Za­wie­sił głos i się­gnął po kie­li­szek.

– Otóż to – pan Go­mez ode­tchnął. – Ja­kaś więk­sza tran­sak­cja…

Wstał i zbli­żył się do otwar­tych drzwi ta­ra­su.

– Słucham pana… – Pan Gru­ber do­tknął warg koń­cem ję­zyka. Naj­wyraź­niej lu­bił ko­niak.

Go­mez wy­cią­gnął rękę.

– Co za wspa­nia­ła ro­ślin­ność! Jaki ze­staw barw! Ma pan do­sko­na­łe­go ogrod­ni­ka. Praw­dzi­wy ma­larz na­tury! – Od­wró­cił się i spoj­rzał na go­spo­da­rza. – Są­dzę, że nie po­je­dzie pan jutro do Lon­dynu, Herr Gru­ber.

– Być może… – W gło­sie mó­wią­ce­go był uprzej­my brak za­in­te­re­so­wa­nia.

Go­mez za­wró­cił i usiadł. Po­chylił się nad sto­li­kiem.

– Mia­łem już z pa­nem do czynie­nia dwukrot­nie i mu­szę przy­znać, że wy­wią­zywał się pan za­wsze z przy­ję­tych na sie­bie zo­bo­wią­zań ze skrupulat­no­ścią i rze­tel­no­ścią, któ­re są do­brze zna­nymi za­le­ta­mi pań­skie­go na­ro­du…

– Szko­da, że nie słucha­ją pana w tej chwi­li przed­sta­wi­cie­le In­ter­po­lu – pan Gru­ber uśmiech­nął się. – Mam wra­że­nie, że po­li­cja mię­dzyna­ro­do­wa wie­le by dała za moż­ność usłysze­nia mia­ro­daj­nej i wy­czer­pują­cej opi­nii o mnie z ust któ­re­go­kol­wiek z mo­ich klien­tów.

– Jak to? In­te­re­sują się pa­nem? – Pan Go­mez wy­da­wał się za­sko­czo­ny.

– Oczywi­ście, że in­te­re­sują się mną! Czy chciał­by pana żeby po­li­cja była zupeł­nie tępa? Któż strzegł­by wów­czas na­szych do­mostw i na­sze­go życia? Je­stem wiel­kim zwo­len­ni­kiem do­brej po­li­cji, se­ñor Go­mez.

– Hm… – mruk­nął pan Go­mez.

– Oczywi­ście… – do­koń­czył go­spo­darz – lu­bię do­brą po­li­cję, ale nie za do­brą. In­te­re­sują się mną od lat i będą praw­do­po­dob­nie in­te­re­so­wa­li się moją skrom­ną oso­bą aż do dnia mo­jej śmier­ci. Ale oba­wiam się, że nie będę w sta­nie do­star­czyć im żad­nych mi­łych prze­żyć. Po pro­stu nie mają i nie będą mie­li nig­dy żad­nych pod­staw do wsz­czę­cia prze­ciw mnie śledz­twa.

– Dla­cze­go jest pan tego taki pe­wien?

– Po­nie­waż nig­dy w życiu nie po­peł­ni­łem żad­ne­go prze­stęp­stwa. Je­stem do­sta­tecz­nie in­te­li­gent­ny i bo­ga­ty, aby za­wsze mieć pod ręką do­sko­na­le prze­szko­lo­nych ochot­ni­ków, któ­rzy mnie w tym wy­rę­cza­ją.

– Hm… – po­wtó­rzył pan Go­mez. – Ro­zu­miem. Przejdź­my do celu mo­jej wi­zyty. Spra­wa, któ­rą chcę panu po­wie­rzyć, jest bar­dzo skom­pli­ko­wa­na i trud­na.

– Nie ma trud­nych spraw. Są tyl­ko ską­pi klien­ci. Małe na­kła­dy fi­nan­so­we utrud­nia­ją pra­cę, duże – uła­twia­ją, bar­dzo duże – mogą zdzia­łać cuda. Słucham pana?

Nie od­po­wia­da­jąc, pan Go­mez się­gnął do swe­go ne­se­ser­ka, otwo­rzył go, wsunął dłoń po­mię­dzy dwie bia­łe, rów­niu­teń­ko uło­żo­ne ko­szule i wy­cią­gnął spo­mię­dzy nich wiel­ką ko­per­tę. Bez sło­wa po­dał ją go­spo­da­rzo­wi.

Pan Gru­ber ostroż­nie zaj­rzał do jej wnę­trza. Póź­niej wy­jął z ko­per­ty trzy duże fo­to­gra­fie. Przyj­rzał się im ko­lej­no i po­ło­żył je na sto­li­ku. Były to zdję­cia ob­ra­zów. Ob­ra­zy były po­dob­ne, po­cho­dzi­ły naj­praw­do­po­dob­niej spod pędz­la tego sa­mego mi­strza i przed­sta­wia­ły trzy ozdo­bio­ne ba­ro­ko­wymi ko­ro­na­mi gło­wy ludz­kie.

– Czy nic panu nie mó­wią te fo­to­gra­fie? – za­pytał pan Go­mez po chwi­li mil­cze­nia.

Do­pie­ro te­raz pan Gru­ber się­gnął po okula­ry, wło­żył je i po­chylił się nad sto­li­kiem.

– To chyba Ri­be­ra, praw­da?

– Tak. Czy wie pan o nich coś jesz­cze?

Go­spo­darz wy­pro­sto­wał się i po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą.

– Nie­wie­le, poza tym, że wy­glą­da­ją jak trzy po­więk­szo­ne frag­men­ty ja­kie­goś jed­ne­go, więk­sze­go ob­ra­zu. Nie je­stem pe­wien, ale chyba nie fi­gurują w spi­sie żad­ne­go z więk­szych mu­ze­ów. W każ­dym ra­zie wiem z całą pew­no­ścią, że nig­dy ich nie wi­dzia­łem. Za­pa­mię­tał­bym je, je­że­li nie wszyst­kie, to na pew­no choć­by je­den.

– To nie są frag­men­ty jed­ne­go ob­ra­zu. – Pan Go­mez wziął do ręki fo­to­gra­fie, a póź­niej uło­żył je pół­ko­li­ście na sto­li­ku. – Są to trzy od­ręb­ne ob­ra­zy, ale na­ma­lo­wa­ne dla jed­ne­go czło­wie­ka i prze­zna­czo­ne do ozdo­bie­nia jed­ne­go miej­sca. Ri­be­ra pra­co­wał wów­czas dla wi­ce­kró­la Ne­apo­lu. Ob­ra­zy mia­ły za­wi­snąć w ka­pli­cy do­mo­wej pa­nują­ce­go. Za­mó­wie­nie do­tyczyło wy­ko­na­nia Po­kło­nu Trzech Kró­li. Nie wiem oczywi­ście, czy po­mysł wy­szedł od wi­ce­kró­la, czy też sam Ri­be­ra do­szedł do wnio­sku, że może do­ko­nać bar­dzo ory­gi­nal­ne­go eks­pe­rymen­tu for­mal­ne­go, nie na­rusza­jąc ani reli­gij­nej tre­ści za­mó­wie­nia, ani za­sad kom­po­zycji dzie­ła. Naj­praw­do­po­dob­niej ob­ra­zy za­wi­sły obok sie­bie na jed­nej ścia­nie. Jak pan za­uwa­ża, na każ­dym z nich wy­obra­żo­ny jest tyl­ko je­den król, ale wszyscy trzej spo­glą­da­ją w górę, ku nie­wi­docz­ne­mu dla wi­dza Dzie­ciąt­ku. Wi­sząc obok sie­bie w ka­pli­cy, ob­ra­zy two­rzyły pa­no­ra­micz­ną ca­łość, a Nowo­na­ro­dzo­ny Chrystus sta­no­wił war­tość mi­stycz­ną, wi­do­mą tyl­ko oczom roz­mo­dlo­nej du­szy. Tak przy­najm­niej, jak są­dzę, moż­na in­ter­pre­to­wać z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem kon­cep­cję dzie­ła. Wszyst­kie trzy ob­ra­zy mają zresz­tą cały sze­reg sym­bo­li, umiesz­czo­nych praw­do­po­dob­nie z roz­ka­zu wice­kró­la, o któ­rym wie­my, że był oso­bą bar­dzo na­boż­ną. Niech pan przyj­rzy się do­kład­nie gro­no­sta­jo­wym koł­nie­rzom szat kró­lew­skich; po­cęt­ko­wa­ne są: tu – li­nia­mi, u tego kró­la dzwo­necz­ka­mi, a u trze­cie­go – ma­leń­ki­mi ba­ran­ka­mi. Na pierw­szy rzut oka są to tyl­ko gro­no­sta­je… Nie­mal jak go­tyc­kie mi­nia­tury, praw­da? Nie po­są­dził­bym pana Ri­be­ry o coś po­dob­ne­go! Przy­zna­ję, że mnie sa­me­go to za­sko­czyło. Dwa z nich wi­dzia­łem. Są mięk­kie, o spo­koj­nych, prze­ła­ma­nych bar­wach, nic z owych brutal­nych kon­tra­stów Ri­be­ry, tych sław­nych brył bla­sku w ciem­no­ści. Cu­dow­ne, mą­dre, doj­rza­łe ma­lar­stwo, bar­dziej wło­skie niż hisz­pań­skie. Ve­la­squez, któ­ry był wów­czas w Ne­apo­lu, ukląkł po­dob­no w ka­pli­cy na wi­dok tych Trzech Kró­li i po­wie­dział: „Po raz pierw­szy w życiu ża­łuję, że nie je­stem mo­nar­chą. Za taki por­tret dał­bym się na­wet uko­ro­no­wać!” No, ale to wszyst­ko dzia­ło się trzysta lat temu…

Urwał.

– Tak – pan Gru­ber po­ki­wał gło­wą. – Trzysta lat to ka­wał cza­su. Co się z nimi dzie­je obec­nie? – Dłu­gim, wy­pie­lę­gno­wa­nym pal­cem do­tknął jed­nej z fo­to­gra­fii.

– Wszyst­kie prze­trwa­ły. Dwa z nich… – pan Go­mez szyb­ko wy­sunął ciem­ną dłoń, ze­brał oba skraj­ne zdję­cia i wsunął je do kie­sze­ni – zna­la­zły się w po­sia­da­niu pew­ne­go bar­dzo bo­ga­te­go ko­lek­cjo­ne­ra w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej.

Pan Gru­ber uśmiech­nął się.

– Ro­zu­miem – po­wie­dział. – Czło­wiek ten po­sia­da­jąc dwa ta­kie ob­ra­zy, musi być chyba pra­wie opę­ta­ny pra­gnie­niem po­sia­da­nia trze­cie­go. Naj­wi­docz­niej spra­wa uzyska­nia tego trze­cie­go ob­ra­zu na­tra­fia na nie­prze­zwycię­żo­ne trud­no­ści i to jest po­wód, dla któ­re­go spo­tkał mnie za­szczyt dzi­siej­szej roz­mo­wy z pa­nem, czy tak?

Pan Go­mez mrugnął po­ro­zu­mie­waw­czo i uśmiech­nął się lek­ko.

– Czło­wiek ten bar­dzo pra­gnął­by po­sia­dać rów­nież i trze­ci ob­raz. Za­pro­sił mnie. W cza­sie roz­mo­wy dał mi do zro­zu­mie­nia, że jest go­tów po­nieść wiel­kie wy­dat­ki, żeby tyl­ko za­spo­ko­ić swo­ją tę­sk­no­tę.

Pan Gru­ber roz­ło­żył ręce.

– Bar­dzo chwa­leb­na pa­sja: ko­lek­cjo­no­wa­nie dzieł sztuki.

I on za­milkł. Cze­kał. Ale pan Go­mez cze­kał tak­że. Go­spo­darz chrząk­nął.

– A co stoi na prze­szko­dzie za­spo­ko­je­niu tę­sk­no­ty pań­skie­go klien­ta? Po­wie­dział pan prze­cież, że ten trze­ci ob­raz ist­nie­je, praw­da? Je­że­li nie ma go w swo­im po­sia­da­niu żad­ne wiel­kie mu­zeum, moż­na go prze­cież kupić? W koń­cu wszy­stko ma swo­ją cenę, a po­wie­dział pan, że pań­ski klient jest bar­dzo bo­ga­tym czło­wie­kiem. Czy nie wie, gdzie się ob­raz znaj­du­je?

– Wie.

– I zwró­cił się do pana, aby mu pan do­po­mógł w kup­nie?

– Tak.

– Nie bar­dzo w ta­kim ra­zie ro­zu­miem, gdzie się mie­ści tutaj moja skrom­na oso­ba? Kupo­wać po­tra­fi pan prze­cież nie go­rzej niż ja. Na­zwi­sko pana zna­ne jest na każ­dej po­waż­niej­szej au­kcji i każ­de­mu po­waż­niej­sze­mu han­dla­rzo­wi ob­ra­zów. Pań­ski pod­pis wart jest mi­lion do­la­rów, je­śli nie wię­cej.

– Ba! – gość wes­tchnął. – Z całą skrom­no­ścią mu­szę przy­znać, że prze­pro­wa­dzi­łem z po­wo­dze­niem kil­ka po­waż­nych, a na­wet bar­dzo po­waż­nych trans­ak­cji. Ale nie­ste­ty…

Wy­cią­gnął rękę i wziął trze­cią fo­to­gra­fię, z któ­rej spoj­rza­ła nań roz­mo­dlo­na twarz mu­rzyń­skie­go kró­la. Ob­li­cze czar­ne­go mo­nar­chy roz­ja­śnio­ne był ta­jem­ną świa­tło­ścią spły­wa­ją­cą z gór­ne­go na­roż­ni­ka ob­ra­zu.

– Nie­ste­ty, ten ob­raz jest nie do kupie­nia. Dla­te­go mu­szę kupić go od pana.

Po­ło­żył fo­to­gra­fię na sto­li­ku, zwró­cił oczy ku Gru­be­ro­wi i uśmiech­nął się.

– Ro­zu­miem. – Pan Gru­ber wziął fo­to­gra­fię i po raz pierw­szy przyj­rzał się jej z za­in­te­re­so­wa­niem. – Ile chce pan za­pła­cić za ten ob­raz?

– Czy nie pra­gnie pan wie­dzieć, gdzie on się znaj­du­je i ja­kie trud­no­ści zwią­za­ne będą ze zdo­byciem go?

– Naj­pierw pra­gnął­bym się do­wie­dzieć, jaka suma wcho­dzi w grę – po­wtó­rzył spo­koj­nie go­spo­darz.

– Je­że­li mam być szcze­ry, klient mój chce za­pła­cić za ten ob­raz dwie­ście ty­się­cy do­la­rów.

– Panu czy mnie?

– Mnie.

– To zna­czy, że pro­po­nuje mi pan…?

– Po­ło­wę.

– Sto ty­się­cy?

– Sto ty­się­cy.

– To bar­dzo wie­le pie­nię­dzy, je­że­li spra­wa bę­dzie sto­sun­kowo pro­sta.

– Pro­sta? To za­le­ży od pań­skich moż­li­wo­ści. Dla mnie nie była­by pro­sta. Zresz­tą nie wiem, co pan na­zywa trud­ną spra­wą?

– No, po­wiedz­my, gdyby ob­raz znaj­do­wał się na przy­kład w Pol­sce albo w któ­rymś in­nym ko­mu­ni­stycz­nym kra­ju. To bar­dzo kom­pli­kuje sy­tua­cję. Pe­ne­tra­cja bę­dzie utrud­nio­na, dzię­ki ist­nie­niu wie­lu czyn­ni­ków, na któ­re nie mamy naj­mniej­sze­go wpływu.

– Więc pan jed­nak wie­dział! – po­wie­dział pan Go­mez. – Skąd pan wie­dział?

– To bar­dzo pięk­ny ob­raz… – pan Gru­ber uśmiech­nął się. – Nie wi­dzia­łem go nig­dy na wła­sne oczy, ale Po­la­cy wy­da­ją prze­cież książ­ki o swo­ich dzie­łach sztuki. Mój księ­garz przy­sy­ła mi nie­mal wszyst­ko, co wy­cho­dzi na świe­cie w tej dzie­dzi­nie: ka­ta­lo­gi mu­ze­al­ne, ka­ta­lo­gi za­byt­ków, prze­wod­ni­ki i tak da­lej. Ma pan słusz­ność: od Po­la­ków nie da się tego od­kupić. W kra­jach ko­mu­ni­stycz­nych nie ist­nie­je han­del ob­ra­za­mi bę­dą­cymi wła­sno­ścią pań­stwa.

– Czy po­dej­mie się pan zdo­bycia go? – W gło­sie pana Go­me­za był lek­ki nie­po­kój, cho­ciaż twarz miał nadal spo­koj­ną.

– Gdybym się pod­jął, ozna­cza­ło­by to, że jutro za­miast do Lon­dynu mu­siał­bym od­le­cieć do Wied­nia.

– Do Wied­nia?

– Tak. Moja wschod­nia eks­po­zytura znaj­du­je się w Wied­niu. We Wschod­niej Eu­ro­pie, a szcze­gól­nie w Pol­sce, Au­stria­cy to jed­nak zupeł­nie kto inny niż Niem­cy. Nie wzbu­dza­ją od­ru­cho­wej nie­chę­ci. Po­wi­nie­nem od razu za­re­zer­wo­wać sa­mo­lot.

Ujął słuchaw­kę, ale za­stygł z pal­cem we­tknię­tym w jed­ną z dziu­rek na tar­czy apa­ra­tu:

– Po­wie­dział pan sto pięć­dzie­siąt ty­się­cy do­la­rów. Czy do­brze pana zro­zu­mia­łem?

– Po­wie­dzia­łem: sto ty­się­cy. Prze­cież nie wie pan jesz­cze na­wet, czy to przed­się­wzię­cie ma ja­kie­kol­wiek szan­se powo­dze­nia i…

– Szcze­gó­ły nie in­te­re­sują mnie w tej chwi­li. In­te­re­sują mnie pie­nią­dze. Mu­szę za­in­sta­lo­wać pod roz­ma­itymi pre­tek­sta­mi ze­spół in­te­li­gent­nych lu­dzi w Pol­sce, mu­szę zna­leźć na miej­scu sprzymie­rzeń­ców, mu­szę wy­wieźć stam­tąd ob­raz za gra­ni­cę i do­star­czyć do pań­skich rąk. Wszyst­ko to bę­dzie bar­dzo kosz­tow­ne, skom­pli­ko­wa­ne i nie­bez­piecz­ne.

– A co mi pan gwa­ran­tuje, gdyby otrzymał pan ode mnie sto dwa­dzie­ścia ty­się­cy do­la­rów?

– Nie gwa­ran­tuję ni­cze­go. Wy­pła­ci mi pan dziś dwa­dzie­ścia ty­się­cy za­licz­ki, któ­ra prze­pad­nie na moją ko­rzyść, gdyby z ja­kich­kol­wiek po­wo­dów od­stą­pił pan od swo­je­go za­mó­wie­nia. To wszyst­ko. Prywat­nie mogę panu na­to­miast za­rę­czyć, że za… – za­wa­hał się na mgnie­nie oka – sto trzydzie­ści ty­się­cy otrzyma pan swój ob­raz.

Umilkł, jak gdyby ocze­kując od­po­wie­dzi. Pan Go­mez mil­czał przez chwi­lę. Wresz­cie się­gnął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­rynar­ki i wy­cią­gnął stam­tąd ksią­żecz­kę cze­ko­wą. Po­ło­żył ją na sto­li­ku.

– Przyj­mu­ję pań­skie wa­run­ki, Herr Gru­ber.

Uści­snę­li so­bie ręce. Pan Gru­ber wy­krę­cił numer. Cze­kał przez krót­ką chwi­lę.

– Chciał­bym za­mó­wić miej­sce w naj­bliż­szym sa­mo­lo­cie do Wied­nia… O któ­rej?… O czwar­tej po po­łu­dniu? Do­brze. Na­zwi­sko: Gru­ber… G jak Gre­ta, R jak Ro­sa­mun­de…

2. „Na pewno nie zauważył, szefie…”

Wszyscy po­waż­ni prze­stęp­cy o mię­dzyna­ro­do­wej re­no­mie oraz nie­wiel­ka ilość in­nych osób wie­dzą, że głów­na sie­dzi­ba Mię­dzyna­ro­do­wej Or­ga­ni­za­cji Po­li­cji Krymi­nal­nej, zwa­nej w skró­cie In­ter­po­lem, znaj­du­je się w Pa­ryżu przy jed­nej z ele­ganc­kich ulic w po­bli­żu Pla­ce de l’Éto­ile.

Pan Mar­cel Di­dot, za­stęp­ca se­kre­ta­rza ge­ne­ral­ne­go tej in­stytucji, po­sia­dał tak zwa­ną pa­mięć ab­so­lut­ną. Lecz fakt ten zna­ny był tyl­ko nie­licz­nym jego współ­pra­cow­ni­kom, gdyż Di­dot nie szukał nig­dy roz­gło­su, był czło­wie­kiem ci­chym, zrów­no­wa­żo­nym i na pierw­szy rzut oka spra­wiał ra­czej wra­że­nie drob­ne­go pro­win­cjo­nal­ne­go kup­ca, któ­re­mu po­wio­dło się w in­te­re­sach na tyle, że wkrót­ce bę­dzie mógł wy­co­fać się z han­dlu, osiąść na wsi i za­jąć ho­dow­lą róż albo kur mo­gą­cych kon­kuro­wać na pro­win­cjo­nal­nych po­ka­zach z naj­pięk­niej­szymi oka­za­mi ca­łe­go de­par­ta­men­tu. Miał we­so­łe oczy, ma­to­wy głos i opa­no­wa­ne ruchy.

Bar­dzo nie­wiel­ka ilość osób wie na­to­miast, że w od­le­gło­ści mniej wię­cej trzydzie­stu ki­lo­me­trów od Pa­ryża, po­śród wiel­kie­go lasu po­ra­sta­ją­ce­go te­ren mię­dzy Se­kwa­ną a Mar­ną, stoi mały do­mek, obok któ­re­go wzno­szą się w górę trzy masz­ty an­te­no­we. Po drutach tych an­ten prze­bie­ga­ją set­ki wia­do­mo­ści nada­wa­nych szyfrem, a do­tyczą one je­dynie spraw i osób znaj­du­ją­cych się w or­bi­cie ko­dek­su kar­ne­go. Ra­dio­sta­cja ta jest ogrom­nym uchem i usta­mi In­ter­po­lu, zbie­ra­ją­cym in­for­ma­cje z ca­łe­go świa­ta i prze­sy­ła­ją­cym in­for­ma­cje na cały świat.

Pan Di­dot sie­dział w tej chwi­li za biur­kiem w swo­im skrom­nie urzą­dzo­nym ga­bi­ne­cie, któ­re­go je­dyną ozdo­bą było brą­zo­we po­pier­sie Al­ber­ta księ­cia Mo­na­ko – twór­cy In­ter­polu. Rzeź­ba była re­ali­stycz­na, po­sia­da­ła na­wet bi­no­kle z brą­zu, z któ­rymi ksią­żę nie roz­sta­wał się za życia i spo­glą­da­ła te­raz spo­za nich na sie­dzą­ce­go na­prze­ciw pana Di­do­ta ni­skie­go, mło­de­go czło­wie­ka o ja­snych wło­sach i ró­żo­wych po­licz­kach nie­mow­lę­cia. Lecz mło­dy czło­wiek nie był by­naj­mniej nie­mow­lę­ciem: na­zywał się Ga­le­ron i był ofi­ce­rem po­li­cji fran­cu­skiej od­ko­men­de­ro­wa­nym do In­ter­po­lu. Jego spe­cjal­no­ścią była sztuka ma­lar­ska i choć nig­dy nie trzy­mał pędz­la w ręce, wie­dział bar­dzo wie­le o meto­dach fał­szo­wa­nia ob­ra­zów. Oczywi­ście in­te­re­so­wa­ły go tak­że kra­dzie­że dzieł sztuki.

– Był pan za­ję­ty tym ho­len­der­skim gan­giem, sze­fie, więc mu­sia­łem dzia­łać na wła­sną rękę. Są­dzi­łem, że nie na­le­ży panu prze­szka­dzać… – po­wie­dział jak gdyby uspra­wie­dli­wia­jąc się.

– Gru­ber… – pan Di­dot po­tarł ręką czo­ło. – Na­zwi­sko jest mi zna­jo­me. Nie­miec, praw­da? Ko­lek­cjo­ner dzieł sztu­ki? Tak, pa­mię­tam. Był za­mie­sza­ny kil­ka razy w kra­dzie­że. Zwią­za­ny zda­je się z „Syn­dyka­tem”? To zna­czy przy­pu­szcza­my, że tak jest, bo nie mamy żad­nych do­wo­dów. No i co? – uśmiech­nął się po­god­nie do mło­de­go czło­wie­ka. – Cze­go chcą Niem­cy?

– Po­li­cja nie­miec­ka bar­dzo in­te­re­suje się pa­nem Gru­be­rem. Od lat trzyma­ją rękę na jego pul­sie, je­że­li wol­no mi się tak wy­ra­zić…

– Jak wi­dać, nie są w sta­nie stwier­dzić żad­nych obja­wów cho­ro­by – pan Di­dot uśmiech­nął się. – Pro­szę, niech pan mówi da­lej, Ga­le­ron.

– Wczo­raj przy­le­ciał do Stut­t­gar­tu, gdzie miesz­ka pan Gru­ber, pe­wien zna­ny han­dlarz ob­ra­zów z Po­łu­dnio­wej Ame­ryki…

– Na­zwi­sko?

– Go­mez. En­ri­que Go­mez.

– Nie znam. Pro­szę da­lej.

– Wprost z lot­ni­ska udał się do pana Gru­be­ra. Po­tem od­le­ciał z po­wro­tem do Po­łu­dnio­wej Ame­ryki, to zna­czy po dwugo­dzin­nym po­bycie u pana Gru­be­ra. Gru­ber z ko­lei od­le­ciał po po­łu­dniu do Wied­nia.

– Ależ la­ta­ją ci lu­dzie! Oso­bi­ście nie zno­szę sa­mo­lo­tów, Ga­le­ron. Ale niech to zo­sta­nie mię­dzy nami. Co da­lej?

– Niem­cy za­de­pe­szo­wa­li do nas na­tych­miast po od­lo­cie pana Go­me­za. Miał prze­siad­kę w Pa­ryżu i do­szli do wnios­ku, że o wie­le roz­sąd­niej bę­dzie wy­pu­ścić go z ho­no­ra­mi z Nie­miec, jak gdyby w ogó­le jego przy­jazd ni­ko­go tam nie za­in­te­re­so­wał. Otrzyma­łem de­pe­szę i na­tych­miast po­je­cha­łem na lot­ni­sko. Asy­sto­wa­łem przy, uprzej­mej zresz­tą bar­dzo, re­wi­zji ma­łej wa­li­zecz­ki pana Go­me­za. Była ona wy­peł­nio­na zwykłymi w ta­kiej sy­tua­cji dro­bia­zga­mi. Poza tym znaj­do­wa­ła się w niej duża ko­per­ta. Zaj­rza­łem do we­wnątrz. Były w niej trzy fo­to­gra­fie ob­ra­zów. Oczywi­ście wsuną­łem je na­tych­miast na po­wrót, bo ja­kież zna­cze­nie mogą mieć dla kon­tro­li cel­nej fo­to­gra­fie? Pan Go­mez w pa­rę mi­nut póź­niej od­le­ciał.

– Sfo­to­gra­fo­wał pan oczywi­ście te zdję­cia?

– Oczywi­ście, sze­fie. Mia­łem apa­rat w ze­gar­ku. Nie są­dzę, aby pan Go­mez mógł się zo­rien­to­wać. Mi­kro­ka­me­ry uwa­żane są przez zwykłych lu­dzi za wy­mysł au­to­rów po­wie­ści sen­sa­cyj­nych.

– Wy­wo­łał pan te fo­to­gra­fie?

– Tak, sze­fie. I po­zwo­li­łem so­bie od razu za­pro­sić na kon­sul­ta­cję pro­fe­so­ra Del­gran­ge.

– Do­brze… – Di­dot ski­nął gło­wą. – Wi­dzę, że pro­fe­sor po­wie­dział coś cie­ka­we­go. Czy tak?

– Nie wiem, sze­fie. – Mło­dy czło­wiek wes­tchnął. – To może oka­zać się bar­dzo cie­ka­we. Otóż są to zdję­cia trzech ob­ra­zów Ri­be­ry. Dwa z nich za­kupił w cią­gu ostat­nich lat pe­wien mul­ti­mi­lio­ner po­łu­dnio­wo­ame­rykań­ski. Trze­ci znaj­duje się w Pol­sce i jest wła­sno­ścią pań­stwo­we­go mu­zeum.

– To jesz­cze nie mówi nic, poza tym, że pan Go­mez miesz­ka w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej, a ów mi­lio­ner tak­że. Ale Ame­ryka Po­łu­dnio­wa to cały kon­tynent.

– Tak, sze­fie. Ale to nie wszyst­ko. Te trzy ob­ra­zy sta­no­wią swe­go ro­dza­ju ar­tystycz­ną ca­łość… to zna­czy pro­fe­sor Del­gran­ge twier­dzi, że czło­wiek, któ­ry po­sia­da dwa z nich, może bar­dzo pra­gnąć trze­cie­go.

– Znam wie­lu lu­dzi, któ­rzy nie po­sia­da­jąc żad­ne­go obra­zu Ri­be­ry, chcie­li­by po­sia­dać choć je­den. Ile jest wart ten trze­ci ob­raz?

– Pro­fe­sor twier­dzi, że każ­dy z Trzech Kró­li, gdyż ich wła­śnie przed­sta­wia­ją te płót­na, wart jest co naj­mniej trzy­sta ty­się­cy do­la­rów.

– Ba­ga­te­la!… Hm... A pan Gru­ber od­le­ciał do Wied­nia. Czy jego tak­że re­wi­do­wa­no?

– Pana Gru­be­ra re­wi­do­wa­no już wie­lo­krot­nie. – Mło­dy czło­wiek zno­wu wes­tchnął. – I nig­dy nie zna­le­zio­no przy nim ni­cze­go, co mo­gło­by rzucić naj­lżej­szy na­wet cień na jego nie­po­szla­ko­wa­ną opi­nię.

– Wy­ra­ża się pan dziś bar­dzo kwie­ci­ście, Ga­le­ron.

– Być może, sze­fie. Ale nie jest mi we­so­ło. Mam już wia­do­mo­ści z Wied­nia. Pan Gru­ber był, oczywi­ście, ocze­ki­wa­ny na lot­ni­sku. Mia­no go oto­czyć naj­dyskret­niej­szą opie­ką…

– Hm… – pan Di­dot wzruszył ra­mio­na­mi. – Czło­wiek, któ­ry zda­je so­bie spra­wę z tego, że bę­dzie śle­dzo­ny, po­tra­fi za­wsze oto­czyć sie­bie bar­dziej dys­kret­ną opie­ką. Wy­mknął się im, tak?

– Tak. Znik­nął. Wsiadł do tak­sów­ki, za któ­rą w dys­kre­tnej od­le­gło­ści ruszył za­ka­mu­flo­wa­ny ra­dio­wóz i prze­ka­zał ją in­ne­mu sa­mo­cho­do­wi, a ten zno­wu in­ne­mu, tak żeby pasa­żer nie mógł się zo­rien­to­wać, że ktoś za nim nie­ustan­nie je­dzie…

– Uwa­ża­ją to praw­do­po­dob­nie za szczyt no­wo­cze­sno­ści i spraw­no­ści w trak­cie prze­pro­wa­dza­nia ob­ser­wa­cji na ży­wym obiek­cie? – Di­dot uśmiech­nął się. – Po­win­ni byli przy­le­pić so­bie czar­ne bro­dy. Trzech czar­no­bro­dych kie­row­ców ści­ga­ją­cych zło­dzie­ja ob­ra­zów. Mu­szę panu po­wie­dzieć, Ga­le­ron, że la­ta­mi cze­kam na coś po­dob­ne­go. Nie­ste­ty nie zda­rza się to po­śród oce­anu ba­na­łu, ja­kim jest życie prze­stęp­ców i po­li­cji. Ale co da­lej?

– Tak­sów­ka nie za­trzyma­ła się ani razu, sze­fie. Ani na jed­ną se­kun­dę. Ale kie­dy wresz­cie sta­nę­ła na Rin­gu, oka­za­ło się, że nie ma w niej pana Gru­be­ra.

– A cóż oni chcie­li? Żeby czło­wiek, któ­ry za­ła­twia nie­le­gal­ne trans­ak­cje idą­ce w set­ki ty­się­cy do­la­rów, przed­sta­wiał im księ­gi do wglą­du i za­ła­twiał swo­je spra­wy w urzę­dzie no­ta­rial­nym?

– Są­dzę, że tak, sze­fie. Au­stria­cy wy­da­ją się za­wsze zdu­mie­ni fak­tem, że ktoś ła­mie pra­wo.

– W prze­ci­wień­stwie do nas, chciał pan po­wie­dzieć, któ­rzy dzi­wi­my się, je­śli ktoś go nie ła­mie, ma­jąc oka­zję. Co da­lej?

– Nie­wie­le już. Jak po­wie­dzia­łem, pana Gru­be­ra nie było w tak­sów­ce, na­to­miast oka­za­ło się, że sie­dzi w niej ele­ganc­ka, mło­da dama, szczupła i nie­wiel­kie­go wzro­stu, pod­czas gdy pan Gru­ber jest czło­wie­kiem wy­so­kim, otyłym i do­bie­ga sześć­dzie­siąt­ki, je­że­li jej już nie prze­kro­czył.

– Prze­ślicz­na me­ta­mor­fo­za. Co da­lej?

– Mło­da dama ode­szła spo­koj­nie, gdyż śle­dzą­cy ją lu­dzie nie mie­li żad­nych upraw­nień ani in­struk­cji do le­gi­tymo­wa­nia jej. Tak­sów­kę prze­szuka­no pod byle ja­kim pre­tek­stem. Gru­bera, oczywi­ście, nie zna­le­zio­no, na­wet w ba­gaż­ni­ku… – Mło­dy czło­wiek mi­mo­wol­nie uśmiech­nął się i spo­waż­niał na­tych­miast.

– Prze­padł bez wie­ści… – Pan Di­dot po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą. – I te­raz Niem­cy ra­zem z Au­stria­ka­mi mar­twią się, że pan Gru­ber od­bywa w ja­kimś nie­zna­nym po­li­cji miej­scu na­ra­dę z ta­jem­ni­czą szaj­ką zło­dziei ob­ra­zów. Czy tak, Ga­le­ron?

– Chyba tak, sze­fie.

– A pan co myśli?

– A ja myślę do­kład­nie to samo. Myślę, że pan Gru­ber nie miał­by żad­ne­go po­wo­du do zni­ka­nia, gdyby mu nie za­le­ża­ło na unik­nię­ciu ob­ser­wa­cji. Jego wy­jazd do Wied­nia nie był po­myśla­ny wcze­śniej, bo do­ko­nał re­zer­wa­cji miej­sca w cza­sie po­bytu pana Go­me­za w jego wil­li. Niem­cy spraw­dzi­li już wszyst­ko bar­dzo skrupulat­nie.

– Krót­ko mó­wiąc przy­pusz­cza pan, że pan Go­mez przy­le­ciał z Po­łu­dnio­wej Ame­ryki wio­ząc ze sobą zdję­cia trzech ob­ra­zów Ri­be­ry, z któ­rych dwa znaj­du­ją się już u jego mo­co­daw­cy. Trze­ci ob­raz, bę­dą­cy wła­sno­ścią Po­la­ków, był za­pew­ne te­ma­tem roz­mo­wy obu tych czci­god­nych ko­lek­cjo­ne­rów. Po tej roz­mo­wie pan Go­mez od­le­ciał do domu, to zna­czy do Po­łu­dnio­wej Ame­ryki, a pan Gru­ber do Wied­nia. Krót­ko mó­wiąc przy­pusz­cza pan, że in­te­res zo­stał ubi­ty, a te­raz cho­dzi tyl­ko o to, jak ukraść Po­la­kom ob­raz i do­star­czyć go mo­co­daw­cy pana Go­me­za. Tak?

– Oczywi­ście, sze­fie. To chyba ja­sne. Poza tym Wie­deń wy­da­je się na­tural­ną bazą do wy­pa­du na Pol­skę. Zresz­tą wie­le nici wska­zuje na sto­li­cę Au­strii jako na punkt prze­rzutu dzieł sztuki, ukra­dzio­nych nie tyl­ko na wscho­dzie Eu­ro­py, ale i we Wło­szech. Ale nie to jest dla mnie ta­kie waż­ne…

– Wiem… – pan Di­dot po­ki­wał gło­wą. – Waż­ny jest ten nie­zwykle czysty i ja­sny ślad przed kra­dzie­żą.

– Mu­szę po­wie­dzieć, że mnie to aż nie­po­koi, sze­fie. Pan Gru­ber nig­dy nie po­zo­sta­wił po so­bie na­wet cie­nia cze­goś, co moż­na było­by na­zwać po­szla­ką. Za­ba­wa po­le­ga na tym, że za­rów­no In­ter­pol, jak i po­li­cja nie­miec­ka wie­dzą, że pan Gru­ber jest afe­rzystą na wiel­ką ska­lę, a być może na­wet gło­wą tego ogrom­ne­go gan­gu, któ­re­go ofia­rą pa­dło tyle mu­ze­ów eu­ro­pej­skich w cią­gu ostat­nich lat. Ale, jak pan wi­dzi, sze­fie, nie prze­szka­dza mu to żyć spo­koj­nie i cie­szyć się jak naj­lep­szym sa­mo­po­czuciem. Oczywi­ście do aresz­to­wa­nia go, prze­pro­wa­dze­nia pro­ce­su są­do­we­go, ska­za­nia hersz­ta i roz­bi­cia gan­gu po­trze­ba mu­ro­wa­nych do­wo­dów, któ­rych nie mo­gła­by pod­wa­żyć ar­mia ad­wo­ka­tów, jaką pan Gru­ber zmo­bi­li­zuje na­tych­miast w chwi­li za­gro­że­nia. To, co mamy jest… jest zbyt pro­ste, praw­da?