Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oczekiwanie. Uczta. Goście, których chcielibyśmy zaprosić do stołu. Świętowanie. Zabawa. Rytm podwójnego wydania specjalnego „Tygodnika” wyznacza okres jego dostępności w punktach sprzedaży: czas Adwentu i Bożego Narodzenia, a później karnawału.
Społeczeństwo nie jest tam, na zewnątrz, lecz zaczyna się tu, w domu – przypomina prof. Michał Paweł Markowski.
Oczekiwanie. Uczta. Goście, których chcielibyśmy zaprosić do stołu. Świętowanie. Zabawa. Rytm kolejnego, podwójnego wydania specjalnego „Tygodnika Powszechnego” wyznacza okres jego dostępności w punktach sprzedaży: czas Adwentu i Bożego Narodzenia, a później karnawału. Zmagając się z drugą falą pandemii, zadajemy najważniejsze pytania duchowe i egzystencjalne, zastanawiamy się nad jakością naszego bycia razem, zarówno z najbliższymi, jak w społeczeństwie, ale szukamy też jak najlepszych sposobów spędzania danego nam czasu – stąd spora część wydania poświęcona jest różnego rodzaju przyjemnościom.
Wśród autorów i rozmówców m.in. Wojciech Mann, Olga Tokarczuk, Jan Peszek, Anna Dymna, Adam Wajrak, Magdalena Rittenhouse, Marek Bieńczyk, Katarzyna Nosowska, Dariusz Rosiak, Karolina Cicha, Andrzej Stasiuk, Krystyna Starczewska, Agnieszka Pajączkowska, Mariusz Szczygieł, ks. Józef Tischner, s. Małgorzata Borkowska i ks. Adam Boniecki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 564
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fotografia z okładkiFOT. JASMIN MERDAN / GETTY IMAGES
Zamykamy to wydanie specjalne „Tygodnika Powszechnego” na początku listopada 2020 roku – w chwili, gdy każdy dzień przynosi kolejny rekord zakażeń koronawirusem, a na ulicach polskich miast dziesiątki tysięcy kobiet i mężczyzn protestują przeciwko nieoczekiwanej zmianie ustawodawstwa aborcyjnego. Nie próbujemy odwracać oczu od dziejących się wokół dramatów: nie dość, że „Tygodnik” relacjonuje je regularnie w każdym kolejnym numerze, to refleksję nad nimi znajdą Państwo także na stronach tego zeszytu. Generalnie jednak, przygotowując kolejne w tym roku – podwójne, ze względu na wywołane lockdownem zawirowania – wydanie specjalne, postanowiliśmy zejść nieco bardziej w głąb oczekiwań i potrzeb formułowanych w ciągu ostatnich miesięcy przez nasze Czytelniczki i Czytelników. Nawet jeśli wydawałoby się, że czas pandemii uniemożliwia zaspokojenie wielu z nich.
Oczekiwanie. Uczta. Goście, których chcielibyśmy zaprosić do stołu, „kiedy to wszystko się wreszcie skończy”. Radość i zabawa. Rytm „Święta spotkania” wyznacza okres jego dostępności w punktach sprzedaży: czas Adwentu i Bożego Narodzenia, a później karnawału. Zmagając się z epidemią, przeżywając społeczne niepokoje, nie przestajemy przecież zadawać sobie najważniejszych pytań duchowych i egzystencjalnych, i nie przestajemy myśleć o jakości naszego bycia razem, zarówno z najbliższymi, jak we wspólnocie obywatelskiej. Nie przestajemy też szukać jak najlepszych sposobów spędzania danego nam czasu – stąd spora część wydania poświęcona jest różnego rodzaju przyjemnościom.
„Społeczeństwo nie jest tam, na zewnątrz, lecz zaczyna się tu, w domu” – przypomina w jednym z tekstów, zatytułowanym „Pochwała kolacji”, prof. Michał Paweł Markowski. „Pokaż mi swoją rodzinę, jak funkcjonuje, jak zachowuje się w czasach kryzysu, jak ustala relacje między przyjemnościami i obowiązkami, a powiem ci, jakiej polityki jesteś zwolennikiem. Albo inaczej, w najbliższym mi języku: pokaż mi, jak jecie kolację, a powiem ci, o jakim społeczeństwie marzysz”.
Wśród naszych autorów i rozmówców, jak zwykle w „Tygodniku”, są ludzie wielu wyznań, światopoglądów i profesji. Są pisarze, dziennikarze, filozofowie, artyści, nauczyciele, lekarze i świadkowie epoki. Jest noblistka i są laureaci Medalu św. Jerzego. Jest dziewięćdziesięciolatek i jest dwudziestoparolatek.
Redakcja „Tygodnika Powszechnego” od miesięcy pracuje zdalnie, nie wykluczam więc, że przygotowanie tego wydania miało również wymiar autoterapeutyczny. Życzę Państwu pięknego święta spotkania.
MICHAŁ OKOŃSKI, REDAKTOR WYDANIA
Nowy Jork, czerwiec 2020 r.FOT. GARY HERSHORN / GETTY IMAGES
ludzie na moście
LUDZIE NA MOŚCIE
KRZYSZTOF STORY
Niektórzy górale na czas Adwentu zdejmowali ze skrzypiec struny. Żeby nie kusiło.
Zakopane, mieszkanie rodziny Trebuniów-Tutków. W niedużym salonie trudno znaleźć puste miejsce na ścianie. Większość zajmują obrazy, tatrzańskie pejzaże i obrazy na szkle, głównie autorstwa ojca Krzysztofa. Jest też kilka portretów Stanisława Budza Mroza, ostatniego dudziarza podhalańskiego, przodka po kądzieli, jest autoportret Władysława, artysty plastyka i muzyka. Po prawej od niego zmieścił się jeszcze zegar, a dalej już jest kominek, nad którym wisi sześć par skrzypiec.
Krzysztof i Anita opowiadają o budowaniu mostów. Na początku tych muzycznych.
– Staliśmy się kontrowersyjni już od pierwszych nagrań – mówi Krzysztof. – Muzykowaliśmy ze wszystkimi, muzyka była dla nas spotkaniem, formą rozmowy. Jeszcze przed powstaniem zespołu Trebunie-Tutki przyjeżdżali do nas Szwedzi, Holendrzy, Baskowie. Już jako dzieci podróżowaliśmy z góralskimi zespołami regionalnymi po Europie. Chcieliśmy pokazywać światu naszą kulturę, być jej ambasadorami, ale równocześnie ją rozwijać.
– Chciałeś też poznawać ładne dziewczyny z Zachodu – dorzuca jego żona. Krzysztof przyznaje jej rację i wraca do muzyki. Od 1991 roku przeszli ewolucję od kapeli góralskiej po zespół koncertujący na największych festiwalach muzyki świata w Europie, a także w Azji i Ameryce Północnej. Osiągnęli to, wychodząc poza ramy kultury góralskiej, spotykając ją z innymi. Nagrywali m.in. z Voo Voo, polskimi jazzmanami, Adrianem Sherwoodem, a ostatnio z gruzińskim zespołem Urmuli. Jednak ich najsłynniejsza współpraca to ta z 1992 roku, na początku istnienia zespołu. Liderem grupy był wtedy Władysław Trebunia-Tutka, ojciec Krzysztofa. Ten z portretu w kuchni.
– Zespół Twinkle Brothers to była ikona muzyki roots reggae, klasyka gatunku – wspomina Krzysztof. – Na festiwalu w Kazimierzu Dolnym poznaliśmy Włodzimierza Kleszcza z Polskiego Radia, który zaproponował nam współpracę. Ojciec się tego bał. Że nie wszyscy zrozumieją połączenie jamajskiej, transowej muzyki ze swojską góralszczyzną, że to zbyt nowatorskie. Kazał mi odpisać, że nie damy rady, bo mamy sianokosy... To była bzdura, bo żadnego siana nie kosiliśmy od lat, jesteśmy rodziną inteligencką, bez gazdówki. Nie posłuchałem. Przesunąłem spotkanie na później, oswajając tatę. Kleszcz przyjechał w jesieni i zrobił nam szybki kurs z wiedzy o kulturze rastafariańskiej, słuchaliśmy ich nagrań. Miesiąc później przywiózł Jamajczyków.
Krzysztof z dziećmi, Małe Trebunie-Tutki, 2013 r.FOT. ANITA TREBUNIA-TUTKA
Krzysztof miał wtedy 21 lat, był na studiach i właśnie wracał z egzaminu. Pamięta scenę jak z filmu.
Wchodzi do domu, a tam jego rodzina biesiaduje z rastafarianami z Jamajki, którym dredy sięgały do pasa. Ta scena została kilka lat później odtworzona przez Juliusza Machulskiego w filmie „Girl Guide”.
– Baliśmy się, czy damy radę. Transowość jamajskiej muzyki łączyliśmy z prostą harmonią naszych pieśni. Na początku nie było łatwo, ale wczuliśmy się w ich rytm. Zaproponowałem tacie i siostrze, by dopasować do niego nasze „krzesane po śtyry”, czyli po cztery, i zagrało! Problem był z naszymi nieforemnymi zbójnickimi balladami. Musieliśmy dać sobie trochę miejsca, przestrzeni. Żeby na serio dialogować w muzyce, trzeba też wziąć oddech, posłuchać drugiej strony – opowiada Krzysztof.
Płyta „Higher Heights” trafiła na listy przebojów i stała się jednym z najtrwalszych mostów, jakie Trebunie stworzyli.
Nie wszystkim się takie muzyczne mieszanki podobały.
– Są tacy, którzy uważają, że psujemy tradycję. W nagraniach z Jamajczykami nie zmieniliśmy ani jednej nuty, co zostało dowiedzione w muzykologicznych badaniach, m.in. sceptycznie nastawionego do tego projektu prof. Tima Cooleya z Kalifornii. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nowa muzyka, takie eksperymenty, na które patrzono krytycznie, powstawała co pokolenie. Np. dzisiaj zazwyczaj ludzie myślą, że tradycyjna góralska muzyka to tylko skrzypce i basy, a dawniej to były głównie instrumenty dęte – piszczały, fujary, dudy. Skrzypkowie kiedyś też byli w awangardzie.
Skansen
Dom rodziców, kolebka rodziny, znajduje się w Białym Dunajcu. Krzysztof był wychowywany w atmosferze artystycznej. Jego ojciec był malarzem, muzykiem, robił witraże i projektował tkaniny. Muzyki uczył się od niego, co nie zawsze było łatwe. Władysław był cierpliwym nauczycielem, ale tylko dla obcych uczniów. Od swoich dzieci oczekiwał instynktownej, wrodzonej umiejętności gry, a nie tracenia czasu na naukę. Z wykształcenia Krzysztof jest architektem, skończył Politechnikę Krakowską.
– Lubiłem w dzieciństwie budować domki z piasku, z patyków, kamyczków, i choć zawsze przypominały góralskie chałupy, były dość współczesne. Później przyszło mi do głowy: w architekturze i muzyce robić to samo. Korzystać ze starych wzorców do stworzenia czegoś nowego – tłumaczy. I dodaje: – Nikt się nie dziwi, że nowoczesna, naszpikowana elektroniką willa może nawiązywać do stylu góralskiego. A z muzyki czasem próbuje się zrobić skansen, być może w dobrej wierze, w trosce o to, by nasza kultura nie rozmyła się w zalewie innych treści. Ja też mam takie obawy, dlatego od 25 lat prowadzę dla młodzieży zajęcia wychowania regionalnego, nauki śpiewu, muzyki i tańca. Ale granie zawsze musi być żywe i emocjonalne, żeby miało wartość artystyczną i wypływało z tradycji.
Górale
Krzysztof idzie się przebrać do zdjęcia. Zakłada góralski strój, kapelusz. Tak wygląda na koncertach. Pytam, czy nie czuje się sztucznie.
– Dla mnie to naturalne. Mam na sobie odświętne ubranie góralskie, a wyjście na scenę traktujemy jak święto. To już jest relacja z publicznością. Kiedy muzykujemy w domu, jest to powszednie. Scena to zobowiązanie. Tam wychodzimy podzielić się kulturą i wydobyć z niej to, co najpiękniejsze.
– Warto?
– Warto. Pamiętaj, że dawne elity intelektualne, dzisiaj tak napiętnowane, właśnie pod Tatrami szukały źródła polskości. Ta kultura kojarzyła się z czymś pierwotnym, miała w sobie siłę. Trafiła do literatury. Góralszczyznę opisywali Sienkiewicz, Witkacy, Tetmajer, wielu innych. To nas zbudowało. Powstał Związek Górali, potem Związek Podhalan, który niedawno obchodził setne urodziny.
– Być góralem: co to dzisiaj znaczy?
– Niektóre elementy naszej tradycji znają wszyscy, takie jak strój, taniec, muzykę, gwarę, instrumenty, część zwyczajów. Ale jest też zestaw wartości, podobny od wieków. Otwartość na innych na przykład. Tu przez lata mieszało się wiele różnych kultur, nie tylko pasterskich. Lud pogranicza nie tylko otwierał się na innych, ale cały czas asymilował inne grupy etniczne. Jeśli szukamy najlepszych cech dawnych górali, to jest jedna z nich. Ja wiem, że w literaturze, szczególnie u Stanisława Witkiewicza i Tetmajera, jesteśmy idealizowani. Ale ja te same cechy widziałem u swojego dziadka, u swojej prababci, która przyjmowała w domu bezdomnych – wędrownych „dziadów”, jak ich wtedy nazywano. Te wartości to traktowanie chrześcijaństwa na serio, proste życie Ewangelią.
– Dzisiejszy stereotyp górala ma niewiele wspólnego z otwartością.
– To już, niestety, kwestia polityczna, cierpią z jej powodu również ci, którzy na to nie zasłużyli. Dzisiaj jedna strona przyznała sobie monopol na patriotyzm, szermuje wartościami, padają wielkie słowa, a w rzeczywistości nie wygląda to tak dobrze. Zapominamy, że ten inny, ten bliźni, którego Biblia nakazuje szanować, to także uchodźca, to także gej, to każdy człowiek.
– Mówiłeś o traktowaniu chrześcijaństwa na serio, a te postawy są często kojarzone z Kościołem.
– Zgoda, górale zawsze byli i są bardzo wierzący. Ale też umiejętnie oddzielali wiarę od przesadnych praktyk religijnych. Dewocja była nawet źle widziana, zwłaszcza w wydaniu męskim. Spójrz na postać Jana Krzeptowskiego Sabały. On miał głęboką wiarę, ale jak sam mówił – nie zawracał Panu Bogu głowy swoimi problemami. Na ziemi chce być zdrowy, a w niebie – chodzić po lasach i halach, i od czasu do czasu jakąś koziczkę ustrzelić. I tyle. Górale zawsze bardzo naturalnie podchodzili do księży. Z księdza można było sobie delikatnie dworować w śpiewkach, bo był tylko człowiekiem. Wiara była prywatną sprawą, nie służyła polityce. Dzisiaj to się zatraca.
– Wy się w ten wizerunek nie wpisujecie.
– I dobrze. Ks. prof. Józef Tischner napisał takie zdanie: „Kultura góralska nie przez to jest wielka, że jest góralska, tylko przez to, że jest ludzka”. Staramy się o tym pamiętać.
Zdjęcie
Zdjęcie pochodzi z koncertu Męskiego Grania w Katowicach, 10 sierpnia 2019 roku. Na scenie stoją dwie osoby, trzymają się za uniesione ręce. Po lewej Krzysztof Trebunia-Tutka w odświętnym góralskim stroju – białe portki, kapelusz, zdobiony pas bacowski. Po prawej stoi Maria Peszek w krótkich blond włosach i czarnym T-shircie. Na ramieniu ma tęczową opaskę.
– Poznaliśmy się na Koncercie Wolności w Gdańsku, 1 czerwca – wspomina Krzysztof. – Naszą piosenkę „Jo cłek wolny” zaśpiewali wtedy wszyscy artyści. Tam była taka atmosfera, taka chwila, podniesienie ducha, że łatwo było się zaprzyjaźnić. Kiedy Maria zadzwoniła z zaproszeniem do spotkania na scenie, było to naturalną konsekwencją tego porozumienia, które czuliśmy. Od początku było wiadomo, że będziemy jej gośćmi, i musieliśmy dla siebie znaleźć miejsce muzycznie i światopoglądowo.
– Znaleźliście? Jesteście z dwóch kompletnie różnych światów.
– To prawda, wiele nas różni, ale zupełnie nie przeszkadza w przyjaznych relacjach i dobrej energii na koncercie. Wtedy w Katowicach wykonaliśmy razem m.in. utwór-manifest „Polska ABC i D”. Ten tekst zaczyna się od wersu „Dzieli nas wszystko, nie łączy nic, daj mi być sobą, pozwól mi żyć”. Nawet jeśli mamy ze sobą niewiele wspólnego, to nie oznacza, że nie możemy rozmawiać, szanować się. Patrzę na to zdjęcie i jesteśmy na nim tacy, jakimi chcielibyśmy siebie widzieć. Otwarci, dobrzy, serdeczni.
– Nie baliście się? Maria jest kojarzona z bardzo ostrymi słowami, jej teksty są mocno antyklerykalne.
– Są też przejmujące i, niestety, coraz bardziej aktualne. Artyści, kiedy dopada ich smutek, beznadzieja, chcą to wyrazić, wyśpiewać. Najtrudniejsze tematy można łagodzić muzyką. My chcemy budować mosty i mamy na to swój sprawdzony sposób. Po prostu gramy – z Jamajczykami, z muzykami z Gruzji, spotykamy się na scenie i w życiu, bo przy wspólnym stole rozmawiamy o tych samych, najważniejszych dla wszystkich sprawach: miłości, wolności i rodzinie. Uważamy, że szacunek należy się każdemu. Także Marii, z którą śpiewamy: „Inny nie znaczy gorszy lub zły / Nie strzelaj proszę, pozwól mi być”. Już bardziej wymownie się nie da.
Trebunie
Od lat uparcie nie wpisują się w stereotyp góralszczyzny.
Nie tylko muzycznie, „psując tradycyjną muzykę” podczas nagrań z zagranicznymi artystami, ale także światopoglądowo. W 1999 roku Trebunie-Tutki wsparli kampanię „Muzyka przeciwko rasizmowi” stowarzyszenia Nigdy Więcej. Krzysztof wiele razy zabierał głos w sprawach społecznych. W wywiadzie dla „Wprost” mówił, że czeka na coming out w góralskim kapeluszu. Często ponosił tego konsekwencje. W 2017 roku został wykluczony z organizacji Festiwalu Folkloru Ziem Górskich w Zakopanem, który współtworzył od prawie 30 lat.
– Przez skrajną prawicę jesteśmy traktowani jak zdrajcy, wywrotowcy – mówi Krzysztof. – Zespół jest od pięciu lat konsekwentnie pomijany w życiu kulturalnym Zakopanego. Przez lewicę zaś dalej jesteśmy postrzegani jako konserwa, bo przecież gramy muzykę tradycyjną, śpiewamy o Bogu, chodzimy w tradycyjnych strojach i modlimy się w kościołach. Nigdy nie byliśmy typowymi góralami, ale i Zakopane jest coraz mniej typowe dla całego Podhala. Magia Zakopanego, Witkiewiczowska „zakopianina” dobrze na mnie działa. Oboje z Anitą staramy się widzieć przez nie góry, które są wieczne. Widzimy je z naszych okien i uczymy się dystansu.
Góralskie pochodzenie mamy udokumentowane od XVII wieku, a od dwóch pokoleń jesteśmy inteligencką rodziną. Inteligencja, przecież bardzo piękne słowo, dzisiaj ma często pejoratywny wydźwięk. Nastał czas chaosu, podważania prawd, pisania historii na nowo. Myśleliśmy, że ta wolność, ten wypracowany, choć niedoskonały ład, jest normą. Że jest na zawsze – dodaje.
Adwent
Krzysztof wstaje, odbiera telefon od córki. Mówi, żeby przyniosła basy, zaraz przyjdzie syn ze skrzypcami, umawiają się na próbę. Jest początek grudnia. – To czas oczekiwania, ale dla nas również intensywnych przygotowań, bo za chwilę zaczniemy kolędować. Zwykle górale traktowali go jako czas wyciszenia – stwierdza Krzysztof. – Używało się innych instrumentów, pościło się nie tylko w piątki, ale też środy i soboty. Grało się na fujarach wielkopostnych, trombitach. Co ciekawe, nie można było grać na skrzypcach. Niektórzy górale na czas Adwentu zdejmowali ze skrzypiec struny. Żeby nie kusiło. Potem radość, odświętny czas, dużo dobrego się wtedy dzieje. Zauważ, że kolędy to jedne z nielicznych pieśni, które Polacy umieją i lubią śpiewać razem. Dla mnie to jeszcze okazja do innego rodzaju przekazu. Trafiamy również do ludzi, którzy stereotypowo myślą, że przyjechali ci przysłowiowi górale...
ANITA TREBUNIA-TUTKA: zdjęcie z Jamajczykami zrobiłam w Zakopanem na Antałówce w listopadzie 2007 r. podczas prób przed nagraniem płyty „Songs of Glory/Pieśni chwały”.FOT. ANITA TREBUNIA-TUTKA
– Krzysztof zawsze mówi ze sceny ważne rzeczy. Nawet do zwykłego zastanowienia się, czy hejt, obmowy, wycinanie drzew i palenie śmieci mieszczą się w jakichkolwiek wartościach – dodaje Anita.
– Macie swoje tradycje świąteczne?
– Ważną góralską tradycją są przedstawienia kolędnicze, to dzisiaj odżywa. I my chodziliśmy z szopką jako dzieci, czasem wozimy ją na koncerty, tylko anioły już z nas za stare. Pod Tatrami nigdy nie było dwunastu dań, u górali zawsze była bieda. Zupa grzybowa, kapusta z grochem, kluski z makiem, kompot. Na Podhalu przetrwało też sporo zwyczajów z kultury rolniczej: siano pod obrusem, snop zboża w kącie izby. Po pasterce można wyruszyć na podłazy. Sypie się owsem w izbie „na scyńście, na zdrowie” i składa życzenia, m.in. „w kozdym kątku po dzieciątku”.
Żeby na serio dialogować w muzyce, trzeba też wziąć oddech, posłuchać drugiej strony.
– A wasza własna Wigilia?
– Choinka stoi zwykle o tam, za tobą. W moim domu wieczerza wygląda inaczej, łączymy dwie tradycje, bo żona pochodzi z Brodnicy na Pomorzu, mamy 12 potraw i dużo ryb. Kolędujemy w domu, jemy wieczerzę, a potem idziemy zagrać na pasterkę za rodziców do kaplicy w Białym Dunajcu. Dla nas święta to czas oddechu po ciężkiej pracy i wielu podróżach.
– Kiedyś wróciliśmy do domu w Wigilię o piątej rano po dwóch tygodniach w trasie. Ale i tak udało się stworzyć świąteczny, rodzinny klimat, choć bez pomocy Krzysztofa i syna, którzy od lat akurat wtedy „muszą” jechać do lasu; w tym jesteśmy bardzo blisko tradycji – opowiada Anita.
– Czego życzyć ludziom na święta?
– Jest wiele tradycyjnych góralskich życzeń. Wierszowanych, często zabawnych – mówi Krzysztof. – Ale chciałbym życzyć spokoju. Tego, na czym kiedyś polegał Adwent. Wyciszenia. Wszystkim nam się przyda.
Do małego mieszkania wchodzą dzieci. Przyszli na próbę. 17-letni Janek i 23-letnia Anna niosą odpowiednio: skrzypce i basy. Krzysztof rozkłada na stole nuty i tekst. Nie mają paradnych strojów, Ania ma wzorzystą spódnicę, Janek i Krzysztof zwykłe czarne golfy. Powszednie, rodzinne granie. Całe mieszkanie wypełnia się góralską nutą.©
KRZYSZTOF STORY
Autor jest podróżnikiem i dziennikarzem stale współpracującym z „Tygodnikiem Powszechnym”. Autor projektu #ZaDrzwiami: przez ponad 3 lata podróżował po Polsce, zbierając historie zwykłych ludzi mieszkających pod tym samym adresem w różnych miejscowościach.
OBCUJCIE Z NIEPEWNOŚCIĄ
PAWEŁ SOŁTYS: Gdy ma się już dziecko, to najpierw lubi się to swoje, a potem jeszcze cudze zaczyna się lubić. To fatalne. Teraz jak u kogoś na rękach dziecko płacze, to nie mogę z tym dojść do ładu.
KATARZYNA KUBISIOWSKA: Ma Pan ulubioną kolędę?
PAWEŁ SOŁTYS: „Bóg się rodzi”, ze względu na tekst Franciszka Karpińskiego.
A moja córka lubi „Przybieżeli do Betlejem” – śpiewa z dużą dozą ekspresji. Jeszcze zawsze mnie poruszał „Oj, maluśki, maluśki”, jest w tej kolędzie matczyna emocja i piękna melodia. Ale jako dziecko nie byłem fanem kolęd. Raczej interesowały mnie bombki i prezenty.
Ale w domu śpiewaliście kolędy?
W ogóle w domu było dużo śpiewania. Moi rodzice potrafią i lubią razem śpiewać. Pamiętam z dzieciństwa, że na imieniny przychodziło sporo ich znajomych. I jak już państwo się troszkę napili, to najpierw były tańce, choć mieszkanie ciasne, a potem śpiewy. W pewnym momencie wstawała ich znajoma i pięknie śpiewała „Rebekę”. A dziadek, rodem z Kijowa, jak się napił, śpiewał czastuszki. Mama mi zasłaniała uszy, mimo że nie znałem wtedy jeszcze rosyjskiego. Ale wiadomo: poważne czastuszki są dosyć obsceniczne. Więc jednym z pierwszych wspomnień z dzieciństwa jest to, jak stoję w korytarzu, a za przymkniętymi drzwiami słyszę śpiewających dorosłych.
Czy jakaś Wigilia szczególnie Panu zapadła w pamięć?
W 1991 roku, miałem 13 lat i ogromnie cieszyłem się z prezentów, bo zacząłem trenować koszykówkę i dostałem oryginalną piłkę oraz sportowe buty. To były kosztowne rzeczy, rodzice nie byli majętni, musieli specjalnie na to odkładać. Pamiętam też pierwszą Wigilię z moją żoną. W pierwszy dzień świąt jechaliśmy do rodziców, ale Wigilię spędziliśmy w domu we dwoje. Pomyślałem wtedy, że chyba już jestem dorosły.
A ta Wigilia, kiedy urodziła się Pana córka?
Ona była dla nas o tyle ciężka, że odbywała się 13 dni po urodzinach, więc byliśmy w amoku, przerażeni i zajęci wszystkim poza Wigilią.
Lepiej pamiętam pierwszą świadomą Wigilię mojej córki. Miała rok i widziałem, ile radości dawały jej ozdoby, światełka i tata, który śpiewa. Dziś moja córka już nie może się doczekać świąt. Obiecałem jej, że będziemy kleić łańcuchy, żona, że upieką razem pierniki. Im człowiek jest starszy, tym bardziej radość wigilijna bierze się z radości dzieci.
Część Pana rodziny jest białoruska...
Pod względem narodowościowym to bardziej skomplikowane. Dziadek pochodził z Kijowa, a babcia z Pińska, ale jakiej oni byli narodowości? Raczej uważali się za Polaków, choć babcia w Pińsku mówiła pewnie mieszaniną białorusko-polską. W Wigilię robiła kutię, która jest powszechna w całej wschodniej Europie, jednak ja za nią nie przepadam. Ale opowieści świątecznych dziadków to nie pamiętam. Za to pamiętam inne opowieści. Jedną z okupacji tak niewiarygodną, że gdybym nie wiedział, że jest prawdziwa, sam bym w nią nie uwierzył.
Proszę opowiedzieć.
Dziadek znał dobrze rosyjski, przyjechał do Polski, repatriował się do Poznania na podstawie umów polsko-radzieckich z 1933 roku. Miał wtedy 15-16 lat, a jego pierwszym językiem był rosyjski. Po różnych perturbacjach, będąc w stopniu podchorążego, w 1940 roku znalazł się w Ostaszkowie. Znając sowiecką mentalność, wyczuł, że trzeba się stamtąd zwijać jak najszybciej. I razem z kolegą, który też świetnie znał rosyjski, zagadali z jakimś enkawudzistą, że oni są obecnie obywatelami niemieckimi, gdyż mieszkają w Poznaniu, który został wcielony do Rzeszy. I że oni chcą się uczyć. A ten enkawudzista kazał im pisać list do Stalina... Więc napisali. Oczywiście Stalin takiego listu nie dostał, ale jakiś oficer podjął decyzję, by ich wysłać pociągiem do Poznania, gdzie pewnie też byliby aresztowani z kolei przez Niemców. Więc dziadek z kolegą pod Warszawą z pomocą harcerzy uciekli, kiedy pociąg stanął na bocznicy.
Dziadek opowiedział mi o tym dopiero w 1989 roku. Wcześniej uważał, że w ogóle się nie powinno o czymś takim mówić, zwłaszcza że narracja oficjalna na temat Katynia była zupełnie inna.
Paweł Sołtys, Warszawa, 2014 r.FOT. ADAM TUCHLIŃSKI / FORUMPAWEŁ SOŁTYS jest pisarzem i wokalistą, autorem tekstów piosenek i kompozytorem, w świecie muzycznym znanym jako Pablopavo. Za debiutanckie „Mikrotyki” (2017) otrzymał Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego i Nagrodę Literacką Gdynia, później ukazała się „Nieradość”.
Zaczynam rozumieć, dlaczego Pan studiował rusycystykę.
W domu zawsze było dużo rosyjskiej literatury i muzyki, słuchania Okudżawy i Wysockiego. A gdy rodzice nie chcieli, bym rozumiał, o czym rozmawiają, przechodzili na rosyjski.
Jednak nie chciałem iść na rusycystykę, rodzice też mi ją odradzali. Dostałem się na trzy kierunki – polonistykę, filozofię i rusycystykę. Uznałem, że rusycystyka da mi znajomość języka. Nie skończyłem studiów – na czwartym roku okazało się, że jestem zawodowym muzykiem. Nie dawałem rady pogodzić koncertowania z nauką. Poza tym program studiów zakładał produkcję nauczycieli języka rosyjskiego – czego nigdy nie chciałem robić.
Która z pieśni Okudżawy robi na Panu największe wrażenie?
Okudżawa jest najciekawszy, kiedy schodzi z patosu, który z czasem u niego zaczął mi przeszkadzać. Ale na przykład „Wańka Morozow” to jest jedna ze wspanialszych piosenek, znam ją na pamięć:
Za czto ż wy Wańku-Morozowa
Wied’ on ni w czem nie winowat.
Ona sama jego morocziła,
a on ni w czem nie winowat.
On w nowyj cirk chodił na płoszczad’
i tam cirkaczku polubił.
Jemu b kogo-nibud’ poproszcze,
a on cirkaczku polubił.
Ona po prowołokie chodiła,
machała biełoju rukoj,
i strast’ Morozowa schwatiła
swojej mozolistoj rukoj.
I tak dalej... To w pewnym sensie podobne do tego, co później sam pisałem. Historia o przetrąconych ludziach, z miłością nieszczęśliwą na poboczu głównego nurtu życia.
A patos jest szkodliwy?
Jego nadmiar mną wzdraga. Są piosenki, gdzie jest niezbędny, natomiast mnie duże słowa odpychają. Często są już zużyte – fasadę mają sporą, ale w środku są puste.
A Wysocki?
Dzisiaj myślę, że bliższy jest mi Okudżawa, ale gdy byłem nastolatkiem, to robił na mnie wrażenie zachrypnięty głos Wysockiego. On napisał niewiarygodną liczbę piosenek. Nikt nie jest w stanie tego do końca policzyć, bo też nie wszystkie się zachowały. Podobają mi się jego stylizacje na piosenki błatne, czyli złodziejskie. Ten rodzaj folkloru zawsze mnie pociągał. Podobnie zresztą z warszawskimi piosenkami podwórzowymi, to też było obecne, Grzesiuk, Orkiestra z Chmielnej.
W domu słuchało się jeszcze Matwiejewej, dziś ta świetna pieśniarka jest zapomniana. Ona napisała być może najpiękniejszą piosenkę na świecie pt. „Korablik”. Matwiejewa gra nieortodoksyjnie na tej gitarze i śpiewa bardzo wysokim głosem o okręcie, który sobie płynął po oceanie – sam wypuścił się w rejs. Też znam ją na pamięć.
Śledzi Pan współczesną rosyjską scenę muzyczną?
Bardziej śledziłem ją w czasach studenckich. Interesowało mnie, jak się zmienia język, np. w hip-hopie rosyjskim. Tam się działo to, co w Polsce, tyle że na większą skalę nastąpiła absorpcja anglicyzmów. W latach 90. Rosjanie nagle przestali pracować w „biuro”, zaczęli w „offisie”. Natomiast nie mogę powiedzieć, żebym był znawcą rosyjskiej muzyki jak Kostek Usenko. Parę rzeczy mnie interesowało, lubiłem zespół Zwuki Mu. Lecz w głównym nurcie rocka rosyjskiego dużo rzeczy mnie śmieszyło niezamierzenie.
Ten patos?
Rosjanie mają do niego ogromną skłonność. Proszę zauważyć, z jaką emfazą rosyjscy aktorzy czytają wiersze – nas już to śmieszy, u nich to jest normalne. Z jednej strony to wzruszające i piękne, a z drugiej to mnie chwilami drapie.
Ale jako nastolatek słuchałem też zupełnie innej muzyki – głównie interesował mnie hipisowski rock, punk i sporo nowofalowych rzeczy, Siekiera, Klaus Mitffoch. Wtedy na plecaku pisałem sobie „The Doors”, a nie „Okudżawa”. Nie byłem tzw. sweterkowcem. Doorsom mnóstwo zawdzięczam. Gdy się czymś zafascynowałem, to szedłem na całość. Ukazała się wtedy biografia Morrisona „Nikt nie wyjdzie stąd żywy”, gdzie przeczytałem, że Doorsi słuchali bluesa, więc i ja go zacząłem słuchać. Że czytali bitników, no to sprawdzałem, kto to byli ci bitnicy.
Trzeba się pogodzić z tym, że jak się wyda książkę czy płytę, to one już nie są wyłącznie moje.
Ma Pan odruch, by notować co ciekawsze cytaty?
Pisanie księgi cytatów zarzuciłem, gdy miałem 17 lat. Jeśli coś mnie ujmuje, to robię podkreślenie w książce. A poza tym znam dużo piosenek na pamięć. Koledzy śmieją się, że znam więcej piosenek cudzych niż swoich. Ale to też jest właśnie pozostałość z okresu do 21., 22. roku życia, kiedy ma się jeszcze miejsce na twardym dysku. Dzisiaj z tym jest o wiele trudniej. By coś zapamiętać, trzeba coś zapomnieć. To już ten moment, niestety. No i trzeba myśleć po swojemu, a nie cytatami.
Kiedy zaczął Pan myśleć po swojemu jako pisarz?
Dosyć późno. I to jeden z powodów, dlaczego dosyć późno zadebiutowałem. Przez lata byłem obsesyjnym czytelnikiem – to jest niebezpieczne, bo można ulec czyjejś frazie. Są pisarze z frazą tak zaborczą, że trudno się uwolnić spod jej czaru.
Kto jest zaborczy?
Z jednej strony Babel i Hrabal, z drugiej – Stasiuk i Varga. Oni mają głos oddzielny i niepodobny do innych – łatwo bezwiednie zacząć przepisywać ich pisanie. To znaczy pisze się swoje historie, ale nie swoim językiem.
Kiedy już na poważnie podjąłem decyzję, że wydam „Mikrotyki”, które pisałem właściwie całe życie, to próbowałem uwolnić się spod wpływów pisarskich. By nie stać się epigonem, robiłem sobie posty czytelnicze – przez dwa miesiące nie czytałem niczego.
I?
I ciężko jest bez książek. Ale wtedy pisałem swoje rzeczy. Jest też druga metoda: trzeba wywołać w sobie mętlik. To znaczy czytać trzy bardzo różne książki naraz, wtedy im trudno ulec. Wziąć do ręki coś bardzo współczesnego, powiedzmy: Saundersa, a obok tego mieć Sándora Máraia oraz coś z literatury popularnej, gdzie język jest przezroczysty jak u autorów kryminałów. Wtedy robi się melanż w głowie, z którego może się coś urodzić.
Ciekawe.
Z trzeciej strony, by samemu sobie zaprzeczyć, zdarza się i tak, że czasem czytam kogoś z piękną frazą i to bywa zapładniające. Trzeba potem tylko tę frazę troszkę zepsuć, by to jednak było moje.
Pamiętam, jak bardzo mnie ucieszyło, kiedy czytałem wywiad rzekę z Hrabalem „Drybling Hidegkutiego”, gdzie on przyznaje, że właściwie nauczył się pisać, kiedy przeczytał Babla. Z kolei Ota Pavel, przypuszczam, że półżartem, ale bardzo ładnie napisał, że najpierw był dziennikarzem sportowym i gdy zdecydował, że bierze się za coś poważniejszego, to kupił sobie klasykę – Szekspira, Dostojewskiego, Tołstoja, Cervantesa, przeczytał wszystko, a potem już nie tknął się żadnej beletrystyki.
Pisarze, których kocham, mają podziemne połączenia – one czasem szły właśnie pod Polską – między Bablem a Hrabalem, między Hrabalem a Kiśem, między Kiśem a Demlem. Podskórnie czuję, że Leo Lipski ma z niewiadomych przyczyn coś wspólnego z Charmsem i z Oberiutami. A Białoszewski miał coś wspólnego z konkretystami moskiewskimi, których nie mógł znać.
Literatura czasem kiełkuje tak, jakby naprawdę istniały podziemne korzenie i gdzieś czasem wybijało drzewko.
Powiedział Pan wcześniej, że „Mikrotyki” pisał całe życie.
Właściwie większość opowiadań powstała w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat przed jej wydaniem. Natomiast pozostałe historyjki próbowałem pisać wcześniej. Tylko że to było nieudolne.
Poprawił je Pan?
Nie, wyrzuciłem. I napisałem jeszcze raz wokół tych samych tematów. Tylko „Szlugi” pozostały w nieruszonej wersji sprzed lat dziesięciu. „Mikrotyki” powstawały, kiedy urodziło mi się dziecko i zupełnie nie miałem czasu. Więc gdy zdarzały się w tygodniu dwie wolne godziny, to je maksymalnie wykorzystywałem, mózg spiął się sam w sobie. Wiedziałem, że potem trzeba pomóc żonie i pójść z Natalką na spacer.
We wspomnianym przez Pana „Dryblingu” Szigeti raz na jakiś czas prowokuje Hrabala do gry, która polega na tym, że rzuca słowo, a ten mu odpowiada pierwszym skojarzeniem. Ja też bym chciała zaprosić Pana do takiej gry w skojarzenia. Z czym się Panu kojarzy słowo „dziecko”?
Uśmiech. Nawet nie uśmiech – śmiech.
A „dotyk”?
Żona.
„Porażka”?
Życie.
Dlaczego kojarzy się Panu życie z porażką?
Bo to jednak zawsze kończy się tak samo.
A „dźwięk”?
Ludzie, wspólnota.
W muzyce też Pan długo szukał własnego głosu?
Przez pierwszych parę lat swojej działalności muzycznej pisałem piosenki dla Vavamuffin i dla Zjednoczenia Sound System. I te teksty obracały się w konwencji reggae. W dodatku w Vavamuffin pisaliśmy piosenki we trzech, zazwyczaj każdy swoje zwrotki, to był rodzaj kompromisu. Bardzo dobrze wspominam ten czas. Ale za swój czysty głos uznaję pierwszą płytę z Ludzikami, na której byłem za wszystko odpowiedzialny, bez chowania się za tekstami kolegów.
To jak pierwsza Wigilia z żoną?
Tak, wziąłem na siebie pełną odpowiedzialność.
Ciekawe jest to, że zazwyczaj podobają mi się te piosenki, które niekoniecznie podobają się publiczności. Sam nie powinienem wybierać singli – od pewnego czasu radzę się ludzi niezwiązanych z branżą muzyczną. Zawodowi muzycy inaczej słuchają muzyki niż zwykli słuchacze, to bywa zgubne. Pani pyta, który swój tekst cenię najbardziej? „Złoto” – być może to najlepsza piosenka, którą napisałem.
To teraz ja powiem z pamięci kawałek „Złota”, bo też bardzo lubię tę piosenkę: „Dwa tygodnie później wziął ją na działki / Nalewka samoróba i pestki słonecznika / On jej się przyznał, że od kiedy wdowcem / Porządnych kobiet raczej unikał / Ona, że rozwódka, bo mąż hitlerował / Szczególnie jak dał za bardzo w palnik / Zbudzili się rano odrobinę mniej starzy / Sąsiad wpadł na chwilę pożyczyć rozpuszczalnik”.
Natomiast piosenka „Adam” zupełnie nie została zauważona, a ja uważam, że mi wyszła i w dodatku ma pozytywne przesłanie, co mi się bardzo rzadko zdarza, tak by nikomu nie przetrącić życiorysu. Zresztą z prozą jest podobnie. W opowiadaniu „Profesor Kruk” tytułowy bohater w pewnym momencie uderza pewną osobę tomem opowiadań Iwaszkiewicza. A potem graduje przekleństwa, czy go uderzył, pieprznął czy pierdolnął... I właściwie na każdym spotkaniu autorskim ktoś wstaje i mówi, że to jest jego ulubiony fragment i że to jest zabawne. Ja doceniam, że to jest zabawne, natomiast jestem dumny o wiele bardziej z drugiej części, z tej retrospekcji tużpowojennej. I to jest taka dziwna sytuacja, bo przecież nie wstanę na tym spotkaniu i nie powiem: „pan nie ma racji, tam dalej jest lepiej”.
Trzeba się pogodzić z tym, że jak się wyda książkę czy płytę, to one już nie są wyłącznie moje.
A ja bardzo lubię Pana piosenkę „Koty”. I to, co Pan napisał w opowiadaniu „Spacer”: że „ludzie zatrzymali przy sobie koty chyba po to, by mieć na co dzień trochę tajemnicy, czegoś, co nie będzie wielką religią, tylko powszednim obcowaniem z niepewnością”.
Jestem kociarzem bez kota, ponieważ mój kot dosyć nagle odszedł do krainy wiecznego mruczenia. Z żoną przeżyliśmy to mocno, na razie nie jesteśmy gotowi na nowego kota. I to jest dla mnie nowa sytuacja – zawsze wokół mnie był jakiś kot. Kiedy miałem pięć lat, pojawił się Mruczek – ogromny, gruby, szary i bardzo fajny dachowiec. Mruczka wzięliśmy do domu, gdy ojciec, który był wrogiem kotów, wyjechał na trzy tygodnie za granicę. Gdy wrócił, to natychmiast chciał Mruczka komuś oddać. Ale jak to zwykle bywa, chwilę później z największego wroga Mruczek uczynił swego ukochanego pana – tak rozkochał w sobie mojego ojca, że potem to oni byli najbardziej ze sobą zaprzyjaźnieni.
Koty świetnie takie sprawy wyczuwają – inwestują tam, gdzie się opłaca. I Mruczek zainwestował w mojego ojca, by nie zostać wyrzuconym. Potem miałem kotkę Legię. Jaka była Legia? Mała i złośliwa. Ponieważ rozstałem się z moją ówczesną narzeczoną, to automatycznie rozstałem się z jej kotką. A ostatnio mieliśmy kota Izotopa, po naszemu Topa. Kot kartuski – mądry i piękny. I to jemu się, niestety, nagle zmarło.
Chyba echa tej śmierci są w opowiadaniu „Jurek”.
To Jerzy Pilch napisał, że koty są na wyższym etapie rozwoju niż ludzie – są nieskończenie mądre albo bezdennie głupie i świetnie udają. Oczywiście paskudnie zepsułem, bo Pilch to swoją frazą wybitną opisał, ale miał na myśli to, że koty, jak dobry pisarz, balansują między geniuszem a skrajną nieporadnością. Podobał mi się zawsze układ bez podległości: kot jest znajomym z domu, mieszka z ludźmi, ale nie ma właściciela. Jeśli podległość zachodzi, to raczej nie w tę stronę, której by człowiek oczekiwał.
Na „Marginal”, płycie z 2018 roku, śpiewa Pan „W przytułku” według Szymborskiej. I myślę, że to słowa współczesnej pastorałki, opowieść o kobiecie, która na wojnie straciła trzech synów. I zarówno na początku rozmowy przywołana przez Pana kolęda „Maluśki, maluśki”, jak i wiersz Szymborskiej to bardzo matczyne opowieści.
Myślałem, by zaśpiewać jeszcze „Hanię” Szymborskiej, ale w końcu ten pomysł odpadł. A to jest piękna opowieść o pani, która przychodzi do kościoła sprzątać i zmieniać kwiaty, sama jest uboga i jest analfabetką. I bardzo wybrzmiewa matczyność tej pani wobec Jezusa.
Może w ogóle tak jest, że jak się ma dziecko, nawet jeśli się jest ojcem, to bardziej się o tej matczyności myśli. Muszę przyznać, że wcześniej niespecjalnie lubiłem dzieci... Gdy ma się już dziecko, to najpierw lubisz to swoje, a potem okazuje się, że jeszcze cudze zaczynasz lubić. To fatalne. Teraz jak u kogoś na rękach dziecko płacze, to nie mogę z tym dojść do ładu.
A jakie ma Pan pierwsze skojarzenie ze słowem: „mama”?
Ręka w moich włosach. Gest nie głaskania, tylko delikatnego podrapywania. Leżę na kolanach u mamy na starym narożniku, on jest cały pocarapany przez Mruczka i mama mnie tak carapie jak Mruczek, tylko bez pazurów. I to właściwie jest uczucie, do którego już się nigdy nie powróci w żaden sposób. ©
Rozmawiała KATARZYNA KUBISIOWSKA