Krzyk czapli. Dwie rzeki. Tom 2 - Ann Cleeves - ebook

Krzyk czapli. Dwie rzeki. Tom 2 ebook

Ann Cleeves

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom bestsellerowego cyklu Dwie rzeki!

W Północnym Devonie trwa upalne lato, a wybrzeże zapełnia się turystami. Detektyw Matthew Venn zostaje nagle wezwany do domu lokalnych artystów. Trafia tam na misternie upozorowane morderstwo - doktor Nigel Yeo został śmiertelnie ugodzony odłamkiem jednego z rozbitych wazonów swojej córki, która zajmuje się ręcznym wytwarzaniem szkła.

Yeo na pierwszy rzut oka nie wydaje się typem człowieka, który mógłby paść ofiarą zbrodni. Był zwykłym urzędnikiem i kochającym ojcem. Sprawy dodatkowo się komplikują, gdy detektyw odkrywa bliskie relacje łączące córkę zmarłego z jego mężem, Jonathanem. Sprawa zaczyna niebezpiecznie ocierać się o prywatne życie śledczego.

Gdy dochodzi do kolejnego zabójstwa, Matthew Venn wie, że przyjdzie mu zmierzyć się nie tylko z mordercą, ale też z kłamstwami powtarzanymi w samym sercu jego społeczności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 459

Oceny
4,3 (182 oceny)
90
62
26
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiasindalska

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze u tej autorki ciekawa akcja i aż do ostatniej strony niewiadomo kto jest sprawcą. Polecam
10
BL002276

Całkiem niezła

Najsłabsza seria autorki. Bohaterowie jacyś nijacy. Nie wciągnęli mnie w swój świat.
00
Pamela93

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Ciekawsza niż tom I
00
karla3177

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
aacoza

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać, choć Ann Cleeves ma lepsze pozycje.
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Heron’s Cry

Copyright © Ann Cleeves, 2022

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Pawlik, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktor prowadzący: Mateusz Witczak

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: © Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Ilustracje na okładce: © Raymond Orton | Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66657-99-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich przyjaciół z BGS, z podziękowaniami

za wspaniałe wspomnienia i w oczekiwaniu

na kolejne przygody.

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

 

 

 

 

Jen wypiła za dużo. Ludzie tłoczyli się w ogrodzie Cynthii Prior, wylegiwali się na trawie, a wokół nich właśnie zapadał zmierzch. Przyjęcie przeniosło się na zewnątrz, gdzie było ciszej i spokojniej. Jen Rafferty czuła zapach skoszonej trawy i wiciokrzewu – intensywny, mocny i słodki. Zafascynował ją rytm migoczących lampek, które Cynthia rozciągnęła wzdłuż wysokiego ceglastego muru i wplotła pomiędzy bluszcz i pnące róże.

Dom Cynthii był właściwie rezydencją otoczoną wysokim murem: spory wolnostojący budynek wychodzący na Rock Park, zaledwie kilkaset metrów od wąskiej szeregówki Jen, ale odległy o lata świetlne pod względem stylu i klasy od jej domu. Jen pochodziła z Liverpoolu i miała wrodzone poczucie klasy. Jej ojciec był dokerem, robotnikiem portowym, a matka nadal jeszcze wykładała towar na półki w supermarkecie.

Choć zapadł już zmrok, powietrze nadal było rozgrzane i ognisko płonęło raczej dla efektu i możliwości podpiekania pianek niż z potrzeby. Nadeszła wczesna fala upałów. Był dopiero koniec czerwca, a już zaczęły się komunikaty o konieczności oszczędzania wody, wspominano o uruchomieniu hydrantów, jeśli pogoda się wkrótce nie zmieni.

W Północnym Devonie zazwyczaj nie brakowało deszczu.

Wcześniej, w domu, dudniła głośna muzyka i pomimo upału odbywały się tańce; Jen kochała taniec i ruszała się jak bogini. Jej mąż tego nie tolerował, ale nie musiała się już przejmować jego zdaniem. Teraz wszyscy wylegli na zewnątrz i Wes, jeden z kumpli Cynthii, grał na gitarze jakąś wolną, klimatyczną melodię. Nikt tak jak on nie potrafił tworzyć nastroju. Kiedy Jen go poznała, leciała na niego jak szalona, ale trzeba przyznać, że leciała na każdego samotnego mężczyznę, na którego wpadła. Akt desperacji. Wes był wiecznie zamyślony, ciemnowłosy i wysportowany – spełnienie marzeń Jen. Jednak po jakimś czasie uznała, że palący trawkę muzyk, mieszkający na wzgórzach z bandą hippisów i dorabiający sobie struganiem dziwnych mebli z drewna, które morze wyrzuciło na brzeg, nie jest najlepszą partią dla kobiety samotnie wychowującej dwójkę nastolatków. Na dodatek dla gliny.

Pod ścianą stał przykryty obrusem, zastawiony stół. Cała Cynthia – obrus świadczył o tym, jaką klasę miała ta kobieta. Ponieważ wszyscy wyszli na zewnątrz, gospodyni wyniosła z domu i poustawiała tam wszystkie butelki z alkoholami, jakby chciała udowodnić światu, że nadal jest zorganizowana i ma wszystko pod kontrolą, choć musiała wypić tyle samo co Jen. Rafferty nalała sobie kolejny kieliszek czerwonego wina i również usiadła na trawie. Zapewniła samą siebie oraz każdego, kto tylko chciał słuchać, że od lat nie była na takiej świetnej imprezie. Od wielu cholernych lat.

Później przy ognisku została już tylko niewielka grupka. Jen rozmawiała z mężczyzną w średnim wieku, jednym z sąsiadów Cynthii. Widziała go już wcześniej w środku, zanim podkręcono muzykę, jak przechadzał się po pokoju i uprzejmie konwersował z innymi gośćmi. Był niewysoki i krępy, wyglądał trochę jak troll z bajki, z tą swoją kwadratową głową i krótkimi nogami oraz szerokim uśmiechem, który sprawiał, że nie wydawał się taki paskudny. Jen nie podobał się w najmniejszym nawet stopniu, ale wszyscy dobrali się już w pary, a ona nie znosiła poczucia, że jest jedyną singielką w grupie. Od czasu rozwodu miała wrażenie, że świat składa się z samych szczęśliwych związków. Zazdrościła nawet tym, którzy nie byli aż tak bardzo szczęśliwi. Ten mężczyzna miał na sobie kraciastą koszulę i spodnie do wspinaczki, lekkie, szybkoschnące. Jen wyobrażała sobie, że może być członkiem jakiegoś klubu wędrowców. Pomyślała, że z zawodu mógłby być księgowym albo prawnikiem. Cynthia była sędzią pokoju[1], zasiadała w sądzie niższej instancji i wydawała wyroki w sprawach drobnych przestępców, odmieńców i oferm, których wyłapywała Jen, znała też wielu prawników. Po raz pierwszy spotkały się z Jen właśnie w sądzie. Mimo że pełniły różne funkcje, zawsze się dogadywały. Mąż Cynthii był jakąś szychą w zarządzie lokalnego szpitala, więc ona właściwie nie musiała pracować.

W tej chwili Jen już wiedziała, że wypiła zbyt dużo, ale nie potrafiła przestać. Jej były mąż zawsze powtarzał, że ma skłonności do uzależnień. Wypowiadał te słowa z szyderstwem i nutą politowania, a następnie wymierzał jej kilka razów, po których obwiniał ją, że go sprowokowała.

Zauważyła, że Nigel przez cały wieczór dzierży w dłoni ten sam kieliszek białego wina.

– A więc, Nigelu, czym się zajmujesz? – Zdradził jej już wcześniej swoje imię, nieco przepraszającym tonem, jak gdyby nie było to imię, z którego można być dumnym.

Nigel. Nigel Yeo. Yeo to lokalne nazwisko, co oznacza, że najwyraźniej pochodzi z West Country. Jednak to imię go postarza. Kto w dzisiejszych czasach nazywa swoje dziecko Nigel?

Uśmiechnęła się do niego swoim najbardziej urzekającym uśmiechem. Może i był starszy niż mężczyźni, którymi zazwyczaj się interesowała, i pewnie należał do niezłych nudziarzy, ale rozmowa z nim była i tak lepsza niż samotne siedzenie w kącie. Chociaż Cynthia zawsze powtarzała, że nie powinna się tak bardzo starać i że w końcu spotka właściwego mężczyznę, Jen nie mogła znieść myśli, że będzie samotna do końca życia. Wkrótce jej dzieci wyfruną z gniazda i wyobrażała sobie, jak to będzie wracała z pracy do swojego małego domku, cichego i zimnego jak grobowiec.

– Pracuję w ochronie zdrowia. – Siedział w takiej pozycji, że widziała jego buty. Były dobrej jakości, niedawno wypolerowane.

– O, medyk? – To czyniło go nieco bardziej interesującym. Jen nigdy nie uważała się za snobkę, ale podobał jej się pomysł umawiania się z lekarzem.

– Już nie. – Również się uśmiechnął, zupełnie jakby wiedział, co jej przyszło do głowy, i ponownie uznała, że jest w tym uśmiechu coś uroczego, coś, co rekompensuje ten jego karłowaty wzrost. – Można powiedzieć, że działam na tej samej linii frontu co ty. W pewnym sensie. Choć w tej chwili jestem raczej prywatnym detektywem. Właściwie jest coś, co chciałbym z tobą omówić, ale nie wiem, czy to dobry czas i miejsce. – Przez chwilę wydawał się czymś rozproszony. – Prawdę mówiąc, chyba powinienem się zbierać do domu. – Nigel wstał płynnym ruchem i otrzepał tyłek z trawy.

Całkiem niezły tyłek, nawiasem mówiąc.

Stojąc już, zawahał się.

– Nie masz nic przeciwko, żebym wziął od Cynthii twój numer i zadzwonił do ciebie któregoś dnia?

– Jasne – odpowiedziała Jen. – Żaden problem. – W pierwszej chwili pomyślała, że być może sugeruje randkę i schlebiało jej to, była wręcz podekscytowana, ale wyglądało na to, że miał na myśli coś bardziej formalnego.

– Służbowa komórka mi wystarczy, jeśli nie chcesz podawać mi prywatnego numeru.

Obserwowała go, gdy odchodził, by pożegnać się z Cynthią. Miała absurdalne poczucie osamotnienia i tego, że straciła ważną okazję do nawiązania przyjaźni.

Od tego momentu wieczór stawał się coraz gorszy. Jeszcze przez jakiś czas siedziała samotnie z piwem, wpatrując się w płomienie. Kiedy zobaczyła, że Wes tańczy do melodii, którą nuci, a której nikt poza nim nie słyszy, obejmując ramionami bardzo młodą kobietę, która mogła być w wieku jej córki, podniosła się z trawy i chwiejnym krokiem poszła do domu.

 

 

 

[1] Sądy pokoju są urzędami o dość długiej tradycji w niektórych państwach zachodniej Europy, np. w Wielkiej Brytanii czy Belgii, oraz w Stanach Zjednoczonych. W krajach tych sędzia pokoju orzeka w sprawach dotyczących wykroczeń, niedużych przestępstw oraz rodzinnych i sąsiedzkich konfliktów. Jest to urząd sprawowany przez niezawodowego sędziego wyznaczanego przez społeczeństwo drogą wyborów powszechnych. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

 

 

 

 

 

Jen obudziły krzyki jej córki i walenie do drzwi. Poprzedniego wieczoru rozebrała się, ale nie zawracała sobie głowy zmywaniem makijażu; czuła, że tusz do rzęs szczypie ją pod powiekami, i widziała podkład oraz szminkę rozmazane na poduszce. Miała więc udaną noc, ale nie zhańbiła się. Pójście do łóżka w ubraniu zawsze stanowiło zły znak. Budzenie się obok obcego faceta było jeszcze gorsze, ale do tego dochodziło tylko wtedy, gdy jej dzieci gościły w Wirral, u rodziców jej byłego. Nigdy nie upadła tak nisko, by sprowadzać kochanków do domu podczas obecności Elli i Bena.

– Tak, skarbie, wejdź. – Podniosła się do pozycji siedzącej i spojrzała na zegar przy łóżku. Wybiła dziesiąta, ale trwał weekend i nie miała dyżuru, więc nie było powodów do paniki. Poprzedniego wieczoru w drodze z pracy zrobiła nawet zakupy w supermarkecie, więc miała chleb i mleko na śniadanie, a dzieci doskonale wiedziały, gdzie tego szukać. Tak przynajmniej zawsze się pocieszała, gdy poczucie winy, bardziej bolesne niż zgaga, zalewało jej sumienie: że mimo iż poświęcała im tak mało czasu, jej dzieci nie wyrosły na nieudaczników. Jakby bez matki radziły sobie równie dobrze.

Drzwi się otworzyły i weszła Ella. Szesnastoletnia chuda okularnica dobrze się czuła we własnej skórze. Kujonka, zafascynowana nauką, zakochana w podobnym do siebie nerdzie, Zachu, koledze ze szkoły, który potwornie nudził Jen.

– Nie chcesz gdzieś wyjść i się zabawić? – pytała często córkę. Ona sama szybko wyszła za mąż i nie mogła znieść myśli, że jej córka zbyt wcześnie się angażuje.

– Dobrze się bawimy – odpowiadała Ella i znikali w jej schludnym pokoju na poddaszu, nie po to, żeby pić, ćpać i uprawiać zakazany seks, ale po to, by ślęczeć nad zadaniami z chemii albo oglądać jakieś dziwne seriale fantasy na Netflixie.

Tego ranka Ella wyglądała bardzo młodo, nadal była w piżamie, ale całą sobą okazywała dezaprobatę, gdy przemierzała pokój, by podejść do okna i je otworzyć.

– Śmierdzi tu. Potrzebujesz świeżego powietrza. – Jakby to ona była rodzicem.

– No. – Jen zignorowała dudnienie w głowie. – Wszystko w porządku?

– Zostawiłaś na dole telefon. Dzwoni, odkąd wstałam. Matthew Venn.

– Cholera.

Matthew Venn był jej szefem. Najlepszym szefem, jakiego miała, ale nie był specjalnie rozrywkowy. Człowiek z zasadami, którego wciąż prześladowało – jak sądziła Jen – surowe ewangelickie wychowanie. Potrafił okazywać dezaprobatę równie dobrze jak jej córka.

– Wczoraj przed wyjściem włożyłam pranie do suszarki. Mogłabyś je wyjąć, a ja w tym czasie wskoczę pod prysznic?

– Wczoraj był słoneczny dzień. Mogłaś je rozwiesić na sznurku. – I znowu dezaprobata. Elli nie wystarczyło ratowanie matki, chciała również zbawiać świat.

– Wiem, ale po suszarce nie trzeba ich prasować. To oszczędność prądu, nie sądzisz? – Jen zrobiła grymas, o którym wiedziała, że rozśmieszy jej córkę. Taka wymiana zdań była ich rytuałem, a El lubiła się rządzić.

Jen zwlekła się z łóżka i była już w drodze do łazienki. Uruchomiła błagalny ton:

– I mogłabyś też postawić wodę i zrobić kawusię? Kupiłam wczoraj taką porządną.

 

 

Zadzwoniła do Matthew, popijając kawą dwie tabletki para­cetamolu. Ella zrobiła jej też tosty. Nigdzie nie widziała śladu Bena, który w weekendy nie wstawał przed południem. Jen posmarowała tost masłem i dopiero wtedy oddzwoniła do Venna. Jeśli to było wezwanie, kto wie, kiedy będzie miała kolejną okazję, by coś zjeść?

– Wybacz, szefie. Mam wolny dzień i dopiero teraz zobaczyłam, że dzwoniłeś.

– Mamy niewyjaśniony zgon – powiedział Matthew. – Ross i ja jesteśmy już na miejscu. Westacombe. Warsztaty rzemieślnicze na terenie dużego gospodarstwa. – Podał jej kod pocztowy. Nie powiedział „morderstwo”. Zawsze ostrożnie dobierał słowa.

– Będę najszybciej, jak to możliwe. – Jak tylko skończę śniadanie.

– Możesz prowadzić? – Słyszała, że stara się powstrzymać osąd w swoim głosie, ale wiedziała, co myśli: Jeśli wczoraj zabalowałaś, możesz ciągle być pod wpływem.

– Jasne – powiedziała. – Do zobaczenia wkrótce.

 

 

Westacombe leżało przynajmniej w głębi lądu, więc jechała w przeciwnym kierunku niż rzeka turystów. Mieszkała w Północnym Devonie już od pięciu lat i zdążyła przywyknąć do tutejszych wąskich, krętych uliczek, stromych brzegów i żywopłotów, zza których nie widać było nadjeżdżających traktorów i innych pojazdów. Jednak do tej pory jeszcze nie udało jej się przyzwyczaić do letniego natężenia ruchu turystycznego, niekończącego się strumienia wielkich samochodów przewożących dzieci, sprzęt kempingowy i deski surfingowe. Droga pięła się pod górę z dala od wybrzeża i w pewnym momencie, gdy Jen zjechała na pobocze, by przepuścić land rovera z przyczepą dla koni, miała widok na całe ujście dwóch rzek, Taw i Torridge, wpadających do Atlantyku i lśniących w słońcu. To było teraz jej miejsce, lecz nadal tęskniła za Mersey – z jej promami i widokiem z Birkenhead na zdumiewającą panoramę Liverpoolu – z intensywnością, która przypominała żal za utraconą bliską osobą. Klasyczny ckliwy Scouser[2], pomyślała. Żyjesz w raju na ziemi, ale nadal ci mało, nadal tęsknisz za domem.

Nawigacja w telefonie pokierowała ją w wąską, jednopasmową uliczkę; nie było tam miejsca nawet na tyle, aby mogły minąć się dwa małe samochody. Na samym środku drogi rosła trawa. Jen skręciła za róg i była na miejscu. Droga prowadziła prosto na podwórko. Stał na nim całkiem spory dom, zbudowany z ciepłej, czerwonej cegły w takim samym kolorze jak ściany Cynthii, ale starszej, miejscami kruszejącej. Miał dwa piętra, a nad nimi jeszcze pokoje na poddaszu, z małymi lukarnami wbudowanymi w dach pokryty ciemnoszarą dachówką. Po jednej stronie dziedzińca stał domek gościnny, a po drugiej duża stodoła. Dalej był rząd mniejszych budynków gospodarczych ze stajennymi drzwiami. Tworzyły jeden kompleks, ale miały różne zastosowania – wszystkie przerobione z oryginalnego domu i zabudowań gospodarczych. Jen wiedziała o tym, bo kiedy wjechała na dziedziniec, zdała sobie sprawę, że już tu kiedyś była. Westacombe było oddalone o niecałe trzy mile od ruchliwej nadmorskiej wioski Instow, ale wydawało się całkowicie odcięte, stanowiło odrębny świat. To właśnie zapamiętała: poczucie, że znalazła się w miejscu nieco magicznym i nie do końca realnym.

Odwiedziła je tylko raz, jednak nie zapomniała o nim. Ta wizyta była dla niej w pewnym sensie występkiem, ale również celebracją wolności, odzyskania kontroli nad swoim życiem. W młodości nigdy nie należała do dzikich i nieodpowiedzialnych dziewczyn i w tamtym momencie była najbliższa nadrobienia tych zaległości. Wes przywiózł ją tutaj w pewną Wielkanoc, kiedy dzieci zostały u dziadków w Hoylake. Jen była spięta i zdenerwowana, niespokojna o to, co rodzice jej byłego nakładą do głów jej dzieciaczków: że będą snuć jakieś niewiarygodne historie o jej braku kompetencji wychowawczych i umiejętności odpowiedniego zajęcia się nimi. Nie żeby Robbie, eksmąż Jen, za którym wcale nie tęskniła, chciał się nimi zajmować na pełen etat. Nigdy nie wystąpił o opiekę nad nimi. Za bardzo kochał swoje nowe życie w roli singla. Ella i Ben nigdy też nie zatrzymywali się w jego wielkim mieszkaniu w starym Albert Dock podczas swoich coraz bardziej nieregularnych wizyt, lecz u Rega i Joan, w ich wiktoriańskiej willi nad brzegiem morza w Wirral. Robbie od czasu do czasu wpadał tam, żeby spotkać się z dziećmi, kiedy pozwalały mu na to praca i życie prywatne. Najczęściej przyjeżdżał na niedzielny lunch. Nic wielkiego nie działo się w jego świecie w porze niedzielnego obiadu, a na dodatek jego matka była dobrą kucharką.

To wtedy Jen poznała Wesa. Cynthia wyciągnęła ją z domu.

– Nie możesz siedzieć samotnie w domu i rozpaczać, kiedy w końcu nie masz na głowie dzieci.

Zabrała Jen do baru na plaży w Instow.

– Będzie jazz na żywo. Przedstawię cię paru osobom.

Właścicielem małego, ciemnego i zatłoczonego miejsca był Szkot w średnim wieku, mężczyzna o imieniu George. Zapowiadał kolejnych muzyków, jakby byli jego najlepszymi przyjaciółmi. Na stołach leżały obrusy w kratkę i stały świece w butelkach. Z sufitu zwisała sieć rybacka. Kiczowato, ale w pewnym sensie pasowało to do tego miejsca. Jen czuła się onieśmielona zarówno muzyką, jak i ludźmi: w przerwach między piosenkami rozmawiali o książkach, których nie czytała, i filmach, których nie widziała. Oczywiste jest więc, że piła za dużo i stała się zbyt głośna i gadatliwa.

Wes był tego wieczoru na widowni, nie występował, ale Jen poznała, że należał do stałych bywalców; znał całą obsługę baru, a George traktował go z pobłażaniem, jak syna, który nieco zboczył z właściwych torów.

Gdy Cynthia i jej koleżanki rozmawiały o powrocie do Barnstaple, Wes wziął Jen za rękę.

– Zostań na ostatniego drinka. Możesz wrócić taksówką.

Spacerowali po plaży w świetle księżyca, a Jen kręciło się w głowie od patrzenia w gwiazdy. Kiedy przyjechała taksówka, pojechali do Wesa, do tego domu, gdzie miał dwa pokoje na poddaszu. Za przejazd zapłaciła oczywiście Jen. Dopiero teraz, kiedy wysiadła z auta, dotarło do niej, że ta niewyjaśniona śmierć może mieć coś wspólnego z Wesem.

Matthew i Ross stali na dziedzińcu w ubraniach i butach rodem z laboratorium kryminalistycznego, ale dało się ich rozpoznać pomimo papierowych kombinezonów i masek. Matthew był wysoki, niemal wojskowej postury, a jego oczy wydawały się szare jak granit. Ross May był chudy jak szczypiorek i nie potrafił ustać w miejscu. Rafferty dołączyła do nich, wzięła kombinezon dla siebie i kiedy się w niego ubierała, odezwała się do Venna:

– Kobieta czy mężczyzna? Byłam tu już kiedyś i znam jednego faceta, który tu mieszka. Albo mieszkał. Mógł się wyprowadzić. Parę lat temu. – Lepiej było dać znać Matthew, jak sprawy się mają, zanim rozpocznie się śledztwo.

– Mężczyzna – odpowiedział Venn. – Jak się nazywał twój przyjaciel?

Jen chciała powiedzieć, że to nie do końca był jej przyjaciel, ale to zabrzmiałoby zbyt obronnie. Poza tym Matthew cenił odpowiedzi wprost.

– Wes – powiedziała. – Wesley Curnow. – Zawahała się przez moment. – Właściwie to widziałam się z nim zeszłej nocy.

Matthew pokręcił głową.

– To nie to nazwisko. – Spojrzał na nią. – Co wiesz o tym miejscu?

Jen wzruszyła ramionami.

– Byłam tu tylko raz.

Tamtego ranka po wspólnie spędzonej nocy zrobił jej śniadanie w dużej, niechlujnej wspólnej kuchni na parterze. Podłoga była wyłożona kamiennymi płytami, upstrzonymi od tłuszczu. Miała kaca. Piła kawę i jadła kanapki z białego chleba z ociekającym tłuszczem bekonem. Przewinęło się tam kilka innych osób, ale nie zwracała na nich uwagi. Całą skupiała na Wesie. Stał boso, w znoszonych dżinsach i luźnej podkoszulce. Nawet mając kaca, była nim oczarowana. Okazał się czułym i troskliwym kochankiem, co stanowiło dla niej nowość. Nawet teraz na wspomnienie tamtej nocy na jej twarzy pojawił się uśmiech.

– To coś w rodzaju komuny artystów. Większość domu zajmuje właściciel, ale wynajmuje parę pokoi na poddaszu twórcom, którzy mają tu też swoje pracownie.

Ross parsknął, zamierzając rzucić jakąś ciętą ripostę na temat artystów i ich komun, ale pomyślał, że lepiej się powstrzymać przy szefie.

Uczył się.

Jen kontynuowała:

– Facet, którego znam, robi meble z odzysku, rzeźby z drewna wyrzuconego na brzeg i tego typu rzeczy. Jest też muzykiem. Jonathan pewnie się już z nim zetknął.

Matthew pokiwał głową. Jonathan, jego mąż, zarządzał ośrodkiem Woodyard, dużym i dobrze prosperującym centrum sztuki w Barnstaple. Obracał się w kręgach bohemy. Woodyard nie był naturalnym środowiskiem Matthew, ale bardzo się starał dogadywać z przyjaciółmi Jona­thana. Być może ze względu na ewangelickie wychowanie Matthew miał trudności z uznaniem za prawdziwą pracę zajęć, które są zabawne, twórcze lub ekscytujące. Wstąpił do policji, ponieważ dawało mu to poczucie obowiązku i wspólnoty, której brakowało mu po opuszczeniu Bractwa. Jonathan czasami naśmiewał się z niego, że traktuje siebie zbyt poważnie.

Wrócił myślami do kolegów.

– Wejdźmy zatem do środka i zobaczmy, co tam mamy.

Jen wepchnęła włosy pod papierowy czepek, założyła maskę i poszła za nim. Rząd budynków gospodarczych został przerobiony na pracownie.

– Kto znalazł naszą ofiarę?

– Jego córka, Eve. Mieszka tu i pracuje. Zajmuje się wyrobem przedmiotów ze szkła. Znalazła go w swojej pracowni dziś o siódmej rano. – Matthew przerwał. – Przyczyna śmierci jest dość oczywista, ale doktor Pengelly jest już w drodze.

Stajenne drzwi prowadziły prosto z dziedzińca do jednego z budynków, długiego, niskiego pomieszczenia. Jen spodziewała się, że będzie tam ciemno i klaustrofobicznie, ale w sporej części dachu zostały zamontowane świetliki, przez które wpadały promienie słoneczne. Panowało tam nieznośne gorąco. Ciepło zdawało się pochodzić z pieca stojącego w rogu. Jen zastanawiała się, dlaczego nikt nie pomyślał o tym, żeby go wyłączyć, ale oczywiście nie wolno było niczego dotykać, dopóki technicy kryminalistyczni nie skończą swojej pracy. Podszedłszy bliżej, zorientowała się, że w piecu nie rozpalono, zatem musiał trzymać ciepło od poprzedniego dnia. Na ścianie znajdowały się wieszaki, z których zwisał rząd długich metalowych rur, stalowa łopata z kwadratowym, pudełkowym zakończeniem oraz łopata o płaskim ostrzu. Na półkach stały urządzenia i przedmioty, które mogłyby uchodzić za narzędzia do zadawania bólu: szczypce i kleszcze, a także kilka palników.

W całym tym miejscu panowała atmosfera sali tortur. Jen pomyślała, że przypomina obraz piekła opisany przez jedną z bardziej pomysłowych zakonnic, która ją uczyła. Mężczyzna leżał na plecach przed posprzątanym stołem warsztatowym, oświetlony przez wpadające przez świetliki promienie słońca. Wszędzie dookoła niego walały się odłamki rozbitego szkła, a jeden, długi i ostry niczym nóż, przebił mu szyję. Była krew. Dużo krwi, rozlanej po całej podłodze i rozpryśniętej na ścianie.

– Wygląda więc na to, że znaleziono go w miejscu, w którym został zabity – zauważył Matthew Venn.

Jen ledwo słyszała słowa szefa.

– Znam go – powiedziała. – A przynajmniej go poznałam. Zeszłej nocy. U Cynthii Prior odbywało się przyjęcie i on tam był. Nazywa się Nigel Yeo. – Zaczerpnęła tchu. – Pracuje dla organizacji, która monitoruje fundusz zdrowia. Coś wspólnego z dochodzeniami. Chciał ze mną porozmawiać, ale powiedział, że to może poczekać.

– Chciał z tobą porozmawiać na gruncie zawodowym? – Drzwi do pracowni były otwarte, a oni stali w progu. Matthew odwrócił się w stronę Jen.

Wzruszyła ramionami.

– Tak mi się wydawało. Ale to było w czasie imprezy. Byłam po kilku drinkach. Wiesz, jak to jest…

Ale Matthew nie wiedział, jak to jest. Pił bardzo niewiele i z pewnością nigdy nie straciłby kontroli. Jen usiłowała wyobrazić go sobie, jak pijany w sztok idzie do łóżka w ubraniu, bo jest zbyt nawalony, żeby się rozebrać, ale ten pomysł wydał jej się zbyt absurdalny. Spojrzała ponownie na ciało, przypominając sobie duszący zapach wiciokrzewu w ogrodzie Cynthii oraz uprzejmy uśmiech tego mężczyzny, i zrobiło się jej słabo.

– Wyglądał na miłego człowieka.

– Jego córka, Eve, jest w kuchni. Jeśli byłaś już tutaj, to wiesz, gdzie to jest. Idź i zbierz wstępne zeznania, dopóki ma wszystko na świeżo w głowie.

Jen potaknęła i wyszła na dziedziniec. Stała przez chwilę i głęboko oddychała. Słońce już grzało. Jednak w kuchni było chłodniej. Na podłodze nadal leżały kamienne płyty, ale wyposażenie, które pamiętała z poprzedniego razu, zniknęło. W kącie stała nowa kuchenka elektryczna, a samo pomieszczenie wydawało się czystsze, schludniejsze. Poza tym niewiele się zmieniło. Przy stole siedziała kobieta – była trochę przed trzydziestką, a może tuż po. Miała na sobie ogrodniczki i pasiasty podkoszulek, a na stopach czerwone sandały. Ku uldze Jen była sama. Ani śladu Wesa.

Kobieta się odwróciła. Nadal płakała. Jen pomyślała, że musiała płakać od wielu godzin – odkąd znalazła ojca.

– Bardzo mi przykro – powiedziała Rafferty. – Poznałam go. Co prawda spotkałam go tylko raz, zeszłej nocy, ale wydawał się bardzo miły.

– Był najlepszy.

– Jestem detektywem. Muszę zadać kilka pytań. W porządku?

Eve pokiwała głową.

– Zanim zaczniemy, może ci coś podać? Herbaty? Kawy? – Jen pomyślała, że sama chętnie napiłaby się kawy. Nadal czuła w głowie pulsujący ból.

– Woda wystarczy, dziękuję.

Jen napełniła dwie szklanki. Nawet prosto z kranu, woda była czysta i zimna.

– Pochodzi z odwiertu. – Eve podniosła na nią wzrok. – Tata mówił, że to najlepsza woda w całym hrabstwie.

– Mieszkał tutaj? – Jen trudno było to sobie wyobrazić. Nigel był bardzo schludny; wyróżniał się na przyjęciu u Cynthii, ponieważ wydawał się taki poważny, godny poszanowania. I była prawie pewna, że Cynthia przedstawiła go jako sąsiada, ale należałoby się upewnić.

Pomimo żalu Eve roześmiała się lekko.

– W żadnym wypadku! Miał dom w Barnstaple. Tam się wychowałam. Ale często mnie odwiedzał.

– A czy twoja matka mieszka tutaj? – Kiedy go poznała, Jen założyła, że mężczyzna jest stanu wolnego, ale istniało większe prawdopodobieństwo, że jednak była jakaś żona. Ktoś kompetentny i troskliwy. Wiedziała, że Matthew by o to zapytał; matka Eve zostałaby poinformowana o śmierci Yeo i ktoś by się nią zajął.

– Mama miała alzheimera – powiedziała Eve. – Zmarła dwa lata temu. – Jej słowa były wyzute z emocji, wypowiedziane twardym tonem. Nie pytaj mnie o to. Nie zniosę tego. Nie teraz.

Jen miała ochotę wziąć kobietę w ramiona.

– Masz rodzeństwo?

Eve potrząsnęła głową.

– Tylko tata i ja. Byliśmy bardzo blisko – zaszlochała. – A teraz zostałam całkiem sama. – Mówiła cicho, ale i tak brzmiało to jak krzyk rozpaczy.

Jen chciała wypytać ją o przyjaciół, o partnera, ale wiedziała, że na tym etapie przyjaciele nie będą jeszcze żadnym pocieszeniem.

– Kiedy spotkałam wczoraj twojego tatę, było już dość późno. Spodziewałaś się jego wizyty?

– Nie wczoraj. Mieliśmy się spotkać rano. Tata pomagał mi w wyrobie szkła. Do większości prac, które wykonuję, potrzebna jest asysta. To wymaga wprawy i praktyki, ale przed śmiercią mamy poprosił o bezpłatny urlop w szpitalu i wziął udział w kursie, żeby móc mi pomagać. I mieć więcej czasu, żeby się nią opiekować. Właśnie takim był ojcem. Mieliśmy się zajmować tym przez cały dzień. Dostałam zlecenie z galerii w Londynie od kogoś, z kim skontaktował mnie Frank, ale terminy są bardzo napięte.

Jen chciała zapytać, kim jest Frank, ale uznała, że to może poczekać.

– Ale teraz nie pracował już w szpitalu?

– Nie, kierował Stowarzyszeniem Pacjentów „Razem”. To swego rodzaju ciało nadzorcze monitorujące lokalne działania NHS[3], reprezentujące interesy pacjentów. – Zrobiła pauzę. – Już od jakiegoś czasu chciał rzucić medycynę. Planował spędzać więcej czasu z mamą, a praca zmianowa mu nie odpowiadała. A SPR jest czynne zwykle od dziewiątej do piątej, co daje większą elastyczność. Sam mógł sobie ustalać godziny pracy. – Znowu przerwała. – Mama zmarła akurat w czasie, kiedy został mianowany kierownikiem, ale i tak postanowił opuścić szpital. Powiedział, że to dla niego nowe wyzwanie.

– Masz jakiś pomysł, po co przyjechał wczoraj do Westa­combe? I skąd się wziął w twojej pracowni, nie powiedziawszy ci o tym?

Eve potrząsnęła głową.

– Nie mam pojęcia. Mieliśmy zacząć dość wcześnie. O siódmej trzydzieści. Poszłam tam o siódmej, żeby wszystko przygotować.

Chwila ciszy. Z zewnątrz dobiegały odgłosy wsi, wciąż niezwykłe dla Jen: śpiew ptaków i pobekiwanie owiec.

– Mieszkasz tu i pracujesz? – spytała Jen.

– Tak, mam mieszkanie na poddaszu. Małe. Dwie sypialnie… choć jedna z nich jest tak mała, że nie sądzę, że dałabyś radę tam spać… łazienka i pokój dzienny z małą lodówką i kuchenką w rogu. Dużą kuchnię dzielę z Wesem, innym artystą mieszkającym tutaj. Ale widoki są prze­piękne i dobrze być tak blisko pracowni.

– Kto jeszcze tutaj mieszka?

– Jest nas czwórka lokatorów plus dwoje dzieci. Wes Curnow również ma mieszkanie na poddaszu. Jest jeszcze mniejsze niż moje.

Jen nie dała po sobie poznać, że zna to nazwisko.

– Są jeszcze Sarah i John Grieve’owie i ich bliźniaczki, mieszkają w domku gościnnym po drugiej stronie dziedzińca. John zarządza farmą, a wuj Sarah jest właścicielem tego miejsca. Zajmuje pozostałą część domu.

– Jak się nazywa?

– Francis Ley. – Eve spojrzała na nią. – Mogłaś o nim słyszeć. Ekonomista. Mówimy na niego Frank.

Ach, więc to jest ten Frank, który załatwił jej zlecenie.

Jen potaknęła. Był czas, kiedy nazwisko Leya pojawiało się we wszystkich wiadomościach. Sam nie zabiegał o rozgłos – był wyjątkowo nieśmiały – ale dziennikarze i komentatorzy go uwielbiali. Przewidział krach finansowy, zanim do niego doszło, jakoś go przetrwał i zbił fortunę. Na nieszczęściu innych ludzi, pomyślała Jen. Bankierzy i pieniacze jakimś cudem zawsze bez szwanku wychodzili z tarapatów. Miała to wpajane od dzieciństwa.

– Skąd się tutaj wzięłaś?

– Przez Sarah, która mieszka w domku gościnnym. Dorastałyśmy na tej samej ulicy w Barnstaple i kiedy pracownia i mieszkanie się zwolniły, zasugerowała, żebym spotkała się z Frankiem. Wyglądało na to, że spodobały mu się moje prace, więc się wprowadziłam. – Przerwała na chwilę. – Właściwie był tutaj wczoraj wieczorem. Sporo podróżuje, ale kiedy jest na miejscu, zaprasza nas wszystkich na drinka. Taki rytuał.

– To nie jest jego stałe miejsce zamieszkania?

– Ma mieszkanie w Londynie, ale mówi o sprzedaży. Tu mu się najbardziej podoba. – Głos Eve był ciepły, pełen emocji. Równie dobrze mogłaby mówić o swoim ulubionym wujku.

– Nadal tu jest? – Jeśli tak, Jen pomyślała, że to Matthew mógłby z nim porozmawiać. Potrafił być uprzejmy nawet w stosunku do ludzi, których nie lubił. Ona nigdy tego nie umiała.

– Och, nie wiem. Przypuszczam, że tak. Kiedy rozmawiałam z nim wczoraj wieczorem, nie wspominał o wyjeździe.

– Nie widziałaś go dzisiaj rano? – Jen spodziewała się, że mężczyzna był świadom zamieszania na dziedzińcu, samo­chodów, odzianych na biało techników…

– Nie – odpowiedziała Eve. – Nieczęsto tutaj przychodzi. Nie musi. Używa głównego wejścia do domu, które wychodzi na ujście rzeki, a jego garaż ma osobny wyjazd prosto na drogę. Ja i Wes dostajemy się do naszych mieszkań tylnymi drzwiami i przez kuchnię.

Jen przeprosiła na moment.

– Zaraz wrócę. Obawiam się, że jeszcze nie skończyłyśmy.

Na zewnątrz Sally Pengelly, anatomopatolog, właśnie kierowała się w stronę pracowni. Była niska, pulchna i miała rumiane policzki. Jen słyszała kiedyś, jak pewien elegancki adwokat opisał ją szyderczo jako „anatomo­patolożkę, która wygląda, jakby pracowała na farmie”. Ale choć Sally Pengelly mogła wyglądać jak córka farmera, nie brakowało jej odwagi i bystrości, by często nadstawiać karku. Zespół ją polubił.

Matthew stał na dziedzińcu i patrzył w telefon. Podniósł wzrok i pozdrowił je obie.

– Właścicielem tego wszystkiego jest jeden mężczyzna. – Jen poczekała, aż Sally wejdzie do pracowni. Machnęła ręką na dziedziniec i wszystkie zabudowania, po czym kontynuowała: – Zajmuje duży dom, ale nie jest stałym mieszkańcem. – Ponownie przerwała. – To Francis Ley. – Matthew uniósł brew, ale nic nie powiedział. – Pomyślałam, że może chcesz go złapać, w razie gdyby zamierzał zniknąć – dodała Jen. – Ma osobne wejście po drugiej stronie budynku.

– Skończyłaś już z córką?

– Nie, jest bardzo zdenerwowana. Była blisko z ojcem, a matka zmarła dwa lata temu. Muszę być delikatna. – Kolejna pauza. – Nie spodziewała się ojca wcześniej niż o wpół do ósmej rano. Wygląda na to, że robił za jej asystenta przy wyrobie szklanych dekoracji. Nie potrafi wyjaśnić, dlaczego miałby pojawić się tutaj wcześniej dzisiaj lub wczoraj późnym wieczorem.

Venn potaknął.

– Podejrzewam, że mógł przyjechać, żeby spotkać się z jednym z pozostałych lokatorów. Musimy sprawdzić ewentualne powiązania. Albo mógł się umówić z Leyem. Dowiem się, co facet ma do powiedzenia. Jeśli nadal jesteś zajęta, chętnie sam się z nim zobaczę.

Odwróciwszy się w stronę kuchni, Jen się uśmiechnęła. Dokładnie na taką odpowiedź liczyła.

 

 

 

[2] Scouser – mieszkaniec Liverpoolu.

[3] NHS – National Health Service – wspólna nazwa dla trzech z czterech systemów służby zdrowia w Wielkiej Brytanii finansowanych ze środków publicznych, odpowiednik polskiego NFZ.

 

 

 

 

Rozdział trzeci

 

 

 

 

 

 

 

Kiedy Jen odeszła, Matthew stał jeszcze przez chwilę i zastanawiał się. Nie należał do ludzi działających pochopnie i bez planu. Lubił mieć kontrolę nad śledztwem, kontrolę nad samym sobą. Jego mąż, Jonathan, był kreatywny i impulsywny, ale z łatwością potrafił rozeznawać się w sytuacji i w ludziach. Matthew nie opanował tej umiejętności. Wystawił twarz do słońca i szperał w pamięci w poszukiwaniu informacji o Francisie Leyu. Swego czasu ekonomista ten gościł na łamach wszystkich gazet, odróżniając się od większości finansistów akcentem z West Country oraz tym, że był outsiderem. Dziesięć lat po krachu wyemitowano o nim dokument telewizyjny, ale sam Ley w nim nie wystąpił. Pojawili się za to jego dawni przyjaciele i koledzy, którzy opowiadali o jego wyśmiewanych przepowiedniach i ignorowanych ostrzeżeniach.

– Gdyby reprezentował jakąś szkołę, jakiś znany uniwersytet, być może ludzie daliby wiarę jego przestrogom – powiedział jeden z nich. – Być może wspólnie moglibyśmy uniknąć największego krachu. Ale on nigdy nie był człowiekiem z miasta. Nigdy tu nie pasował.

Można było odnieść wrażenie, że Ley stał się teraz ekscentrycznym odludkiem, rozczarowanym światem, który przyniósł mu fortunę. Odziedziczył po ojcu farmę – przypuszczalnie tę posiadłość – i powrócił do korzeni, po czym zajął się rewitalizacją okolicznych wiosek, wykupując upadające firmy i działając za kulisami. Było tu kilka pubów, teraz świetnie prosperujących i znanych z dobrej kuchni, restauracja rybna w Instow, z gwiazdką Michelina, kilka wiejskich sklepików, łącznie z urzędem pocztowym, uratowanych przed upadkiem, bo przekształconych w delikatesy, rzemieślnicze piekarnie, garncarnie i galerie. Nie wszystkie zmiany cieszyły się popularnością. Podniesienie statusu, jak lubił mawiać po kilku kieliszkach wina Jonathan, który dorastał na farmie na skraju Exmoor, to nie wyłącznie problem miast. Mieszkańcy mogą czuć się wyobcowani również na wsi.

Matthew Venn nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło łączyć Nigela Yeo, który pracował dla jakiejś niejasnej organizacji powiązanej z NHS, z Francisem Leyem, ale Eve, córka Yeo, mieszkała i pracowała w posiadłości Leya, a jej ojciec był tu częstym gościem. Matthew wolałby mieć trochę więcej czasu na poszperanie i rozeznanie się. Ley był jednak teraz tutaj, a jak słusznie zauważyła Jen, w każdej chwili mógł wyjechać.

Venn opuścił rząd zabudowań i obszedł dom dookoła, by znaleźć mężczyznę. Do drzwi w tej części budynku, w której mieszkał Ley, prowadziła żwirowa ścieżka wokół domu, a sam budynek nie był skierowany w stronę lądu, lecz wychodził na ujście rzek. Ogród – trawnik ze staroświeckimi rabatkami z ziołami – oferował widok na Taw aż do Crow Point, a także na Torridge oraz miasta Appledore i Bideford. Po drugiej stronie domu stał nowo wybudowany garaż, z którego wybrukowany podjazd prowadził do ulicy, omijając dziedziniec.

Matthew stał przez chwilę, przyglądając się budynkowi, i pomyślał, że jest on dziwnie schizofreniczny. Ta strona wydawała się proporcjonalna, klasyczny styl georgiański, z tradycyjnymi oknami rozłożonymi symetrycznie po obu stronach drzwi. Cegła jaśniała w porannym słońcu. Kiedyś musiał to być dom farmera dżentelmena i został przywrócony do dawnej świetności – drzwi zostały świeżo odmalowane na czarno, mosiężna kołatka przy drzwiach błyszczała. Bardzo różnił się od zabudowań wychodzących na dziedziniec i od mieszkań na poddaszu. Jen sprowadziłaby te różnice do poczucia stylu: domek gościnny i obskurne zabudowania dla pracowników, a okazała fasada z widokiem na ujście rzek – dla właściciela. Matthew widział to zgoła inaczej. Jedną część uważał za artystyczną i nieco prymitywną; ta strona domu, przynajmniej z zewnątrz, wydawała się szczytem elegancji. Trudno było sobie wyobrazić, jak te dwie grupy mogłyby współistnieć.

Zapukał do drzwi.

Po chwili otworzył mu Ley we własnej osobie. Stał w drzwiach, mrużąc oczy. Był postawnym mężczyzną, krępym i łagodnym. Ludzie pamiętali go ze względu na jego rozmiary. Zanim zniknął z życia publicznego, często robił sobie niezręczne żarty z samego siebie i swojej tuszy. O tym, że jego kucharze powinni być mniej uzdolnieni, żeby nie miał pokus próbowania takich ilości przyrządzanego przez nich jedzenia, i że nigdy nie zwiąże się z kobietą, dopóki nie zrzuci choć kilku kilogramów. Z tego, co Matthew pamiętał z lokalnych plotek, Ley nigdy nie znalazł sobie żony.

Miał na sobie staroświecki szlafrok w szkocką kratę, zarzucony na pasiaste spodnie od piżamy, i parę skórzanych kapci, które kłapały, gdy chodził. Szlafrok ledwie opinał go w pasie i był przewiązany plecionym sznurkiem. Nagi tors był różowy i pozbawiony owłosienia. Coś w jego wyglądzie spowodowało, że skojarzył się Matthew z chłopcem z lat pięćdziesiątych – Billym Bunterem[4] albo Just Williamem[5].

– Tak? – Ley wydawał się nieco speszony, trochę niespokojny, ale nie był zły, że przeszkadza mu ktoś obcy.

Matthew się przedstawił.

– Być może zauważył pan moich ludzi na pańskim dziedzińcu?

– Właśnie się obudziłem. Jeszcze nie miałem szansy niczego zauważyć. – Nadal szybko mrugał. Jego rzęsy były jasne i cienkie. Mówił wolno, z czystym akcentem z Północnego Devonu. Trudno sobie wyobrazić, że twardo negocjował na rynku finansowym, na którym panuje duża presja.

– Jedna z pańskich lokatorek znalazła dziś rano w pracowni swojego ojca. Martwego.

– Co? – Francis wpatrywał się w Matthew, jakby ten mówił w obcym języku. – Nie rozumiem. Eve to jedyna kobieta z pracownią. Mówi pan o Nigelu?

– Obawiam się, że tak.

Zapadła cisza. Ley potrząsał głową, jakby nadal nie potrafił pojąć sensu jego słów. Po raz kolejny Matthew zastanowił się, jak ktoś, kto tak powoli reaguje, mógł stać się tak potężny.

– Jak zmarł? – spytał w końcu Ley. Cofnął się do holu, zakładając, że Matthew pójdzie za nim. – Wydawał się taki sprawny. Jakiś atak serca?

– Został zamordowany. Nie możemy jeszcze mówić o szczegółach.

Ley wyglądał, jakby miał się przewrócić; oparł się jedną ręką o ścianę, by zachować równowagę. Odwrócił się przodem do Venna.

– Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógłby chcieć jego śmierci. Nigel był dobrym człowiekiem. Sam się pan o tym przekona, kiedy przeprowadzicie śledztwo. Proszę wejść i dać mi parę minut, żebym doprowadził się do porządku. Zaraz do pana wrócę.

Hol był zacieniony; imponujący, ale nie onieśmielający, z porysowaną dębową podłogą i wyblakłymi dywanami oraz wielką skrzynią ustawioną pod jedną ze ścian. Ley otworzył drzwi i wprowadził Matthew do dużego salonu. Jeszcze więcej drewna i dywanów. Kominek, a na nim wazon z kwiatami, tak szeroki u podstawy, że przypominał bardziej misę. Siedzisko przy oknie z poduszkami w ręcznie dzierganych powłoczkach. Meble mogły tu stać aż od czasów dzieciństwa Leya: wytarty skórzany Chesterfield i para wysiedzianych foteli. Jednak wyeksponowane dzieła sztuki były zupełnie inne. Wielkie abstrakcje w szokującym doborze barw. W jednym z rogów naturalnej wielkości rzeźba kulika, wykonana z drewna wyrzuconego na brzeg. Venn podejrzewał, że te rzeczy zostały stworzone przez mieszkańców Westacombe, byłych i obecnych. Jeszcze raz spojrzał na wazon z kwiatami: niebieskie, zwinięte spiralnie szkło, prawdopodobnie wyrób córki zamordowanego mężczyzny. Wyglądało na to, że Ley był nie tylko właścicielem domu rzemieślników, ale również ich mecenasem.

Jedyny znak, że poprzedniej nocy odbywało się tu spotkanie towarzyskie, stanowiła samotna szklanka na stoliku kawowym. Wszystkie inne pozostałości musiały już zostać uprzątnięte. Venn zastanawiał się, czy miejsce to miało gosposię, czy może Ley sam o nie dbał.

Mężczyzna wrócił szybciej, niż Matthew się spodziewał, ale wyglądało na to, że zdążył wziąć prysznic. Miał mokre włosy. Włożył szerokie, pomięte, szare spodnie, które przywodziły Matthew na myśl nogi słonia, i rozciągnięty T-shirt.Z całą pewnością, pomyślał, Ley nie ubierał się tak, kiedy pracował jeszcze w City. Matthew lubił chować się za garniturami; nawet jego codzienne ubrania zawsze były świeżo wyprane i wyprasowane.

– Robię kawę – odezwał się Ley, stojąc w drzwiach. – Obawiam się, że bez niej nie umiem funkcjonować. Ma pan ochotę? – Wydawał się niepewny siebie, jakby był gościem, a nie gospodarzem.

Matthew poczuł zapach kawy i skusił się. Kuchnia musiała być niedaleko.

– Poproszę.

Ley zniknął i po chwili wrócił z dwoma kubkami w rękach.

– Nie ma mleka – powiedział. – Nie używam. Pewnie mógłbym pożyczyć trochę z kuchni lokatorów…

– Czarna jest w porządku. – Matthew wstał, by wziąć kawę, po czym wrócił na swoje miejsce pod oknem.

Ley stał przez chwilę, wyglądając przez szybę, a potem opadł na pobliski fotel.

– Więc mówi pan, że Nigel Yeo został zamordowany?

– Tak. – Matthew zrobił pauzę. – Obawiam się, że tak.

– Szlag! – Odpowiedź była gwałtowna, bardziej osobista, niż można się było spodziewać, biorąc pod uwagę, że Yeo był zaledwie znajomym, ojcem lokatorki. Te słowa i ich moc zupełnie zaskoczyły detektywa.

Ley rzucił mu szybki, nieśmiały uśmiech.

– Proszę wybaczyć…

– Czy doktor Yeo był pańskim przyjacielem?

– Nie. – Zastanowił się. – Cóż… Może w pewnym sensie był. A przynajmniej stawał się nim. Eve przyjechała tutaj kilka lat temu, po ukończeniu studiów magisterskich.

Matthew się nie odzywał. Przekonał się już, że milczenie jest jego sprzymierzeńcem oraz bronią.

W końcu Ley zaczął mówić dalej:

– Nigel pracował dla Stowarzyszenia Pacjentów „Razem”, SPR, które reprezentuje interesy pacjentów wobec lokalnych oddziałów NHS. To mała organizacja, ale bardzo skuteczna, tak mi się wydawało. Ważna i ciesząca się dużym szacunkiem. Odkąd Nigel objął stanowisko szefa, poszerzył zakres obowiązków o badanie anomalii i rozpatrywanie skarg pacjentów.

Venn przytaknął. To zgadzało się z tym, co przekazała mu Jen Rafferty.

Ley spojrzał na niego i ważył słowa.

– Jeden z moich młodych przyjaciół cierpiał na depresję. Nic poważnego, przynajmniej tak mi się wydawało. Nic zagrażającego życiu. Sam miewałem takie epizody. Nie lubiłem być w centrum uwagi, a po śmierci matki złapałem kolejnego doła, ale brałem leki i jakoś mi przeszło. Rozmawialiśmy o tym we dwóch i wymienialiśmy się doświadczeniami. Myślałem, że przypadłość Macka jest łatwa do wyleczenia. – Ley wpatrywał się w kwiaty na kominku. – Obwiniałem się o to, że nie zauważyłem, iż to było poważniejsze, być może skumulowane z inną chorobą. Kiedy przebywałem w Londynie, pojawił się prawdziwy kryzys. – Przerwał, wyciągnął pomiętą chusteczkę z kieszeni i otarł oczy.

Matthew milczał. Wiedział, że jest dalsza część tej historii. Z ogrodu dolatywał śpiew kosów. Radosny. Nie na miejscu.

– Mack popełnił samobójstwo. Był utalentowany, bystry i miał kochającą rodzinę. Ale którejś nocy wyszedł późno z domu, ruszył ścieżką wzdłuż klifu nad zatoką Seal Bay i skoczył. Zostawił na ścieżce notkę. W małej, plastikowej torebce na wypadek deszczu, obciążonej kamieniem. Wszystko zaplanował. Następnego dnia natknęło się na nią kilku spacerowiczów. Ciało znaleziono dopiero trzy dni później… A przynajmniej to, co z niego zostało. Wyłowiono je na północnym krańcu wyspy Lundy.

– Kiedy to było? – spytał Matthew. Nie przypominał sobie tej sprawy, ale też nie był wzywany do samobójstw.

– Na jesieni. Pod koniec października.

– A jego pełne nazwisko?

– Alexander Mackenzie. Znany wszystkim jako Mack. – Pauza. – Jego rodzice, George i Martha, prowadzą bar na plaży w Instow. Sandpiper.

Matthew z wolna pokiwał głową. Zaczynały mu się przypominać szczegóły sprawy. Jonathan znał tę rodzinę i był przerażony śmiercią tego chłopaka.

– To nigdy nie powinno się było wydarzyć. – Głos Leya tętnił emocjami. – Jego rodzice wiedzieli, jak bardzo był chory. Zadzwonili do szpitala, ale nikt nic nie zrobił. On miał zaledwie dziewiętnaście lat, znalazł się w luce pomiędzy placówkami dla dzieci i dla dorosłych, wydawało się, że wpadł w przepaść pomiędzy tymi dwoma światami. W końcu zadzwonili na policję, ponieważ Mack miał urojenia i wyobrażał sobie różne rzeczy. Służby zabrały go na SOR, gdzie został zakwalifikowany na oddział psychiatryczny na terenie szpitala generalnego, ale po jednej nocy nie było już dla niego miejsca albo z jakiejś innej przyczyny szpital go wypuścił. Mieli mieć zapewnioną pomoc społeczną, ale jej nie dostali. Mack był zdesperowany, najwyraźniej nadal miał urojenia, wierzył w spiski i w to, że jakiś obcy mężczyzna go śledzi. Uwierzył nawet w to, że własna rodzina jest przeciwko niemu. W końcu, jak przypuszczam, nie mógł już tego znieść, więc po prostu wyszedł na klif i skoczył do morza. Droga ucieczki. Rodzaj spokoju.

– Był pan z nim blisko. – To było stwierdzenie, nie pytanie.

– Znam tę rodzinę. Mack był dla mnie niemal jak siostrzeniec, może nawet jak przybrany syn. Rozumiałem go, ponieważ on też się nie wpasowywał. Tak jak powiedziałem, zwierzaliśmy się sobie. Jest jeszcze córka. Żywiołowa, bardzo ładna. Bardzo bystra. Niedawno skończyła studia. Mack był bardziej wymagającym dzieckiem. Sprawiał więcej kłopotów. – Ley podniósł wzrok. – Tak jak ja.

– I doktor Yeo był zaangażowany w tę sprawę? – Matthew starał się zrozumieć, jak to wszystko się ze sobą łączy.

– Tak. George i Martha złożyli oficjalną skargę do zarządu lokalnego NHS. Nic to nie dało. Dostali jedynie standardową odpowiedź. Równie dobrze mogła zostać napisana przez automat. I pewnie tak było. Porozmawiałem z Nigelem i zajął się tym. – Ley przerwał. – Rodzina nie wniesie sprawy do sądu. Nic nie przywróci życia ich synowi. Ale muszą wiedzieć, co się stało. Żeby mieć pewność, że więcej się to nie zdarzy. – Kolejna pauza. – Ufaliśmy Nigelowi. Był bardzo sumienny. Robił wszystko, co w jego mocy, aby znaleźć rozwiązanie. Nie sądzę, żeby którykolwiek z lekarzy lub urzędników w tej organizacji był tak obowiązkowy.

Matthew w milczeniu przyswajał otrzymane informacje. Za oknem poranne słońce oświetlało ogród swoim blaskiem, dodając mu kolorów i zamieniając widok w impresjonistyczny obraz.

– Czy Nigel doszedł do jakiejś konkluzji odnośnie do tego, co mogło się wydarzyć?

– Nie wiem. Bardzo ostrożnie wybierał informacje, którymi się ze mną dzielił. Był niezwykle profesjonalny. Spotkałem się z nim ostatnio w zupełnie innej sprawie. Zapytałem, jak przebiega jego śledztwo, ale nic mi nie powiedział. Oczywiście mogę to zrozumieć, należy zachować poufność.

– Wie pan, po co przyjechał tutaj wczoraj? Musiało być już bardzo późno, gdy tu dotarł. Wiemy, że aż do dziesiątej trzydzieści wieczorem był na przyjęciu w Barnstaple.

Ley zaprzeczył ruchem głowy.

– Pewnie przyjechał do Eve. – Przerwa. – Nie widziałem się z nim; nie umówiliśmy się.

– Wczoraj wieczorem pan również urządzał przyjęcie?

– To nie do końca było przyjęcie. Wyjechałem na parę dni i zaprosiłem lokatorów na drinka. Lubię utrzymywać z nimi kontakt. Ale to było wcześniej. Spotkaliśmy się o siódmej, a grubo przed dziewiątą wszyscy już wyszli.

Ley brzmiał smutno. Matthew zastanawiał się, czy czuje się tutaj samotny po utracie matki. Czy miał za złe tym młodym ludziom, że wpadli tylko na darmowego drinka, a potem uciekli.

– Wszyscy przyszli? – spytał. – Wszyscy, którzy tutaj mieszkają?

– Tak, wszyscy się pokazali. Wydaje mi się, że traktują to jako swego rodzaju obowiązek. Wesley nie został długo. Powiedział, że ma następne spotkanie w Barnstaple.

– Chodzi o Wesleya Curnowa?

– Tak. – Ley wstał i otworzył okno, wpuszczając do środka ptasi trel.

– Czy może mi pan podać dane pozostałych mieszkańców?

– Sarah i John Grieve’owie zajmują największą przestrzeń, domek gościnny, który widać z drugiej strony dziedzińca. Mają bliźniaczki. Nikt poza nimi nie ma dzieci. John pracuje dla mnie, zarządza farmą. Nie ma tu teraz dużo ziemi, większość oddaliśmy w dzierżawę, ale mamy małe stadko krów mlecznych.

– Sarah to pańska siostrzenica?

– Nie do końca siostrzenica. Nie mam rodzeństwa. – Ta myśl zdawała się go zasmucać. – Jest jakąś siódmą wodą po kisielu, ale to moja jedyna krewna. Dorastaliśmy razem i trzymaliśmy się blisko. Przerobiła jeden z budynków gospodarczych na mleczarnię i robi tam tradycyjną clotted cream[6] i lody. – Ley uśmiechnął się błogo i poklepał się po brzuchu. – Pychota, ale nie najlepsza dla figury. Opiekuje się też moim domem, kiedy wyjeżdżam. Na poddaszu są dwa mniejsze mieszkania. Jedno z nich zajmuje Wesley, a drugie Eve.

– Oni również mają swoje pracownie?

Ley potaknął. Jego uwagę przykuła sceneria za oknem, bujny ogród i morze za nim.

– Skąd decyzja o otworzeniu swojego domu dla tych młodych ludzi? – To pytanie pojawiło się nagle, bez zwykłej uważności Matthew. Miał je w głowie, odkąd tylko przekroczył próg tego budynku. Gdyby on miał taką piękną posiadłość, nie chciałby jej dzielić z tak wieloma osobami. A jeśli Ley był tak bogaty, jak o nim mówiono, nie potrzebował ich pieniędzy za czynsz.

Z początku Frank nie odpowiedział wprost.

– Nie są tacy młodzi – powiedział. – Wes musi mieć około czterdziestki, chociaż zachowuje się jak nastolatek.

– Wszystko jedno. Wie pan, o co mi chodzi. Lubi pan mieć towarzystwo?

Ley odwrócił się od okna i obdarzył Matthew pełną uwagą.

– Nie – odparł. – Nie potrzebuję towarzystwa. Zawsze byłem najszczęśliwszy sam ze sobą. – Wziął głęboki wdech. – To poczucie winy. Te wszystkie pieniądze, które spadły na mnie znienacka. Nie musiałem na nie pracować. Nie do końca. Zawsze lubiłem cyferki. Logikę. Nie zadawałem się z młodymi handlowcami i nie dałem się ponieść fali. Potrafiłem przewidywać, w którą stronę pójdzie rynek, i sprzedawałem we właściwym momencie. To było głównie szczęście. Ale wiem, czym jest bieda. Ten dom wygląda teraz wspaniale, ale kiedy byłem dzieckiem, był ruiną. Zajmowaliśmy tylko kuchnię i kilka pokoi. Lepiej się czuję z samym sobą, kiedy mogę podzielić się moim dobro­bytem. – Uśmiechnął się. – Pewnie myśli pan, że jestem szurnięty.

Matthew potrząsnął głową. Wiedział, czym jest poczucie winy. Żył z nim przez całe dzieciństwo i nadal go prześladowało.

Ley mówił dalej. Teraz, kiedy już zaczął, wydawało się, że czuje potrzebę, by wygadać się do końca. Matthew miał wrażenie, że to rodzaj spowiedzi – że mężczyzna nie ma nikogo, komu mógłby się zwierzyć.

– Kiedy wróciłem tu po raz pierwszy – mówił – pomyślałem, że rozwiązaniem wszystkich problemów jest zbudowanie prężnie działającej społeczności, ratowanie urzędów pocztowych i sklepów, przejmowanie pubów i restauracji. Ale to nie do końca się sprawdziło. Nie wszędzie. W niektórych wioskach spowodowało wzrost cen domów, przyciąg­nęło turystów i nowych mieszkańców. I przez to zarobiłem pieniądze. Jeszcze więcej pieniędzy. I jeszcze większe poczucie winy. – Znowu się uśmiechnął i Matthew ponownie pomyślał o naiwnym uczniaku, usilnie starającym się zrobić to, co należy, i jakoś zawsze dającym plamę.

– Więc teraz wspiera pan osoby prywatne?

– Nadal przekazuję datki na cele charytatywne – wyjaśnił Ley. – Oczywiście, że tak. Ale to w pewnym sensie jest bardziej znaczące. Mniej poniżające. To inwestycja, a nie rozdawnictwo.

– I większe poświęcenie? – dodał Matthew. – Dzielenie swojego pięknego domu z ludźmi, którzy potrzebują miejsca, chociaż jestem przekonany, że wolałby pan mieć go tylko dla siebie.

– Poświęcenie? – Wyglądało na to, że Francis Ley nie rozważał wcześniej tego pomysłu. – Tak! Oczywiście, ma pan rację. Przede wszystkim nie jestem typem altruisty. Zapewnianie ludziom dachu nad głową sprawia, że czuję się lepiej we własnej skórze.

Matthew miał ochotę zapytać Leya, czy jest wierzący, ale to nie była jego sprawa. Jaki to może mieć związek z ustaleniem, kto zabił Nigela Yeo? Więc zamiast tego wrócił do przesłuchania:

– Co pan robił około dziewiątej, kiedy goście opuścili pański dom?

– Przez jakiś czas siedziałem w ogrodzie i obserwowałem zachód słońca nad wodą. – Przerwa. – I za dużo wypiłem. Obawiam się, że weszło mi to w nawyk.

– Słyszał pan auto na podjeździe?

Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie siedziałem na zewnątrz zbyt długo. Kiedy tylko zrobiło się ciemno, wróciłem do środka. – Zamyślił się. – I dalej piłem. Stąd taka późna pobudka. – Odwrócił się twarzą do detektywa. – Mówiłem już, że nie potrzebuję towarzystwa, komisarzu, i generalnie jest to prawda, ale wczoraj, kiedy wszyscy sobie poszli, poczułem się przytłoczony samotnością. To było nie do wytrzymania.

Matthew ponownie doznał wrażenia, jakby wysłuchiwał spowiedzi, w niemal religijnym sensie. Niewiele osób umiałoby dzielić się swoim bólem z nieznajomym. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale wydawało się, że odpowiedź nie jest konieczna. Nagle Ley stał się bardziej oficjalny, zdystansowany.

– Jeśli to wszystko, komisarzu, muszę przeprosić, czekam na telefon z Londynu. Ale oczywiście jeśli mógłbym jakoś pomóc, proszę się do mnie zgłosić.

Podeszli razem do drzwi wejściowych. Gdzieś z głębi domu słychać było dzwoniący telefon. Ley ponuro pokiwał głową i się odwrócił.

 

 

 

[4] William George Bunter to fikcyjny uczeń stworzony przez Charlesa Hamiltona, który pisał pod pseudonimem Frank Richards. Występuje w opowiadaniach osadzonych w Greyfriars School, fikcyjnej angielskiej szkole publicznej w Kencie, pierwotnie opublikowanych w tygodniku dla chłopców „The Magnet” w latach 1908–1940.

[5]Just William to pierwsza książka z opowiadaniami dla dzieci o młodym chłopaku w wieku szkolnym, Williamie Brownie, napisana przez Richmala Cromptona i wydana w 1922 roku. Książka ta była pierwszą z serii książek o Williamie Brownie, która stała się podstawą wielu seriali telewizyjnych, filmów i audycji radiowych.

[6] Clotted cream – gęsta śmietana z niepasteryzowanego mleka, podgrzewanego, a następnie pozostawionego do schłodzenia w płaskich płytkich naczyniach. Przez ten czas gęsta część unosi się do góry i tworzy charakterystyczną twardą warstwę clots (grudki, skrzepy – stąd nazwa). Znana jest również jako krem Devonshire.

 

 

 

 

Rozdział czwarty

 

 

 

 

 

 

 

Eve spoglądała na rudowłosą panią detektyw z nosowym, zgrzytliwym, północnym akcentem, siedzącą przy stole naprzeciwko niej, i marzyła jedynie o tym, żeby ta się od niej odpieprzyła i dała jej spokój. W tej chwili miała gdzieś, kto zabił jej ojca. Znaczenie miało jedynie to, że on nie żyje i że ona została zupełnie sama. Nie będzie miał jej kto przytulić, gdy będzie nieszczęśliwa, ani rozśmieszyć, kiedy będzie potrzebowała pocieszenia. Jej gniew był nieukierunkowany – a może po prostu bardziej skierowany w stronę ojca przez to, że ją zostawił, niż na osobę lub osoby, które to zrobiły.

Ale Eve była uprzejma. Została dobrze wychowana przez rodziców. Więc siedziała przy wielkim stole w zacienionej, chłodnej kuchni, piła herbatę i odpowiadała na pytania intruzki.

– Opowiedz mi o pozostałych mieszkańcach – poprosiła sierżant Jen Rafferty. – Poznałam Wesleya, ale nie znam reszty.

– John i Sarah Grieve’owie. Mają bliźniaczki. Daisy i Lily. Są urocze. To znaczy dziewczynki, nie ich rodzice.

– W jakim wieku są dzieci?

– Siedem lat. Kilka tygodni temu miały urodziny. Była impreza. – Tata przyszedł z balonami i z prezentami dla dziewczynek, dla każdej coś innego. Ja upiekłam tort.

– Jaką rolę odgrywają ich rodzice tutaj, w Westa­combe? Czym się zajmują?

– John jest farmerem, a Sarah zajmuje się wyrobami mleczarskimi. Opiekuje się również domem Franka po śmierci jego matki, robi mu pranie i tego typu rzeczy. Kiepsko stoją z kasą, a on jej za to dobrze płaci. Nigdy nie przestaje pracować, chociaż znowu jest w ciąży. – Eve przerwała na moment. Czasami energia Sarah sprawiała, że czuła się leniwa i niekompetentna. – Nawet teraz ciągle robi nowe plany. Chce otworzyć herbaciarnię obok mleczarni. To przyciągnie więcej ludzi, a ja i Wes będziemy mieli szansę sprzedać więcej naszych wyrobów.

Eve zastanawiała się, po co w ogóle o tym wspomniała. Była podekscytowana, kiedy Sarah poinformowała ich o swoich planach, ale teraz… jakie to mogło mieć znaczenie?

– Czy Sarah i John byli na drinku u pana Leya wczoraj wieczorem?

– Tak, dzieci też, przez chwilę. Jakoś w połowie Sarah zabrała je do domu i położyła spać. Później wróciła i wymienili się z Johnem, to on poszedł przy nich posiedzieć. Nie jest specjalnie towarzyski i pewnie cieszył się, że może się zerwać.

Eve zrobiła kolejną pauzę, ale już po chwili postanowiła kontynuować. Lepiej przekazać tej kobiecie wszystkie potrzebne informacje. Szybciej zostawi ją w spokoju, by mogła płakać i wyć w samotności. Czasami czuła się jak szkło, które w wysokiej temperaturze było plastyczne i łatwe do wyginania. Mogła być miła i uprzejma, dopóki stres nie narósł – wtedy, zupełnie jak szkło, stawała się zimna i twarda i mogła pęknąć pod najmniejszym naciskiem. Nie chciała pęknąć przed tą policjantką.

– Wes też tam był, ale tylko przez chwilę. Najwyraźniej miał lepszą propozycję na wieczór, ale czuł, że powinien się pokazać. Żeby zadowolić Franka.

– Frank to Francis Ley?

– Tak, oczywiście. – Jezu, co jest nie tak z tą kobietą? Podobno jest detektywem. Już jej to mówiłam.

– O której skończyła się impreza?

– To nie była impreza, po prostu parę drinków. Jeśli już, to było to raczej spotkanie biznesowe.

– W jakim sensie?

– Sarah wyszła z tą inicjatywą otworzenia herbaciarni. Oczywiście potrzebowała zgody Franka. Jest wolne miejsce obok mleczarni, które idealnie by się do tego nadawało, ale nie możemy nic zrobić bez jego pozwolenia.

– I co on na to?

– Właściwie to byłam nieco rozczarowana. Powiedział, że nigdy nie chciał, żeby to miejsce stało się tak komercyjne. Martwił się o dojazd i parking. Ale nie miał nic przeciwko. Jest bogaty. Nie potrzebuje komercji. – Detektyw robiła notatki i Eve poczuła się w obowiązku, by dodać: – Oczywiście to jego dom i mamy szczęście, że możemy tu przebywać. Nie pobiera od nas żadnych opłat choćby zbliżonych do czynszu. To naturalne, że to musi być jego decyzja. – Nie chciała wyjść na niewdzięcznicę. Zdała sobie sprawę, że nawet teraz, kiedy jej ojciec został zadźgany jak zwierzę i nadal leżał na podłodze w pracowni, nękany przez obcych, martwiła się o to, co ludzie o niej pomyślą.

– Więc dyskutowaliście o tym przy drinku – stwierdziła Jen Rafferty. – I na czym stanęło?

– Frank poprosił Sarah, by rozrysowała plany. Powiedział, że się nad tym zastanowi. I wszyscy rozeszliśmy się około dziewiątej. Sarah wróciła do domku.

– A ty? – Kobieta podniosła na nią wzrok znad notatnika. Ruda grzywka niemal zakrywała jej brązowe oczy.

– Poszłam na godzinę do pracowni, a potem również do domu, do mieszkania na poddaszu. Przed wpół do jedenastej byłam w łóżku.

– Ojciec nie odzywał się do ciebie przez cały wieczór? Nie mówił, że planuje przyjechać?

Eve potrząsnęła głową.

– W pracowni nie ma zasięgu, ale przed pójściem spać sprawdziłam telefon i nie miałam żadnych wiadomości ani nieodebranych połączeń.

Nastąpiła chwila ciszy. Policjantka zdawała się ostrożnie dobierać słowa.

– Widziałaś, w jaki sposób został zabity twój ojciec.

Eve nie mogła nic z siebie wydusić. Obraz zakrwawionego szkła migotał w jej głowie jak wadliwy neon. Uświadomiła sobie, że być może już nie będzie w stanie pracować z