Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skandale obyczajowe i nadużycia związane z systemem władzy w Kościele powszechnym i polskim, na gruncie lokalnym flirt episkopatu z PiS i błyskawicznie przyspieszająca laicyzacja a także poszukiwanie dróg wyjścia i wizja chrześcijaństwa przyszłości
Kiedy się wydaje, że pod lawiną ujawnionych skandali Kościół jeśli nie umarł, to właśnie umiera, papież Franciszek, jak Jezus do żałobników w domu Jaira, mówi: „Nie płaczcie, nie umarła dzieweczka, ale śpi”.
[ze wstępu ks. Adama Bonieckiego]
Skandale obyczajowe i nadużycia związane z systemem władzy w Kościele powszechnym i polskim, na gruncie lokalnym flirt episkopatu z PiS i błyskawicznie przyspieszająca laicyzacja, na gruncie globalnym pełzająca rebelia przeciwko reformującemu Kościół papieżowi Franciszkowi, a także poszukiwanie dróg wyjścia i wizja chrześcijaństwa przyszłości – to tematy kolejnego wydania specjalnego „Tygodnika Powszechnego”, zatytułowanego „Kryzys w Kościele”.
Wśród autorów, ekspertów i rozmówców „TP” są najwybitniejsi komentatorzy życia Kościoła z Polski i ze świata, watykaniści, hierarchowie, teologowie i reporterzy, a bieżące komentarze dopełniają klasyczne teksty z archiwum „TP”, autorstwa m.in. Jerzego Turowicza i ks. Józefa Tischnera.
SPIS TREŚCI:
SĄD IDZIE
UPADEK
PAPIEŻ, KTÓRY PRZERAŻA
PRAWDY ZNIKĄD
CHRZEŚCIJAŃSTWO JUTRA
Z ARCHIWUM
Ks. Józef Tischner: Wiara na wietrze
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NIE PŁACZCIE,NIE UMARŁA
KS. ADAM BONIECKI
Kiedy się wydaje, że pod lawiną ujawnionych skandali Kościół jeśli nie umarł, to właśnie umiera, papież Franciszek, jak Jezus do żałobników w domu Jaira, mówi: „Nie płaczcie, nie umarła dzieweczka, ale śpi”.
Wtedy „śmiali się z niego, wiedząc, że umarła” (Łk 8, 52). Papież wprawdzie nie cytuje słów Jezusa, ale w adhortacji „Christus vivit” (z marca 2019) zdaje się mówić o Kościele: „wydaje się wam, że umarł? Śpi, ale go obudzę”. Jest w pełni świadom kryzysu, lecz także wiary w żyjącego Chrystusa, który zapewnił, że „non praevalebunt...” – bramy piekielne go nie zwyciężą. W tym realistycznym optymizmie jest świadectwo wiary w zmartwychwstanie, w uzdrowienie Kościoła.
Papież wierzy w przywrócenie Kościołowi młodości, a „prawdziwa młodość polega na posiadaniu serca zdolnego do kochania. Natomiast tym, co sprawia, że dusza się starzeje, jest to wszystko, co oddziela nas od innych”. I wzywa: „Prośmy Pana, aby uwolnił Kościół od tych, którzy chcą go postarzyć, zakotwiczyć w przeszłości, zatrzymać, unieruchomić. Prośmy Go też, aby uwolnił go od innej pokusy: uwierzenia, że jest młody, bo godzi się na wszystko, co oferuje mu świat, wierząc, że w ten sposób się odnawia, ponieważ ukrywa swoje orędzie i wtapia się w otoczenie. Nie. Jest młody, kiedy jest sobą, gdy otrzymuje coraz to nowe siły płynące ze słowa Bożego, z Eucharystii, z obecności Chrystusa każdego dnia. Jest młody, kiedy potrafi powracać do swojego źródła”.
Erupcja informacji o grzechach ludzi Kościoła i o słabości jego instytucji u wielu wierzących wzbudza przerażenie i chęć ucieczki, tymczasem Franciszek widzi w tym początek procesu zdrowienia: „ten ciemny moment, przy bezcennej pomocy ludzi młodych, może naprawdę być szansą na reformę o znaczeniu epokowym, aby otworzyć się na nową Pięćdziesiątnicę i rozpocząć etap oczyszczania i zmiany, który dałby Kościołowi odnowioną młodość”.
„W ostatnim czasie – pisze Franciszek – stanowczo poproszono nas, byśmy usłyszeli wołanie ofiar różnego rodzaju nadużyć popełnionych przez niektórych biskupów, kapłanów, zakonników i świeckich. Te grzechy wywołują u ofiar cierpienia, które mogą trwać przez całe życie i których żadna skrucha nie jest w stanie naprawić. Zjawisko to szerzy się w społeczeństwie, dotyka również Kościoła i stanowi poważną przeszkodę dla jego misji. (...) powszechność tej plagi, potwierdzając jej powagę w naszych społeczeństwach, nie umniejsza jej potworności w obrębie Kościoła, a w usprawiedliwionej złości ludzi Kościół widzi odbicie gniewu Boga, zdradzonego i spoliczkowanego (...). Synod [biskupów o młodzieży, z 2018 r. – red.] potwierdza zdecydowane zobowiązanie do przyjęcia surowych środków zapobiegawczych, które uniemożliwiają powtórzenie się tych zjawisk (...). Jednocześnie nie można zrezygnować z decyzji o zastosowaniu jakże niezbędnych działań i sankcji. A wszystko to z łaską Chrystusa. Nie ma już odwrotu”.
„Istnieją różne rodzaje nadużyć władzy – przypomina Franciszek – gospodarcze, sumienia, seksualne. Oczywiste jest zadanie wykorzenienia tych form sprawowania władzy, na które owe nadużycia się nakładają, oraz przeciwdziałanie brakowi odpowiedzialności i przejrzystości, jakie miały miejsce w zajmowaniu się wieloma przypadkami. Pragnienie panowania, brak dialogu i przejrzystości, formy podwójnego życia, pustka duchowa, a także kruchość psychiczna są przestrzenią, na której kwitnie demoralizacja. Klerykalizm jest ciągłą pokusą kapłanów, którzy interpretują otrzymaną posługę jako władzę, którą należy wypełniać, a nie bezinteresowną i wielkoduszną służbę, którą należy ofiarować. A to prowadzi nas do przekonania, że należymy do grupy, która ma wszystkie odpowiedzi i nie musi już niczego słuchać i niczego się uczyć. (...) Nie jest to jedyny grzech członków Kościoła, którego historia ma wiele cieni. Nasze grzechy są przed oczyma wszystkich; odbijają się one bez litości w zmarszczkach tysiącletniej twarzy Kościoła – naszej Matki i Nauczycielki. Pielgrzymuje ona bowiem od dwóch tysięcy lat, dzieląc radości i nadzieje, smutki i lęki ludzi. I podąża z nami taka, jaką jest, bez jakichkolwiek operacji plastycznych. Nie boi się wskazywać grzechy, które czasami niektórzy członkowie Kościoła próbują ukryć przed płonącym światłem usuwającego brud i oczyszczającego słowa Ewangelii. Nie przestaje powtarzać każdego dnia, zawstydzona: »Zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości, (...) grzech mój mam zawsze przed sobą« (Ps 51, 3. 5). Ale pamiętajmy, że Matki się nie porzuca, gdy jest zraniona, lecz przeciwnie – towarzyszy się jej, aby mogła zaczerpnąć ze swego wnętrza całą swą siłę i zdolność do nieustannego rozpoczynania od nowa”.
Papież nie jest prorokiem klęski: „Dziś grozi nam, dorosłym, że będziemy sporządzali listę porażek i niedoskonałości obecnej młodzieży. Być może niektórzy będą nas oklaskiwać, ponieważ sprawiamy wrażenie ekspertów w znajdowaniu aspektów negatywnych i zagrożeń. (...) Dogłębne spojrzenie tych, którzy są uważani za ojców, pasterzy czy przewodników ludzi młodych, polega na dostrzeżeniu małego płomienia, który nadal się tli, krzewu, który zdaje się łamać, ale nie jest jeszcze złamany (por. Iz 42, 3). To zdolność znajdowania dróg tam, gdzie inni widzą tylko mury, to zdolność rozpoznawania szans, tam gdzie inni widzą tylko zagrożenia. Takie jest spojrzenie Boga Ojca”.
Franciszek zwraca się nie tylko do młodych, ale „jednocześnie do całego Ludu Bożego, pasterzy i wiernych, aby refleksja nad młodymi i dla młodych stawiała wyzwania i pobudzała nas wszystkich”. Dlatego – pisze we wstępie – w niektórych paragrafach mówi bezpośrednio do młodych ludzi, a w innych przedstawia bardziej ogólne propozycje do rozeznawania kościelnego.
Nawet jednak kiedy mówi o młodych, odnosi się to nie tylko do nich. Jak choćby wtedy, gdy pisze, że „znaczna liczba ludzi młodych z różnych przyczyn niczego nie oczekuje od Kościoła, ponieważ nie uważa go za znaczący dla ich życia. Co więcej, niektórzy wyraźnie proszą o pozostawienie ich w spokoju, ponieważ odczuwają jego obecność jako uciążliwą, a nawet irytującą. Takie żądanie często nie rodzi się z bezkrytycznej i impulsywnej pogardy, ale ma też swoje korzenie w poważnych i godnych uszanowania przyczynach: skandalach seksualnych i ekonomicznych; nieprzygotowaniu kapłanów, którzy nie potrafią odpowiednio uchwycić wrażliwości młodych ludzi; braku staranności w przygotowaniu homilii i głoszeniu słowa Bożego; bierności przypisywanej ludziom młodym we wspólnocie chrześcijańskiej; trudnościom Kościoła w uzasadnianiu swojego stanowiska doktrynalnego i etycznego wobec współczesnego społeczeństwa”. Wniosek? „Kościół musi niekiedy odzyskać pokorę i po prostu słuchać, rozpoznać w tym, co mówią inni, światło, które może mu pomóc w lepszym odkryciu Ewangelii. Kościół w defensywie, tracący pokorę, który przestaje słuchać, nie pozwala na podawanie w wątpliwość, traci młodość i zamienia się w muzeum. (...) Chociaż posiada On prawdę Ewangelii, nie oznacza to, że w pełni ją zrozumiał; raczej musi zawsze wzrastać w zrozumieniu”.
„Młodzi domagają się Kościoła, który by więcej słuchał, który by nie osądzał nieustannie świata. Nie chcą widzieć Kościoła milczącego i nieśmiałego, ani też zawsze walczącego o dwa lub trzy tematy, będące jego obsesją”.
Tak oto w bólach dokonuje się wielki cud uzdrowienia. Nie płaczcie, bo nie umarła, ale śpi. Chrystus żyje! Alleluja!©℗
KS. ADAM BONIECKI jest redaktorem seniorem „Tygodnika Powszechnego”, z pismem związany od ponad pół wieku, był także redaktorem naczelnym polskiej edycji „L’Osservatore Romano” oraz przełożonym generalnym Zgromadzenia Księży Marianów. Autor wielu książek, ostatnio ukazał się wywiad rzeka Anny Goc „Boniecki. Rozmowy o życiu”.
SĄD IDZIE
CZĘSTOCHOWA, JASNA GÓRA, SIERPIEŃ 2019 R.FOT. WOJCIECH GRABOWSKI / FORUM
SĄD IDZIE
KS. JACEK PRUSAK:Mamy do czynienia z największym kryzysem w Kościele od czasów reformacji – i stworzyliśmy go na własne życzenie.
ANNA GOC, ARTUR SPORNIAK: Po obejrzeniu „Tylko nie mów nikomu” powiedziałeś podczas kazania, że na wilków w koloratkach czeka sąd. Boży czy ludzki?
KS. JACEK PRUSAK: Jeden i drugi. Co do tego pierwszego jestem pewny. Wiedziałem, co chcę powiedzieć, choć nie miałem napisanego kazania. Po tym filmie ludzie nie pozostaną już obojętni.
Ale bez sądu ludzkiego nie rozwiązalibyśmy problemu, o którym dokument Sekielskich mówi. To musi się wreszcie stać. Kolejnych przypadków wykorzystywania seksualnego nieletnich przez duchownych nie można potraktować jako czegoś niefortunnego, jako zaniedbania. Głos ofiar jest wyraźny. To wszystko jest owym sądem.
KS. JACEK PRUSAK jest jezuitą, teologiem i psychoterapeutą, kierownikiem Katedry Psychopatologii i Psychoprofilaktyki Instytutu Psychologii Akademii Ignatianum w Krakowie. Wieloletni członek redakcji „Tygodnika Powszechnego”.FOT. GRAŻYNA MAKARA
Takich historii było już bardzo dużo, opisywanych przez media, zbieranych w raportach. Skąd zaskoczenie i poruszenie wśród duchownych, zwłaszcza tych, którzy musieli mieć dostęp do zeznań ofiar?
W większości przypadków biskupi dopiero od niedawna zaczęli spotykać się z ofiarami. Dotąd w ich imieniu zajmowali się tym kurialiści, najczęściej kanclerze kurii albo prawnicy.
Jak nie masz ofiary przed sobą, jej świadectwo cię nie dotknie.
A prawnik reprezentuje Kościół, nie ofiarę.
Przed laty reprezentowałem ofiary w jednym z sądów kościelnych. Byłem już księdzem i terapeutą. Podczas składania zeznań poczułem się tak, jakbym to ja był oskarżony. Pamiętam dokładnie to uczucie. Wtedy sobie wyobraziłem, co może przeżywać ofiara. Księża, którzy mnie przepytywali, robili to tak, że zaczynałem się bronić. Czułem, że dopóki czegoś nie udowodnię, to jestem niewiarygodny. Pytania były tak sformułowane, że zastanawiałem się przez dłuższy czas, co się dzieje.
To było wiele lat temu, procedura się zmieniła, ale uświadomiłem sobie wtedy dwie rzeczy. Po pierwsze: że ofierze nie jest łatwo zmierzyć się z funkcjonariuszami. Po drugie: że brakuje podczas takich spotkań obecności biskupa. Otrzymuje on jej świadectwo jako przekaz zapośredniczony, pozbawiony bólu i emocji. A to od biskupa w dużej mierze zależy dalszy los sprawy.
W filmie Sekielskich widzimy, że wbrew obowiązującym wytycznym delegat biskupa wyprasza osobę, która miała towarzyszyć ofierze podczas składania zeznań.
Żeby pomagać ofiarom, nie wystarczy szkolenie, podobnie jak nie wystarczy empatia. Potrzebna jest wiedza, wykształcenie, żeby takiej osobie pomóc, a nie tylko jej nie skrzywdzić. W scenie wyproszenia kogoś, kto miałby wesprzeć ofiarę, widzimy mentalność obronną. Ksiądz myśli nie o ofierze jako osobie, której trzeba pomóc, tylko jako o tej, która stwarza zagrożenie. Podobnie jest podczas składania przysięgi.
Ty też składałeś taką przysięgę zeznając?
Tak. Podobnie jak jeszcze jedna osoba zeznająca w tej samej sprawie. Po tym, jak ją złożyliśmy, nie mogliśmy się już w tej sprawie konsultować. Przysięga zamknęła nam usta. Mogliśmy rozmawiać o tym, czego doświadczyliśmy wcześniej, ale nie o tym, czego doświadczyliśmy w trakcie składania zeznań.
Dla ofiary to może oznaczać koniec wsparcia.
Rozmowa z ofiarą powinna odbywać się na podobnych zasadach jak psychoterapia: mnie, jako terapeutę, obowiązuje tajemnica, ale nie mogę jej wymagać od mojego klienta czy pacjenta. Jedyne, co mogę zrobić, to poprosić, by był rozważny w opowiadaniu o naszych spotkaniach. Ale jeśli rozmowa o tym z kimś jeszcze daje mu wsparcie, nie mogę mu tego zabronić.
To pokazuje, jak prawo jest wykorzystywane przeciwko ofierze, jak się nim manipuluje.
Rzeczywiście, może działać jak manipulacja. Na poziomie psychologicznym, nieświadomym, ofierze, ale także świadkowi zamyka się w ten sposób możliwość dalszego działania. Dla ofiary jest to o wiele większe zamknięcie, bo powoduje, że zostaje sama ze swoim bólem. Z jej bólu robi się tajemnicę, która ma chronić nie ją, lecz instytucję.
Wytyczne w sprawie walki z pedofilią, wprowadzone przez Franciszka, niewiele zmieniają. Ofiara nie ma przyznanej w Kościele podmiotowości prawnej. Sprawa, którą zgłasza, dotyczy więc nie jej, lecz relacji między sprawcą a jego biskupem lub przełożonym zakonnym. Ofiara nie może zażądać informacji o przebiegu postępowania, a nawet o tym, co dzieje się ze sprawcą.
To, że Franciszek dotąd tego nie załatwił, nie oznacza, że tego nie zrobi. Ale tu chodzi o coś więcej niż tylko zmianę prawa kanonicznego. Potrzebna jest zmiana myślenia. Teraz ważny jest tylko sprawca i jego przełożony, który jest za niego odpowiedzialny. Ofiara w tej relacji jest petentem. Aby jej sytuacja się zmieniła, potrzebne jest przyznanie ofierze praw, których dotąd nie miała.
Dotychczasowe podejście wynika z teologii święceń. W trakcie święceń biskup publicznie zobowiązuje się do usynowienia nowego kapłana, a kapłan do czci ojcowskiej w stosunku do biskupa. Za tym idzie mentalność, która pozwala stwierdzić: zrobiłeś coś złego, ale my to rozwiążemy między sobą, bo tu chodzi o naszą więź. Instytucja była bardziej skupiona na reprezentowaniu księdza niż na reprezentowaniu ofiary, bo ksiądz w swojej sprawie mógł wiedzieć wszystko.
Mamy do czynienia z dwoma systemami w obrębie jednego Kościoła. Pierwszy to system ksiądz–biskup. I drugi: wierny petent, którego dotąd nikt poza nim samym w Kościele nie reprezentował. Ofiara ma prawo wiedzieć, co dzieje się w jej sprawie i co dzieje się ze sprawcą. Dlatego nie wystarczy zmiana paragrafu, potrzebna jest zmiana teologii.
Powtarzane przez biskupów słowa, że w centrum stoi ofiara, są puste?
Nie wiem, czy są puste – są nieadekwatne. Teraz bycie ofiary w centrum sprowadza się do jednego: mamy obowiązek cię wysłuchać.
Kościół ma ekspertów, którzy potrafią pomagać ofiarom?
Nie ma, bo dotąd najwyżej miał kanclerzy i prawników, którzy zajmowali się zgłoszeniami ofiar od strony formalnej i prawnej. Proceduralnie: spisać protokół, zebrać zeznania, odprawić petenta. A jeśli do takich rozmów byli angażowani profesjonaliści, osoby świeckie, to rzadko, raczej na zasadzie konieczności, nie reguły.
Ci, którzy pomagają ofiarom, powinni mieć gruntowne wykształcenie. Najlepiej, gdyby to byli psycholodzy, mający doświadczenie w rozmowach z osobami, które doświadczyły traumy. Na te potrzeby Kościół dotąd nie odpowiedział adekwatnie.
Dlaczego Kościół nie dopuszcza do takich spraw świeckich?
Być może wciąż nie potrafi zaufać świeckim ekspertom, nad którymi nie ma pełnej kontroli. A może osoba świecka „podkręci” ofiarę? Będzie się domagała, żeby ofiara powiedziała więcej? To tylko hipotezy robocze, ale sprowadzają się do tego, że nie mamy do świeckich zaufania. Na końcu zwykle jest przeświadczenie, że księdza zrozumie tylko ksiądz. Na dobre i na złe. Że tylko on będzie wiedział, z czym zmaga się w swoim powołaniu inny ksiądz. To myślenie jest powszechne – słyszałem je nawet z ust księży, których bardzo cenię.
Żeby zmienić mentalność, trzeba zmienić teologię?
Potrzeba jakiegoś przełomu. Takich wydarzeń, jakie teraz obserwujemy. Franciszek próbuje wrócić do wizji Kościoła soborowego. Jan Paweł II przypominał: „człowiek drogą Kościoła”. Przenieśmy te słowa na obecną sytuację. Drogą Kościoła do tej pory był sprawca, a biskup się zastanawiał, gdzie na tej drodze pozostawić ofiarę. Mamy do czynienia z problemem, którego w polskim Kościele po Soborze nie przepracowaliśmy – z wciąż obowiązującym modelem klerykalnym.
Co to znaczy?
Kościół to duchowni, a reszta jest do nich dodatkiem. Po drugie, Kościół to duchowni, a ty musisz patrzeć na nich zawsze z dołu. W filmie Sekielskich jest pokazane to nieszczęsne wyobrażenie, kiedy pojawia się proboszcz, którego poprzednikiem był ksiądz-pedofil, i który z niedowierzaniem mówi, że przecież ksiądz jest jak Jezus.
Ksiądz jest uczniem Jezusa, nie Jezusem! Ksiądz w sakramentach użycza Jezusowi głowy, rąk, serca, jeśli je jeszcze ma. Klerykalizm polega właśnie na tym, że ksiądz myśli o sobie, że jest jak Jezus, podczas gdy Jezus powinien być dla niego aspiracją i wzorem. Stąd blisko już do myślenia, że bliskość z księdzem oznacza bliskość z Bogiem, że jeśli dotyka cię ksiądz, dotyka tak naprawdę Jezus. To jest zdemolowana teologia, bo człowieka dotykają jedynie sakramenty.
Ofiara myśli, że gdy ksiądz-pedofil się od niej odwróci, opuści ją także Bóg.
Albo że ją ukarze. Wykorzystywanie tej władzy i symboliki, statusu duchownego, ubezwłasnowolnia ofiarę. Ostatnio usłyszałem, że ksiądz biskup jest następcą apostołów. Biorąc pod uwagę sukcesję apostolską, to rzeczywiście prawda. Ale ten naddatek jest niebezpieczny: zaczynasz myśleć, że jesteś drugim św. Piotrem, że masz asystencję Ducha Świętego tylko dlatego, że otwierasz usta. Tak nie jest, ale takie jest przekonanie. Nadal w katolicyzmie kulturowym funkcjonuje silne przekonanie, że całując biskupa w pierścień prawie możesz sobie ściągnąć niebo. Dlatego Franciszek nie pozwolił się pocałować w pierścień. Tu przecież nie chodziło o higienę, tylko o pokazanie, że on jest biskupem Rzymu, a nie chodzącym Bogiem.
Podczas homilii mówiłeś, żeby nie klękać przed księżmi. To jest symboliczne, ale co świeccy mogą zrobić?
Prostą rzecz: ludzie, którzy słuchają kazania, mają prawo iść do kapłana i powiedzieć mu, że ten i ten fragment im się nie podobał. Przecież to jest słowo do nich, więc mają prawo reagować. Bierność w takich sytuacjach jest wyrzekaniem się własnej odpowiedzialności za Kościół. Franciszek mówi o tym, żeby Kościół stał się bardziej synodalny, a w jego wizji oznacza to znacznie więcej niż aktywizowanie rad parafialnych.
Ale to długa droga, żeby ksiądz pozbył się myślenia, że bez niego o niczym nie można decydować w Kościele.
Formacja tylko utrwala takie myślenie.
Ważne, żeby formacja seminaryjna nie sprowadzała się do uczenia przyszłych księży życia w samotności. Seminarium było dotąd po to, żebyś zdobył wiedzę do wykonywania zawodu i żebyś się nauczył żyć sam wśród sobie podobnych. Tymczasem formacja powinna przygotowywać do tego, żeby ksiądz był częścią wspólnoty, której służy. Do tej pory seminarium to było spędzanie sześciu lat z kolegami. Przez to pojawiają się silne więzy koleżeńskie, wytwarza się mentalność kastowa. Jest jak w wojsku – kompania braci. My najwyżej o coś świeckich zapytamy, ale nam nie można doradzać – tak myślą księża.
I to właśnie musi się zmienić. Na niezbędnym wysłuchiwaniu głosu świeckichpolega synodalność, która dopiero się kształtuje. Musimy odejść od formacji na kształt zakonu monastycznego do modelu, który trzeba dopiero stworzyć.
Podobnie jak zmienić się musi styl życia księży, którym w filmie Sekielskich kuchnię sprzątają siedmioletnie dziewczynki.
Model proboszcza – pana na włościach, któremu ludzie przychodzą odrobić pańszczyznę... Opiera się to na myśleniu: jak służysz księdzu, służysz Bogu.
Bohaterami tego filmu są także rodzice, którzy nie reagowali na sygnały krzywdzonych dzieci.
Ciągle pokutuje jedno: komu bardziej wierzymy – dorosłemu czy dziecku? Przed moimi święceniami na wyjeździe z grupą, którą przygotowywałem do bierzmowania, zauważyłem, że jedna z dziewczyn jest bardzo przygnębiona. Po pewnym czasie powiedziała mi, o co chodzi. Sąsiad, który był lokalnym politykiem, dotykał ją na podwórku w taki sposób, że czuła się niekomfortowo. Ale gdy poskarżyła się matce, usłyszała, że skoro się ubiera w takie kuse spódniczki, sama jest sobie winna. Wygrał prestiż osoby dorosłej, obdarzonej publicznym zaufaniem.
Do niedawna ksiądz miał status w społeczeństwie jeszcze wyższy. W filmie Sekielskich widać, jak nieświadomość rodziców może doprowadzić dzieci wręcz na próg śmierci, gdy są ofiarami czyjejś przemocy. Gdy rodzice posyłali swoje dzieci na parafię, to przecież zakładali, że nigdzie nie będą bezpieczniejsze. Teraz jednak konieczne jest wprowadzanie procedur prewencji, łącznie z kodeksami zachowań, co osobom mającym kontakt z dziećmi wolno, a czego nie wolno: jakie zachowania i w jakich kontekstach są dopuszczalne, a jakie nie. Abp Grzegorz Ryś dał swoim księżom siedem dni na zapoznanie się i podpisanie nowych procedur w archidiecezji łódzkiej.
Czyli chodzi o status społeczny księdza?
Jeszcze niedawno, gdy ksiądz przychodził do czyjegoś domu, to było dla ludzi wyróżnienie. Gdy byłem w Stanach Zjednoczonych, wysłuchałem świadectwa księdza, który w młodości był molestowany przez innego księdza, będącego przyjacielem rodziny. Sprawca przyjeżdżał w odwiedziny i specjalnie zostawał tak długo, aż rodzice mówcy proponowali mu nocleg. W nocy zaś przychodził do jego pokoju i go molestował. Rodzice nigdy tego nie zauważyli, a on nigdy się nie poskarżył. Panowała swego rodzaju wspólnota bez granic – ksiądz mógł w niej przebywać na własnych warunkach.
Oczywiście zagrożenie nie płynie ze strony wszystkich księży – problemem jest mniejszość. Ale właśnie przez to, że większość była obdarowana aż tak wielkim zaufaniem, mniejszość to wykorzystywała.
Podczas homilii powiedziałeś dosadnie, że księża wykorzystują dzieci – nasze, nie swoje. Co zatem rodzice mogą zrobić, by dzieci były bezpieczniejsze – oprócz normalnej czujności i roztropności rodzicielskiej?
Po pierwsze, muszą wiedzieć, co wolno, a czego nie wolno księdzu w relacji z ich dzieckiem. Powinni zatem się zapoznać z kościelnymi wytycznymi odnośnie do prewencji. Po drugie, powinni przekazać tę wiedzę dzieciom w taki sposób, żeby dziecko nie bało się powiedzieć, gdyby poczuło się w relacji z księdzem źle. Powinno wiedzieć, czym jest bezpieczny dotyk. Tego księża nie zrobią.
Jak możemy pomagać ofiarom?
Może warto pomyśleć o funduszu na rzecz terapii i pomocy psychologicznej dla ofiar nadużyć seksualnych w Kościele. Widać, że ofiary uczestniczące w filmie Sekielskich, choć wszystkie doświadczyły skutków ubocznych (np. rozpadu małżeństwa), to przepracowały traumę i same stały się liderami zmiany dla innych ofiar. To są dobrze funkcjonujące społecznie osoby. Jest jednak wiele ofiar, które trauma tak zniszczyła, że żyją poniżej poziomu, na którym mogłyby żyć. Są rozbite, więc jakaś forma pomocy ze strony wspólnoty wierzących powinna do nich trafić. Oczywiście ofiara musi na to pozwolić.
Jako ministrant wiedziałem, że istnieje w naszym środowisku ksiądz-pedofil. Nigdy nie zapomniałem, że były ofiary, że sprawcy potrafią być bardzo przebiegli oraz jak silnie ochrania ich funkcja i struktura.
Publicznie przyznałeś, że jako dziecko byłeś świadkiem wykorzystania dzieci przez księdza. Co zobaczyłeś?
Jako ministrant i lektor wiedziałem, że istnieje w naszym środowisku ksiądz-pedofil, choć oczywiście wtedy nie znałem takiej nazwy, ani nie rozumiałem wszystkiego. Wiedziałem, że robi krzywdę niektórym moim kolegom, ale jako nastolatek nie umiałem go jeszcze z tym skonfrontować, choć sam umiałem się oprzeć. Mnie nie mógł skrzywdzić, gdyż mam taki charakter, że sobie mnie odpuścił. Byłem traktowany na innych zasadach – starał się mnie faworyzować i od pewnych rzeczy izolował. Ale obserwowałem z bliska, jak działał jako sprawca. Cieszył się w środowisku ogromnym autorytetem i był bardzo przebiegły. U niego w mieszkaniu chłopcy byli codziennie. Myśmy do niego przychodzili, niektórzy nawet tam spali, ale ci, co byli krzywdzeni, nie mówili o tym wprost, bo nie potrafili.
Jak ta sprawa była załatwiana?
Za pierwszym razem, gdy byłem w jezuickim nowicjacie, spotkałem się z przedstawicielem kurii, co miało charakter przekazania poufnej wiadomości. Za drugim razem, po wielu latach, już jako ksiądz, pojechałem zeznawać przed sądem kościelnym.
Jaki był finał?
Sprawca zmarł i w związku z tym sprawa ostatecznie została zamknięta.
Czym ta sprawa jest dla Ciebie?
Nigdy nie zapomniałem, że były ofiary, i zobaczyłem, jak przebiegli potrafią być przestępcy oraz jak silnie ochrania ich funkcja i struktura.
Postulujesz powołanie wewnątrzkościelnej komisji z udziałem świeckich do badania nadużyć. Czy taka komisja pod kuratelą biskupią byłaby skuteczna?
Z punktu widzenia prawa świeckiego wiele przypadków się przedawniło albo nie było przestępstwami, np. współżycie z osobą powyżej 15. roku życia. Dlatego powinna być to komisja kościelna, a świeccy niepodlegający bezpośrednio biskupom gwarantowaliby kontrolę – każdy członek takiej komisji miałby wgląd w kościelne akta.
Z powołanej przez Franciszka watykańskiej komisji ds. ochrony małoletnich szybko odeszły osoby będące w dzieciństwie ofiarami, na znak protestu wobec jej nieskuteczności.
Okazała się nieskuteczna nie dlatego, że miała zły skład, tylko dlatego, że ignorowali ją niektórzy kardynałowie z kurii rzymskiej. Paradoksalnie właśnie z tego powodu nie można z takiego pomysłu rezygnować.
Ojciec Rydzyk, niektórzy publicyści, a także politycy mówią, że teraz następuje frontalny atak na Kościół.
To reakcja obronna. Tak mówią ci, którzy nie chcą dopuścić do prawdziwych reform w Kościele. Co to za atak na Kościół, skoro zajmujemy się ofiarami Kościoła w Kościele? Mamy do czynienia z największym kryzysem w Kościele powszechnym od czasów reformacji, który stworzyliśmy na własne życzenie. Przecież to nie kosmici wykorzystują dzieci w Kościele, ani nie zlecają im tego wrogowie Kościoła! ©℗
Rozmawiali ANNA GOC i ARTUR SPORNIAK
BYŁEM SCHOWANYM CZŁOWIEKIEM
JAKUB PANKOWIAK:Muzyka była moim krzykiem. I moim wyznaniem wiary.
ANNA GOC: Czy pamięta Pan moment pierwszego zachwytu muzyką organową?
JAKUB PANKOWIAK: Nie tyle moment, co czas w życiu. Tata kończył Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia w Kaliszu. Dużo ćwiczył, zwykle wieczorami. Jego pianino stało w pokoju moim i brata. Nie mieliśmy wyboru – musieliśmy słuchać, jak gra. Ale właśnie wtedy zaczęła się moja miłość do muzyki liturgicznej. Pierwsze emocje, pierwsze odkryte połączenia harmoniczne, pierwsze zachwyty. Miałem wtedy siedem lat. Zacząłem też chodzić z tatą do kościoła: on siadał przy organach, ja obok niego, na ławeczce.
Kim był dla Pana?
Przez wiele lat był wzorem muzyka. Teraz wiem, że startował z innego pułapu, w młodości uczył się sam. W latach 80. był na studium organistowskim w Poznaniu. Dokształcał się jako dorosły.
Mama miała dla mnie mniej czasu, bo prócz pracy zajmowała się naszym chorym bratem. Tata zawoził mnie do szkoły muzycznej. Zawsze przygotowywał jakieś nuty, które potem próbowałem wykonać samodzielnie w kościele. Zdarzało się, że pozwalał mi na mszach zagrać jedną czy dwie pieśni. Jeździłem z nim też do proboszczów, którym pomagał przy niewielkich remontach organów. Jeśli był na to czas, zachęcał, żebym im pokazał, jak gram.
Jakub Pankowiak, maj 2020 r.FOT. WOJCIECH SKRZYPCZYŃSKI dla „TP”
JAKUB PANKOWIAK jest absolwentem Akademii Muzycznej w Poznaniu, obronił dyplom z wyróżnieniem w klasie organów Sławomira Kamińskiego. Studiował także na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie pod kierunkiem Magdaleny Czajki, w Musikhochschule Lübeck pod kierunkiem Arvida Gasta. Laureat wielu konkursów w Polsce i za granicą, m.in. M.K. Čiurlionisa w Wilnie, Ogólnopolskiego Konkursu Organowego Wykonawstwa Utworów D. Buxtehudego w Krakowie. Uhonorowany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2017). Występuje jako solista akompaniator, koncertował m.in. w Niemczech, Luksemburgu i Izraelu.
Wprowadzał Pana w ten świat.
Tak. Dzięki niemu zobaczyłem, że muzyka liturgiczna nie musi być takim koszmarem, jakim zwykle była w latach 90. Wyczulił mnie na usłyszenie współbrzmień, które pozostają na całe życie. Są takie utwory, które ćwiczył w naszym dziecięcym pokoju, i które ze mną zostały. Niezależnie od tego, gdzie gram koncert, nawet w najbardziej dostojnych wnętrzach, staram się je przemycić. Są łącznikiem z dobrą przeszłością.
Które to utwory?
Druga część Sonaty organowej triowej Jana Sebastiana Bacha. Sonata c-moll jest taką formą, gdzie trzy głosy współgrają ze sobą, mają jeden temat, który przewija się przez całą tę część. Tam są niesamowite współbrzmienia, dużo chromatyki, która mnie, ośmiolatka, bardzo poruszała. Choć tata w domu miał tylko pianino, a więc grał dwugłosowo.
Była jeszcze Fuga c-moll Jana Sebastiana Bacha, jedna z mniejszych, i pamiętam Fantazję koncertową Augusta Freyera, bardzo trudną. Jak tylko zacząłem grać na organach, próbowałem ją wykonać.
Nie miał Pan wątpliwości, czy być organistą?
Nie, mimo że decyzję podejmowałem już wtedy, gdy do mojego życia wszedł ksiądz, o którym opowiadam w filmie „Zabawa w chowanego” braci Sekielskich.
Mówi Pan o roku 1996, gdy wraz z rodziną przeprowadził się Pan do Pleszewa.
Tak. Z małego mieszkania przenieśliśmy się do wielkiego – trzy pokoje, kuchnia, olbrzymia łazienka, centralne ogrzewanie. Było rewelacyjnie, przynajmniej na początku. Tata pracował jako organista, codziennie chodził do kościoła. Do naszego domu zaczęli przychodzić jego znajomi z pracy, także księża. Przychodzili na kawę, czasami któryś wpadał na piwo. Podobnie było z tym księdzem, o którym mówię w filmie. Zaczęło się życie w dwóch światach. W jednym byli koledzy, muzyka, w drugim – on.
Świat równoległy.
Ten świat, w którym był on, niespecjalnie chciał się zmieścić w mojej głowie. Starałem się z niego uciekać. Zabrzmi to dziwnie, ale tłumaczyłem to sobie tak: znowu mi to zrobi, potrwa to kilka minut, będzie obrzydliwe i straszne, ale wytrzymam, a potem będzie znów normalnie.
Było?
Tylko pozornie. Właściwie to normalnie było tylko przez chwilę. Ksiądz zabrał mi wiele rzeczy.
Także dom?
Tak, bo wchodził do naszego mieszkania jak do siebie. Bo to wszystko działo się, gdy rodzice byli za ścianą albo na chwilę wychodzili z pokoju. Pamiętam Boże Narodzenie w nowym mieszkaniu. Przyszedł do nas na kolację, usiadł przy stole, dał nam prezenty. Rozmawiał wesoło z moimi rodzicami, żartował, a gdy tylko rodzice po coś wyszli, zaczynał mnie całować i dotykać. Wystarczyło mu kilkanaście sekund.
Odkąd zaczął do nas przychodzić, przestałem czuć, że nasze mieszkanie jest moim domem.
Kiedy rodzice wracali, uśmiechał się do nich i znów rozmawiali. Jakby nigdy nic. Siedziałem i patrzyłem: to na rodziców, to na niego. Czułem, że nie mogę nic powiedzieć. Bo nie mam na to siły. Udawało mi się tylko czasami przewidzieć, że rodzice po coś zaraz wyjdą, i uciec.
Próbuję sobie wyobrazić, co myśli dziecko patrzące to na rodziców, to na księdza, który krzywdzi, siedzących razem.
To był straszny dysonans. I rzeczywiście, te momenty rzutowały na moje późniejsze relacje z rodzicami. Teraz rozumiem, że musiałem bardzo szybko zmężnieć. Wyjechałem do liceum, zamieszkałem w internacie. Rodzice pewnie uważali, że sobie świetnie radzę. A ja myślałem, że muszę sobie radzić, bo nikt się mną nie zaopiekuje. Czułem same sprzeczności. „Nie mogą ci za wiele dać” – myślałem o rodzicach, a chwilę potem: „przecież oni o niczym nie wiedzą”. Kiedy to się działo, nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
Nie mówiłem rodzicom z jeszcze jednego powodu, który może się wydać dziwny: bałem się, że stracę przyjaciela w postaci księdza.
Nie dziwię się, bo rozmawiając z osobami wykorzystanymi seksualnie przez księży, a także z terapeutami, wiem, że takie myślenie to element manipulacji, którą stosuje ksiądz, żeby wciągnąć swoją ofiarę w układ.
Kiedy to się działo, czułem, że mnie krzywdzi. Nie rozumiałem, po co to robi. A chwilę potem, gdy jechaliśmy do kina albo szliśmy coś razem zrobić w kościele, wydawało mi się, że mnie wspiera.
Ksiądz w swój układ wciągnął także Pana rodziców.
Bałem się, że tata straci pracę. Był organistą, mieszkał w kościelnym mieszkaniu. Miałem bardzo chorego brata, potrzebowaliśmy pieniędzy na jego leczenie.
I bałem się jeszcze jednego: że nikt mi nie uwierzy. Księdza wszyscy lubili. Potrafił obrzydliwie mnie dotykać, a gdy do drzwi wikariatu ktoś zapukał, wstać, otworzyć i z uśmiechem zaprosić gościa do środka. Czasami przychodzili inni księża, proponował im kawę. Siedzieliśmy razem, jakby nigdy nic.
Po latach zdałem sobie sprawę, że boję się ludzi, którzy potrafią tak szybko zmienić swoje emocje. Widziałem też inne dzieci, które do niego przychodziły. Zastanawiałem się, czy im też to robi.
Czy rozmawia Pan o tamtych wydarzeniach z rodzicami?
Bardzo mi zależało na tym, żeby wątek rodziców nie pojawił się w filmie. Chciałem ich ochronić. Przeżywają bardzo trudny czas, mają pewnie mnóstwo wyrzutów wobec siebie. Kiedy ksiądz, który zrobił nam krzywdę, przychodził do naszej parafii, plotkowano, że coś jest z nim nie tak. Oczywiście, to były lata 90., więc nikt nie używał słowa „pedofil”.
O tym, co mi zrobił, powiedziałem tacie, kiedy byłem już dorosły. Zadzwoniłem, miałem w sobie mnóstwo złości, złej energii. Gdy się spotkaliśmy, wyznał mi, że go przed tym księdzem ostrzegano: „Ktoś mi powiedział, że trzeba na niego uważać, a ja to zbagatelizowałem”.
Jak Pan to przyjął?
To był czas buntu i wstydu. Zależało mi na tym, żeby nikt poza tatą i moją żoną się o tym nie dowiedział. Tata chciał iść na policję, ale zabroniłem mu. Powiedziałem, że jak to zrobi, wszystkiego się wyprę. Dopiero kiedy mój brat przyznał, że też był przez tego księdza molestowany, zdecydowałem się mówić.
Gdy myślę o rodzicach, czuję miłość, mnóstwo pozytywnych emocji.
Ale nie kojarzą mi się w ogóle z poczuciem bezpieczeństwa. I już chyba nigdy nie będą.
Odzyskał Pan poczucie, że dom to bezpieczna przestrzeń?
Nie. Kiedy myślę, dokąd chciałbym wrócić, gdzie są moje korzenie i gdzie jest moje bezpieczne miejsce, wyobrażam sobie dom mojej babci. Przyjeżdżałem tam często jako dziecko. Zanim poznałem tego księdza.
Jak zmieniał się Pana obraz Kościoła?
Już jako dziecko patrzyłem na niektóre rzeczy w Kościele z podejrzliwością. Nie rozumiałem np., po co chodzimy wokół kościoła i coś śpiewamy. Albo: dlaczego mamy być obowiązkowo na mszy co niedzielę, czy nie lepiej, żebyśmy chcieli być? Nie rozumiałem narzuconych odgórnie nakazów. Gdy zacząłem być molestowany, mój silny już bunt wobec pewnych rzeczy w Kościele tylko się wzmocnił.
A przestrzeń kościoła – ona też była trudna?
Nie, nigdy. W kościele były organy, tam czułem się u siebie. Chyba zacząłem utożsamiać moją wiarę z muzyką liturgiczną. Dlatego wnętrze kościoła nigdy mnie nie odpychało, nie kojarzyło się z niczym złym.
Kończył Pan liceum organistowskie w Lutomiersku, które prowadzą księża salezjanie. Jak się Pan odnalazł wśród księży?
Wiedziałem, że nie mogę zostać w domu, bo w parafii obok jest on. Zdecydowałem, że zamiast iść do liceum na miejscu, pójdę do organistowskiego. Jedyne w Polsce jest właśnie w Lutomiersku.
Wtedy jeszcze nie bardzo potrafiłem patrzeć na księży. Drażnili mnie. Odrzucała mnie sutanna, koloratka. Na szczęście w liceum poznałem fajnych księży. Niby trochę zapominałem o tamtym. Ale też chyba dopiero tam uświadomiłem sobie, co mi zrobił. Spotykałem się ze znajomymi, śmialiśmy się i żartowaliśmy, ale ja patrzyłem na nich i myślałem: „Oni mają cudowne życie, a w moim do końca będzie ten ksiądz”. Uświadomiłem sobie, jak niesamowitą krzywdę mi wyrządził. Że nigdy nie będę taki jak inni. Zawsze będę miał blokadę. Także w relacji z dziewczynami, później kobietami. Obawy, że ktoś mnie znowu skrzywdzi, zawiedzie, nie miną. Pojawiło się pytanie, czy zdołam komuś zaufać.
Był czas w moim życiu, kiedy sam sobie nie potrafiłem zaufać. Nie wiedziałem, co zrobię, jak się zachowam. Bałem się każdego następnego dnia. Miałem poczucie, że jestem gorszym mężczyzną, inni są mocniejsi, pełni energii, pewni siebie. A ja byłem człowiekiem schowanym.
Potem zaczął się mój bunt.
Opowie Pan o nim?
To było na początku studiów. Nie znosiłem księży. Uważałem, że wszyscy są źli, utożsamiałem ich z tym, który mnie skrzywdził. Miałem wrażenie, że oni wiedzą, którzy spośród nich molestują dzieci, i kryją się nawzajem. Chodziłem do kościoła, ale wszystko się we mnie gotowało.
Równocześnie siadał Pan przy organach w kościele.
Być może zabrzmi to absurdalnie, ale wydarzenia z dzieciństwa miały niesamowity wpływ na mój rozwój artystyczny. Emocje, które w sobie nosiłem, mogłem wyrazić w muzyce. A że tych emocji było tak dużo, moją muzykę niektórzy oceniali jako wyjątkową.
A dla Pana? Czym ona była?
Moim krzykiem. I moim wyznaniem wiary, modlitwą. Nie modlę się wypowiadając słowa, tylko siadając przy organach.
Niezwykle przejmujące jest Pana wykonanie Toccaty Jana Sebastiana Bacha, od której zaczyna się „Zabawa w chowanego” braci Sekielskich.
Im więcej człowiek ćwiczy, tym jest lepszy. Ale same ćwiczenia nie wystarczą. Potrzebne są emocje i wrażliwość. Moje emocje były na wierzchu, a wrażliwość bardzo rozwinięta. To było słychać.
Do dziś, już jako pedagog, mam z tym kłopot – czasami oczekuję od studentów dużego zaangażowania emocjonalnego w to, co grają. Wykonania, które są emocjonalnie zagrane, wydają mi się wartościowsze.
Gdy Pan gra, wracają obrazy z mieszkania w Pleszewie?
Nie, obrazy nigdy, tylko emocje. Dzięki temu mogę je wyrzucić. Muzyka była terapią i przygotowaniem do tego, co się teraz dzieje. To, że rozmawiam z panią tak otwarcie, jest zasługą muzyki. Występowałem w wielkich salach koncertowych i kościołach. Grałem o tym, co przeżywam. Na koncerty do kościołów przychodziły setki osób i słuchały muzyki człowieka, który wyrzuca z siebie krzywdę doznaną od księdza.
Muzyka dawała mi nie tylko przyjemność, ale też uczyła przyjmowania ocen. Niektóre nagrania z koncertów obejrzały setki tysięcy osób, podobnie jak film braci Sekielskich. Może dzięki temu potrafię teraz przyjąć podziękowania od innych ofiar, które dzwonią, i nie zwracać uwagi na hejt, który czasami pojawia się w komentarzach.
Gdyby miał Pan zamienić nuty na słowa, jakich by Pan użył?
Nie potrafię znaleźć słów czy zdań. Wiem tylko, że moja muzyka jest o smutku, żalu, czasami o buncie i agresji. I jeszcze o melancholii. Ktoś mnie kiedyś pochwalił, że rzadko się słyszy tak wrażliwe prowadzenie frazy organowej w wolnym tempie. Ale to chyba nie jest moja zasługa, tylko tamtych emocji.
Jak słychać emocje w Pana muzyce?
Uwielbiałem utwory w tonacjach molowych.
Przez wiele lat miałem kłopot z tym, żeby zachwycić się utworami durowymi. Wydawały mi się zawsze lekkie i mniej wartościowe. Słucham ich i myślę: „Co w nich jest takiego głębokiego, dobrego?”. Teraz to się trochę zmienia, zaczynają mi się podobać utwory łatwe w odbiorze, potrafię się już nimi cieszyć. Być może w ogóle zaczynam się umieć cieszyć z czegoś, co jest łatwe i przyjemne, a niekoniecznie skomplikowane i trudne. Może na tym polega moje leczenie, które udaje się dzięki muzyce?
Zaczyna przynosić ukojenie.
Myślę, że muzyka uratowała moje życie. Mam znajomych, którzy też byli molestowani przez księży, ale nie mieli możliwości, by uciec w coś dobrego. Sam miałem stany depresyjne, myśli samobójcze. Mogę powiedzieć: tylko tyle – bo moi znajomi są po próbach samobójczych, znam osoby, które zaczęły chorować, są alkoholikami, narkomanami. To, co mi się zdarzyło, rzutuje na moją rodzinę, na moje małżeństwo. Dziękuję mojej żonie, że jeszcze ze mną jest, że to wszystko wytrzymała.
O księdzu, który wykorzystywał Pana seksualnie, powiedział Pan w filmie, że on już zawsze z Panem będzie, i że pójdzie z Panem nawet do grobu.
Udział w filmie braci Sekielskich był dla mnie terapią. Gdy nagrywaliśmy ten fragment, był czerwiec 2019 r. Wtedy czułem, że nigdy nie pozbędę się tego księdza ze swojego życia. Gdy patrzę na początki nagrań, czuję, że były dla mnie momentem przełomowym. Mówiąc o nim publicznie, nazywając rzeczy po imieniu, zacząłem się go pozbywać ze swojej głowy. Może ludzie, którzy przeszli to samo, widzą, co się ze mną działo wtedy i jak radzę sobie teraz, znajdą w tym pomoc. Choć nie mam pewności, co będzie ze mną za rok albo 10 lat. Czy ciemne dni wrócą.
Obserwował Pan to, co się dzieje w Kościele w związku z pedofilią: raport pensylwański sprzed dwóch lat, który pokazał, jak przez 70 lat co najmniej 300 księży wykorzystywało seksualnie ponad tysiąc dzieci i nieletnich, i konferencję prasową naszych biskupów z 2019 r.?
Tak. Byłem wściekły, kiedy biskupi prezentowali jakiś raport i mówili o danych. Sam znam kilkadziesiąt osób wykorzystanych seksualnie przez księży. Większość z nich nigdy swojej sprawy nie zgłosiła. Znam trzy przypadki księży molestujących dzieci, które nigdy nie zostały ujawnione.
My, ofiary księży, rozpoznajemy się szybko. Czasami patrzę na kogoś i myślę: „Ty też byłeś molestowany, prawda?”. Widzę charakterystyczne spojrzenie, dystans, wyczulenie na pewne zachowania. Czuję, że ktoś przeżył coś podobnego. I niestety to się często sprawdza.
Wtedy jeszcze wszystkie informacje związane z pedofilią wywoływały u mnie niesamowite emocje. Nie chciałem o tym czytać ani słuchać. Jeśli otwierając jakiś portal zobaczyłem nagłówek, w którym było słowo „ksiądz” i „pedofilia”, wyłączałem komputer. Czułem się winny. Jakbym to ja zrobił coś złego. Takie uczucie towarzyszyło mi też przy pierwszym filmie braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”. Przełomem było, kiedy zobaczyłem ludzi, którzy w nim wystąpili. Okazali się tacy sami jak ja, z podobnymi problemami i doświadczeniami.
Co się wtedy stało z poczuciem winy?
Zmieniło się w gniew, a gniew w energię do działania. Ale to wszystko długo trwało.
Wahał się Pan, czy wiązać swoje życie zawodowe z Kościołem?
Z racji wykonywanej pracy musiałem to zrobić. Wielu księży ma kłopot ze zrozumieniem muzyki liturgicznej. Często nie mają elementarnej wiedzy o niej i nie potrafią jej docenić.
Jak to się przekłada na traktowanie organistów?
Odpowiem dowcipem. Przy stole siedzi dwóch księży, wchodzi interesant, który chce pracować jako organista. Proboszcz pyta, czy umie oporządzać świnie. Organista mówi, że umie. Proboszcz pyta więc, czy pozamiatać wokół kościoła też umie. Tak, oczywiście. Drugi ksiądz na to: „Spytaj go, czy umie grać”. A proboszcz: „E tam, grać to umie każdy”.
My, ofiary księży, rozpoznajemy się szybko. Czasami patrzę na kogoś i myślę: „Ty też byłeś molestowany, prawda?”.
Proboszczowie nie pytali Pana o kwalifikacje, nie prosili o CV?
Nie. Można skończyć studia, można uczyć się gry na instrumencie przez 30 lat, można coś nawet osiągnąć w dziedzinie muzyki organowej i można grać w kościele, którego proboszcz o tym wszystkim nie wie.
Pracowałem kiedyś przez trzy lata w pewnej parafii. Do proboszcza przyszedł mój znajomy z Akademii Muzycznej. Przywitaliśmy się. Proboszcz się zdziwił, skąd się znamy. Znajomy pyta: „Jak tam na uczelni?”, a proboszcz do mnie: „A co ty masz wspólnego z uczelnią?”. Kiedy powiedziałem, że tam pracuję, był bardzo zdziwiony. Przez trzy lata nie wiedział, że jestem muzykiem, że koncertuję... To go nie interesowało.
Nie słyszał, jak Pan gra?
Widocznie nie, czasem tylko mi zwracał uwagę, że gram za głośno. Dzwonił z dołu i zlecał: „Dziś ma być ciszej” albo „Zagraj ten psalm krócej”. Starałem się wykonać swoją pracę dobrze, zgodnie z przepisami liturgicznymi, ale ostatnie zdanie w sprawie muzyki należało do proboszcza, nie do mnie. Rozmawiamy o tym często z innymi organistami, mają podobne doświadczenia.
To jest obraz Kościoła, który należy do księdza.
Ta sytuacja przekłada się na warunki naszej pracy. Także od strony prawnej. Weźmy zapis o dniu wolnym od pracy w niedziele. Pracujemy we wszystkie niedziele i święta, ale kiedy bierzemy dzień wolny za pracę w niedzielę, nikt nam za niego nie płaci.
Nie czuję się jak współpracownik proboszcza, raczej jak sługa. Jakbyśmy się zatrzymali w XVII albo XIX wieku. Nie czuję, że Kościół – także jako budynek – należy do nas na takich samych prawach. Nie mamy nawet komu zgłosić, gdy ksiądz nam proponuje podpisanie fałszywej umowy o wolontariat, oferuje pracę w szarej strefie, bo w Kościele nie ma człowieka, który broniłby praw pracowników.
Takie praktyki są powszechne?
Tak, sam ich doświadczyłem i znam je z opowieści innych pracowników kościelnych. Praca w Kościele to zwykle praca w szarej strefie. My, organiści, szukamy przyzwoitych księży, którzy zgodzą się nas zatrudnić na umowę o pracę. O uczciwej kościelnej emeryturze nie mamy zwykle co marzyć.
Byłem świadkiem, kiedy pracownik kościoła musiał chodzić rano po bułki dla proboszcza, mimo że to w żaden sposób nie wiązało się z jego pracą. Sprzeciwić się księdzu nie można. To znaczy można, ale wtedy zwykle traci się pracę. Takie podejście do księży sprzyja temu, że robią rzeczy dużo gorsze niż podpisywanie fikcyjnych umów.
Zastanawiał się Pan nad reakcją księży, z którymi Pan pracuje, na film braci Sekielskich?
Tak, to była jedna z największych blokad, kiedy podejmowałem decyzję o udziale w filmie.
Czego się Pan obawiał?
Tego, że będę napiętnowany. Że stracę pracę. Kilka reakcji już było, m.in. prymasa Wojciecha Polaka – była pozytywna, długo rozmawialiśmy, ulżyło mi.
Jestem na etapie poszukiwania. Wierzę w Boga, ale mam kłopot z tym, żeby brać udział w życiu mojej parafii. Szukam miejsca w Kościele, gdzie nikt by mnie nie oceniał, nie mówił, co jest dobre, a co złe, raczej chciał pokazać, że droga do Jezusa jest kręta i nie musi być koniecznie związana z niedzielną mszą i chodzeniem wokół kościoła z feretronami.
Na jakim etapie jest sprawa księdza, który molestował Pana i Pana brata, a którą Pana brat wniósł do prokuratury?
Moja sprawa, jako człowieka po 30. roku życia, została umorzona. Sprawa mojego brata od półtora roku jest w prokuraturze, nie trafiła jeszcze do sądu. Śledztwo trwa, ksiądz jest na wolności.
Gdybyśmy ja albo pani wykorzystali seksualnie dziecko, siedzielibyśmy w areszcie. Takie jest prawo. Równe dla wszystkich, poza księżmi. ©℗
Rozmawiała ANNA GOC
BĘDZIE BOLAŁO
O. LUDWIK WIŚNIEWSKI
Ośmielam się powiedzieć to, co wielu ludzi boi się powiedzieć głośno: biskupi, którzy ukrywali straszne przestępstwo, przenosząc z miejsca na miejsce księży-pedofilów, powinni złożyć na ręce papieża rezygnację z urzędu.
1 W naszym kraju ciągle wrze. Odnoszę nawet wrażenie, że po mordzie na Pawle Adamowiczu wrzenie się nasiliło. Teoretycznie wszyscy uznali, że nienawistne słowa i działania należy potępić, ale szybko pojawiła się chęć wykorzystania tej śmierci w interesie swojego obozu politycznego. Po moim wystąpieniu na pogrzebie prezydenta Gdańska też posypały się oskarżenia, że wezwanie do zaprzestania pogardy skierowałem tylko do jednej strony, mianowicie do partii rządzącej. Przez wiele miesięcy otrzymywałem listy, esemesy i telefony (często niewybredne) w tej sprawie. Na nic najszczersze zapewnienia, że to rozpaczliwe wezwanie kierowałem do wszystkich.
Dlatego czuję się w obowiązku jeszcze raz wyraźnie powiedzieć, że słowa wypowiedziane podczas pogrzebu prezydenta Adamowicza adresowałem nie tylko do Jarosława Kaczyńskiego, ale także do Lecha Wałęsy, Donalda Tuska, Grzegorza Schetyny, Radosława Sikorskiego, Bronisława Komorowskiego, Pawła Kukiza i do wszystkich „aktorów” naszego życia publicznego. Wszyscy jesteśmy bardzo podobni do siebie. Jest w nas światło i dlatego jesteśmy zdolni do czynienia dobra. Ale zalegają w nas także mroki i dlatego jesteśmy zdolni do zła, a nawet do nienawiści.
Ojciec Ludwik Wiśniewski, Lublin 2019 r.FOT. GRAŻYNA MAKARA
Autor jest dominikaninem, w czasach PRL prowadził duszpasterstwa akademickie, z których wywodziło się wielu przyszłych działaczy opozycji demokratycznej. Laureat Medalu św. Jerzego i nagrody Grand Press za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” tekst „Kto niszczy polski Kościół”.
Najgorsze w tym wszystkim nie jest to, że się wzajemnie nienawidzimy. Większym problemem jest oskarżanie o nienawiść wyłącznie drugiej strony i robienie z siebie wzorca ukochania Polski i Polaków. Pogarda, zacietrzewienie, przekonanie o własnej jedynej słuszności pozbawiają człowieka zdrowego rozsądku. Sprawiają, że wszyscy uczestniczymy w jakimś obłędnym, nieprzytomnym, chocholim tańcu.
Dopóki każdy z nas z osobna nie dostrzeże w sobie samym pokładów ciemności, dopóki każdy z osobna nie będzie zdolny do samokrytycyzmu, dopóty nie wyzbędziemy się pogardy i nienawiści i nie będziemy zdolni do budowy sprawiedliwego i w pełni podmiotowego społeczeństwa.
2 Obozy polityczne zawsze zbierają siły, mobilizują się, zabezpieczają tyły, a wszystko po to, by pokonać przeciwnika w kolejnych wyborach. Nie wiem, może tak trzeba, ale istnieją poważne obawy, że ta mobilizacja ugruntuje podziały, a może nawet wybuduje nowe mury.
Jak powietrza potrzeba Polsce ludzi świadomie budujących mosty między zwaśnionymi rodakami. A jeżeli budowanie takich mostów „od góry” jest niemożliwe, trzeba to robić „od dołu” – w gminach, w powiatach, w województwach. W lokalnych społecznościach jest wiele palących problemów, które można rozwiązać jedynie wspólnym wysiłkiem. Dobro wsi, gminy, miasta, województwa może i powinno stać się zadaniem, w którego rozwiązywaniu uczestniczą wszyscy obywatele, niezależnie od wyznawanego światopoglądu i preferowanej opcji politycznej. Trzeba przekonywać ludzi, że takie wspólne działanie jest zarówno obowiązkiem, jak obywatelskim działaniem par excellence.
3 Tylko kto ma to robić? Prymas Polski abp Wojciech Polak powiedział kiedyś: „Na to, co się w Polsce dzieje, Kościół nie może patrzeć spokojnie. Najwyższy czas, abyśmy ocknęli się – jako chrześcijanie i jako Polacy. Nadszedł czas, że Kościół powinien podjąć rolę mediatora wśród okładających się stron”.
To ważny głos. Ja również, wraz z wieloma moimi wierzącymi siostrami i braćmi, jestem przekonany, że Kościół ma do odegrania w Polsce wielką rolę. Ale tę rolę może wypełnić tylko wtedy, kiedy we własnych szeregach uporządkuje nieład, gorszący wielu ludzi.
Niestety, przeminęły czasy, kiedy powszechnie ufano Kościołowi, reprezentowanemu przez polskich biskupów. Dziś coraz częściej pojawiają się głosy, że Kościół jest strukturą niewiarygodną, wręcz patologiczną, że jest systemem psychicznej opresji. Katolickich księży przedstawia się jako karierowiczów i ludzi o pustych, wypalonych z jakichkolwiek wartości wnętrzach. Z taką nienawiścią do Kościoła i do księży nie spotykaliśmy się nigdy, nawet w najgorszych czasach komunistycznych.
Można nad tym wszystkim przejść do porządku dziennego, przywołując słowa Chrystusa: „Mnie prześladowali i was prześladować będą”. Można się pocieszać i powiedzieć, że ludzie tak myślący to margines społeczeństwa. Jednakże marna to pociecha.
Nienawiść do Kościoła ze strony niewierzących to nie jest coś najgorszego, co mogłoby się nam przytrafić. Gorsze jest to, że coraz więcej autentycznych chrześcijan nie odnajduje się w naszym Kościele. Coraz więcej katolików jest zgorszonych zachowaniem biskupów i księży oraz tolerowaniem przez nich zła. Jakaś „smuta” zawisła nad polskim Kościołem. Jak można tego nie widzieć?
Zdaje się, że księża biskupi nie rozmawiają po bratersku z ludźmi i chyba nie zasiadają w konfesjonale, skoro nie wiedzą – a jeśli nie reagują, to znaczy, że nie wiedzą – co boli zatroskanych o Kościół; jak bardzo zachowanie księży i księży biskupów wydaje się nieewangeliczne, gorszące, trudne do zniesienia.
Nadszedł czas, kiedy trzeba podjąć radykalne kroki!
Niestety, minęły czasy, kiedy powszechnie ufano Kościołowi, reprezentowanemu przez polskich biskupów. Dziś coraz częściej pojawiają się głosy, że to struktura niewiarygodna, wręcz patologiczna, system psychicznej opresji.
4 Piszę to w kontekście haniebnego dramatu pedofilskiego. Kościoły w innych krajach potrafiły się z nim zmierzyć. A my? Najpierw udawaliśmy, że nas to nie dotyczy, a teraz zachowujemy się jak ktoś, kto przed rozpoczęciem niezbędnej do wykonania pracy boi się ubrudzić sobie ręce.
W grzechu, o którym tu mowa, są tak naprawdę trzy grzechy: sam czyn, wołający o pomstę do nieba; ukrywanie go, prowadzące często do recydywy; nieludzka obojętność na krzywdę dzieci. Przy opatrywaniu tej bolesnej rany nie można używać półśrodków. Jeśli Kościół chce się rzeczywiście oczyścić, musi zdecydować się na niecodzienne działania. Będzie bolało!
Ośmielam się powiedzieć to, co wielu ludzi boi się mówić głośno. Biskupi, którzy ukrywali to straszne przestępstwo, przenosząc z miejsca na miejsce księży-pedofilów, powinni złożyć na ręce papieża rezygnację z urzędu. Biskupi emeryci, którzy też tak czynili, powinni odważnie i publicznie przyznać się do tego.
Wszyscy rozumieją, że w tym „ukrywaniu” mogło nie być złej woli. Biskup mógł się czuć bezradny, mógł naiwnie wierzyć, że sprawca się nawrócił, mógł także sądzić, że tego wymaga chrześcijańskie miłosierdzie. Jednakże w ten sposób dochodziło do niszczenia ludzi.
Jestem przekonany, że dopiero wtedy, kiedy my, duchowni, odważnie wyciągniemy wnioski w stosunku do samych siebie, będziemy potrafili pochylić się po bratersku nad ofiarami naszych czynów. I dopiero wtedy zaczniemy przywracać Kościołowi Twarz Chrystusa. ©
O. LUDWIK WIŚNIEWSKI