Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spełnione marzenia i zmarnowane szanse, momenty wielkich wzlotów i spektakularne wpadki, mnóstwo pracy (a czasem jej brak) i szalona zabawa, branie odpowiedzialności i próby ucieczki od niej. Nasze życie na wolności.
To, jak ono wygląda, zawdzięczamy sobie samym, ale i temu, że w 1989 r. również nasz kraj stał się wolny. A ponieważ o wolności ojczyzny próbujemy mówić tym samym językiem, co o wolności osobistej, pewnie trudno się dziwić, że 30. rocznica tamtych wydarzeń odbywa się bez fanfar, a dla niemałej części naszych współobywateli wydaje się wręcz okolicznością kłopotliwą.
W wydaniu, które oddajemy w Państwa ręce, nie ma oczywiście pełnego bilansu minionego trzydziestolecia, nie ma też łatwych przepisów na to, czy i co można było zrobić lepiej. Prosta rzecz: nie ma także fantazji o spisku czy zdradzie, bo pamiętamy przecież, że wśród architektów przemian byli ludzie „Tygodnika” – że zasiadali przy Okrągłym Stole i w pierwszym niekomunistycznym rządzie albo że są współtwórcami preambuły do naszej Konstytucji.
Czego w takim razie mogą się Państwo spodziewać? Tego, co w „Tygodniku” najlepsze – dobrze postawionych pytań bez założonych z góry odpowiedzi. Świetnie napisanych tekstów i rzetelnie poprowadzonych rozmów. Spotkań z ludźmi, którzy – na bardzo różnych poziomach – polską wolność kształtowali, albo wizyt w miejscach, które o tej wolności mogą zaświadczyć.
Poznają Państwo chłopaka z wielodzietnej rodziny zjeżdżającego na nartach z K2, zakonnicę adoptującą niepełnosprawnego intelektualnie chłopca, wielkiego malarza hodującego kury. Piłkarza i psychoterapeutę, chemika i blogerkę kulinarną, arcybiskupa i kwakierkę, aktorkę i ekologa...
Część z tych opowieści miało już swoją premierę. Część – jak np. przejmujący wywiad z Danutą Wałęsą albo ułożony przez Olgę Drendę spis symboli trzydziestolecia – oddajemy do druku po raz pierwszy. Zdarza się i tak, jak w przypadku Andrzeja Stasiuka, który prawie trzy dekady po swoim reporterskim debiucie na łamach „TP” wraca do opisywanego wówczas pegeeru.
Zatytułowaliśmy to wydanie „Smak wolności”, nie przesądzając, jak komu smakowała. Wszystkich jednak zapraszamy do lektury.
Michał Okoński, redaktor wydania
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SPEŁNIONE MARZENIA i zmarnowane szanse, momenty wielkich wzlotów i spektakularne wpadki, mnóstwo pracy (a czasem jej brak) i szalona zabawa, branie odpowiedzialności i próby ucieczki od niej. Nasze życie na wolności.
To, jak ono wygląda, zawdzięczamy sobie samym, ale i temu, że w 1989 r. również nasz kraj stał się wolny. A ponieważ o wolności ojczyzny próbujemy mówić tym samym językiem, co o wolności osobistej, pewnie trudno się dziwić, że 30. rocznica tamtych wydarzeń odbywa się bez fanfar, a dla niemałej części naszych współobywateli wydaje się wręcz okolicznością kłopotliwą.
W wydaniu, które oddajemy w Państwa ręce, nie ma oczywiście pełnego bilansu minionego trzydziestolecia, nie ma też łatwych przepisów na to, czy i co można było zrobić lepiej. Prosta rzecz: nie ma także fantazji o spisku czy zdradzie, bo pamiętamy przecież, że wśród architektów przemian byli ludzie „Tygodnika” – że zasiadali przy Okrągłym Stole i w pierwszym niekomunistycznym rządzie albo że są współtwórcami preambuły do naszej Konstytucji.
Czego w takim razie mogą się Państwo spodziewać? Tego, co w „Tygodniku” najlepsze – dobrze postawionych pytań bez założonych z góry odpowiedzi. Świetnie napisanych tekstów i rzetelnie poprowadzonych rozmów. Spotkań z ludźmi, którzy – na bardzo różnych poziomach – polską wolność kształtowali, albo wizyt w miejscach, które o tej wolności mogą zaświadczyć. Poznają Państwo chłopaka z wielodzietnej rodziny zjeżdżającego na nartach z K2, zakonnicę adoptującą niepełnosprawnego intelektualnie chłopca, wielkiego malarza hodującego kury. Piłkarza i psychoterapeutę, chemika i blogerkę kulinarną, arcybiskupa i kwakierkę, aktorkę i ekologa... Część z tych opowieści miało już swoją premierę. Część – jak np. przejmujący wywiad z Danutą Wałęsą albo ułożony przez Olgę Drendę spis symboli trzydziestolecia – oddajemy do druku po raz pierwszy. Zdarza się i tak, jak w przypadku Andrzeja Stasiuka, który prawie trzy dekady po swoim reporterskim debiucie na łamach „TP” wraca do opisywanego wówczas pegeeru.
Zatytułowaliśmy to wydanie „Smak wolności”, nie przesądzając, jak komu smakowała.
Wszystkich jednak zapraszamy do lektury.
MICHAŁ OKOŃSKI, redaktor wydania
tu każdy maswoje K2
Ojojoj!KATARZYNA KUBISIOWSKA rozmawia z JOANNĄ KULIG
Miej górę lub rzekę.ADAM ROBIŃSKI rozmawia z CECYLIĄ MALIK
Tu każdy ma swoje K2.BARTEK DOBROCH o RODZINIE BARGIELÓW
Mąż zaufania.MICHAŁ OKOŃSKI o JAKUBIE BŁASZCZYKOWSKIM
Powrót do przyszłości.ANNA DZIEWIT-MELLER o innych światach wokół
OJOJOJ!
JOANNA KULIG, AKTORKA:W szkole teatralnej wchodziłam w emocje rozbuchane. Jak płacz, to na full, jak radość, to też na full, a jak smutek, to dół totalny. Te amplitudy mnie wykańczały. Aktorstwo potrzebuje granic.
KATARZYNA KUBISIOWSKA: Jakie to emocje, być pierwszą osobą w historii polskiej kinematografii, która odbiera nagrodę dla najlepszej aktorki europejskiej?
JOANNA KULIG: Prawdę powiedziawszy, aż się wystraszyłam odzewem ludzi w Polsce. EFA to w końcu europejskie Oscary, a „Zimna wojna” dostała ich aż pięć. Więc w pewnym sensie cieszę się, że jestem teraz w Ameryce, z dala od centrum szumu medialnego, bo chyba nie dałabym rady podołać wszystkim oczekiwaniom.
Ale jednak radość jest ogromna, co widać na filmiku, który wrzuciłam na Instagram, zaraz po ogłoszeniu werdyktu. Darłam się ze szczęścia jak szalona, aż w pewnym momencie przestraszyłam się, że może dojść do wcześniejszego porodu.
Ameryka jest ziemią obiecaną dla aktora?
Amerykę miałam już okazję z grubsza poznać, bywając tu w ciągu ostatnich lat. Ale faktycznie „taką” Amerykę widzę po raz pierwszy. Sukces „Zimnej wojny” wrzucił mnie na głęboką wodę. Nie zdawałam sobie sprawy, jak potężne stoją przede mną wyzwania. A chciałam się tu wyciszyć. W ogóle to do Ameryki przyleciałam wkurzona.
FOT. MARECHAL AURORE / ABACA / EAST NEWS
Bo?
Bo „Kler”. Zanim wszedł na ekrany, dystrybutor wypuścił trailer, w którym, pomimo ustaleń, pojawiła się scena miłosna między moją bohaterką a Trybusem, granym przez Roberta Więckiewicza. No i zaczęła się nagonka w stylu: „Kulig i seks z księdzem”. Jedna wielka obrzydliwość, która odcisnęła się piętnem na moim życiu prywatnym.
„Kler” odniósł ogromny sukces frekwencyjny.
Żeby wszystko było jasne – bardzo doceniam ten film, i bardzo się cieszę, że w nim zagrałam. Generalnie efekt, który wywołał, przerósł najśmielsze oczekiwania. Film sam w sobie może się podobać lub może oburzać, ale dzięki niemu w końcu pojawiła się publiczna dyskusja na temat współczesnego Kościoła w Polsce, jego bolączek, tematów tabu, tego, że w wielu miejscach ksiądz często jest traktowany z automatu jak święty. Zapominamy, że na początku każdy jest po prostu człowiekiem. I jako człowiek ma prawo do chwil słabości. Ale są też rzeczy, do których żaden człowiek nie ma prawa.
Nie wahała się Pani, czy przyjąć rolę po lekturze scenariusza „Kleru”?
Dla mnie jako osoby wierzącej, która od Kościoła w swoim życiu dostała dużo, wzięcie udziału w tym filmie było bardzo trudną decyzją. Ale postanowiłam to zrobić, bo widzę w tym większy sens. Jako członek wspólnoty nie chcę, aby sytuacje, jakie widzimy w filmie, były zamiatane pod dywan. Aby dawały pożywkę przeciwnikom Kościoła. Jeśli któryś z członków Kościoła dopuszcza się nadużyć, to jak każdy z nas powinien ponosić za to cywilne konsekwencje. Dlatego uważam, że dopóki mury kościelne będą ochroną dla tych, którzy przekraczają granice, to będzie narastać oderwanie Kościoła od wiernych. Niestety, we Francji kościoły pustoszeją, a w Holandii przerabiane są na restauracje.
W „Klerze” bardzo ludzki jest ten duet, który tworzy Pani jako Hania z Robertem Więckiewiczem w roli księdza Tadeusza.
Ich wątek to love story. Tadeusz pogubił się i zaczyna rozumieć, że źle wybrał, że kapłaństwo to nie jego powołanie. Podoba mi się, że summa summarum w tej relacji zwycięża miłość.
Dodam: miłość do kobiety.
Tak, bo to ona jest tu prawdziwa. Ale nie wyklucza przecież miłości do Boga.
Jak katolicka część Pani rodziny zareagowała na ten wątek?
Różnie. Głównie ze względu na trailer i żenujące nagłówki w brukowcach. Nie da się ukryć, że był to ciężki moment w moim życiu, gdzie spłycone zostało to, co nigdy spłycone być nie powinno. A ja sama zostałam uprzedmiotowiona. Na szczęście spotkała mnie też masa dobrych opinii, od tych, którzy postanowili film zobaczyć. Dla wielu, tak jak i dla mnie, był to film ważny społecznie. I gdy np. okazało się, że kino w Krynicy nie będzie „Kleru” wyświetlać, ludzie na seanse jeździli do Nowego Sącza. Wytworzył się efekt „zakazanego owocu”.
W Stanach udało się Pani wyciszyć po tych wszystkich trudach?
Zdecydowanie wyhamowałam w okresie świątecznym. Zresztą postanowiliśmy z mężem, że to będzie nasz święty czas odpoczynku, że spędzimy wigilię tylko we dwójkę. Ale nagle okazało się, że w tym czasie do Los Angeles przylatuje z Warszawy 12-osobowy Jazz Band Młynarski-Masecki. Więc oczywiście wszyscy wpadli do nas na kolację. Zebrały się u nas bodaj 24 osoby. Ja z Rafałem Zawieruchą przeczytaliśmy na głosy fragment Pisma Świętego, był opłatek, no i 12 potraw. A później wszyscy śpiewaliśmy kolędy! Sąsiedzi musieli być w szoku.
O północy poszliśmy na pasterkę. Może to ta Kalifornia, może to słońce, ale nastawienie księży jest tu niesamowite. Ich otwartość, radość z posługi jest zaraźliwa. Np. w pierwszych ławkach zauważyliśmy grupę mężczyzn, którzy wyglądali, jakby dopiero co wyszli z klubu nocnego. Swoim strojem i wyglądem zdecydowanie nie pasowali do kościoła. A ksiądz ogłosił, że z powodu Bożego Narodzenia postanowił przejść się plażą i zaprosić na mszę wszystkich napotkanych bezdomnych. Efekt był taki, że przyszło ponad dziesięć osób. I dla nikogo nie miał znaczenia ich wygląd czy orientacja seksualna. Od całego kościoła dostali gromkie brawa. Taka to była piękna afirmacja miłości do bliźniego. Podczas komunii wszystkie osoby, które z różnych względów nie mogą do niej przystąpić, były zapraszane, aby zamiast niej otrzymać błogosławieństwo. A pod koniec mszy ksiądz zachęcał wiernych: „Gdyby coś wam się nie podobało w naszej wspólnocie, piszcie do nas maile. To dla nas bardzo ważne, gdyż potrzebujemy dowodów, czy dobrze działamy”.
Do którego księdza napisałaby Pani maila?
Do tych wszystkich, którzy zapomnieli, że tyle od nich zależy. Że swoją postawą, częstymi ocenami wiernych, tak naprawdę mogą ich zniechęcić do Kościoła i do samego Boga. Ale wysłałabym też sporo maili pełnych wdzięczności. W Krakowie byłam związana z kościołem dominikanów, którzy mają olbrzymią wiedzę i świadomość psychologiczną. A to właśnie wiedza może skierować wiernego na drogę odpowiedniej pomocy, której zwyczajnie potrzebuje. Sama byłam świadkiem takich sytuacji. Zwłaszcza brakuje tego na wsiach, gdzie sporo jest wiernych z problemami. I oni, poza kontaktem z księdzem w trakcie spowiedzi, nie mają komu o nich powiedzieć. Gdyby wtedy mogli dostać wskazówkę, co zrobić np. w przypadku alkoholizmu czy przemocy obecnej w domu, ich życie mogłoby ulec poprawie. I dlatego ważne jest, aby do kościoła trafiali ludzie z prawdziwym powołaniem, a nie ludzie z problemami, czego przykładem jest Trybus z „Kleru”.
To problem kluczowy.
Gdy byłam dzieckiem, Kościół stanowił dla mnie centrum wszechświata: życie kręciło się wokół parafii. Należałam do Dziewczęcej Służby Maryjnej. Zbierałyśmy datki na misje i ubrania dla ubogich. Czytałyśmy prasę katolicką, na mszę przygotowywałyśmy śpiewy, w Boże Ciało, specjalnie ubrane, szłyśmy w procesji. Dlatego bardzo dobrze wspominam swoją parafię, to ona tworzyła pewnego rodzaju rytualność, dawała silne poczucie przynależności. Myślę, że to dzięki temu potrafiłam w dorosłym życiu oprzeć się na wartościach chrześcijańskich i przejść dojrzałą transformację wiary.
A, i za czasów Dziewczęcej Służby Maryjnej poznałam mnóstwo religijnych pieśni.
Ma Pani ulubione?
Wielkopostne, bo są smutne i przeszywające. Lubię też pieśni pogrzebowe, dają inny wymiar. Lubię chorał gregoriański, w ogóle lubię sakralną muzykę. We Francji bywałam w kościele, gdzie grał kwartet smyczkowy. Kiedy oprawa muzyczna jest świetnie przygotowana, to wywołuje silne uczuciowe doznania. Bo za tymi gitarowo-oazowymi śpiewami to nie przepadam. W ogóle, gdy grają byle jak i fałszują, to aż się nie chce modlić. W kościołach brakuje mi dobrej muzyki.
Jeszcze się nie dowiedziałam, czy w tej Ameryce udało się Pani wyciszyć.
Tak. I nie reaguję na brednie, które wypisują polskie brukowce, m.in. ile to ja tu dziennie zarabiam. Tworzą iluzję mojego luksusowego życia i prowokują ludzi do zazdrości. Przecież przyjechałam tu w ciąży, nigdzie nie gram, jestem tu tylko po to, by wziąć udział w kampanii oscarowej „Zimnej wojny”.
Krzysztof Globisz, Anna Dymna i Joanna Kulig na kopcu Kościuszki w Krakowie podczas akcji „Każdy ma swoje K2”, wrzesień 2018 r.FOT. BEATA ZAWRZEL / REPORTER
„Zimna wojna” jest już na short liście do Oscara i walczy tylko z ośmioma filmami, w tym z „Romą”, za którą Alfonso Cuarón w 2018 r. w Wenecji odebrał Złote Lwy.
Trzymam kciuki, by „Zimna wojna” otrzymała nominację za najlepszy film nieanglojęzyczny [nominację otrzymała, Oscarem nagrodzono „Romę” – red.]. Oczywiście wszyscy rozpisują się o moich szansach na nominację w kategorii aktorskiej, ale powiedzmy sobie szczerze – to raczej się nie zdarzy. Boję się tylko rozczarowania tych wszystkich, którzy w wyobraźni już mi tego Oscara przyznali.
Jak wygląda promowanie „Zimnej wojny”?
Wszystko zaczęło się od New York Film Festival, jednego z najważniejszych festiwali po Wenecji, Cannes, Toronto. Odbywały się na nim liczne pokazy w wyselekcjonowanych kinach, a potem spotkania z członkami Akademii. Zapoznaje się z nimi, podaje się im rękę, bo jak się poda rękę, to jest większa szansa, że cię zapamiętają. Je się lunche z członkami Akademii, rozmawia, czasem są to spotkania na stojąco, czasem na siedząco.
W kampanii chodzi o to, by jak największa liczba członków Akademii zobaczyła „Zimną wojnę”. Mówię do męża, że czuję się jak panna młoda na wiecznym weselu, która chodzi między stołami, przy jednym się zatrzyma i trochę pogada, potem podejdzie do drugiego i do trzeciego – próbuje zapoznać wszystkich ważnych gości. Ale taki system ma też swoje uzasadnienie: w kluczowym momencie, czyli podczas głosowania, członkowie zapisują tytuły i nazwiska na czystej kartce. Muszą więc w odpowiednim momencie pamiętać, kto wywarł na nich największe wrażenie. A przecież filmów walczących o uznanie są setki.
I to Pani wytrzymuje...
Faktycznie całość przypomina wielki wyścig. No, a po drodze trzeba minąć całą masę wywiadów czy konferencji. Generalnie jest to niezwykłe doświadczenie, przy okazji bardzo wyczerpujące, bo obowiązki promocyjne mam niemal każdego dnia. Amerykanie mówią na to awards season i zalecają, by po Oscarach zrobić sobie miesiąc wakacji.
Ale są tu też chwile zupełnie magiczne. Na przykład prywatny pokaz filmu „Quincy”, zorganizowany dla zaledwie 20 osób, na którym miałam przyjemność się znaleźć. No i był też sam Quincy Jones. Powiedziałam mu, jak bardzo jestem wzruszona tą sytuacją; że pochodzę z polskich gór, gdzie kupowałam kasety z Michaelem Jacksonem czy Steviem Wonderem, których był producentem i aranżerem, a teraz siedzimy sobie ramię w ramię i swobodnie rozmawiamy. Quincy za to opowiadał mi o spotkaniu z Janem Pawłem II i Lechem Wałęsą. I nagle dotarło do mnie, że siedzę obok żywej legendy, człowieka, który stworzył podwaliny pod współczesną muzykę! Na pokazie była jeszcze 14-letnia dziewczynka. Quincy pytał ją, co sądzi o tym filmie. To jest 85-letni pan, ale wciąż niesamowicie ciekawy świata; chce być na bieżąco i iść z duchem czasu.
Takie małe pokazy dają szansę, by spokojnie porozmawiać. Bo na dużych festiwalach, jak Cannes, to są wyłącznie pokazy, czerwony dywan, flesze, a potem każdy rozjeżdża się w swoją stronę.
A! I jeszcze taki element promocji dla członków Akademii w Los Angeles: ogromne filmowe plakaty zachęcające, by głosować na najlepsze zdjęcia lub najlepszego aktora.
Ja bym głosowała na ścieżkę dźwiękową, która w szczególny sposób buduje nastrój „Zimnej wojny”.
Już po pokazach na festiwalu w Cannes dziennikarze oszaleli na jej punkcie. Wszyscy dopytywali, co to za piosenka to „Ojojoj”. Dlatego tak bardzo się cieszę, że w końcu ukazał się soundtrack z „Zimnej wojny”, o który w swoim felietonie upominał się nawet Elvis Costello. To niezwykłe, że nasza muzyka ludowa wydobywa z widzów takie emocje. W charakteryzatorni przed Q&A na Festiwalu AIF malowała mnie makijażystka z Anglii, a czesał fryzjer ze Stanów. I kiedy ta dwójka słyszała dochodzące z sali kinowej pieśni Mazowsza, miała łzy w oczach. „Zimną wojnę” wtedy po raz pierwszy wyłącznie wysłuchałam i w pełni doceniłam, jakim majstersztykiem jest ścieżka dźwiękowa – dobrze dobrane i zinterpretowane utwory tworzące dramaturgiczną całość.
Dla mnie majstersztykiem jest scena, kiedy Zula po francusku śpiewa „Dwa serduszka” i uświadamia sobie, że na obczyźnie musi zawierać wyłącznie artystyczne kompromisy.
I może dlatego nie wytrzymała, i pomimo wszystkich konsekwencji postanowiła zostawić Wiktora i wrócić do Polski? A może wróciła dlatego, że nie zniosła emigracji, faktu, że z bycia gwiazdą w Polsce musiała stać się nieznaną wokalistką w nowym otoczeniu, bez przyjaciół, języka i tego, co znała? Myślę, że właśnie dlatego Zula tak bardzo się wszystkim podoba, to prawdziwa femme fatale, kobieta, z którą nigdy nie osiągnie się spokoju. Ale będąc w Stanach już kilka miesięcy, zdarzało mi się myśleć o Zuli i może trochę bardziej ją zrozumieć? Na zewnątrz może wyglądać, że świetnie mi tu idzie, ale w środku czasem bardzo się denerwuję, chcąc wszystkiemu sprostać najlepiej, jak potrafię. Mam w sobie dużo radości, ale też tyle samo strachów i kryzysów.
W życiu artystycznym jest sporo nieprzewidywalności – angażujemy się w coś, myślimy, że będzie świetnie, a później okazuje się, że to wcale świetne nie jest. Im dłużej jestem aktorką, tym wyraźniej widzę, że dobrze jest się skupiać na prostych rzeczach. Sukces ma swoją cenę... Po pobycie w Cannes długo nie mogłam dojść do siebie. Zadzwoniła do mnie Agatka Kulesza, a ja się popłakałam. Ona mówi: „Asia, to jest normalne, sukces jest fajny, ale jednocześnie potwornie stresuje. Popłacz sobie, wiem, co przeżywasz. Wyłącz telefon, wypierz firanki i umyj okna. To zawsze pomaga”.
Posłuchała Pani?
Posłuchałam. Ale przeszło mi dopiero, gdy zaczęłam oglądać w telewizji programy o delfinach. Nie umiałam się sama przed sobą przyznać, że cieszę się, ale że jednocześnie mam ogromny psychiczny stres. Prawa sobie nie dawałam, by puścił – bo jakbym mogła to zrobić, skoro wszyscy wkoło nim żyją.
Emocje dla aktora mogą być szkodliwe?
Bardzo. Na pewnym etapie swojego życia byłam emocjonalnie rozchwiana, podobnie jak Zula. W szkole teatralnej cały czas wchodziłam w emocje rozbuchane. Jak płacz, to na full, jak radość, to też na full, a jak smutek, to dół totalny – te amplitudy mnie wykańczały. Aktorstwo potrzebuje granic.
Dobrodziejstwem jest to, że ułożyło mi się życie prywatne. Mój mąż jest zrównoważonym człowiekiem. Śmiejemy się: on mówi, że całe życie myśli o przyszłości, a ja myślę o przeszłości.
Im dłużej jestem aktorką,tym wyraźniej widzę,że dobrze jest się skupiaćna prostych rzeczach.Sukces ma swoją cenę.
Kto Panią nauczył stawiania tych aktorskich granic?
Krzysiek Globisz był moim mentorem. Gdy grałam w swoim pierwszym filmie, pisałam do niego esemesy, gdy z czymś nie mogłam sobie poradzić. A on mi dawał takie wskazówki. W szkole teatralnej miałam zajęcia z Anną Polony. To twarda i jednocześnie elektryzująca osobowość, przepełniona pięknem i zamiłowaniem do poezji. Na zajęciach z Polony patrzyłam na nią z zachwytem i myślałam: „Boże, ta kobieta to jest fenomen”. Pamiętam, że zawsze na zajęciach dobierała mi specyficzne role: ponieważ jestem energiczna, kazała mi grać np. flegmatyczkę. Gdy wykonałam szybszy krok, natychmiast mnie karciła. Ale najwięcej nauczyłam się od aktorów w Starym Teatrze. Do dziś mam kontakt z Anią Dymną, Dorotą Segdą, Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik. Bardzo ważny jest dla mnie kontakt z kobietami dojrzałymi i doświadczonymi.
Jeszcze jakieś ważne kobiety?
Mama. Gotowała dla dzieci w przedszkolu. Chciała być pielęgniarką, ale nie udało się – ma kłopoty ze wzrokiem. Zawsze jednak chętnie i z oddaniem opiekowała się starszymi osobami, swoimi rodzicami czy dziadkami. Mama jest ciepła i ma dużo serca. Była wychowana w ogromnej otwartości na świat. I chociaż jest osobą religijną, nigdy w swojej wierze nie była radykalna. A z tym przecież różnie bywa, szczególnie w górach... Myślę, że po mamie odziedziczyłam empatię, optymizm, ale też pracowitość plus pozytywne nastawienie do człowieka.
A ważne aktorki?
Komediowe, te z dzieciństwa: Irena Kwiatkowska i Hanka Bielicka – osobowości same w sobie, energetyczne i autentyczne. I jeszcze Lauren Bacall – ona była moją inspiracją w budowaniu postaci Zuli w „Zimnej wojnie”. Paweł Pawlikowski prosił, bym oglądała dużo filmów z Bacall. Gdy byłam zbyt ekspresyjna, to przywoływał mnie do porządku: „Aśka! Lauren Bacall!”. Od razu zmieniał mi się rodzaj energii do gry, przez to postać zyskała ciekawszy odcień.
A gdy Pani myśli o 2019 roku, to co pierwsze przychodzi Pani do głowy?
Że stanę się matką, jak wszystko dobrze pójdzie. Zaczyna się nowy rozdział mojego życia, przepełnia mnie radością. Chciałabym w 2019 r. pobyć w Krakowie. W tym mieście spędziłam 11 lat, tu skończyłam średnią szkołę muzyczną i szkołę teatralną, tu grałam w Starym Teatrze. W Warszawie jestem od siedmiu lat, ale głównie skupiam się na pracy. Duchowo i artystycznie związana jestem z Krakowem, w ogóle z Małopolską. Tam są moje korzenie, tam się wszystko zaczęło. ©
Rozmawiała KATARZYNA KUBISIOWSKA ▪ „TP” 3/2019
JOANNA KULIG (ur. 1982) jest aktorką. Po nieudanych egzaminach do Instytutu Jazzu w Katowicach dostała się za drugim razem na Wydział Wokalno-Aktorski w krakowskiej PWST. W teatrze debiutowała w „Śnie nocy letniej” w reżyserii Mai Kleczewskiej. W filmie zagrała m.in. w „Sponsoringu” Małgorzaty Szumowskiej, „Klerze” Wojciecha Smarzowskiego, „Siedmiu uczuciach” Marka Koterskiego. Za rolę w „Zimnej wojnie” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego otrzymała Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszej aktorki.
KATARZYNA KUBISIOWSKA (ur. 1971)jest dziennikarką stale współpracującą z „Tygodnikiem Powszechnym”. Autorka biografii „Pilch w sensie ścisłym”, wkrótce ukaże się jej książka o Danucie Szaflarskiej. Nominowana do nagrody Grand Press w kategorii wywiad.
Miej górę lub rzekę
CECYLIA MALIK, ARTYSTKA I AKTYWISTKA:Uplotłyśmy warkocz o długości rzeki Białki, kiedy mieli ją zabetonować. Wyszło sześć kilometrów. Potem zrobiliśmy z tego warkocza wodospad na wieży ratuszowej w Krakowie.
ADAM ROBIŃSKI: Byłaś podwórkowym dzieckiem?
CECYLIA MALIK: Oczywiście! Nas jest sześć sióstr, cztery w podobnym wieku. Miałyśmy opracowane mnóstwo podwórkowych zabaw, do których dołączały inne dzieciaki.
Opowiedz o tym podwórku.
Kiedy miałam pięć lat, przeprowadziliśmy się na Salwator, na Królowej Jadwigi. Koło naszej kamienicy było duże boisko, na którym zbierały się dzieci z paru domów. Rozkręcaliśmy zabawy trwające nawet do dwóch tygodni. W wielkie cmentarzysko dla zwierząt. Albo w czarownicę i niewolników na plantacji trawy nad Rudawą. Potem przenieśliśmy się do centrum Krakowa, na ulicę Smoleńsk. Nowe podwórko, tam centrum zabaw był kasztanowiec.
Stoi jeszcze?
Stoi. Kiedy miałam dziesięć lat, pokłóciłam się z resztą podwórka i ukryłam w jego koronie. Siedziałam na drzewie sama w bluzce i spódnicy w zieloną kratkę. To był mój ulubiony zestaw, bo nikt mnie w nim pośród liści nie widział. Stali pod drzewem, namawiali się na mnie, a ja wszystko słyszałam. Nagle zeskoczyłam. Szacunek reszty podwórka dla mojej techniki drzewołazki był duży. Szczyciłam się tym, że wchodzę najwyżej. Byłam chuda i lekka. Samych zabaw było więcej, z wojną podwórek na czele. Ale była też staruszka, która mieszkała w chatce na naszym podwórku. Całą bandą pomagaliśmy jej sprzątać, ogarniać dom. Poza tym mój tata, skrzypek, grał w Operze Krakowskiej i miał dużo wolnego czasu, więc zanim poszłyśmy do szkoły, nawet trzy razy w tygodniu woził nas w góry.
FOT. GRAŻYNA MAKARA
Trzy razy w tygodniu?!
Był przewodnikiem beskidzkim, góry to jego największa pasja. Tam poznał naszą mamę. Dziecięce wakacje zaczynały się dla nas jeszcze w czerwcu, trzy miesiące mieszkaliśmy w wynajętym domu. Trzy miesiące zabaw w plenerze.
Dokąd jeździliście?
Do Szczawy w Gorcach i do Poręby w Beskidzie Wyspowym. Dzika Ameryka, zwalone drzewa, pnie, wykroty. Na jabłonce w Zarytem koło Rabki zakładaliśmy cywilizacje. Na innej, w Łapszach Niżnych, mieliśmy okręt. Na pokręconym buku w Porębie tron. Była też siostra mamy, która miała dom pod Krakowem z wielkim sadem czereśniowym. Na tych czereśniach zakładaliśmy bazy, a babcia Róża, która nas odwiedzała, strasznie nam imponowała, bo łaziła po nich, mimo że były niebezpiecznie suche. Jedzenie czereśni prosto z drzewa jest dla mnie, dorosłej Cecylii Malik, największą przyjemnością. Z kolei placki akacjowe kojarzą mi się z mamą i ekscytującym czasem, gdy kończyła się szkoła i zaraz miało zacząć się prawdziwe życie.
Był taki moment dorastania, gdy przestałaś zwracać uwagę na otoczenie, na przyrodę?
Zawsze najważniejsze było dla mnie, aby nie tkwić w potrzasku miasta. Pod tym kątem szukałam mieszkań. Chciałam mieć możliwość szybkiego wyrwania się. Lubię miasto, lubię ludzi, ale potrzebuję też przestrzeni. Na Salwatorze tę przestrzeń otwiera Wisła, Błonia i wzgórze św. Bronisławy. Jak jadę do innego miasta, też najpierw szukam rzeki. W ogóle uważam, że trzeba mieć blisko górę lub rzekę, żeby życie w jakiejś przestrzeni miało sens. Więc przyroda chyba zawsze była dla mnie bardzo ważna, choć może nie zawsze o tym myślałam.
Kiedy sobie o tym przypomniałaś?
Na czwartym roku studiów byłam w ciąży i pod jej koniec musiałam siedzieć w domu. Koleżanka pożyczyła mi „Barona drzewołaza” Itala Calvina. Zachwyciłam się. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak świetnie Calvino zna się na chodzeniu po drzewach. Od dzieciństwa wiedziałam, jak to się robi na buku, a jak na kasztanowcu, jak się wchodzi na wierzbę, a jak na brzozę. Calvino nie dość, że same drzewa opisał w niesamowicie zmysłowy sposób, tak że czuć przyjemność obcowania z nimi, to jeszcze perfekcyjnie znał technikę wspinaczki.
Przyznam szczerze, że zaczynając swój projekt „365 drzew”, wcale nie myślałam o ochronie przyrody.
To po co wlazłaś na to pierwsze drzewo, zrobiłaś zdjęcie, a potem powtarzałaś tę czynność codziennie przez rok?
Zbiegło się kilka spraw. Pracowałam w krakowskim Bunkrze Sztuki przy Plantach. Z Anią Bargiel prowadziłyśmy warsztaty dla dzieci poświęcone ulubionym bohaterom literackim. Chciałam opowiedzieć o Cosimie z „Barona drzewołaza”, ale brakowało mi ilustracji. Uznałam, że wejdę na drzewo i poproszę swoje dzieci, Antka i Urszulkę, żeby mi zrobiły zdjęcie. Już w koronie pomyślałam, że chcę to robić codziennie, bo to dobry pomysł na fotograficzny pamiętnik. Poza tym pokazując dzieciom na warsztatach panią Cecylię na drzewie, powiedziałam im jeszcze, że ulubionych bohaterów trzeba naśladować...
Co to było za drzewo, to pierwsze?
Lipa pod kopcem Kościuszki. To zresztą był w moim życiu trudny moment. Kryzys w związku, dużo działo się zawodowo, miałam ochotę po prostu...
Uciec, jak Cosimo?
Uciec ze swojej codzienności, zrobić coś ze swoim ciałem. Nie potrafiłam wysiedzieć w pracowni. Potraktowałam te drzewa jak eksperyment, nie miałam pojęcia, co z niego wyjdzie. W tym samym czasie zapisałam się na Facebooka, który okazał się dobrym medium do pokazywania tych zdjęć. Codziennie jedno, z lokalizacją, opisem gatunku i datą. Najpierw kibicowały mi siostry i przyjaciele, potem znajomi znajomych, potem dostawałam sygnały, że ludzie w Anglii sprawdzają na moich zdjęciach, jaka jest w Krakowie pogoda. Poczułam się zobligowana. O godzinie 22 przychodziły esemesy: „Cecylia, gdzie zdjęcie?”. Niektóre wychodziły bardzo efektowne, inne na zasadzie zaliczenia.
Widziałem zdjęcie zrobione na bałtyckiej plaży, wierzba nie wyższa od Ciebie, ledwo Cię utrzymuje.
Po pierwsze, trzeba było znaleźć drzewo, na które da się wejść. Po drugie, z fajnym otoczeniem, światło też było ważne. Był też potrzebny ktoś, kto zrobi zdjęcie, kiedy będę już na górze. Zależało mi na kadrach, schodziłam, oglądałam, tłumaczyłam dzieciom, bo to one też często fotografowały, że nogi mamy mają być w środku, a nie z lewej. Ale najważniejsze, że publikując te zdjęcia na Facebooku szybko zaczęłam poznawać aktywistów miejskich i ekologów, którym ten projekt bardzo się spodobał. W lipcu, gdy moja akcja zbliżała się do końca, Adam Wajrak dał mi lajka i napisał: „Zdjęcia są słabe, ale fajnie, że Cecylia rozpoznaje gatunki drzew”.
Papiery masz na bycie artystką. Ale dziś jesteś chyba bardziej aktywistką niż malarką?
Wiesz co, za granicą ludzie nie mają tego dylematu: sztuka czy aktywizm. Rozumieją to bez słów. W Polsce dopiero od niedawna widać, że jedno i drugie może iść w parze. W 2016 r. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie pokazało wystawę „Robiąc użytek”. O postsztuce i tym, że coraz częściej strategie artystyczne wykorzystywane są do innych celów. Już drugi rok biorę też udział w „Forum przyszłości kultury” w warszawskim Teatrze Powszechnym, razem z dużą grupą artystów, którzy również na serio zajmują się aktywizmem. Jest nas coraz więcej. Parę lat temu dla kuratorów sztuki to był duży problem. Ale dziś w polskiej sztuce aktywizm stał się modny, a działania takie jak moje coraz bardziej akceptowalne.
Po „365 drzewach” stałaś się panią od drzew. Musiałaś się jakoś dokształcać?
Zaczęło się od protestu w obronie Zakrzówka przed zabudową. Plany zagospodarowania przestrzennego, studium przestrzenne Krakowa, sprawy formalne to były dla mnie zupełnie nowe sprawy. Ale akcje, które współorganizuję, zazwyczaj są mądre i często kończą się sukcesem, bo nie robię ich sama, tylko dołączam do grupy ekspertów. To, co zrobiliśmy w 2011 r. na Zakrzówku, a więc Modraszek Kolektyw, było tak naprawdę kampanią medialną dla Zielonego Zakrzówka, który dbał o sprawy formalne. Mieliśmy też ze sobą Mariusza Waszkiewicza, który doskonale znał prawo dotyczące ochrony przyrody.
Po Zakrzówku przerzuciłaś się na rzeki. Spłynęłaś sześcioma krakowskimi ciekami.
Byłam trochę zmęczona aktywizmem i chciałam wrócić do bycia po prostu artystką. Szukałam tematu na autorski projekt. Kazimierz Walasz, ornitolog i największy znawca krakowskiej przyrody, który był szczęśliwy po tym, co zrobiliśmy na Zakrzówku, zaczął mi opowiadać o krakowskich rzekach, o tym, że są dzikimi korytarzami ekologicznymi. Strategia, którą przyjęłam, była czysto artystyczna. Pomyślałam, że rzeki trzeba sfilmować, bo płyną, są w ruchu. Zaprosiłam do współpracy operatora Piotra Pawlusa i dźwiękowca Piotra Madeja, a męża poprosiłam o zrobienie łódeczki. Najpierw spłynęliśmy w niej z Walaszem, był moim przewodnikiem, wiele się od niego dowiedziałam. Między innymi tego, jaką dewastacją jest regulowanie i betonowanie rzek. Robiłam te filmy przez rok. Postanowiłam pokazać „6 rzek” na Festiwalu ArtBoom, pod mostem. Razem z przyjaciółkami namówiłyśmy krakowian na gromadne pływanie po Wiśle. Był 2012 rok, tak narodziła się Wodna Masa Krytyczna. Dziś jest dużą miejską imprezą, której już wiele osób wcale nie kojarzy ze mną. Ale co roku pływam podczas niej na czymś pięknym, na tratwie lub rybie, które robimy z mężem.
Widziałem jesiotra.
Wokół Wodnej Masy Krytycznej wytworzyła się kapitalna grupa przyjaciół. Najfajniejsza ekipa w moim życiu, moja piaskownica, prawdziwa podwórkowa banda. Gocha Nieciecka, Martyna Niedośpiał, Kuba Wesołowski, Bartolomeo Koczenasz i Piotrek Dziurdzia. Wodną masę trudno zrobić do końca legalnie. Za Wisłę, drogę wodną, bulwary odpowiada wiele urzędów. Korzystamy z prawa, że każdy może pływać na byle czym, byle miał 17 lat i kapok. Trochę udajemy, że spotkaliśmy się przypadkowo. Na bazie tego kolektywu zrobiliśmy kilka skutecznych protestów. Dowiadujemy się, że obwodnica Krakowa ma przeciąć las łęgowy, robimy pikietę i przedstawienie edukacyjne dla radnych. Albo bronimy drzew przy placu Inwalidów. Ale też skutkiem „6 rzek” było to, że wylądowałam u prof. Romana Żurka, najlepszego hydrologa w Polsce. Poszłam do niego z pytaniem, czy do Wisły mogłyby wrócić jesiotry.
Mogłyby?
Popatrzył na mnie jak na świruskę i powiedział do kolegi: „Jakieś NGO-sy do mnie przyszły”. Ale zaraz włączył komputer i pokazał coś strasznego. Zdjęcia planu przeciwpowodziowego dla Górnej Wisły. Betonowanie rzek. Koparki w nurtach. Rzeka, która zniknęła, został po niej tylko betonowy rów.
To się zbiegło w czasie z planem regulacji Białki. Białka jest rzeką mojego dzieciństwa. Moi rodzice mają teraz bacówkę w Łapszach na Spiszu, jesteśmy tam w każdy weekend. Przełom Białki jest moim ulubionym miejscem na ziemi. I nagle dowiaduję się, że górale chcą znieść Naturę 2000 i regulować Białkę. Bunkier Sztuki proponował mi wtedy wystawę, więc zrobiliśmy w jej ramach akcję w obronie Białki, a jedną ścianę galerii przekazaliśmy prof. Żurkowi na pokazanie, co Polacy robią ze swoimi rzekami. To była zupełnie nowa sytuacja, instytucja kultury udziela głosu naukowcowi.
Wszystkie dotychczasowe akcjebyły dla dzieci.Dzieci wszystko rozumiejąniemal automatycznie,to dorosłym trzeba tłumaczyć.Czym ja się zajmuję?Robię bajki!
Był chętny?
Naukowcy cierpią, bo mają środki na badania i ogromną wiedzę, ale nie mają jak się nią podzielić ze społeczeństwem. Ja z kolei wymarzyłam sobie, by tam na miejscu zrobić piękną instalację land-artową. Warkocz długości rzeki. Na wakacjach w Rumunii trafiłyśmy z siostrą do cygańskiej wioski, gdzie dziewczynki wplatały sobie we włosy pocięte obrusy. Przedłużały sobie włosy wstążkami. Nauczyły nas tego, moja córka chodziła potem przez cały rok do szkoły w cygańskich warkoczach. Błękitnych, różowych, czerwonych. I plotąc jej te warkocze pomyślałam, że możemy pleść warkocz o długości Białki. Wyszło sześć kilometrów, cała ciężarówka. Potem zrobiliśmy z tego warkocza wodospad na wieży ratuszowej w Krakowie. To był ukłon w stronę Krzysztofa Wodiczki, jednego z moich ulubionych artystów, który użył kiedyś tej wieży do projekcji. Wtedy mówiła głosem wykluczonych, bezdomnych. Ja chciałam, by udzieliła głosu przyrodzie, której nie słyszymy.
Akcja „Matki Polki na wyrębie”, podczas której fotografowałaś się z synkiem przy piersi na pniaku po świeżo ściętym drzewie, była wyrazem bezsilności?
Wyrazem niezgody na „lex Szyszko”. Stała się klamrą do tego mojego wspinania. Jako kobieta byłam w zupełnie innym miejscu. Wtedy zwinna, wysportowana, teraz dojrzała z dzieckiem na rękach. Przez miesiąc fotografowałam się na krakowskich wyrębach, potem dołączyły koleżanki. Kilkanaście matek ładuje się z wózkami na wykroty.
Miałyście dużo naśladowczyń w całej Polsce.
Zawiozłyśmy to nasze grupowe zdjęcie z apelem do prezydenta Dudy i premier Szydło. Razem z Anią Grajewską, współorganizatorką „Matek Polek na wyrębie”, wymyśliłyśmy też, żeby pojechać do papieża i poskarżyć na polski rząd, który z Bogiem na ustach dewastuje przyrodę. Zdjęcie Franciszka z raportem, który przygotowały dla nas organizacje ekologiczne, też obiegło media. Wtedy poprosiłam dziewczyny, byśmy dołączyły do koalicji Ratujmy Rzeki. Powstała dwa lata temu, kiedy polski rząd przegłosował budowę drogi wodnej E40, zaporę na Wiśle w Siarzewie, przekop mierzei. Wszystkie te rzeczy, które w przeciwieństwie do „lex Szyszko” czy Puszczy Białowieskiej są bardzo mało medialne. I mało polityczne.
Bo rzeki regulować chce każda ekipa, która dochodzi do władzy.
A to nikogo nie interesuje, więc aktywizm na tym polu jest bardzo trudny. Ale ekolodzy, przyrodnicy, wszyscy oni spotykają się nad rzekami. Rzeki są tak bogatymi siedliskami, korytarzami ekologicznymi. W koalicji Ratujmy Rzeki jest już około 40 organizacji ekologicznych. A my robimy dla niej to, co umiemy najlepiej, czyli happeningi.
I po tym wszystkim nagle publikujesz książkę dla dzieci – „Drzewołazki”. Z poczucia obowiązku wobec własnych?
Wszystkie dotychczasowe akcje były dla dzieci. Dzieci wszystko rozumieją niemal automatycznie, to dorosłym trzeba tłumaczyć. Czym ja się zajmuję? Robię bajki! Pływam łódeczką, plotę warkocze, chodzę po drzewach. Kiedy robiliśmy protest w sprawie Białki, przyszło dużo górali wściekłych na nas, że wtrącamy się w ich sprawy. Ale były też lokalne dzieciaki, z którymi wcześniej spotkaliśmy się w szkole. Machały do nas zza dorosłych i wołały: „Pani Cecylio, jesteśmy z panią!”. Uznałam, że muszę podzielić się z nimi tym, co mam najcenniejsze.
Musiałaś wrócić na swoje podwórko?
U mnie w dzieciństwie nie było czegoś takiego jak drzewo. Z okna widziałam albo wielką osikę, albo jesion. Ulicę zdobił rząd topoli. W nowym ogródku rósł grab. Mieć wierzbę a kasztanowca za oknem to są przecież dwa różne światy! Chciałam więc zachęcić dzieci przede wszystkim do rozpoznawania gatunków drzew, jako zachętę do wchodzenia na nie. Topola jest krucha, jodła nie. Musisz to wiedzieć, zanim zaczniesz. A sama historia opisana w „Drzewołazkach” wydarzyła się naprawdę.
Właśnie miałem pytać, czy ten jesion jest prawdziwym drzewem.
W 2016 r. budowaliśmy z kolektywem Niedzielni na jednym z wrocławskich podwórek domek na jesionie. Zaprosiliśmy do pomocy okoliczne dzieciaki. Potem włączyli się rodzice. Domek miał być obudowany kolorowymi deseczkami, dzieci je malowały. Czekały na nas od 9 rano, do domów szły o 23. Opowiedziałam im o „365 drzewach”, więc zaczęły się wspinać. Wcześniej na tym podwórku nic się nie działo. Starsze panie chodziły tam z pieskami na kupę. I my codziennie rano trafialiśmy na kupy tam, gdzie mieliśmy pracować. Trzeba je było codziennie zbierać. To był podstawowy konflikt interesów: kupy kontra dzieci. I to same dzieci wymyśliły, że trzeba przeciwko tym kupom zorganizować protest. Zrobiły transparenty, my mieliśmy megafon. Chciały robić ulotki, babciom wręczać woreczki. Bardzo konstruktywnie podeszły do sprawy.
Jesteś zadowolona z tego, jak Twoje własne dzieci patrzą na przyrodę?
Wczoraj powiedziałam Urszulce, która jest w drugiej klasie liceum, że mam wywiad i muszę znaleźć jakieś drzewo, na które będziemy się wspinać. A ona na to: „No przecież tutaj, pod kopcem, na Dworskim, czasem się tam z Antkiem wspinamy”.
Nie miałam pojęcia, że moje dzieci się razem wspinają. Kiedy były małe, wszystko robiliśmy razem. Wakacje w górach, na kajakach, w naszej bacówce. Potem przyszedł moment dorastania, a ja dałam im spokój. A teraz widzę, że one same z siebie coraz bardziej interesują się przyrodą. Antek jest hokeistą, Urszulka tańczy i maluje, ale kiedy zapytasz o najpiękniejsze miejsce, usłyszysz, że w Łapszach na hali. W wakacje ciągną znajomych na Zakrzówek.
Twój najmłodszy syn urodził się 16 lat po pierwszym dziecku. To tak, jakbyś wychowywała dwa pokolenia.
Kiedy szukaliśmy z mężem mieszkania, zastanawialiśmy się, gdzie oni będą wychodzić. Mamy koło domu boisko szkolne, które jest po zajęciach otwarte dla wszystkich dzieci. Antek na nie chodził. Przyjaciółka Urszulki, Marysia, ma ogródek. Więc oboje namiastkę wspólnej przestrzeni do zabawy mieli. Ale jak będzie z najmłodszym, Ignacym, tego nie wiem. Ulica jest niebezpieczna, pełno na niej samochodów. Trudno powiedzieć małemu dziecku, żeby samo poszło się bawić.
Jeszcze do niedawna zieleń miejska należała do drogowców. Teraz mamy w Krakowie Zarząd Zieleni Miejskiej. W budżetach pojawiły się spore pieniądze na utrzymanie zieleni. Jako aktywiści zaczęliśmy walczyć o pieniądze na wykupy terenów zielonych.
To jest zupełnie nowy proces. Wcześniej miasta traktowały swoją własność jako coś, co można sprzedać i zarobić. Coś się zaczyna dziać.
To co, pójdziemy się wspiąć na jakieś drzewo?
Chodźmy, pokażę ci fajny dąb w parku Jordana. W sam raz dla dwóch osób. ©
Rozmawiał ADAM ROBIŃSKI ▪ „TP” 5/2019
CECYLIA MALIK (ur. 1975) jest absolwentką krakowskiej ASP, artystką i aktywistką na rzecz ochrony przyrody. Autorka albumu „365 drzew” i książki dla dzieci „Drzewołazki”, członkini koalicji Ratujmy Rzeki.
ADAM ROBIŃSKI(ur. 1982) jest dziennikarzem stale współpracującym z „Tygodnikiem Powszechnym”. Autor książki „Hajstry”, nominowanej do Travelera „National Geographic Polska”. Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy.
TU KAŻDY MASWOJE K2
BARTEK DOBROCH
„Wróciłeś? Wakacje się skończyły. Tu jest tyle roboty” – słyszy często w pierwszym telefonie od ojca. Nie on jeden. Bargielów, którzy poszli w świat, jest jedenastka.
Tam, gdzie inni himalaiści odczuwają krótki moment radości z osiągnięcia trudnego celu, Andrzej Bargiel jest dopiero na starcie. Nie siada nawet na sekundę. Mocno trzyma pozbawione skistoperów, superlekkie narty (gdyby mu się wyślizgnęły, musiałby schodzić pieszo, co zawsze uważał za bardziej niebezpieczny sposób powrotu w doliny niż zjazd). Skoncentrowany na wpięciu w wiązania specjalnych neoprenowych butów, z początku nie widzi lądującego za nim, pilotowanego przez brata drona, w którym wyczerpała się bateria. Najmłodszy z Bargielów, Bartek, też osiąga na K2 życiowy sukces: nikt wcześniej nie filmował człowieka z góry na szczycie ośmiotysięcznika. Nigdy przeznaczony do filmowania dron nie wzbił się wyżej.
Bez nagrań z drona i przymocowanej do kasku narciarza kamery wielu by pewnie nie uwierzyło w to, czego dokonał 22 lipca 2018 r. Zapiętych na liczącym 8611 m szczycie nart nie odpina aż do znajdującej się na ponad 5000 m podstawy góry – nawet gdy nadchodzą chmury i musi czekać ponad godzinę na poprawę widoczności w namiocie obozu IV. Gdy się nieco przejaśnia, kontynuuje zjazd, trzymając się krawędzi skał, uciekając z grożących lawinami rozległych pól śnieżnych południowej ściany, a następnie jadąc nigdy niepokonywanym w dół trawersem Messnera, prowadzącym pod gargantuicznymi serakami – kruszącymi się co rusz lodowymi ścianami.
– Mają po 200 metrów wysokości i błyszczą tak, że oczy by wypaliło bez okularów. Patrzyłem do góry, skąd leciały lodowe strzały – opowiada. Na ostatnim jęzorze śniegu kładzie się i leży godzinę, z przypiętymi nadal nartami. Jedną z pięciu par, które ozdobił jego przyjaciel, Sebastian Litner. Nazywają się Family First: nad obrazem góry wznoszą się podpisane inicjałami ptaki. W ten sposób na trasie zjazdu Andrzejowi Bargielowi towarzyszyli jego najbliżsi – dziesięcioro rodzeństwa.
Mleczne dzieci
Droga na najwyższe szczyty zaczyna się w Łętowni, wsi rozciągniętej wzdłuż doliny na styku Beskidu Makowskiego i Wyspowego. Prawie 60 km od Zakopanego, gdzie teraz mieszka, 25 km od Myślenic, do których dobiegał trenując jako nastolatek, 7 km od Jordanowa, w którym kończył szkołę, 15 km od Rabki, w której się urodził w 1988 r., jako dziewiąte dziecko Marii i Józefa. 14 lat wcześniej w tym samym szpitalu na świat przyszedł pierworodny Robert, a dwa lata po nim Grzesiek. Później rodziły się córki: Ania, Gosia, Ewa, Basia, Agata, Jadzia, a po Jędrku jeszcze Ela i Bartek, 20 lat młodszy od Roberta.
Dzieci była jedenastka, poletek – 38 w trzech wsiach. Łącznie 4,5 hektara pól i lasu. – Do skoszenia były dwa hektary. Kosą, bo ojciec miał problem z kosiarką. Trzeba też było orać pola. Koniem. Ciąć i zwozić z lasu drzewo na opał, a potem je rąbać – wylicza Jędrek, gdy rozmawiamy na butwiejącej ławce nad potokiem.
Do tego grabienie, zwożenie siana i słomy, żniwa, kopanie ziemniaków, rozwożenie obornika. No i praca przy zwierzętach. Dziś pozostała już tylko krowa.
Ojciec przez jakiś czas dorabiał jako mleczarz. Wstawał o trzeciej, zbierał po wsi bańki z mlekiem i odwoził do mleczarni, z której przywoził potem sery. Czasem pomagał mu w tym Andrzej. Po tym, jak starsi bracia opuścili dom, ojciec widział w nim następcę w gospodarstwie.
– Jesteśmy dziećmi mleczarza. Mlecznymi dziećmi – zauważa trzy lata starsza od Jędrka Agata. – Przeżyliśmy głównie dzięki mleku. Nasi rodzice nie zarabiali. Mieliśmy buty po starszym rodzeństwie. Czasem przychodziły paczki od znajomych, a w nich rzeczy, w które się śmiesznie ubieraliśmy. Uciekaliśmy do tworzenia, do przestrzeni. Andrzej wychodził, żeby uspokoić głowę, opuścić ten ul, gdzie nikt nie miał własnego pokoju.
Gdy szli całą rodziną do kościoła, koleżanki ze wsi mówiły Marii: „Fajne masz te dzieci, ale takie dziwne”.
– Kiedy po powrocie do szkoły mieliśmy rysować wakacje, próbowałam przedstawić plażę, a na niej rodzinę. Tyle że w ubraniach – mówi Anna, najstarsza z sióstr, drobna blondynka, kuratorka w krakowskim Bunkrze Sztuki. – Nie wiedziałam, co się robi na plaży. Wszyscy się śmiali.
– Opisując przygody z wakacji, notowaliśmy: „Wyszłam z krowami, rozpętała się burza, krowa sąsiadki biegła na nas...” – przywołuje podobną historię Agata. – Mieliśmy dyżury przy krowach, rano i wieczorem. To był czas zabawy, siedzenia na drzewach, chodzenia na grandę, grania w państwa-miasta, leśnych przygód.
FOT. MARCIN KIN
Wiele przygód rozgrywało się w wyobraźni. Siedzieli na jakiejś górce i snuli wizje, gdzie wybudują wyciąg, gdy będą bogaci. W telewizji u sąsiadów Andrzej oglądał skoki i relację z zimowej wyprawy na K2, śmiejąc się, że można by tam jeździć na nartach.
Pierwsze narty przywiózł mu od dziadka z Chochołowa Grzesiek. Nie dało się na nich jeździć: były skorodowane i wypadały z nich wiązania. Jędrek załatwił więc inne, od sąsiada, którego ojciec pracował w Niemczech. Wymienił na nie scyzoryk i paletki do ping-ponga. Były to narty do skoków, miały dwa metry długości. Uciął je piłą w połowie i przestawił wiązania. Kompletu dopełniały buty, które nawet dziś byłyby na niego za duże. Z takim sprzętem z grupą okolicznych dzieciaków ubijał jodełką trasy narciarskie na okolicznych górkach i budował skocznie, na których dało się skakać do 30 metrów.
Andrzej z pożyczonegood sponsora kabrioletuprzesiada się na traktor.„To też jest fajne – mówi.– Gdy świat pędzi, przyjeżdżasz tutaji robisz rzeczy,które są takie jak dawniej”.
– Te wszystkie nasze wizje, że będziemy sobie robić rowerki, przyczepimy do nich skrzydła, by skakać z wysokiego pola i lecieć, ukształtowały też Andrzeja. Jego marzenia do niedawna wydawały się wielu osobom majaczeniami wariata – mówi Agata, ciemnowłosa, nieco hipisowska w stylu. Wszystkie siostry są do siebie podobne, obdarzone mocnymi rysami, klasyczną urodą jakby z międzywojennej fotografii. „Jakby” jest słowem, którego często używają. Jak ludzie, którzy pewność siebie musieli budować od podstaw.
Przeciw schematowi
Górskich tradycji w rodzinie nie było. Jedyny łącznik z Tatrami stanowili dziadkowie z Chochołowa. Pradziadek, gdy wybuchła I wojna światowa, uciekł z bratem do Czech, tam nauczył się budować domy. Stawiał potem najpiękniejsze wille w Łętowni, w tym dzisiejszy dom Bargielów. Prowadził też karczmę, którą przejęli potem dziadek i babcia Andrzeja. Dziadek chciał zostać weterynarzem, ale wybuchła kolejna wojna. W jej trakcie dziadkowie ukrywali na strychu żydowską rodzinę (nie przeżyła, bo ktoś ją wydał – opowiadali wnukom). Po wojnie kupili pole, by wykarmić dzieci. Wkrótce jednak zostawili na gospodarstwie 21-letnią córkę Marię, którą wyswatali z Józefem Bargielem, a sami przenieśli się do Chochołowa. Żyli równie biednie jak w Łętowni: przeciekał dach, przez który, jak Maria Bargiel opowiadała dzieciom, umierająca ciotka miała widzieć gwiazdy.
Podczas wizyty na chrzcinach u wujka na pobliskiej Płazówce Andrzej zobaczył po raz pierwszy Tatry. – Przeraził mnie ich ogrom. Ciężko było mi sobie wyobrazić, że można te góry okiełznać – wspomina.
Na razie próbował okiełznać rower górski. Kolarstwo górskie uprawiała już Gosia. Rywalizowała w zawodach z najlepszymi: Mają Włoszczowską i Anną Szafraniec. Rodzeństwo twierdzi, że mogła osiągnąć to, co one, gdyby nie dwa razy cięższy rower, brak możliwości treningu i odpowiedniego żywienia.
– Siostry miały dużo większy talent do sportu – mówi Andrzej. – Ewa, Jadzia czy Ela nigdy nie biegały, a w zawodach szkolnych były zawsze najlepsze. Pokonywały dziewczyny, które trenowały w klubach.
Sportową drogą poszła jeszcze tylko Jadzia – nauczycielka WF-u. Pozostałe siostry wybrały ścieżkę artystyczną. Sztuka i nauka były obok sportu sposobami na bunt przeciw schematowi, w jaki próbowali wepchnąć ich rodzice. Bali się zmian. Na nic się nie zgadzali. Józef Bargiel nie popierał nawet edukacji, chyba że miała służyć zdobyciu przydatnego na wsi zawodu. Dlatego Grzegorz już jako 15-latek opuścił dom, by przyuczać się na stolarza.
– Ojciec zakładał, że powinniśmy jeździć, jak kuzynki, do Włoch, opiekować się starszymi ludźmi, a potem zbudować tu dom i kupić używany samochód – mówi Andrzej. – Dla niego był to szczyt sukcesu, naoczna wartość. A nas bardziej niż pieniądze interesowało to, by żyć po swojemu i czerpać radość z tego, co się robi.
Rodzaj sztuki
Konserwatywny świat rodziców nie był jednak szczelny. Wyłomem była tradycja przyjmowania letników.
Anna: – Rodzice siedzieli z nimi wieczorem, pili kawę, palili. A oni opowiadali historie z miast. Zawsze podsłuchiwaliśmy. To było fascynujące. Chcieliśmy wyjść z domu, zobaczyć coś więcej. Mogło nas czekać lanie po powrocie, ale nic by nas nie powstrzymało.
Wymykali się więc. Pod pretekstem pielgrzymki albo wyjazdu na zbiory jabłek jechali do Jarocina albo na Woodstock. Kasety z muzyką przynosił wcześniej do domu Robert. Ania poznała dzięki niemu zespół Świetliki. W gazecie znalazła wywiad z Teresą Murak, artystką, która obsiewała wszystko rzeżuchą i w porośniętym nią płaszczu wychodziła na miasto. To był pierwszy kontakt ze sztuką współczesną. Gdy poszła na studia, wybrała animację kultury na UJ. Potem skończyła zarządzanie w kulturze i studia kuratorskie.
Anna: – Robiłam wiele rzeczy jako pierwsza w rodzinie. Jako pierwsza miałam nieślubne dziecko, mieszkałam z partnerem bez ślubu.
Był nim związany potem z Grupą Ładnie malarz. Bargielówny poznawały środowisko artystyczne. Basi, która chciała robić zdjęcia, Ania kupiła na urodziny aparat. Młodsza siostra skończyła później studia fotograficzne i scenografię w Londynie, gdzie wcześniej do pracy i na studia pojechała pionierka emigracyjnego szlaku Bargielów, Ewa. Najmłodsza Ela co roku na urodziny otwierała na piętrze domu w Łętowni wystawę swoich prac, a od 12. roku życia sama szyła ubrania. Agata skupiła się na ruchu, głosie i teatrze, a ostatnio zaangażowała się w artystyczno-ekologiczne projekty Cecylii Malik. Razem jako „Matki Polki na wyrębie” karmiły swoje dzieci na pniach masowo wycinanych w Polsce drzew. W małopolskim Kamyku – wsi, w której mieszka Agata i gdzie rozmawiamy – wymyśliły akcję „Siostry Rzeki”, protest przeciw regulacji polskich rzek.
Potrzeba kontaktu z naturą i związek z ziemią będą wspólną cechą rodzeństwa i jednym z niewielu łączników z pracującymi nadal na roli rodzicami. Czy będzie się ona wyrażała przez sztukę, czy przez uprawiany zawsze na wolnej przestrzeni sport.
– To, co robi Jędrek, dla mnie też jest rodzajem sztuki – podkreśla Anna. – Pewien rodzaj wrażliwości znajdziesz u każdego z nas. Z dzieciństwa nie pamiętam konkretnych sytuacji, ale to, jakie było światło w któreś popołudnie. Przebłyski związane z wrażeniami estetycznymi i uczucia, które te wrażenia wzbudzały.
Energia z wiatru
Wsparcie starszego rodzeństwa nie kończyło się na torowaniu szlaków. Miało także bardziej prozaiczny wymiar. Dzięki niemu standard życia u Bargielów się podwyższał, pojawiła się łazienka, a prania nie trzeba było już płukać w zamarzającej zimą Łętówce. Idący na studia młodsi mieli pieniądze na egzaminy i start w wielkim mieście, które rodziców napawało lękiem przed utratą kontaktu z tradycją i Kościołem. Dzięki siostrzano-braterskiej starszyźnie w domu nie panowała anarchia. Najstarsi opiekowali się najmłodszymi. Obowiązkami domowymi dzielili się wszyscy według harmonogramu, który dzieci narzuciły sobie same. – Przetrwaliśmy, bo się wspieraliśmy – uważa Agata.
Dorastającym Jędrkiem zajął się pracujący już Grzesiek. Na praktykach u stolarza poznał miejscowego artystę, Szczepana Masnego. Masny był też ratownikiem, taternikiem, nurkiem jaskiniowym. Wziął 16-latka na nurkowanie do położonego 500 m pod ziemią syfonu jednej z najgłębszych jaskiń w Tatrach, Śnieżnej Studni. Po wyjściu Grzesiek miał halucynacje z wysiłku. Potem, już jako członek speleoklubu, odkrył w tej jaskini kilometr korytarzy. Reszta poszła – lubi to porównanie – lawinowo. Zaczął się wspinać, poznawać ludzi z górskiego środowiska, a w końcu uczestniczyć w zawodach w kiełkującej dopiero dyscyplinie. Pojechał na pierwsze skiturowe mistrzostwa świata we francuskim Serre Chevalier. Już jako ratownik tatrzański pokazał skitury Jędrkowi.
Gdy szli całą rodziną do kościoła,koleżanki ze wsi mówiły Marii:„Fajne masz te dzieci,ale takie dziwne”.
Młodszemu bratu się spodobało. Jeździł do Zakopanego na dyżury Grześka w schroniskach. Razem biegali, wspinali się. W Łętowni Andrzej zrobił sobie ściankę wspinaczkową, przykręcając listwy do ściany stodoły. Chciał iść do liceum sportowego w Zakopanem, ale narciarstwo wysokogórskie nie było dyscypliną olimpijską – nie miało ścieżki nauczania. Trafił do szkoły leśnej, ale zrezygnował. Nie miał pieniędzy, a Grześka, który zaczął kurs międzynarodowego przewodnika górskiego, nie było stać na jego utrzymanie. Gdy nie wypalił pomysł z dojeżdżaniem do szkoły od dziadków z Chochołowa, wrócił do Łętowni. Poszedł do klasy o profilu piłkarskim w Jordanowie. Po szkole i pracy czas na trening zostawał tylko nocą. Biegał więc po zmroku, choć ludzie ze wsi uważali, że robią to tylko wariaci i złodzieje. Nie tracił determinacji.
– To była radość, czerpałem energię z zapachów, z wiatru, z liści, które opadały jesienią, zachodów słońca. Nie brałem odżywek, jedynie butelkę do ręki, jabłko do kieszeni i biegłem 40 km – wspomina. Dla sportu rzucił studia, choć rodzeństwo mu odradzało. – To, co mówili, było rozsądne, ale ja nie mogłem być rozsądny, by robić to, czym się zajmuję teraz – mówi Andrzej.
Zaczął wygrywać zawody skialpinistyczne, choć na pierwszych mistrzostwach świata startował jeszcze na sprzęcie pożyczonym od brata. Jako 20-latek stanął na podium w zawodach pucharu świata, rok później był trzeci w klasyfikacji generalnej. Tuż po zakończeniu igrzysk w Turynie, w położonej także w Piemoncie Artesinie odbywały się mistrzostwa świata. Podczas zawodów indywidualnych zeszła lawina. Według oficjalnych komunikatów wywołana przez narciarzy, według Andrzeja przez filmujący zawody helikopter. Porwała 20 osób, w tym jego. Stracił przytomność. Szybko go odkopano, ale wypadek pogrzebał na lata olimpijskie szanse dyscypliny.
Pod koniec pierwszej dekady XXI w. sportowy kryzys dopadł także Andrzeja. Wierzył, że może być najlepszy, ale brakowało funduszy i sponsorów. Poza tym przetrenował się, posypał mu się związek. Ojciec byłej dziewczyny, także znanej narciarki, nieżyjący już ratownik górski Sławek Riemen, opowiedział mu o narciarzach, którzy próbują zjeżdżać z ośmiotysięczników.
Jędrek postanowił się sprawdzić w ekstremalnym biegu „Elbrus Race”, prowadzącym na najwyższy szczyt Kaukazu. Okazało się, że na te same zawody wyruszają himalaiści pod wodzą Artura Hajzera, szefa startującego właśnie programu Polski Himalaizm Zimowy. Trasa pokonywała 3242 metrów przewyższenia na sam szczyt. Rosyjscy organizatorzy nie zdążyli zarejestrować kamerą finiszu niespodziewanego zwycięzcy – Andrzej zameldował się na wierzchołku po 3 godzinach i 23 minutach, ponad pół godziny szybciej niż dotychczasowy rekordzista, Denis Urubko.
Gdyby nie narty
Hajzer widział w nim zawodnika, który obdarzony fenomenalną wydolnością może w szybkim tempie wchodzić zimą na ośmiotysięczniki. Bargiel pojechał na unifikacyjną wiosenną wyprawę PHZ na Manaslu i jesienną na Lhotse. Jeździł na ich stokach na nartach, ale na przeszkodzie do wejścia na szczyt stawały decyzje kierowników, ambicje innych, raz także tragiczna śmierć jednego z Szerpów. Natura buntownika i sportowa wizja narciarstwa w Himalajach sprzeciwiały się uczestnictwu w programie.
– Na szczęście nigdy nie dał się namówić. Sam go stopowałem, żeby uważał z zimowymi wyprawami – mówi Grzegorz. „Byliby z ciebie ludzie, gdyby nie te narty” – narzekał Hajzer. Bargiel odgryzał się, że himalaizm to sport dla starszych panów.
Chciał go uprawiać po swojemu. Tak jak nikt dotąd w Polsce. Samemu organizować małe narciarskie wyprawy. Niewielu wierzyło, że mu się uda. Nie miał doświadczenia w rozmowach ze sponsorami. Na pierwsze spotkania Agata pożyczała mu od kolegi garnitur. Musiał przełamywać nieśmiałość. Nie lubił publicznych wystąpień. Choć w górach jest jednym z najszybszych ludzi na świecie, poza nimi często się spóźniał.
– Na co dzień uchodzi za niezorganizowanego, ale gdy pojawia się wyższy cel, wszystko potrafi dopiąć na ostatni guzik. To materiał na pracę psychologiczną o motywacji – twierdzi starszy brat.
Cykl planowanych wypraw Andrzej nazwał „Hic Sunt Leones”, interesując się terenami mało znanymi albo wręcz nietkniętymi przez narciarzy.
W czteroosobowym zaledwie składzie pierwszej wyprawy znalazł się także Grzesiek. Niestety, niedługo po wyjściu do ataku szczytowego wpadł po uda do lodowego potoku i następnego dnia dopadło go przeziębienie. Wcześniej podczas przekraczania podobnej przeszkody Andrzej wybił bark. Kiedyś podpatrzył, jak się go nastawia, i wiedział, że trzeba to zrobić błyskawicznie po kontuzji. Jednym szarpnięciem, mimo piekielnego bólu, uratował wyprawę. 2 października 2013 r. stanął na niższym centralnym wierzchołku Sziszapangmy (droga na główny była niemożliwa). Zapiął narty i jako pierwszy Polak zjechał z ośmiotysięcznego szczytu do samej podstawy. A potem poszedł za ciosem.
Dziesięcioro rodzeństwa. Od lewej z tyłu: Agata, Gosia, Anka z Bartkiem, Basia, Grzesiek, Ewa. Od lewej z przodu Jadzia, Ela, Andrzej. Jedenasty, Robert, robi zdjęcie.FOT. ROBERT BARGIEL / ARCHIWUM RODZINY BARGIELÓW
W 2014 r. w rekordowym czasie poniżej 24 godzin wszedł na Manaslu, a następnie zjechał na nartach. W 2015 r. zdobył Broad Peak, dokonując pierwszego w historii zjazdu z wierzchołka głównego aż do bazy. Rok później, także w rekordowym czasie 29 dni, 17 godzin i 5 minut zdobył tytuł Śnieżnej Pantery, czyli pięć siedmiotysięczników byłego ZSRR. Pierwsza próba wejścia i zjazdu z K2 skończyła się rok temu niepowodzeniem. Dlatego po udanym zjeździe przyznał: „Cieszę się, że nie muszę już tutaj wracać”. Na pytanie Ani, jak było u góry, powiedział: „Dobrze, zwiozłem Bartkowi drona”.
Siła sprawcza
Dron najmłodszego z Bargielów trzykrotnie ratował życie lub zdrowie himalaistów. Za pierwszym razem, gdy kucharz innej wyprawy wypatrzył na sąsiednim Broad Peaku człowieka w dużej odległości od drogi zejściowej. Gdy dron Bartka podleciał w pobliże, mężczyzna zaczął do niego machać. Szkocki alpinista Rick Allen, który podczas zejścia osunął się 300 m, zatrzymując niemal na krawędzi seraków, przyznał, że mówił do drona, myśląc, że jest słyszany. Latający towarzysz, brzęczący niby trzmiel, dodał mu otuchy, choć Allen spędził nad krawędzią noc, miał już lekkie odmrożenia i halucynacje.
– Po tej akcji zaczął iść do góry. Poszedł za wysoko. By mu wskazać drogę, nadleciałem nad niego, następnie poleciałem w kierunku osób, które do niego szły, i z powrotem – opowiada Bartek. Tak cicho, że jego słowa ledwo przebijają się przez szum spływającego z Tatr potoku. Podczas tej samej wyprawy pomagał też swoim dronem w ratowaniu poważnie ranionego kamieniem Czecha, a także dostarczył lekarstwa wspierającemu Andrzeja w drodze na szczyt Januszowi Gołąbowi, który leżał w obozie III niemal sparaliżowany postrzałem.
„Ratowanie życia człowieka jest ważniejsze niż jakiś popieprzony zjazd” – powie Andrzej po powrocie. A przebywająca tego lata w Karakorum bizneswoman i podróżniczka Masha Gordon napisze o braciach: „Nie uderzył mnie heroizm, ale raczej ich najwyższa pokora i człowieczeństwo. Mama Bargiel zrobiła coś dobrego”.
Anna: – U nas w rodzinie kobiety były siłą sprawczą. Taką, która ciągnęła do góry, napędzała rozwój. I babcia, i mama dawały nam akceptację. Walczyły dla nas o książki, o przestrzeń do nauki. A kiedy mama odchowała najmłodsze dziecko, wróciła do pracy fizycznej. Bieda jest kobietą, a nam brakowało pieniędzy.
Pierwszym pomysłem Andrzeja po K2 było wzięcie mamy na jej pierwsze w życiu wakacje. Nad morze.
Koniec wakacji
Rodzeństwo Bargielów łączy też chęć pomocy drugiemu człowiekowi. Anna: – Z dziadkami mieszkała pani, która w końcu stała się członkiem rodziny. Jak byłam dzieckiem, mieliśmy także trzecią babcię, Kasię. To były osoby bezdomne.
Najstarszy z braci poszedł na studia pielęgniarskie. Andrzej kontynuuje w górach ratowniczą drogę Grzegorza, a na Kasprowym, gdzie w ramach treningu wbiega czasem trzy razy dziennie, co roku zbiera pieniądze na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Angażuje się też w inne akcje charytatywne, zwłaszcza w pomoc chorym na mukowiscydozę.
„Wróciłeś? Wakacje się skończyły. Ziemniaki trzeba kopać” – słyszy często w pierwszym telefonie od ojca. Po medialnym tournée i weekendzie na Helu leci helikopterem sponsora do Częstochowy na wywiad, którego udziela podczas lotów z mistrzem samolotowych akrobacji, a po południu jedzie do Łętowni pomóc rodzicom, by na wieczór zdążyć jeszcze do Zakopanego na pępkówkę u brata. Rodzice nie rozumieją pasji syna, nie potrafią jej nawet nazwać. Ojciec, pytany, czym się syn zajmuje, odpowiada: „A, biega gdzieś po górach”. Agata: – Oni myślą, że my się ciągle bawimy. „Zjechałeś? To może byś się wziął do roboty i pomógł w polu?”.
„Umiesz traktorem jeździć?” – pyta Józef Bargiel, gdy rozmawiam z córkami w Łętowni. Do niedawna miał drabiniasty wóz i pracował w polu koniem, którego przed wyprawą na K2 Andrzej odkupił i przekazał pod opiekę stadninie. Musiał tylko zwrócić chomąto, bo ojciec utyskiwał, że jego brak w domu zwiastuje śmierć.
Starzejącym się rodzicom potrzebna jest pomoc. Tym razem do zwiezienia jest cała fura słomy. Andrzej z pożyczonego od sponsora kabrioletu, którym przed chwilą przywiózł z jordanowskiej apteki lekarstwa dla mamy, przesiada się na traktor. Pniemy się nim na oddzielone miedzami pole. Sierpniowy żar leje się z nieba. Do rąk bierzemy grabie i widły.
– Ale to też jest fajne – mówi. – W momentach, gdy dużo się dzieje, świat pędzi, przyjeżdżasz tutaj i robisz rzeczy, które są takie jak dawniej. Nie musisz rozmawiać o K2. Możesz odnaleźć harmonię.
Anna: – Czasem jest tak, że musisz się zbuntować i czemuś zaprzeczyć, żeby wrócić, ale na swoich zasadach.
Druga fala
– Nasze samozaparcie? Podejrzewam, że jest manifestacją przeciwieństwa stylu życia rodziców, ale też totalnym zaprzeczeniem upupiającego stygmatu polskości – mówi Ela, najmłodsza, najbardziej alternatywna i antysystemowa. Z nieodłącznym turbanem na głowie, na który mama utyskuje: „Zdejmij tę chustę, bo wyłysiejesz”.
To druga fala buntu w rodzinie Bargielów. Ela porzuciła szansę studiów w Londynie i kariery projektantki mody, wybierając edukację opartą na doświadczeniu, nomadyzm, życie w podróży, na squatach. Jak sama mówi: poza tożsamością narodową, religijną, a nawet poza tożsamością języka. Mówi wolno, a gdy brak jej polskich słów, wplata czasem angielskie. Zaczyna już myśleć w tym języku, którego akcent zmienia wraz z miejscami pobytu. Ostatnio na dłużej zatrzymały ją Portugalia i Maroko, w którym zatrudnia kobiety do wyrobu projektowanych przez siebie butów z naturalnych tkanin.
Ela: – Zmagamy się z figurą naszego ojca, próbujemy zapełnić braki, sięgnąć po to, czego nie było. Gdy się wychowywałam, rodzeństwo przejęło już role rodziców. Moja autonomiczność wynika zapewne z ich młodzieńczego buntu, w którym uczestniczyłam od dziecka.
Podczas wizyty w domu snuje wizje na temat świata poza systemem monetarnym, wyzwolonego z nadmiernego konsumpcjonizmu, a w zamian opartego na wymianie dóbr, produktów, wiedzy.
Agata: – Każde z nas ma swoje K2: cel, do którego dąży. Dla każdego to coś innego. Czasem chodzi o małe rzeczy. Jadzia miała marzenie własnego domu. Zawzięła się i wybudowała go jako pierwsza z nas.
W 2014 r., gdy po trzęsieniu ziemi w Nepalu zaginęła przebywająca tam na trekingu Ela, odnalezienie jej stało się K2 dla wszystkich. Wtedy też poczuli siłę wielkiej rodziny. Choć dotknęli także ukrytej pod nią słabości.
Agata: – Kiedyś będziemy umierać. Będziemy przeżywać te wszystkie rozstania. Nawet ja się łapię na tym, że się robię trochę konserwatywna i myślę: „No dobra, już zjechałeś z tej góry! A jeszcze tyle tych gór. Może już tam nie chodź”. ©
BARTEK DOBROCH ▪ „TP” 37/2018
BARTEK DOBROCH (ur. 1982) jest dziennikarzem stale współpracującym z „Tygodnikiem Powszechnym”, przewodnikiem górskim i alpinistą. Autor biografii „Artur Hajzer. Droga słonia”, współautor książki „Broad Peak. Niebo i piekło”, laureat Nagrody SDP im. Kazimierza Wierzyńskiego, nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad.