Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Premiera nowego wydania „Tygodnik Powszechny - Historia”. „Raport z przyszłości” powstał z okazji 75-lecia naszego pisma. Zredagowaliśmy je z perspektywy stulecia „Tygodnika” w roku 2045. Jak będzie wyglądał wtedy świat? Weź, czytaj!
Wehikułem czasu – w obie strony
Historia nie chce być nauczycielka życia, albo to my jesteśmy tępym gatunkiem – nie łudzimy się, że znajomość przeszłości powstrzymuje nas przed decyzjami niosącymi fatalne skutki. Właśnie widma przyszłości niepokoją nas dzisiaj najbardziej.
To wydanie „Tygodnika Powszechnego – Historia” powstało z okazji 75-lecia naszego pisma. Zredagowaliśmy je jednak z perspektywy stulecia „Tygodnika” w roku 2045. Wyruszyliśmy w przyszłość, by zbadać, co wyrosło z dzisiejszych procesów politycznych, demograficznych, klimatycznych, kulturowych czy religijnych.
Doświadczyliśmy przekleństwa nieśmiertelności. Skosztowaliśmy świerszcza w chili i przyglądaliśmy się uprawom w agrowieży. Przywieźliśmy relacje z otwarcia III Soboru Watykańskiego. Ujrzeliśmy świat, w którym przynależność religijna stała się istotniejsza od państwowej.
Budowaliśmy nowe wersje siebie w rzeczywistościach wirtualnych. Przechadzaliśmy się po Puszczy Białowieskiej, w której młode żubry są celem polowań pytonów. Przejęliśmy kontrole nad umysłem (na razie) kota. „Życie zrobiło milowy krok, kiedy wyszło z oceanu na ląd, ale te pierwsze ryby, które wspięły się na ląd, nie były już rybami. Podobnie ludzie przestaną być ludźmi, gdy naprawdę wkroczą w kosmos i uwolnią się od Ziemi. (...) Kiedy pomyślicie o wylocie w przestrzeń kosmiczną bez oglądania się za siebie, zastanówcie się, proszę, co robicie. Cena, jaką będziecie musieli zapłacić, jest dużo wyższa, niż sobie wyobrażacie” – czytamy w „Końcu śmierci”, finałowej części trylogii science fiction autorstwa Cixina Liu.
Czy rzeczywiście kiedyś będzie nam spędzało sen z oczu pytanie o tożsamość Ziemianina rozpuszczającą się w otchłaniach Galaktyki? Niewykluczone. Jak dowodzi w jednym z artykułów tego numeru „TP Historia” Wojciech Brzeziński, w najbliższych dziesięcioleciach postawimy na drodze do gwiazd niejeden milowy krok. Dowiemy się też, czy w naszym zasięgu istnieje pozaziemskie życie. Tylko czy – zakładając, ze kosmici istnieją i mogliby przyjrzeć się Ziemi – nie stwierdziliby oni przypadkiem, że (znowu Cixin Liu) nasza cywilizacja niszczy wszystkie formy życia na planecie oprócz ludzi? Czy zdążymy dokądkolwiek stąd wyruszyć, zanim nastąpi globalna katastrofa?
Przypomnieliśmy również „Tygodnikowych” autorów z lat minionych – Turowicza, Tischnera, Lema czy Dukaja – którzy opublikowali na tych łamach niejedno proroctwo. Przybliżamy też historyczne redakcyjne osobowości: zaglądając do kalendarza Jerzego Turowicza czy podsłuchując rozmowę Jacka Woźniakowskiego z Krzysztofem Kozłowskim w KUL-owskiej stołówce. „Widziana z Księżyca Ziemia przedstawia się jako ojczyzna ludzi. Ale to, żeby stała się ona naprawdę ojczyzną dla każdego z ludzi, jest tu, na Ziemi, naszym największym zadaniem” – wskazuje w jednym z przypomnianych tu tekstów Jerzy Turowicz. A Tischner dodaje: „Istotne jest to, by ponad cieniem unosiło się przekonanie, że wszelkie zło jest nam dane po to, abyśmy je umieli dobrem przezwyciężać”. Cóż, wolelibyśmy, by problemy przyszłości były takie jak w komiksie Bartosza Minkiewicza (zapraszamy do wydania).
Sto lat!
„Tygodnik Powszechny”
Wśród autorów między innymi: Jacek Dukaj, Wojciech Jagielski, Andrzej Chwalba, Stanisław Lem, Marek Rabij, Rafał Woś, Monika Ochędowska, Łukasz Lamża, Zuzanna Lamża, Marcin Żyła, Michał Książek, Wojciech Brzeziński, Marcin Napiórkowski, Michał Kuźmiński, Edward Augustyn i Piotr Sikora oraz ks. Jacek Prusak SJ.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wehikułem czasu– w obie strony
Historia nie chce być nauczycielką życia, albo to my jesteśmy tępym gatunkiem – nie łudzimy się, że znajomość przeszłości powstrzymuje nas przed decyzjami niosącymi fatalne skutki. Właśnie widma przyszłości niepokoją nas dzisiaj najbardziej. To wydanie „Tygodnika Powszechnego – Historia” powstało z okazji 75-lecia naszego pisma. Zredagowaliśmy je jednak z perspektywy stulecia „Tygodnika” w roku 2045. Wyruszyliśmy w przyszłość, by zbadać, co wyrosło z dzisiejszych procesów politycznych, demograficznych, klimatycznych, kulturowych czy religijnych.
Doświadczyliśmy przekleństwa nieśmiertelności. Skosztowaliśmy świerszcza w chili i przyglądaliśmy się uprawom w agrowieży. Przywieźliśmy relację z otwarcia III Soboru Watykańskiego. Ujrzeliśmy świat, w którym przynależność religijna stała się istotniejsza od państwowej. Budowaliśmy nowe wersje siebie w rzeczywistościach wirtualnych. Przechadzaliśmy się po Puszczy Białowieskiej, w której młode żubry są celem polowań pytonów. Przejęliśmy kontrolę nad umysłem (na razie) kota.
„Życie zrobiło milowy krok, kiedy wyszło z oceanu na ląd, ale te pierwsze ryby, które wspięły się na ląd, nie były już rybami. Podobnie ludzie przestaną być ludźmi, gdy naprawdę wkroczą w kosmos i uwolnią się od Ziemi. (...) Kiedy pomyślicie o wylocie w przestrzeń kosmiczną bez oglądania się za siebie, zastanówcie się, proszę, co robicie. Cena, jaką będziecie musieli zapłacić, jest dużo wyższa, niż sobie wyobrażacie” – czytamy w „Końcu śmierci”, finałowej części trylogii science fiction autorstwa Cixina Liu.
Czy rzeczywiście kiedyś będzie nam spędzało sen z oczu pytanie o tożsamość Ziemianina rozpuszczającą się w otchłaniach Galaktyki? Niewykluczone. Jak dowodzi w jednym z artykułów tego numeru „TP Historia” Wojciech Brzeziński, w najbliższych dziesięcioleciach postawimy na drodze do gwiazd niejeden milowy krok. Dowiemy się też, czy w naszym zasięgu istnieje pozaziemskie życie. Tylko czy – zakładając, że kosmici istnieją i mogliby przyjrzeć się Ziemi – nie stwierdziliby oni przypadkiem, że (znowu Cixin Liu) nasza cywilizacja niszczy wszystkie formy życia na planecie oprócz ludzi? Czy zdążymy dokądkolwiek stąd wyruszyć, zanim nastąpi globalna katastrofa?
Przypomnieliśmy również „Tygodnikowych” autorów z lat minionych – Turowicza, Tischnera, Lema czy Dukaja – którzy opublikowali na tych łamach niejedno proroctwo. Przybliżamy też historyczne redakcyjne osobowości: zaglądając do kalendarza Jerzego Turowicza czy podsłuchując rozmowę Jacka Woźniakowskiego z Krzysztofem Kozłowskim w KUL-owskiej stołówce.
„Widziana z Księżyca Ziemia przedstawia się jako ojczyzna ludzi. Ale to, żeby stała się ona naprawdę ojczyzną dla każdego z ludzi, jest tu, na Ziemi, naszym największym zadaniem” – wskazuje w jednym z przypomnianych tu tekstów Jerzy Turowicz. A Tischner dodaje: „Istotne jest to, by ponad cieniem unosiło się przekonanie, że wszelkie zło jest nam dane po to, abyśmy je umieli dobrem przezwyciężać”. Cóż, wolelibyśmy, by problemy przyszłości były takie jak w komiksie Bartosza Minkiewicza (zapraszamy dalej).
Sto lat!
„TYGODNIK POWSZECHNY”
(w komplecie na zdjęciu powyżej)
Paweł Bravo, Joanna Mazur-Polańska, Anna Dziurdzikowska, Bartek Dobroch, Jacek Ślusarczyk, Edward Augustyn, Iwona Kuciel, Katarzyna Kubisiowska, Monika Ochędowska, Łukasz Lamża, Marcin Żyła, Agnieszka Iskra, Marta Filipiuk-Michniewicz, Artur Strzelecki, ks. Adam Boniecki, Grzegorz Jankowicz, Edyta Płachta, Tomasz Fiałkowski, Agnieszka Grzywa, Grażyna Makara, Patryk Stanik, Zuzanna Radzik, Karolina Przewrocka-Aderet, ks. Jacek Prusak, Michał Kuźmiński, Maciej MüllerFOT. GRAŻYNA MAKARA / POSTPRODUKCJA EDWARD AUGUSTYN
Ewelina Burda, Michał Okoński, Sylwia Frołow, Przemysław Wilczyński, Grzegorz Bogdał, Piotr Sikora, Anna Goc, Wojciech Pięciak, Wojciech Jagielski, Aleksander Kardyś, Kalina Błażejowska, Andrzej Leśniak, Anna Karolewska, Mateusz Gawron, Gabriela Rosińska, Marek Rabij, Anita Piotrowska, Artur Sporniak, Rafał Woś, Anna Pietrzykowska, Marta Bogucka, Piotr Mucharski, Maciej Szklarczyk, Maja Kuczmińska, Łukasz Kwiatek, Marek ZalejskiFOT. GRAŻYNA MAKARA / POSTPRODUKCJA EDWARD AUGUSTYN
Szef
ARCHIWUM „TP”
MIAŁ 33 LATA, kiedy w 1945 roku zostawał redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego” – i 41 lat, kiedy stracił tę pracę (jak się wtedy wydawało: na zawsze), bo władze komunistycznej Polski zdecydowały o zamknięciu pisma po odmowie wydrukowania odredakcyjnego pożegnania Stalina.
Żonaty z Anną z Gąsiorowskich, był ojcem trzech córek. Kiedy pismo powstawało, Elżbieta i Joanna miały 4 i 5 lat, Magdalena przyszła na świat 2 lata później. Prowadził zawsze otwarty dom: kiedy w latach 60. jego lokatorem został ks. Adam Boniecki, przez kolejnych 8 lat przyprowadzał na spotkania młodzież z prowadzonego przez siebie – bynajmniej nie cichego i pobożnego – duszpasterstwa akademickiego (gdy Boniecki wyjeżdżał za granicę, w trakcie pożegnalnej imprezy w czteropokojowym mieszkaniu Turowiczów żegnało go ponad sto osób). Wcześniej w zajmowanym przez ks. Adama pokoju mieszkał fotografik Wojciech Plewiński z żoną i synem, jeszcze wcześniej ks. Franciszek Macharski z bratem. A oprócz domowników, na trzecie piętro kamienicy przy Lenartowicza regularnie wdrapywali się goście, domowa księga zaś, do której się wpisywali na pamiątkę wizyty, z czasem stawała się pomnikiem polskiej i europejskiej kultury.
Starannie prowadzone przez Turowicza kalendarze wypełnione były świadectwami aktywności zgoła innych niż redagowanie i pisanie tekstów, nie zawsze zresztą fundamentalnych i na lata kształtujących linię „TP”, bo lubił również małe formy, felietony i polemiki. Roi się w nich od zapisków o wernisażach, koncertach i premierach, podróżach po świecie (uwielbiał je i przysyłał z nich wielostronicowe listy) czy odwiedzinach u przyjaciół, a także – last but not least – celebracjach liturgicznych, gdyż, jak mówił Jackowi Żakowskiemu w wywiadzie rzece „Trzy ćwiartki wieku”: „Msza święta jest centralną sprawą w moim życiu”.
„Turowicz na wszystkim się zna, na wszystkie imprezy chodzi, także na muzyczne, wszystko czyta. A ile on w kościele czasu traci!” – próbował uchwycić fenomen Szefa felietonista „TP” Stefan Kisielewski.
Życie pełne spotkań było zapewne jednym z kluczy do sukcesu redagowanego przezeń pisma – i tego, że w ciągu ponad pół wieku kierowania „Tygodnikiem” przyciągnął kilka pokoleń znakomitych autorek i autorów, wśród których był zarówno przyszły papież, jak i przyszli nobliści. Przyciągnął – wypada dodać – także przestrzenią, jaką wokół siebie zostawiał. Tym, że podczas wszystkich tych spotkań (ale też na zebraniach redakcji) mówił mało, pozwalając wypowiedzieć się innym. Tym, że był tak bardzo ciekaw tego, kim są i co mają do powiedzenia. Oraz tym, że – jak pisała o nim Joanna Ronikier, przyjaciółka z Piwnicy pod Baranami – „nawet kiedy sam mówił o sprawach najbardziej poważnych i zatrważających, uśmiechał się. Jakby chciał słuchających uspokoić. Dodać im otuchy”. „Przystojny brunet o aksamitnym tembrze głosu, nawet w ciemnych oczach pojawiał się jakiś miękki wyraz – dodawała Janina Kraupe-Świderska, malarka z Grupy Krakowskiej, która spotykała go podczas prób w teatrze Kantora. – Co rzadko się zdarza u mężczyzn, nie było w nim agresji ani szorstkości. Był uważny: skupiony na rozmówcy, czuło się, że przyjmuje go takim, jaki jest”. „Mogłoby się wydawać, że naturalnym jego żywiołem jest cisza” – podsumowywał Jan Józef Szczepański, pisarz i przyjaciel Turowicza jeszcze z czasów okupacji (po wyjściu z lasu ukrywał się w majątku teściowej przyszłego naczelnego w podkrakowskich Goszycach). A jego wieloletni zastępca Krzysztof Kozłowski mówił nad trumną Szefa, że był nieśmiały i życiowo niezaradny.
Dla ostatniego pokolenia pamiętających go redaktorów „Tygodnika” był człowiekiem, w którym – jak pisał jeden z jego następców, Piotr Mucharski –
„zwyczajna dobroć zmieszana była z czymś twardym, nieugiętym, zasadniczym. Stąd pewnie nasz respekt, z poczucia, że ten wolny człowiek służy czemuś więcej niż sobie, jakimś sprawom wyższym i nieodgadnionym, że jest ich sługą, ale jest to służba, która właśnie jakąś wyższą formą wolności go obdarowuje”.
Ta wyższa forma wolności pozwalała mu zaczynać dzień od „Ulicy Sezamkowej”, kończyć na premierze „Tajemniczego ogrodu” Agnieszki Holland, a w międzyczasie w trakcie jakiegoś nie najciekawszego przyjęcia grać z żoną w „łapki” – i redagować najważniejsze pismo między Łabą a Władywostokiem.
©℗MICHAŁ OKOŃSKI
O przyszłości: Lem
Prześcignąć ewolucję
PROGNOZY PRZYSZŁOŚCI SĄ SENSOWNIE możliwe wyłącznie w zakresie naukowo-technologicznym, nie są natomiast możliwe prognozy polityczne, ideologiczne czy ustrojowe. Jako kierunkowskaz najogólniejszy służyła mi naturalna ewolucja życia, gdyż orientowałem się zgodnie z dewizą: to, co było możliwe w bioewolucji i co mogło powstać siłami natury, będziemy mogli kiedyś naśladować technologicznie. Przychodzi mi na myśl powiedzenie znanego matematyka Hilberta: Powinniśmy wiedzieć i będziemy wiedzieli. Sformułowałem to kiedyś inaczej: Ewolucję trzeba doścignąć i prześcignąć.©
„TP” 50/2003
Aria w mózgu
POTRAFIĘ NA JAWIE przywołać obrazy z najdawniejszej przeszłości, z dzieciństwa, a we śnie pojawiają mi się osoby, zdarzenia, okoliczności, wyglądy domów czy mieszkań z fotograficzną niemal dokładnością. Te informacje są gdzieś w mózgu zakodowane, tylko my sami nie potrafimy dobrać się do nich aktem woli. Wiadomo też, że w czasie operacji, kiedy po trepanacji czaszki odsłania się nam mózg, można – drażniąc poszczególne odcinki kory – wywołać u operowanego wrażenie, że słyszy arie operowe albo że siedzi w teatrze itd. Czy to byłoby dobrze, czy źle, gdyby za pomocą jakichś urządzeń, choćby – ostrożnie mówiąc – drażniących mózg jakimiś promieniami, można było te obrazy dowolnie wywoływać? To jest możliwe, ale czy wskazane – nie sądzę.
Można powiedzieć, że legislatywa powinna zakazać takich doświadczeń, ale trudność polega na tym, że rozgraniczenie pomiędzy interwencjami chirurgicznymi, medycznymi, leczniczymi a łupieskimi, szkodliwymi czy wręcz przestępczymi jest bardzo trudne. Nauka ingeruje w nasze ciało zgodnie z „taktyką salami”, plasterek za plasterkiem – nie sposób stwierdzić, w którym momencie ta ingerencja przestaje być neutralna i gdzie leży granica, po przekroczeniu której powinniśmy bronić naszej integralności.©
„TP” 22/1994
Człowiek dobrze poskładany
DLA ROZSĄDNEGO BIOTECHNOLOGA ideałem byłoby podwojenie czasokresu, w którym człowiek zachowuje pełnię sił umysłowych i fizycznych. Mieć organizm tak sprawny jak dwudziestoletni przez dalszych dwadzieścia lat wydaje się o wiele przyjemniej, aniżeli żyć o dziesięć lat dłużej jako starzec stuletni. Trzeba jednak cum grano salis przyjmować wszelkie rewelacje, jakimi nas raczą entuzjaści inżynierii przeszczepowej. Pisze się dziś o przeszczepach jelit, żołądka itd. – dżentelmeni z amerykańskich korporacji biotechnicznych uważają, że dojdziemy wkrótce do sytuacji, w której kiedy przeszczepione serce się zużyje, to zastąpimy je jeszcze nowszym. Rzecz zdaje się wątpliwa, ze względu na ograniczoną wydolność naszego organizmu. Nie mamy też prawa zapomnieć o tym, że wszystkie tego rodzaju przemiany, nawet możliwe czysto biotechnicznie, będą kosztowne.
Zachodzi niebezpieczeństwo porozcinania ludzkości i wyodrębnienia jej części najzamożniejszej, o przeciętnej życia dwa, trzy razy dłuższej niż pozostałych biedaków. Zaczątki tego widać dzisiaj i bez biotechnologii: przeciętna życia w Afryce jest nieporównanie krótsza niż w Stanach Zjednoczonych. (...)
By pójść dalej, należałoby w sposób dobrze zsynchronizowany cofnąć wszystkie procesy, które spowodowały stopniowe zużywanie i, że tak powiem, psucie się organizmu, a cząstką tych procesów wypełnione są olbrzymie tomy medycyny. Jednak coś, co byłoby nie tylko łataniem dziur i wymianą części, ale całościowym odmłodzeniem organizmu, wydaje mi się teraz niemożliwe. Co będzie możliwe za lat dwa tysiące – tego oczywiście nie wiem. Natomiast miraż, jakim mydli nam się dzisiaj oczy – człowiek dobrze poskładany, dobrze połatany, trochę jak ubranie, które już właściwie świeciło na tyłku i było w wielu miejscach przetarte, ale je przenicowano i uzupełniono rozmaitymi wstawkami czy łatami – nie wygląda najbardziej zachęcająco.
Towarzyszą mi jednak zawsze słowa usłyszane od noblisty niemieckiego Manfreda Eigena: w nauce nigdy nie należy używać słowa „nigdy”. Eigen przyjechał wtedy do Wiednia na jakąś mozartowską rocznicę i zapytałem go podczas kolacji, czy przewidywał możliwość czegoś takiego jak wirus HIV. Odpowiedział mi szczerze, że nie przewidywał i to nauczyło go ostrożności. Stoimy na progu wielkich przemian. Główny strumień tych przemian rodził będzie mnóstwo problemów etycznych i kolidować może z Magisterium Kościoła, nie tylko katolickiego. Wraz z inwazją biotechnologii wzrośnie liczba znaków zapytania, jakie naszemu życiu towarzyszą. ©
„TP” 14/1999
Fragmenty felietonów Stanisława Lema publikowanych w „Tygodniku Powszechnym” wybrał Tomasz Fiałkowski
FOT. DANUTA WĘGIEL
STANISŁAW LEM (1921–2006) był najwybitniejszym polskim pisarzem science fiction, filozofem, publicystą i futurologiem. Autor takich klasycznych książek jak „Dzienniki gwiazdowe”, „Eden”, „Pamiętnik znaleziony w wannie”, „Opowieści o pilocie Pirxie” czy „Fantastyka i futurologia”.Współpracownik i długoletni felietonista „Tygodnika Powszechnego”.
Jeszcze więcej dziejów
Prof. ANDRZEJ CHWALBA, historyk:
Mimo trwałych fundamentów – tradycji greckiej, rzymskiej i chrześcijaństwa – europejskość zawsze ulegała zmianie. Może właśnie teraz powstaje nowa?
Jeśli historię będą dalej opowiadać państwa autokratyczne, powielające spójną, choć fałszywą narrację, to Polsce w tej opowieści nie sposób będzie zachować cnotę.
MARCIN ŻYŁA: Czy świat czeka wielka zmiana?
ANDRZEJ CHWALBA: Nie wydaje się raczej, aby nagle nastąpiła.
Jak to?
Jesteśmy dość dobrze zabezpieczeni przed bronią jądrową. Choć zabrzmi to prowokacyjnie, stała się ona gwarancją pokoju. Konflikty znajdują rozwiązania. Do niedawna były wyraźne podziały na przyjaciół i wrogów, państwa sprzymierzały się ze sobą ze względu na zbieżność interesów. Dziś globalizacja sprawiła, iż brytyjskie przysłowie o tym, że sojusze są zmienne, a biznes jest stały, nabrało aktualności. Wrogowie są powiązani ze sobą interesami i gdy przychodzi do konfliktu, nie przekraczają pewnej granicy. Nie da się zwalczać w pojedynkę terroryzmu, epidemii czy zagrożeń ekologicznych.
Wygląda na to, że skomplikowanie świata jest jego najlepszą polisą ubezpieczeniową.
Czeka nas stabilizacja?
Przed wybuchem wielkiej rewolucji francuskiej było widać, że coś we Francji tąpnęło, że gromadzą się nad nią ciemne chmury. Podobnie przed I wojną światową historyczne sejsmografy wariowały. Dziś tego nie ma.
A zagrożenie klimatyczne? Obserwując Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, czytając raporty ONZ, czuję przedrewolucyjne poruszenie.
Ono dotyczy tylko niektórych. Wątpię, aby stało się paliwem dla rewolucji, która doprowadzi do wielkiej zmiany. Zmiana klimatu to powód do niepokoju, z którego mogą powstać ruchy obywatelsko-społeczne. Na razie są one jednak kanalizowane w ramach ruchów ekologicznych, nie przybierają charakteru stricte politycznego.
W Polsce w końcu powstaną partie, których program zdominują problemy szeroko rozumianego środowiska, ochrony Ziemi i jej zasobów. Być może upolitycznienie ruchów ekologicznych spowodują dopiero galopujące ceny żywności, co odbije się na portfelach.
Co z naszych czasów zostanie zapamiętane w przyszłości?
To zależy od tego, kogo zapytamy. Każdy nosi w pamięci inną historię. Opowiadanie o przeszłości idzie dziś w kierunku podobnym do narracji filmów „Dunkierka” czy „1917”, w których bohaterami są pojedynczy ludzie rzuceni w wir trudno dla nich zrozumiałej historii, a nie królowie czy generałowie. Człowiek, który ostatecznie zostaje sam wobec świata, nie zawsze go rozumie, a czasem się go boi. Takich jednostek są miliony, więc każda odpowiedź byłaby inna.
Mówi się czasem, że historia przyspiesza. Pan też odnosi takie wrażenie?
Widzi pan, tu już czai się pułapka ahistoryzmu. Kiedy sięgniemy do źródeł pisanych z przełomu XVIII i XIX w., również zobaczymy, że czas jakby przyspiesza i szybciej następuje wymiana pokoleń.
Podobnie w XVI w. widzimy pęknięcia generacyjne, gdy pojawiają się Luter i Kalwin, powstają wielkie freski Rafaela czy Michała Anioła. Ludzie wtedy czuli, że coś zaczyna się jakby szybciej dziać. Wiedza historyczna pozwala jednak zweryfikować takie wrażenia poprzez m.in. pokazanie umiejętności adaptacji człowieka do szybko zmieniających się warunków.
No dobrze, ale jak zaadaptować się do warunków, w których, jak dziś, zaczyna się podważać fakty i fałszować historię? Przykład: ostatnie próby zakłamywania dziejów II wojny światowej i Holokaustu przez Kreml.
Trudno się nie zgodzić. Słowa, które padają z ust polityków – i nie tylko ich – jeśli tylko są wystarczająco często powtarzane, zaczynają działać.
Dotyczy to także wojny polsko-bolszewickiej, która też stała się tematem współczesnej debaty polsko-rosyjskiej. Akurat w tych dniach kończę książkę dotyczącą wojny z bolszewikami w 1920 r., która m.in. odnosi się do obecnych sporów politycznych Polski i Rosji. Będzie miała tytuł: „Przegrane zwycięstwo”. Bo my, sto lat temu, wygrywaliśmy bitwy, ale nie wygraliśmy wojny, tak jak to sobie wyobraziliśmy.
FOT. DIMITRI OTIS / GETTY IMAGES
Odważna teza.
Ale to naprawdę było przegrane zwycięstwo! Po wyprawie na Kijów straciliśmy w opinii i wyobraźni świata. Wpływając na media lewicowe i liberalne na Zachodzie, propaganda bolszewicka przedstawiała Polskę jako wcielenie zła – agresora, imperialistyczny kraj reprezentujący interesy burżuazji i uciskający klasy niższe.
W latach 20. zeszłego wieku Europa jeszcze nie znała sowieckich łagrów i stalinowskiego terroru. Wielu wydawało się, że porewolucyjna Rosja pokazuje twarz nowego, lepszego świata. Dlatego klasa średnia na Zachodzie niejednokrotnie wspierała wysiłki Moskwy. Piłsudski wygrał pod Warszawą, ale to nie on, a politycy opozycji zadecydowali o składzie polskiej delegacji na rozmowy ze stroną bolszewicką w Rydze. Wizja Piłsudskiego przegrała.
Entuzjaści „nowej Europy” twierdzą, że już powstaje zupełnie nowe społeczeństwo, na wzór amerykańskiego, złożonego z wielu różnych kultur.
Ale w ramach równowagi – także Dmowskiego. W publicystyce zachodniej to nie Piłsudski jest kojarzony ze zwycięstwem warszawskim, lecz gen. Weygand, w publicystyce brytyjskiej zaś, co będzie dla polskich czytelników wielkim zaskoczeniem... Lloyd George. A dyplomacja kremlowska przedstawia jeszcze inny obraz wojny, zgodny z jej imperialnymi interesami.
Co to ma wspólnego z tym, jak kiedyś zapamiętamy współczesność?
Bo i wtedy, i teraz w propagandzie działa prawo powielania fałszywej informacji. Dyplomacja kremlowska – dziedziczka skutecznej dyplomacji sowieckiej i carskiej – korzysta z tych samych narzędzi. Władimir Putin i jego polityczni funkcjonariusze mają do czego nawiązywać.
Co więcej, to nie trafia na jałową ziemię – wyobrażenie na temat Polski jako sprawcy nieszczęść Europy: wojny 1920 r., kiedy Europa chciała pokoju, wojny 1939 r., Holokaustu, gdzieś w zachodnim obiegu funkcjonuje. Obecna narracja kremlowska – choć nam wydaje się nieprawdopodobna – przynosi na Zachodzie, ale i we wschodniej części Azji, pewne owoce.
Czyli w połowie XXI w. świat może uważać, że Polska – jak na początku 2020 r. twierdził Kreml – jest współodpowiedzialna za wybuch II wojny światowej?
Pewne osoby i środowiska z pewnością. Od tamtych wydarzeń minęło ponad 80 lat. Wciąż jeszcze wydaje się, jakby to było wczoraj – co wynika z tego, że w naszej części Europy od tego czasu nie było żadnego wielkiego konfliktu. Komunizm rozpadł się na drodze pokojowej. Ostatnim wielkim konfliktem, który wciąż ma wpływ na współczesność, jest II wojna światowa.
Ale obraz historii zależy od tego, kto ją opowiada. Miną lata i jeśli historię będą dalej opowiadać państwa autokratyczne, powielające spójną, konsekwentnie prezentowaną, choć fałszywą narrację, to Polsce w tej opowieści nie sposób będzie niestety zachować cnotę.
Jak się przed tym bronić?
Historyk nie ma siły sprawczej i nawet jego dobre rady nie muszą mieć przełożenia na decyzje polityczne. Odpowiedź zależy od tego, jak silne będą ruchy obywatelskie. To działania obywateli, także w obszarze historii, niejednokrotnie są skuteczniejsze niż działania państwa – bo są bardziej wiarygodne. Historia naszego kontynentu ostatnich kilkudziesięciu lat dowodzi, że na szczęście ta Europa obywateli istnieje. Można wierzyć, że dojrzałość obywateli w Polsce i Europie pomoże europejskim państwom wyjść obronną ręką z niejednego kryzysu.
Kłopot w tym, że do fałszowania historii w przyszłości dochodzi jeszcze jeden problem – coraz więcej źródeł jest wyłącznie w internecie, ten zaś jest podatny na manipulację.
Szczęśliwie dla historyków to głównie problem politologów i badaczy stosunków międzynarodowych. Niemniej także historycy, w skali świata, prowadzą badania na temat tego, jak postępować z zasobami informacji w internecie, które są potencjalnym źródłem dla badaczy. Zastanawiają się nad tym, jak sobie poradzić z tą wielką ilością różnorodnego pod względem wartości materiału źródłowego, w jaki sposób przeprowadzać jego selekcję, jak go weryfikować, aby uczynić bardziej wiarygodnym.
Nasze czasy „zapiszą się” właśnie w internecie?
Nie tylko. Rozwój sieci nie sprawił, że przestajemy korzystać z tradycyjnego przekazu papierowego – on pozostanie, choć jego rola będzie się zapewne zmniejszać. Coraz rzadziej wydawane są np. listy jako źródło informacji. Powód jest prosty: coraz mniej ludzi i coraz rzadziej je pisze w wersji papierowej. Komunikacja przeszła do internetu. Pozostaje natomiast możliwość sięgania do świadków, przeto dynamicznie rozwija się tzw. historia mówiona. Zapisem dziejów są też relacje dziennikarskie, przydatne dla badaczy.
Prof. Timothy Snyder swoją „Drogę do niewolności” zadedykował reporterom – jego zdaniem to dziennikarze są dzisiaj kronikarzami rzeczywistości.
I trudno odmówić mu racji. Niemniej nie można nie zauważyć, że fakty możemy ustalić za pomocą innych narzędzi, a od świadka wydarzeń oczekujemy bardziej informacji na temat atmosfery społecznej, emocji, relacji międzyludzkich. Dotyczy to też reportera.
Zmieniają się źródła i miejsca przechowywania informacji, muszą się też zmieniać historycy. Skończyła się epoka, kiedy szliśmy do archiwum i biblioteki, szukając potrzebnych danych. To już jest rzeczywiście nowe wyzwanie.
Pokłada Pan wiarę we wspólnocie obywateli. Pewne kryzysy są jednak trudne do uniknięcia. I nie tylko kryzysy – bo trudno tak nazywać rosnącą presję demograficzną i migracyjną. To już sytuacja stała.
Z wieloletnich badań dziejów społecznych i kulturowych wyniosłem właśnie takie przekonanie – i moja wiara wydaje się oparta na solidnych historycznych fundamentach. Ale silne ruchy obywatelskie przynajmniej powinny być sojusznikami mądrze działających polityków i państwa. Problemy demograficzne Europy mogą być rozwiązywane w rozsądnym współdziałaniu państwa i obywateli, którzy są przecież suwerenem. Masowe przemieszczanie się ludzi między Europą a sąsiadującymi z nią terytoriami jest w przyszłości nieuniknione, ponieważ nic nie wskazuje na to, aby w ciągu najbliższych 20-30 lat dynamika demograficzna w Afryce i Bliskim Wschodzie się zmniejszyła.
Może kiedyś w szkołach będziemy się uczyć arabskiego czy suahili jako języków europejskich – i będziemy to traktować jako coś całkiem naturalnego.
Kultura islamu jest nadal mocna, podobnie jak tradycyjne kultury afrykańskie. Nawoływania do ograniczania liczby dzieci nie przynoszą efektów. Afryce subsaharyjskiej przybywa mieszkańców w tempie 2,5-3 proc. rocznie, w 2050 r. Afrykanów będzie dwukrotnie więcej niż obecnie. Trudno oczekiwać, aby u siebie znaleźli wystarczająco dużo dobrze płatnych miejsc pracy. W tej sytuacji będą się chcieli przemieścić tam, gdzie perspektywy są zdecydowanie lepsze, a odległość stosunkowo niewielka.
Da się wymyślić, jak pogodzić bez przemocy te dwie dynamiki?
Rzeczywiście będzie to bardzo trudne, ze względu na różnice interesów w szeroko rozumianym regionie i grę polityczną lokalnych mocarstw. Dodajmy do tego wielkie oczekiwania i nie mniej wielkie emocje milionów ludzi w biednych i dotkniętych klęską wojny krajach. Unii Europejskiej skuteczne działania przychodzą z trudem. Rozbieżne interesy państw wymagają licznych uzgodnień, negocjowania kompromisów, wzajemnych ustępstw. To trwa, a napięcia rosną.
W Polsce i na Zachodzie uchodźcami grano politycznie. A obywatele często wierzyli w kłamstwa polityków.
To prawda, także zachęcając ich do przyjazdu, a później zmieniając zdanie. Ale przecież rozmawiamy o połowie XXI wieku. Za kilkadziesiąt lat będzie już oczywiste, że przyjęcie uchodźców było nieuniknione, podobnie jak zgoda na przyjazd imigrantów ekonomicznych z różnych krajów świata, ze względu na potrzeby rynku pracy Europy. Tej wzmagającej się fali nadziei na lepszy europejski świat ze strony mieszkańców spoza Starego Kontynentu nikt nie będzie w stanie zatrzymać, a co najwyżej może osłabiać czy kontrolować zgodnie z interesami danego państwa.
Nasz kontynent będą nasycać kolejne fale migracyjne. Największym problemem nie jest znalezienie sposobu ich zatrzymania, ale odpowiedź na pytanie, jak żyć ze sobą.
Europę będą nasycać kolejne fale migracyjne. Ta tendencja jest bardzo wyraźna. Dlatego największym problemem nie jest znalezienie sposobu ich zatrzymania, ale wymyślenie polityki obliczonej na dziesiątki lat, jak dalej powinniśmy żyć ze sobą, nawet jeśli żadna ze stron o to nie będzie zabiegać, preferując separatyzm kulturowy.
Co zrobić, żeby nie doszło do konfliktu kulturowego?
Dotychczas Europa nie znalazła odpowiedzi na to pytanie. To jest to zarzewie lęków: że przyjdą „obcy” i zaburzą moją rzeczywistość. Nie chodzi nawet o to, że „zabiorą mi pracę”, lecz o to, że zniszczą lub zmienią mój świat, tworzony przez wieki. Ale w 2050 r., niezależnie od działań poszczególnych państw, Europa będzie znacznie bardziej różnorodna.
A pozostanie „europejska”?
Co to znaczy „europejska” – dzisiaj i w przyszłości? „Europejskość” też nie była dana raz na zawsze mimo trwałych fundamentów, tradycji greckiej i rzymskiej oraz chrześcijaństwa – i ulegała zmianie. Może właśnie powstaje nowa? Na pograniczach kontynentu wymiana kulturowa trwa od wieków. Tradycje arabskie są do dzisiaj obecne w kulturze mieszkańców południa Europy. Z kolei w Polsce osiedlali się m.in. Szkoci, Holendrzy, Ormianie, Niemcy i Żydzi i każda z tych nacji coś wniosła do wspólnej kulturowej skarbnicy.
Europa też wyprawiała się w świat. W koloniach zostawali na stałe Europejczycy i wraz z nimi europejskie wartości. Europejskość była w różny sposób i w różnym zakresie tam przyjmowana. Niemniej stale postępował proces akulturacji. Po Wielkiej Wojnie 1914–1918 zmęczona Francja nie była w stanie zapłacić gaży żołnierzom z francuskiej Afryki Północnej, Algierii, Maroka i Senegalu, i pozwoliła im zostać. Ale, jak doskonale wiemy, francuskie i nie tylko próby silnego zakotwiczenia przybyszów w historii, kulturze i współczesności europejskiej zakończyły się tylko połowicznym sukcesem. Generalnie oba światy chcą być jak najdalej od siebie. I znowu jest to źródło lęków.
Parę lat temu w jednej z francuskich gazet zamieszczono karykaturę: rok 2050, pogranicze francusko-niemieckie, manifestanci nad Renem żądający korekty granicy. Z jednej strony manifestanci trzymają transparenty po francusku „Niech żyje kalifat paryski”, z drugiej strony – po niemiecku „Niech żyje kalifat berliński”. Zapewne tak to nie będzie wyglądało, ale karykatura oddaje wysoki poziom obaw o przyszłość. We Francji i na Zachodzie padają pytania o to, jak chronić europejskość.
Ale właściwie dlaczego w ogóle chcieć ją chronić? Dlaczego – tak już patrząc na chłodno, z zewnątrz – miałoby to być coś szczególnego?
No właśnie. Podkreśla się, że europejskość jest sumą wartości o różnej treści, pozytywnej i negatywnej, wyróżnia mieszkańców kontynentu od innych. W niej jest zawarte dziedzictwo Europy i jej różnorodność. Powiada się: jeśli utracimy swój świat, który jest naszą kotwicą, to czy przetrwamy?
Jednak entuzjaści „nowej Europy” i „nowej europejskości” twierdzą, że już powstaje zupełnie nowe społeczeństwo, w którym europejskość zaczyna być inaczej definiowana. Wieszczą, że przyszła europejskość będzie zbliżona do kultury amerykańskiej, która składa się z wielu różnych kultur. Amerykanie świetnie dają sobie z tym radę. Ale nie wydaje się, aby Europejczycy, przynajmniej w perspektywie roku 2050, chcieli zrezygnować z dotychczasowych państw narodowych i ich dziedzictwa na rzecz mgliście rysującej się nowej europejskości.
Na czym więc polega sukces Amerykanów?
Na tym, że funkcjonuje tam jak gdyby „amerykańskość różnych prędkości”. Wizjonerzy „nowej Europy” oczekują, że kiedyś stanie się związkiem regionów, różniących się tak, jak różnią się Stany Zjednoczone: inaczej jest na Południu, gdzie są silne wpływy kultury hiszpańskiej i afrykańskiej, a inaczej na wschodnim wybrzeżu. Ale wszyscy czy prawie wszyscy czują się Amerykanami, choć pod „amerykańskość” wkładają różne treści. Amerykanów szczególnie nie dziwi, że oprócz angielskiego powinni znać jeszcze hiszpański. Kto wie, może kiedyś w szkołach będziemy się uczyć arabskiego czy suahili, jako języków europejskich – i będziemy to traktować jako coś całkiem naturalnego.
Przesuwa się więc punkt ciężkości świata – to już nie Chiny, lecz Afryka?
Punkt ciężkości trudno określić. Tuż po upadku komunizmu przewidywano, że drugim obok Stanów Zjednoczonych supermocarstwem będzie Japonia. Ale Japończycy nie mieli takich ambicji ani możliwości. Na światową scenę wkroczyły Chiny, które rozwijały się w tempie 9 proc. rocznie i wydawało się, że są w stanie być największą gospodarką i mieć zasadniczy wpływ na świat. Dziś jednak tempo chińskiego rozwoju zmalało, a epidemia koronawirusa ujawniła różne problemy, z którymi ten kraj się boryka. Przewidywania, że za 5-6 lat Chińczycy prześcigną USA, niekoniecznie się sprawdzą, bo gospodarka amerykańska rozwija się w miarę stabilnie.
Afryka na pewno nie powiedziała ostatniego słowa. Pytanie tylko, czy Europa i świat zdecydują się tu na wielkie inwestycje, które powstrzymają ruchy migracyjne. To się częściowo udało we wschodniej Afryce, gdzie Chińczycy inwestują, zatrzymując na miejscu miliony Afrykanów.
Swoją drogą to ciekawe, czy starzejąca się Europa będzie miała na tyle wigoru, aby nawiązać racjonalny dialog z innymi kulturami świata, które będą chciały do niej zmierzać i zmierzają.
Mamy się bać?
Historia uczy, że niekoniecznie, natomiast koniecznie należy trzymać rękę na pulsie.
©℗
©Rozmawiał MARCIN ŻYŁA
PROF. ANDRZEJ CHWALBA (ur. 1949) jest historykiem, profesorem UJ. Autor wielu książek, m.in.: „Józef Piłsudski – historyk wojskowości”, „Polacy w służbie Moskali”, „Kraków w latach 1939–1945”, „Kraków w latach 1945–1989”, „Samobójstwo Europy. Wielka Wojna 1914–1918”.
Kluby „Tygodnika Powszechnego” istnieją od 2007 r., kiedy to z inicjatywy ks. prof. Andrzeja Perzyńskiego powstał Klub „TP” w Łodzi.
Rekolekcje klubowe, Warszawa 2018 r.FOT. KRZYSZTOF KOLWAS
– „Tygodnik Powszechny” wita łódzki Klub z radością i zapewnia o bliskiej współpracy. Być może za Łodzią pójdą inni? Poznawajmy się, spotykajmy, dyskutujmy, rozmawiajmy – tak nowo powstały Klub witał wówczas ks. Adam Boniecki.
Obecnie funkcjonuje w Polsce oraz na świecie ponad 30 Klubów „TP”. Są one przestrzenią spotkania, dialogu, dyskusji. Ale Kluby to przede wszystkim ludzie – setki Członkiń i Członków, którzy angażują się w szereg działań społecznych, charytatywnych i proobywatelskich.
Klubowiczki i Klubowicze są twórcami wielu inicjatyw, m.in.:
organizują spotkania z bezdomnymi („Zupy” w Łodzi i Wrocławiu), wspierają dom Wspólnoty Chleb Życia s. Małgorzaty Chmielewskiej w Medyni Głogowskiej, pomagają obcokrajowcom organizując dla nich lekcje języka polskiego (w Rzeszowie).
Za jeden z ważniejszych celów swojej działalności Kluby „TP” stawiają kultywowanie tradycji „Tygodnika”.
Intensywny rozwój Klubów, jako ruchu społecznego, doprowadził do powołania w lutym 2019 r. Stowarzyszenia im. Jerzego Turowicza.
Działalność klubową mogą Państwo wspierać przelewem na konto:
49 1750 0012 0000 0000 4104 8457
Bank BNP Paribas Stowarzyszenie im. Jerzego Turowicza ul. Tomasza Drobnika 49 60-693 Poznań
Więcej o bezpośrednim wsparciu Klubów „TP” na: KlubTygodnika.pl/wesprzyj-nas oraz na: Patronite.pl/KlubTygodnika