Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsze wydanie specjalne „Tygodnika Powszechnego” to atlas miejsc niezwykłych. Już w sprzedaży!
Najnowsze wydanie specjalne „Tygodnika Powszechnego” poświęcone jest podróżowaniu i wakacjom, wyprawom na koniec świata i w głąb siebie, reportażowi i literaturze podróżniczej. Opisywana w tekstach pisarzy, reporterów i dziennikarzy podróż ma wymiar materialny i duchowy, jest włóczęgą i pielgrzymką, podróżą autostopem, wspinaczką górską, spływem kajakowym. Pokazujemy najpiękniejsze miejsca wakacyjne czołowych postaci polskiej kultury. Odwiedzamy legendarne miasta, wyruszamy na północ, południe, zachód i wschód, ale także w Polskę.
Odpowiadamy na pytanie, co nam każe wyjść za próg.
Wśród autorów m.in. Andrzej Stasiuk, Magdalena Rittenhouse, Adam Robiński, Katarzyna Kazimierowska, Wojciech Kuczok, Olga Drenda, Michał Milczarek, Joanna Gierak-Onoszko, Paweł Bravo, Kalina Błażejowska, Michał Paweł Markowski, Karolina Przewrocka-Aderet, Marek Bieńczyk, Eliza Kubarska, Wojciech Jagielski, Michał Olszewski, Anita Piotrowska, abp Grzegorz Ryś, Joanna Strzałko i Wojciech Nowicki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FOT. OBERHOLSTER VENITA / PIXABAY
POJECHAĆ DALEKO
WOJCIECH NOWICKI
Patrzę na palmy i chcę wierzyć, że zaraz ich zobaczę więcej i więcej. To z oczekiwania, że nareszcie nastąpi odkupienie za podróż trwającą dobrze ponad dobę.
PRZYSYPIAM I WYPATRUJĘ CZEGOŚ z samochodu (nie za dobrze wiem czego). Zmęczenie, niedospanie towarzyszy mi tu stale, jest jak stempel na tej podróży, na tym jeżdżeniu zygzakiem, od winnicy do winnicy, od miasta do miasta; miasta, którego niemal nie widzę, bo tylko miga gdzieś – bezładne klocki z betonu, kable splątane i kurz. Późne chodzenie spać, wczesne wstawanie, cały dzień w drodze. I napięcie, które każe nieustannie patrzeć – bo przecież nie wiadomo, czy kiedyś znów tu przyjadę.
Domki robotników rolnych pobudowane na spłachetku ziemi jak chusteczka do nosa, domki jak pudełka zapałek. Czemu takie małe? Cicerone nie rozumie pytania. Odwraca się od kierownicy i patrzy w oczy, ale nie ma żadnej odpowiedzi, bo jak odpowiedzieć na coś, czego samemu się nie pojmuje. Więc to jest odpowiedź pierwsza, domyślna: zawsze takie były i takie zostały. Pojawi się jeszcze odpowiedź druga, ale kto inny jej udzieli, w innym miejscu i czasie: było przecież trzęsienie ziemi, a oni („oni” oznacza: Indianie) budują chaty z niewypalanej cegły (ale jaka to cegła... to właściwie błoto – śmieje się ten, który wyjaśnia), więc wszystko się zawaliło, runęło. Niektórym nawet udało się jakoś pomóc. No ale nikogo nie stać na odbudowę, bo takich domów nie można ubezpieczyć. Odpowiedź trzecia, udzielona z równym zdziwieniem jak pierwsza: a po co im większe? (Wystarczy pytanie o domy robotników rolnych, a reakcja staje się lekko nerwowa, jakby to komunistyczna młodzieżówka pytała, wymachując pięścią przed nosem).
Domki wydają się tym mniejsze, że – kiedy już wyjechać z tych bezładnych miasteczek – cała przyroda, cały krajobraz dookoła jest jak monstrualny ogród, ogród rozpuchły i rozdęty, wdzierający się na Kordyliery i zawłaszczający wszystko: już nie ma dzikiej przyrody, nie ma w ogóle przyrody dzikiej, tak się zdaje, tylko wielka uprawa. Wszystko tej uprawie poddane. Droga, która przecina kraj z północy na południe, odbija od czasu do czasu na boki zachodzące w doliny. Tu też pola zabierają całą przestrzeń bez zbytnich ceregieli, cały horyzont. Zaczynają się na poboczu i kończą nie wiadomo gdzie, bo rano jest mgliście – i dopóki cokolwiek widać, wszędzie coś rośnie równymi rzędami.
Winnice, uprawy pomidorów i awokado, sady pomarańczowe i cytrynowe, raptem kawałek Hiszpanii albo Grecji, bo wielkie sady oliwne, i znów winnice, zupełnie młode, jeszcze przy ziemi, albo kilkudziesięcioletnie. A w jadącym autostradą budzi się nawet nie znużenie tym pejzażem, tylko niechęć i wewnętrzny opór. Tak przecież nie może być: lecieć przez pół świata, żeby w nagrodę zobaczyć zieloną fabrykę. Nie zagmatwanie dzikiej przyrody, tylko proste rzędy, kąty proste, wygodne drogi i czyste maszyny.
I tylko te domki, jedyna rzecz na ludzką skalę. I ich mieszkańcy, którzy wieczorem wracają z winnic na rowerach, w tumanach kurzu.
Zasypiam. ©
Autor jest pisarzem, fotografem i krytykiem kulinarnym, laureatem Nagrody Literackiej Gdynia, ostatnio opublikował „Cieśniny” i „Tuż obok”.
NA ZACHÓD
FOT. INGUSK / STOCK.ADOBE.COM
NOWY JORK WYJEŻDŻA NA WEEKEND
TADEUSZ CHRZANOWSKI
W ogóle z tym podróżowaniem po Nowym Jorku to nieraz zdarzają się dość niespodziewane sytuacje. Zdecydowałem się na niesłychaną rozrzutność: na taksówkę. Kierowca wychylił się, zapytał, gdzie chcę jechać, lecz na słowo Brooklyn dał tylko gazu i już go nie było. Zrozumiałem, że mam najpierw wsiąść, potem ruszyć i dopiero po dwóch, trzech ulicach przyznać się do mych niecnych zamiarów. Po dalszych trzech kwadransach miałem następną taksę.
Kierowca nieomal eksplodował: – Czyś pan zwariował? Brooklyn? Ja na żaden Brooklyn nie pojadę, ja mieszkam na Bronxie, znam Bronx i Manhattan jak własną kieszeń, ale w tym cholernym Brooklynie już dwadzieścia lat nie byłem, a poza tym to teraz właśnie cały Nowy Jork wyjeżdża na weekend.
Zacząłem się płaczliwie tłumaczyć, żem Europejczyk, że pierwszy raz w Nowym Jorku, że „u nasz na Olszy to i w piątek można złapać taksę na Podgórz”. Kierowca trochę zmiękł, już mnie nie wymyślał, ale obstawał twardo, że mnie przesadzi do innej taksówki, takiej, która kursuje na Brooklyn, tylko że gdzie w tym potoku wozów znaleźć inną wolną taksówkę?
Wtłoczeni w nurt odpływu, mimo biadań taksówkarza, wepchnięci zostaliśmy na most i wkrótce potem znaleźliśmy się na Brooklynie. I tam zaczęła się druga część epopei: poszukiwanie ulicy, na którą pragnąłem się dostać. Co chwila zwalnialiśmy i kierowca pytał przechodniów. W pewnym momencie powiada do mnie: – Spójrz pan, co to za nora ten Brooklyn. Jakbyś pan tu wysiadł, to zaraz ktoś by panu gardło poderżnął.
Wyjrzałem: park jak krakowskie błonia, kilka chuderlawych drzewek walczy o prawo do życia, brykająca dziatwa oraz mili staruszkowie. Kierowca znowu zwalnia i pyta sympatyczną staruszkę w schludnej chusteczce na głowie o tę moją ulicę, a ona ręce rozkłada i powiada czysto po góralsku: – A toć ja, panocku, po angielsku nie rozumiem!
Nowa eksplozja kierowcy: – Patrz pan, co za ludzie! Mieszkają tu całe życie, a języka nie znają. Wybacz mi, Władysławie Łokietku, Kazimierzu Wielki, ostatni z Piastów, i ty, Janie III Sobieski – zaparłem się staruszki, nie przyznałem, że to moja rodaczka, do dziś, kiedy nikt nie widzi, rumienię się okropnie.
© „TP” 37/1967
FOT. MAPY GOOGLE
Pocztówkowy szał
TADEUSZ GRZEGORZEWSKI
Jest rok 1870.
Światowa Unia Pocztowa podejmuje uchwałę, na mocy której we Francji i w Niemczech niemal równocześnie zaczęto wprowadzać do użytku pocztówkę. Stary i nowy świat – znudzony mającym za sobą wielowiekową tradycję „pismem krytym”, czyli listem – z entuzjazmem przyjmuje nowy środek przekazywania uczuć i informacji. Usatysfakcjonowani zostali zwłaszcza ci, którzy nigdy nie grzeszyli zbytnimi zdolnościami w wyrażaniu stanów wewnętrznych. Zasady bon tonu zobowiązywały przecież, aby stronę listu zapisać do końca. Nic dziwnego, że produkcja odkrytek – jak nazywano wówczas pocztówki – szybko wzrasta. Powstają specjalne serie poświęcone sztuce, zabytkom, zdarzeniom, tworzą się zrzeszenia zbieraczy pocztówek, ukazują się czasopisma poświęcone modnemu kolekcjonerstwu.
© „TP” 7/1972
Inteligent jedzie do Stanów
MARCIN NAPIÓRKOWSKI
Ameryka stanowi jeden z kluczowych elementów naszej narodowej mitologii. To miejsce, które nie istnieje na mapie świata, tylko na mapie naszych lęków, fantazji i pragnień. Od Henryka Sienkiewicza po Marka Wałkuskiego każdy polski człowiek pióra czy mikrofonu, który odwiedził Stany Zjednoczone, natychmiast odczuwał pokusę opublikowania przekrojowej rozprawy o cudach i dziwach zza oceanu.
Jest to zresztą gatunek literacki znany nie tylko w Polsce – starczy wspomnieć Alexisa de Tocqueville’a, Orianę Fallaci czy Jeana Baudrillarda i Umberta Eco.
FOT. SONSE / WIKIPEDIA
„Tak naprawdę nic nie wiemy o USA” – od tego zdania w tej czy innej formie zaczyna się prawie każda polska książka o Stanach. Obraz Ameryki wśród polskiej inteligencji przez dekady kształtowało więc coś, co można by nazwać „literaturą szoku i niedowierzania”. „Ktoś podobno powiedział, iż pisanie o jakimś kraju jest rzeczą możliwą tylko albo po dwudziestoczterogodzinnym pobycie, albo po dwudziestoczteroletnim” – zauważał w tym kontekście Marek Hłasko, autor „Listów z Ameryki”. Lecz zaraz dodawał: „Stwierdzenie to, jakkolwiek efektowne, nie wydaje się prawdziwe. W Stanach Zjednoczonych każda drobna obserwacja stanowi w sumie olbrzymie zjawisko społeczne”. USA, o których przeczytamy w inteligenckich „listach z Ameryki”, to kraj samych niezwykłości.
© „TP” 16/2018
JASKINIOWCY Z TENERYFY
ZDZICH RABENDA, podróżnik z Tychów, mieszka w jednej z jaskiń na południu Teneryfy. Żyje z tego, co świat wyrzucił do kosza. I chyba nigdy w życiu nie jadał bardziej luksusowo.POSŁUCHAJ NApowszech.net/rabenda
Język Joyce’a
PAWEŁ HUELLE
Port w Dún Laoghaire, Irlandia, 2018 r.FOT. PIXABAY
Z Londynu autobus wyjechał późnym wieczorem. Po drodze do Holyhead zatrzymał się dwukrotnie na stacjach benzynowych: kanapki, herbata, toaleta. Większość podróżnych – był właśnie piątek – stanowili mężczyźni. Jechali do swoich domów po tygodniu pracy na budowach, w portowych magazynach i nabrzeżach. Ożywili się dopiero wówczas, gdy autobus – dobrze po północy – dotarł do terminalu promowego. Statek nie należał do tych pospiesznych, turystycznych cacek, które przez Kanał Irlandzki w świetle dnia prują dwie godziny. Holyhead od Dublina, a mówiąc ściśle – od portu w Dún Laoghaire, dzieliły prawie cztery godziny żeglugi. Na mężczyzn – już na pokładzie promu – czekały ich kobiety. Odbierały skrzętnie zwitki zarobionych przez tydzień banknotów. Mężczyźni zatrzymywali sobie zaskórniaki i szli do baru. Kiedy po dwóch, trzech głębszych kończyła im się forsa – podchodzili do swoich kobiet i żądali kilku funtów. Właściwie zwrotu, bo przecież przed godziną te właśnie pieniądze im powierzyli. Ale kobiety nie po to płynęły na tę stronę kanału do Holyhead, żeby teraz pozwalać im na zbytki.
© „TP” 11/2003
IRENEUSZ KANIA
O czym mówią fados?
FOT. JOANNA RUDNIAŃSKA
Fado jest kiczowate, jak kiczowate są lizbońskie kamienice i pałacyki, obłożone z zewnątrz różnokolorowymi azulejos, kafelkami w innych częściach Europy pasującymi tylko do łazienek, i przypominające raczej drobnomieszczańskie bibeloty niż dzieła architektury. Albo jak szeleszczące o zmierzchu palmami ciche ogrody za wysokim murem. Albo jak nagrobne pomniki na cmentarzu Prazeres, naśladujące aż do karykatury włoskie pierwowzory.
Słodkie dźwięki gitar rozsnuwają woal delikatnej nostalgii, owej słynnej portugalskiej saudade. Termin to trudny do przetłumaczenia: może „roztęsknienie”? Chyba najbliższy mu znaczeniowo jest rumuński dor, pragnienie i tęsknota za czymś nieokreślonym. Saudade przez swą nie(do)określoność przenosi dramaturgię fabuły w sferę odrealnioną, baśniową i daleką, choć niby fado zawsze stara się mówić o zwykłych, konkretnych ludziach.
© „TP” 39/2002
KLOPS TRUMPA
PAWEŁ BRAVO
FOT. PIXABAY
DZIĘKI NIEBOTYCZNEMU EGOTYZMOWI Donalda Trumpa znamy mnóstwo szczegółów jego życia, w tym także mamusiny przepis na klops. Jak to z klopsami bywa, ich zasadnicza struktura jest ta sama: mielone mięso wołowe (czasem też wieprzowe), zmieszane z bułką moczoną w mleku lub tartą oraz jajkiem plus dodatki – i to w tych dodatkach zasadza się cała różnica.
Mama Trumpa dusiła na patelni drobno posiekaną czerwoną paprykę, zieloną paprykę, pomidora i cebulę (na ok. 1 kg mięsa), dodawała natkę pietruszki i polewała przed pieczeniem warstwą przecieru pomidorowego. Jeden z wielu przepisów na włoskie polpettone przewiduje, że przed pieczeniem smaruje się klopsa mieszaniną oliwy i miodu, który się potem pięknie karmelizuje. Do środka zaś – obowiązkowo duża garść parmezanu lub pecorino oraz drobno posiekane kawałeczki szynek, salami, kiełbas, co tam akurat w lodówce zostało. Na wydaniu kładziemy na plastrze klopsa plaster mozzarelli oraz łyżkę sosupomidorowego i zapiekamy przez chwilę.
©℗ „TP” 29/2017
MAREK KAMIŃSKI
Biegun wiary
DUCHOWI SPRZYJA ogołocenie z wygód życia. Odejście od komfortu sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, co jest ważne w życiu. Może dzięki wędrówce lepiej zrozumiałem ideę św. Jana od Krzyża i ciemną noc duszy, przez którą trzeba przejść, by znaleźć Boga? Camino jest specyficznym szlakiem, bardzo silnym – to on dyktuje warunki.
Ta droga mnie powoli przerabiała. Ucząc się hiszpańskiego, przeczytałem, że Camino jest osią, wokół której zlepiła się Europa. Goethe napisał, że Europa powstała wokół pielgrzymowania. Jeśli jednym z biegunów na tej osi był grób św. Jakuba – biegun wiary, to gdy poprowadziłem tę oś w stronę Gdańska, przypomniała mi się wizyta w Kaliningradzie na grobie Kanta – symbolicznym biegunie rozumu.
© „TP” 31/2016
CZESŁAW KOZIEŁŁO
Ostatni papieros
W SKLEPIE TUŻ OBOK skalistej bretońskiej plaży zauważyłem, że za cenę paczki najzwyklejszych papierosów mogę mieć dwie butelki wina ze szlachetnej rodziny Grand Vin de Bordeaux. Dwie! Pytanie: palić czy pić, przemknęło mi przez głowę, ale nad tym, co bardziej szkodzi, zastanawiałem się potem, patrząc na wesołe refleksy atlantyckiego słońca w opróżnionych wnętrzach koloru butelkowego. Papierosy lada moment staną się rozrywką dla ludzi naprawdę zamożnych, biedakom pozostanie picie.
© „TP” 04/2008
PROJEKT FLORYDA
ANITA PIOTROWSKA
„Disneyland istnieje po to, by ukrywać, że Disneylandem jest cały »realny« kraj, cała »realna« Ameryka” – pisał Jean Baudrillard w „Procesji symulakrów”. Być może właśnie po to, by podtrzymać iluzję, że na co dzień żyje naprawdę, każda amerykańska rodzina musi zaliczyć pielgrzymkę do znajdujących się na Florydzie parków rozrywki. Ale nie o tym opowiada „Projekt Floryda” Seana Bakera.
„PROJEKT FLORYDA” („The Florida project”) – reż. Sean BakerFOT. VCHALUP / STOCK.ADOBE.COM // MATERIAŁY PRASOWE
W cieniu disnejowskich wież, w przedsionku amerykańskiego raju, pośród tanich hotelików, toczy się opowieść o prowizorycznej rzeczywistości, która z całych sił próbuje udawać normalność. Jedynymi, które „kupują” tę maskaradę, są pomieszkujące tu sezonowo dzieciaki, w tym sześcioletnia Moonee zajmująca wraz z matką pokój w motelu Magic Castle.
Dziecięca wolność i energia stwarzają cały filmowy kosmos, a zarazem rozsadzają ekran od środka. Kiedy mama kombinuje, jak zdobyć 38 dolarów na pokój, bo najwyraźniej nie ma dokąd pójść, mała Moonee wraz z okolicznymi maluchami łobuzuje, ile wlezie: pluje na samochody, naciąga obcych na lody, robi psikusy poczciwemu menedżerowi granemu przez Willema Dafoe... Nie są to amerykańscy milusińscy, raczej nieokiełznane turbodzieci puszczone samopas, penetrujące okolicę, zajadające się darmowym pieczywem tostowym smarowanym dżemem tudzież goframi z syropem klonowym. Zrazu wszystko zdaje się tu ociekać lepką słodyczą: nie widać przekrętów matki ani ściągających nad jej głowę ciemnych chmur. Nie widać obleśnego dziadka, który nagabuje kilkulatki. Coś jednak wisi w powietrzu: paradokumentalne obserwacje dziecięcych zachowań trwają podejrzanie długo.
Baker przez większą część filmu syci się dziecięcą beztroską i niewinnością. Pozwala zanurzyć się w konsumpcyjnym śmietniku złożonym z podrabianych perfum, fatałaszków i kucyków Pony – to jedyny Disneyland, na jaki stać lekkomyślną matkę Moonee. Ameryka w tym filmie jest tandetną podróbą skrywającą pod kolorowymi warstwami zwyczajną nędzę. Jedynie w oczach dzieci paskudny motel w kolorze pudrowego lila może przypominać disnejowski zamek.
Twórca „Projektu Floryda” unika stawiania wprost ponurych diagnoz społecznych, skupiając się na chwytaniu bezinteresownych drobiazgów. Ale gdzieś na obrzeżach miasta straszą opustoszałe domy – ślad niedawnego kryzysu albo huraganu Charlie, który zdewastował to miejsce w 2004 r. Opieka społeczna, zobowiązana pomagać dysfunkcyjnej matce, zjawia się dopiero wtedy, gdy dzieje się naprawdę źle. Na szczęście cała nadzieja w zwykłych ludziach. Bajeczne, niekoniecznie w znaczeniu disnejowskim, dzieciństwo Moonee jest w dużej mierze zasługą tych wszystkich pospolitych wujków i cioć, którzy nie załapali się na „amerykański sen”, ale nie pozwalają się do końca upodlić.
Bo „Projekt Floryda” to pochwała witalności i solidarności, które wygrywają na przekór wszystkiemu. Ryzykantka Halley wraz z rezolutną córką są niczym wspomniane w filmie drzewo, które przewróciło się, lecz dalej rośnie. Trudno byłoby uwierzyć w tę pokrzepiającą metaforę, gdyby nie wiara samego Bakera – twórcy, który potrafi tak poprowadzić swoich dziecięcych aktorów, szczególnie grającą główną rolę Brooklynn Prince, że widz ma wrażenie, jakby został na powrót wtajemniczony w świat, który zamknięto przed nim na zawsze wraz z wejściem w dorosłość. A majaczący w tle Disneyland jest nie tyle zmaterializowaną utopią, ile raczej tęczową bańką mydlaną – wątłą obietnicą i chwilową ucieczką przed czymś, czemu i tak przyjdzie kiedyś stawić czoło. ©
Chicago, Stany Zjednoczone, luty 2010 r.FOT. MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI
MOJA AMERYKA
MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI
Moje pierwsze spotkania z Ameryką dokonywały się w upartym milczeniu i zmysłowym pobudzeniu. Amerykę smakuję, zanim o niej myślę.
Owszem, uwielbiam Amerykę. Dlaczego? Trudno mi to wytłumaczyć. Gdy ktoś ze zdziwieniem pyta (a jest to najczęściej ktoś, kto w Ameryce nigdy nie był), co ja w tej Ameryce widzę, milczę zakłopotany. Uśmiecham się niewyraźnie, coś tam bąkam pod nosem i zmieniam szybko temat, bo wiem, że nie wyjaśnię tego jak trzeba, zwłaszcza komuś, kto oczekuje nie wiadomo czego. Nie są to przecież wspaniałe biblioteki, świetne restauracje, intelektualne kręgi, znakomite czasopisma, znakomicie zorganizowana praca na uniwersytecie, choć wszystko to, owszem, ma swoje znaczenie: znaczenie dodatkowe, niezbędne, a jednak dodatkowe.Znaczenie pierwotne, bardziej fundamentalne, bliższe skóry, bliższe oczu, tkwi gdzie indziej, poza łatwą eksplikacją. Dlatego mam zawsze z tym kłopot.
Cztery początki
Więc dobrze: co ja w tej Ameryce właściwie widzę?
By odpowiedzieć, muszę opowiedzieć o początkach, a raczej o pierwszych napaściach, pierwszych objawieniach. Kiedy kilkanaście lat temu znalazłem się w Detroit i przechodziłem z lotniska międzynarodowego na krajowe, poczułem się momentalnie zmiażdżony przestrzenią, która mnie znienacka, bez uprzedzenia, podstępnie napadła, by już nigdy nie puścić. Atak przestrzeni przykrytej nieskończonym niebem, a więc właściwie odkrytej, odkorkowanej, odszpuntowanej, złapał mnie nieprzygotowanego, bezbronnego, skazanego na fortunną porażkę. Nie spodziewałem się tego, bo i skąd. Westerny, które oglądałem w dzieciństwie, zawsze były umieszczane wszędzie i nigdzie, filmy z Nowym Jorkiem w tle pokazywały ciasne ulice. Poza tym przestrzeń, nawet nieobjęta, wciśnięta w pudełko od telewizora lub nawet rozłożona na białym płótnie – zawsze jest już skadrowana i zatamowana. Nie sposób jej doświadczyć. Nie istnieje.
Wychowany w ciasnym świecie, na małej ulicy – nomen omen – Krakowskiej, gdzie pobliska ulica – nomen omen – Jagiellońska wydawała się gigantyczną arterią, nad rzeką, której drugi brzeg był już ledwie osiągalnym zaświatem, nie sądziłem, że człowiek może w takiej nieobjętej przestrzeni żyć, że może stawiać w niej swój dom i czuć się tam dobrze. Nie sądziłem, że w ogóle można żyć bez ciasno zabudowanego horyzontu, który określa granice swojskości. A więc, na samym początku – onieśmielenie, może nawet i wstyd z obnażenia wobec bezmiaru. Ta mała okolica miasta wojewódzkiego przeciętego śmierdzącą rzeką nagle wybuchła, ściany mieszkania na ulicy Krakowskiej opadły z zażenowaniem pod naporem gigantycznej pustaci, krótkie przejście między International i Domestic było jak wyzwalająca marszruta przez Morze Czerwone. Ciemne wody rozstąpiły się powoli, by nigdy się nad moją głową nie zatrzasnąć.
Początek numer dwa. Powietrze. A raczej jego przejrzystość, w której nieobjęta przestrzeń jeszcze bardziej stała się nieobjęta. Horyzont Midwestu, którego nie można dotknąć, i niebo, którego sklepienie ucieka, choć trwa w bezruchu. I zagubienie w tej przestrzeni, zanim świadomość zacznie (mozolnie, koślawo) łapać kierunki świata, brnąc w czystym miąższu. Raz tylko w Krakowie czułem się podobnie, ogłuszony zjawioną dalą: nagle, prawie trzydzieści lat temu, na rogu Brackiej i Rynku powietrze zafalowało, załopotało i stała się podbita delikatnym różem przejrzystość, jak na obrazach Tiepola. Dziś wiem, że to Tiepolo, wtedy wszyscy mówili: przerwa w pracy elektrociepłowni w Łęgu. Pamiętam moje zdumienie, gdy jeden ze znajomych, po wielu miesiącach, także pamiętał ten wybuch przejrzystości. Kraków jest miastem mętnym, na dnie jego dni poniewiera się martwy osad, który zalega także w głowach. Gdy ten osad wybucha – co dzieje się niezwykle rzadko – życie nabiera szczególnego blasku. W Ameryce ten blask nigdy nie ciemnieje, nigdy nie milknie. W Chicago zjawia się pędzony wiatrem.
Trzecie doświadczenie początku – delta Missisipi widziana z samolotu lecącego na południe. Wielkie rozlewisko oblane słońcem. Błyszczące widowisko, od którego nie mogłem się oderwać, chłodząc rozpalone policzki o plastikowe okienko. Pożar na wodzie, potop jaskrawości, gorące lustro żywiołu. Nawet mizernie udająca piwo podła lura Miller Light (całe cztery dolary) nie osłabiła tego wrażenia, które cały czas trzymam w zapasie wyobraźni. Widok ten, spłaszczony nieco, ale równie intensywny, odżywa popołudniami na Red Hook, skąd widzę the Statue of Liberty, majestatycznie sunący prom do Staten Island i śmieszne wodne taksówki unoszące do IKEA klientów z Manhattanu. Lustro rzeki błyszczy podobnie jak przed laty, słońce zachodzi równie pomarańczowo, tylko woda bardziej cuchnie. Zupełnie jak nad Brdą, która odżywa także, gdy jadę rowerem przez most na kanale Gowanus. Łuk spina Bydgoszcz z Nowym Jorkiem i wszystko byłoby tak samo, gdyby nie coś innego.
Jest bowiem jeszcze czwarty początek, równie zmysłowy. W Nowym Jorku oglądam widowisko zachodzącego słońca na Red Hook, na tyłach Fairway, świetnego supermarketu umieszczonego w starych magazynach portowych. Gdy pierwszy raz zjawiłem się na Manhattanie, zamieszkałem w hotelu na West Side, w bocznej uliczce od Broadwayu. Nie ma co ukrywać, byłem w szoku: znów przestrzeń, tym razem zmaterializowana i wystrzelona w kosmos. Beton, zwisający nad głową, ni to złowieszczo, ni to ocalająco. Europejczyka poznać można w Nowym Jorku po dwóch ruchach: oglądania się w obie strony przy przechodzeniu przez ulicę i zadzierania głowy w górę.
Głowa pierwszego dnia w NYC latała mi jak na gumce, kiedy jednak szedłem tak podniecony z czaszką ulokowaną gdzieś na 30. piętrze któregoś z drapaczy, nagle inny zmysł ściągnął moje cugle. To nos kazał mi się zatrzymać. Przechodziłem akurat obok Fairwaya i przez uchylone drzwi doleciał mnie intensywny zapach kawy wymieszanej z pomarańczami. Wiele razy robiłem przedtem zakupy w amerykańskich – głównie teksańskich – supermarketach, mauzoleach jałowych półproduktów, i nigdy nie pobudziły one moich zmysłów. Fairway był pierwszy i kiedy odnalazłem go na Brooklynie (z jego tarasu oglądałem przy kawie pomarańczowy zachód słońca), zmysłowe domostwo powołane do życia kilka lat temu zmartwychwstało, jakbym pakował sobie do ust nie jedną, ale całe pudło magdalenek. Ciekawe: w tej kawie, w tych pomarańczach nie odżywało moje dzieciństwo. Jak to? Dzieciństwo bez zapachów? No cóż...
Słowa na „p”
A więc co? Przedstawienie, przestrzeń, powietrze, pachnidła? Tak, bez wątpienia. Moje pierwsze spotkania z Ameryką dokonywały się pod nieobecność ludzi, nieobecność książek i filmów, w upartym milczeniu i zmysłowym pobudzeniu. I tak zostało, choć z biegiem lat pojawiły się książki, zjawili ludzie, wyświetliły filmy. Amerykę smakuję, zanim o niej myślę. Kiedy rwisty wiatr w Chicago kładzie się na twarzy i kiedy w nowojorskim metrze dotykam zapachów z całego świata, wiem, że zarówno pod ziemią, jak i na niej horyzont otwiera się w nieskończoność. Ta Ameryka mówi do mnie językiem, który trudno zrozumieć innym, ba – który mnie samemu trudno pojąć, bo znaki, w których ten język się artykułuje, są naznaczone głęboko zmysłowością. Dlatego, kiedy mnie ktoś w Polsce pyta, co ja w tej Ameryce – imperium zła, popkultury i fast foodu – widzę, milczę zakłopotany, uśmiechając się do środka.
Ameryka nauczyła mnie samotności, bo ona sama jest wielką samotnością, w cieniu której bezsłownie dzieją się rzeczy najważniejsze, których nie sposób porządnie wypowiedzieć.
Inaczej jeszcze to ujmę. Ameryka to dla mnie najpierw przestrzeń, w której zjawia się świat. To – by tak rzec – sama rozpostarta w przyszłość przestrzenność. W Europie świat już jest, gotowy, z historią, z pomnikami, z bibliotekami, z ludźmi, którzy zawsze tam byli. Uczyć się tego świata to uczyć się historii, która już się stała, już nabrała kształtu, który trzeba – żeby nie wyjść na idiotę – rozpoznawać, znać, umieć recytować z pamięci. W Europie świat jest oplątany pamięcią, bez której człowiek czuje się bezradny, kaleki, gorszy i jeśli nawet nie zna tego, co było, to wie, że amnezja jest defektem, niecnym postępkiem wobec przodków. W Europie można tylko dopisywać dalsze ciągi, gromadzić przypisy, kolekcjonować kartki z kalendarza. W Europie przestrzeń jest już zapełniona, w Ameryce można doświadczyć uprzestrzenniania się świata, który dopiero czeka na wypełnienie, na aktualizację.
Z tego powodu Ameryka zawsze skłaniała do zerwania obietnicy ciągłości i ciągle kusiła obietnicą zerwania. Z biedą, uciskiem, traumą, historią, rodziną, ojczyzną, ciasną przestrzenią, mglistym powietrzem, niemożliwością. Ameryka w oczach Europy była zawsze czystą możliwością, potencją nieskażoną aktualnością, albo całkiem odwrotnie: czystą aktualnością, jednym wielkim pozorem, sceną, na której pośpiech, zło, brzydota rozkłada swoje tymczasowe stoiska. Tak się rozkładają plusy i minusy Ameryki w oczach Europejczyka. Albo czysta możliwość (łudząca nadzieją niewyobrażalnej przyszłości), albo czysta aktualność (osadzona w świecie zmiennych kształtów). Pierwsza jest kusząca, pociągająca swoim nieskalaniem, druga odpycha swoją brzydką przemijalnością. Jak w nowojorskim metrze: stoisz na peronie, w dole ślizgają się w odpadkach szczury, ze ścian wołają liszaje i łuszczące się reklamy, ale nadjeżdża pociąg i zaraz wymkniesz się resztkom historii i wjedziesz w tunel, który zje czas i materię.
Za każdym razem, gdy jadę F-ką na Manhattan, między stacjami York i East Broadway, niemal tuż pod Manhattan Bridge, kiedy pociąg sunie pod leniwymi wodami Wallabout Bay, rozgrywa się w mojej głowie krótki seans śmierci i zmartwychwstania: najpierw spadają ci na głowę tony wody, ciśnienie rozrywa ci czaszkę i świat ginie pod naporem fizyki, a w minutę później, dzięki metafizycznej sztuczce, wiesz, że jesteś znów w nurcie dziejów: do wagonu wsiadają Chińczycy i czytają niezrozumiałe gazety. Możliwa śmierć w podwodnym tunelu i niemożliwa (do zrozumienia) kultura na powierzchni.
Ani to, ani to – myślałem wielokrotnie. Ameryka to dla mnie – powtórzę – przestrzeń nieprzerwanego zjawiania się świata, przechodzenia z czystej możliwości do mniej czystej konkretności i odwrotnie, w drugim kierunku: ze zmysłowego doświadczenia do całkowitego oddzielenia. W tym przechodzeniu, któremu nie ma końca, tkwi zagadka i wielkość Ameryki. Nigdy za długo się nie zasiedzieć. Być tu, ale i tam. Nie być ani tu, ani tam. Obwąchiwać świat i jednocześnie wylatywać poza horyzont. Mieć czystą możliwość i osadzać się w zabrudzonej aktualności. To ciekawe: zawsze mnie pociągały amerykańskie śmietniki, opustoszałe i zawalone odpadkami obszary industrialne, paradoks, który przezroczystemu powietrzu kazał otulać kawał śmiecia, odsuwając od ekonomii wymiany, lecz pomnażając jego widzialność.
Samotność i fotografia
W Ameryce, w której się zakochałem, nigdy nie miałem samochodu. Ileż ja się nachodziłem po opuszczonych miejscach, które wszyscy omijają z daleka. Spalone słońcem, przeżarte rdzą, zarośnięte zielskiem, porzucone przez człowieka, choć w jego bliskim otoczeniu. Nigdy mnie te cywilizacyjne pobojowiska nie przerażały ani zniechęcały. Wręcz przeciwnie: przyciągały mnie do siebie bardziej niż najpiękniejsze widoki. Zdaję sobie teraz sprawę, że było tak nieraz: w Maladze, Palermo czy Tangerze, miastach biednych i portowych, najlepiej czułem się nie w muzeach, lecz ciasnych brudnych uliczkach, z wychudzonymi kotami i umorusanymi dziećmi.
Bo tam właśnie najlepiej czułem sam siebie, poniżej artykułowanego poziomu kultury, bez słów (mogłem nie odzywać się do nikogo godzinami, dniami, tygodniami), sam na sam z rozpadającym się światem, który nie potrzebuje niczyjej łaski, by się scalić na nowo. Na opustoszałych placach i brudnych, zasikanych uliczkach ginęła bezpowrotnie piękna i spójna narracja, a jednak nic nie umierało, lecz przeciwnie: wciąż na nowo ożywało, tyle że nie w rejonach intelektualnej alegorii, nie gdzieś ponad cielesną przygodnością, lecz w niej samej, w moim ciele, które przechodziło przez życie jak przez opustoszały plac z dala od centrum miasta.
To Ameryka nauczyła mnie samotności, to ona sama jest dla mnie wielką samotnością, w cieniu której bezsłownie dzieją się dla mnie rzeczy najważniejsze, których nie sposób – dlatego właśnie – porządnie wypowiedzieć, których nie sposób ułożyć w spójną narrację. Z tego właśnie względu fascynuje mnie amerykańska fotografia, bo potrafi ona zejść poniżej poziomu mowy i pokazać to, czego nie sposób umieścić w jednokierunkowej strudze dyskursu. Jak trafnie we wstępie do katalogu z wystawy „The Photographer’s Eye”, zawieszonej w nowojorskiej MoMie w roku 1966, napisał jej kurator, John Szarkowski, fotografia nigdy nie odnosiła sukcesów jako narracja. Amerykańscy fotografowie: Lewis Hine, Weegee, Walker Evans, Garry Winogrand, Diane Arbus, Lee Friedlander, William Klein, Robert Frank – wszyscy oni (moi ulubieni) pokazują Amerykę z boku, z kąta, od podwórka, od niechcenia, bez komponowania scen (jak Cartier-Bresson), bez estetyzowania (jak Mapplethorpe), bez kombinowania (jak Annie Leibovitz). Odrzucają oni narrację i skupiają się na detalach, które w klasycznej sztuce opowiadania, jeśli w ogóle występują, to tylko jako symboliczne podpórki, na których wspiera się zmęczony narrator.
Ale detale te nie mają w sobie nic z symbolu – jak chciał Szarkowski – nie wyskakują ze skóry, żeby powiedzieć więcej, niż mogą samym swoim istnieniem. Dlatego detal nie przykuwa uwagi, nie pcha się na pierwszy plan, lecz jest kawałkiem oglądniętej, przypadkowo napotkanej egzystencji, która przemieszcza się od ujęcia do ujęcia, czasami widziana, najczęściej jednak pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia.
To właśnie to wypadanie, wyparowywanie, wyciszanie znaczenia fascynuje mnie w Ameryce najbardziej, schodzenie poniżej artykulacji, zamykanie się w milczeniu, co może być o tyle niezrozumiałe, że Ameryka w potocznym mniemaniu jest raczej fabryką produkującą znaczenia w nadmiarze. Więc skoryguję – najbardziej fascynuje mnie szybkie przechodzenie między znaczeniem a jego brakiem, między gadaniną i milczeniem, między narracją i detalem, między powieścią i fotografią, między egzystencją a życiem.
Europa jest zmęczona niemożliwością nieznaczenia, ciągłą koniecznością uzasadniania swojej racji, swojej tradycji, swojej wizji. Kto jeździ po Europie, jeździ szlakami wydeptanymi przez miliony ludzi poszukujących estetycznego zbawienia. Ameryka, moja Ameryka, odwraca kierunek poszukiwania. Nie będzie zbawienia w innym świecie niż ten, który rozpościera się dookoła, który jest znikomy i znikający, który nie jest wyszminkowany, który milczy raczej niż elokwentnie gada o tym, co nie istnieje. Oczywiście wszędzie słychać gorączkowe głosy, rozpoznaję w nim także swój własny, ale wiem, że w każdej chwili mogę z tego gwaru się wypisać, żeby nie musieć już więcej się wysłowić.
Zbawienna alienacja
Obcość wpisana w pojęcie alienacji jest dziś nie tylko wszechobecna, ale staje się nawet pożądana.
Na przykład przeze mnie. Owszem, kiedy nie ma wyboru, odczucie obcości, nieprzynależności, jest zabójcze i nie trzeba wnikać w raporty na temat samobójstw, by doskonale zdawać sobie z tego sprawę. Samobójstwo jest jednak wynikiem całkowitej redukcji możliwości, zamknięcia w aktualności bez wyjścia. Ja natomiast mówię o alienacji jako możliwości przechodzenia z aktualności do potencjalności i z powrotem. Już to tłumaczę.
Znam dość dobrze amerykańską angielszczyznę, posługuję się nią codziennie bez kłopotu, zarówno w pracy, jak poza nią. Oczywiście nie jestem Amerykaninem, więc w naturalny sposób jestem z tego języka wyobcowany. Kiedy słyszę dookoła brzęczące spółgłoski i drżące samogłoski, wiem, że gdy tylko będę chciał, gdy tylko nastawię się na słuchanie, wymienię tę modulowaną materię na sens. Nie muszę jednak tego robić i nie robię. Uwielbiam, prawdę mówiąc, ten stan, kiedy obca mowa jest na granicy ześlizgiwania się w cząstki zmysłowej materii i z powrotem przyobleka się w znaczenia, wyłażąc z nory dźwięków.
Inaczej jest, gdy mowa nie może przybrać żadnego znaczenia: gdy włóczę się po Chinatown albo po dzielnicy arabskiej czy żydowskiej, nie rozumiem nic i nigdy pewnie nie zrozumiem. Jestem zanurzony w aktualności po uszy, bez możliwości porozumienia. Mnie jednak od ekstatycznego zanurzenia w gęstwie niezrozumiałych znaków bardziej interesuje przechodzenie między zasłuchaniem i usłyszeniem. W polszczyźnie nie jest to możliwe: język dochodzi do mnie zawsze już w formie zamkniętej, gotowej, obarczony znaczeniami, zrozumiały. W Polsce, by tak rzec, nie mam wytchnienia od polszczyzny, a tym samym niknie moja nadzieja na milczenie i samotność, bez których (co tu dużo gadać) usłyszeć siebie nie sposób. Myślę, że tak właśnie odpowiedziałbym na pytanie, co ja widzę w tej Ameryce, gdybym tylko mógł mieć nadzieję, że zostanę zrozumiany.©℗
MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI
MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI jest krytykiem literackim, eseistą i tłumaczem. Wykładowca Uniwersytetu Illinois w Chicago, dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Ostatnio opublikował „Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu”.