Zmory przeszłości - Ann Cleeves - ebook + książka

Zmory przeszłości ebook

Ann Cleeves

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poznaj jednotomową powieść Ann Cleeves, autorki bestsellerowej serii szetlandzkiej.

Możesz pogrzebać duchy przeszłości. Jednak te nie przestaną cię nawiedzać.

Lizzie Bartholomew nie wie nic o swoim pochodzeniu. Jest podrzutkiem, jako niemowlę została znaleziona w kruchcie kościoła. Dzieciństwo spędziła w różnych instytucjach wychowawczych, daremnie marząc o rodzinie, która by ją przygarnęła.

Obecnie wiedzie życie, od którego chciałaby uciec. Okazją do tego wydaje się samotny wyjazd do Maroka. Zwłaszcza gdy poznaje Philipa – on także podróżuje na własną rękę. Między nieznajomymi dochodzi do krótkiego romansu, ale kobieta musi wrócić do Anglii.

Niedługo potem do Lizzie dociera wiadomość o śmierci Philipa Samsona. Okazuje się, że przygodny kochanek zapisał jej w testamencie sporą sumę. Spadek wiąże się jednak z pewnym warunkiem. Takim, który zmusi Lizzie do skonfrontowania się z przerażającymi sekretami, o których nie miała pojęcia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 392

Oceny
3,7 (190 ocen)
50
65
44
29
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Caudi

Nie oderwiesz się od lektury

CIEKAWY PORTRET PSYCHOLOGICZNY GŁÓWNEJ BOHATERKI I CAŁKIEM UDANE ŚLEDZTWO
10
Puella52

Z braku laku…

Przegadana,nudna,rozwlekła. Dobrnęłam do końca mając nadzieję, że na którejś ze stron ujawni się w końcu prawdziwa AnnC. Nic z tego. Absolutnie nie polecam fanom tej autorki, pełne rozczarowanie.
10
KaziaKot

Dobrze spędzony czas

Niezła ale trochę poniżej zwykłego wysokiego poziomu autorki.
10
paula1656

Z braku laku…

Ta książka spędziła dużo czasu w oczekiwaniu, aż wreszcie wybiorę ją spośród innych książek znajdujących się w mojej biblioteczce, wreszcie ją wylosowałam i przeczytałam. Z twórczością Autorki spotkałam się po raz pierwszy, tym bardziej dziwię się bardzo wysokim opiniom innym Jej ksiazkom. Ale to też oznacza, że po co innego bym nie sięgnęła, będzie to lektura o wiele żywsza i ciekawsza niż Zmory przeszłości. Nie lubię oceniać książek nisko, więc już pędzę z wyjaśnieniami, dlaczego oceniam ją tak a nie inaczej. Są to moje odczucia, więc być może komuś innemu książka podobałaby się bardziej. Po pierwsze Lizzie średnio przypadła mi do gustu. Miałam wrażenie, że autorka niejednokrotnie zasugerowała, że nie można ufać jej osądom, itd., więc cały czas ostrożnie podchodziłam do przedstawianej przez nią rzeczywistości. Do pozostałych bohaterów ciężko miałam się przekonać. Było ich dużo, a każdy został potraktowany po macoszemu. Cała fabuła wydała mi się być naciągana, parę wątków tylko namies...
11
Pamela93

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała! Nie jest to najlepsza pozycja tej autorki ale również nie najgorsza 4/5
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Bu­rial of Gho­sts
Co­py­ri­ght © Ann Cle­eves 2003 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski, Ma­te­usz Wit­czak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ro­lina Gu­zik
Re­dak­cja: Ka­ro­lina Bo­ro­wiec-Pie­niak
Ko­rekta: Marta Aku­szew­ska, Jo­anna Paw­łow­ska
Skład: Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pola i Da­niel Ru­si­ło­wi­czo­wie
Zdję­cie na okładce: Ro­ber­tEm © Unsplash
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67551-30-4
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

W swo­ich kosz­ma­rach wi­dzę mnó­stwo noży, ostrzy i krwi. Nie wpa­dam do dziur ani nie ucie­kam opu­sto­sza­łymi uli­cami. I cho­ciaż zwy­kle moje sny są czarno-białe, krew jest in­ten­syw­nie czer­wona, lśniąca i zde­cy­do­wa­nie od­staje od in­nych scen, które są po­zba­wione wy­razu i nudne. Naj­gor­sze, że kiedy się bu­dzę, uświa­da­miam so­bie, że to wcale nie był sen.

Je­stem w Blyth, aku­rat w dzień tar­gowy, i ro­bię za­kupy dla Jess. Ma ulu­biony stra­gan, na któ­rym zwy­kle ku­puje owoce i wa­rzywa. Zna wła­ści­ciela, dzięki czemu za­wsze daje jej ra­bat. Jest późny ra­nek i pa­nuje duży ruch. Nie­długo Gwiazdka i wszy­scy opę­tani są sza­leń­stwem za­ku­po­wym, ku­pują na­wet ostat­nie ba­dzie­wie, ina­czej wy­daje im się, że nie są przy­go­to­wani do świąt. Dzień jest mgli­sty, dżdży­sty i chłodny. Ostry wiatr smaga skórę. Jed­nak nie do krwi. Nie tak, jak no­życzki, które ku­puję w skle­pie sieci Wo­ol­wor­ths. Pro­szę sprze­daw­czy­nię, by wy­jęła je z pla­sti­ko­wego opa­ko­wa­nia, bo chcę spraw­dzić ich ostrość. Prze­jeż­dżam ostrzem po kciuku i na palcu po­ja­wia się cienka czer­wona li­nia, a po chwili ma­lut­kie, ide­al­nie okrą­głe, czer­wone kro­ple, ni­czym klej­no­ciki. Przy ka­sie mam trud­no­ści z wy­ję­ciem pie­nię­dzy – nie z po­wodu ranki, która już się za­skle­pia, ale dla­tego, że mam zlo­do­wa­ciałe ręce.

Po wyj­ściu z Wo­ol­wor­ths wra­cam na targ, by ode­brać wa­rzywa dla Jess. Za­trzy­muję się na kilka mi­nut, chcąc przej­rzeć ka­sety i płyty kom­pak­towe i po­ga­dać z pod­sta­rza­łym pun­kow­cem, który je ofe­ruje, a po­tem przy­staję przy sto­isku ze sło­dy­czami i ku­puję lody ko­ko­sowe. Mam ogromną ochotę na sło­dy­cze. Oczy­wi­ście sprze­daje się je tu­taj na funty i un­cje. Do Blyth nie za­wi­tały jesz­cze ki­lo­gramy. Na­gle do­strze­gam idą­cego w moim kie­runku chło­paka z pli­kiem eg­zem­pla­rzy „Big Is­sue”. Ma na so­bie spodnie bo­jówki i glany, na­prawdę dro­gie glany, nie ja­kieś pod­róbki. Kręcę się wo­kół niego, sta­ra­jąc się nie tra­cić go z oczu. Dla­czego to ro­bię? Dla­tego że jego szczu­pła twarz wy­daje mi się zna­joma. Chło­pak przy­po­mina mi ko­goś, kogo nie chcę pa­mię­tać: Nicky’ego, go­ścia o twa­rzy po­ety. A także dla­tego, że nie mam ochoty cze­kać na resztę. Od­kąd to zwy­kłego ga­ze­cia­rza stać na ta­kie buty? Gość musi coś kom­bi­no­wać.

Je­stem już pra­wie przy stra­ga­nie z wa­rzy­wami. Czuję za­pach li­ści ka­pu­sty i cy­tryn. Ktoś do­tyka mo­jego ra­mie­nia.

– „Big Is­sue” dla pani? – sły­szę na­pa­stliwy, szy­der­czy głos. Gość stoi tuż za mną, tak bli­sko, że czuję jego od­dech na karku.

Od­wra­cam się i dźgam go no­życz­kami w górną część ra­mie­nia. To twar­dziel z Blyth, dla­tego mimo zimna na­rzu­cił na sie­bie tylko bluzę. Ostrze z ła­two­ścią roz­cina skórę i do­ciera do ko­ści. Kiedy jed­nak uno­szę rękę, by za­dać ko­lejne ude­rze­nie, ktoś mnie po­wstrzy­muje. Wła­ści­ciel wa­rzyw­niaka roz­po­znaje mnie i za­czyna krzy­czeć. Wo­kół zbiera się tłum. Te­raz już wszy­scy krzy­czą. Ga­ze­ciarz wy­pusz­cza z rąk na­rę­cze „Big Is­sue”. Krew plami jego szarą bluzę i w zwol­nio­nym tem­pie ka­pie na za­dru­ko­wany pa­pier. Po czerni i bieli roz­lewa się czer­wień. Nie­złe, co?

Roz­dział pierw­szy

W Ma­roku nic mi się nie śniło.

W po­łu­dnie ro­biło się już go­rąco. Był do­piero kwie­cień, ale przez całą zimę nie spa­dła ani jedna kro­pla desz­czu i ko­ryta rzek wy­schły. Inna sprawa, że trudno w to uwie­rzyć aku­rat tu­taj, gdzie na­wad­niano pola i zdą­żyły się one już za­zie­le­nić. Za­ta­mo­wano też je­den z gór­skich stru­mieni, a wodę pusz­czono drew­nia­nymi ko­ry­tami do zbior­nika, skąd za­si­lała oko­liczne po­letka, palmy dak­ty­lowe oraz ży­wo­płoty z ta­ma­ryszku, ja­ka­randy i bu­gen­willi. Kwiaty eks­plo­do­wały bar­wami w pro­mie­niach słońca. Je­dyne w swoim ro­dzaju do­świad­cze­nie mi­styczne. Czu­łam się, jak­bym tra­fiła do raju.

To na­prawdę był raj, a je­cha­łam na ośle pro­wa­dzo­nym przez La­tifę, ośmio­let­nią ślicz­notkę o błysz­czą­cych czar­nych oczach, w po­dar­tej spód­niczce i bez bu­tów. Skie­ro­wał mnie tu­taj au­stra­lij­ski tu­ry­sta, któ­rego po­zna­łam w ho­telu. „Tu­taj”, czyli do gaju pal­mo­wego.

– Warto zo­ba­czyć – po­wie­dział mi­łym gło­sem. – O ile chcesz wy­je­chać z mia­sta. Fajne wi­doki.

Nie wspo­mniał je­dy­nie, że gaj leży na tra­sie wy­cie­czek. Kiedy tu wresz­cie do­je­cha­łam wy­po­ży­czo­nym wy­słu­żo­nym re­naul­tem (na ka­mie­ni­stej dro­dze trzę­sło nie­mi­ło­sier­nie), na miej­scu za­sta­łam dwa au­to­kary z Aga­diru pełne nie­miec­kich go­spo­dyń do­mo­wych w krót­kich spoden­kach i ka­mi­zel­kach. Po ty­go­dniu spę­dzo­nym na plaży ich skóra miała tę samą za­ska­ku­jąco ró­żową barwę co płatki bu­gen­willi. Mało bra­ko­wało, a za­wró­ci­ła­bym i od­je­chała. Po pro­stu nie moje kli­maty. Je­stem po­dróż­niczką, nie tu­rystką. Nie zno­szę tłu­mów. Wła­śnie wtedy po­de­szła do mnie La­tifa. Cią­gnęła za sobą osła.

– Prze­jażdżka na ośle, pani?

Ja­kimś szó­stym zmy­słem wy­czuła, że je­stem Bry­tyjką. Spoj­rza­łam na nią przez oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

– Za ile?

Po­dała cenę w dir­ha­mach. Od­po­wied­nik ja­kichś trzech fun­tów, czyli roz­bój w biały dzień.

– Do­bra – od­par­łam. Była w szoku. Na­wet tu­ry­ści wie­dzą, że pierw­sza rzu­cona cena to za­pro­sze­nie do tar­go­wa­nia się. – Ale nie chcę je­chać tam, gdzie one.

Po­ka­za­łam na Niemki, które wła­śnie wsia­dały na inne osły.

– Za­bierz mnie w ja­kieś ci­che miej­sce.

– Ża­den pro­blem. One jadą w ho­tel. Pić coca-cola. Jeść mięso. Dużo mięsa. Ta­gine. Ku­skus. Chleb. Jeść, jeść, jeść.

Wy­dęła po­liczki. Jak się do­my­śla­łam, uda­wała tłu­stą Niemkę. Po czym na­gle przy­ło­żyła dłoń do ust, za­pewne my­śląc, że przez ten przy­pływ szcze­ro­ści straci klientkę, która w jej oczach na­le­żała do tego sa­mego ple­mie­nia.

– Nie ma sprawy.

Cią­gle pa­trzyła na mnie jak na wa­riatkę. Nie mie­ściło jej się w gło­wie, że się nie tar­go­wa­łam. Wy­sia­dłam z sa­mo­chodu. Kiedy wrócę, bę­dzie roz­grzany jak pie­kar­nik. Au­to­kary za­jęły je­dyne miej­sca w cie­niu.

A po­tem La­tifa za­brała mnie do raju. Po­pro­wa­dziła mnie piasz­czy­stymi ścież­kami ota­cza­ją­cymi ma­lut­kie po­letka pro­sto w olśnie­wa­jące świa­tło i mo­rze barw. Czu­łam się, jak­bym za­nu­rzyła się w wi­trażu, tyle że do wra­żeń wzro­ko­wych do­cho­dziły jesz­cze słu­chowe – ze­wsząd do­bie­gał świer­got pta­ków i bzy­cze­nie owa­dów. Sta­łam się czę­ścią ja­ka­randy w ta­kim sa­mym stop­niu, jak wody spły­wa­jące drew­nia­nymi ko­ry­tami. Co wię­cej, mia­łam wra­że­nie, jakby cała ta sce­ne­ria zo­stała za­aran­żo­wana spe­cjal­nie dla mo­jej przy­jem­no­ści. Na chwilę za­tra­ci­łam się w niej bez reszty. Z od­dali sły­sza­łam głos La­tify pa­pla­ją­cej o swo­jej ro­dzi­nie i szkole. Pew­nie li­czyła na na­pi­wek za to, że jest taka miła. W końcu udo­wod­ni­łam już, że roz­daję dir­hamy lekką ręką.

Pod­czas drogi do mia­sta uzna­łam, że naj­wyż­sza pora wra­cać do domu. Po­zby­łam się gniewu. A po tym dniu wszystko inne by­łoby roz­cza­ro­wa­niem. W Ta­ru­dan­cie od­da­łam auto do wy­po­ży­czalni i ku­pi­łam bi­let na au­to­bus do Mar­ra­ke­szu. Na­za­jutrz mia­łam wy­ru­szyć w po­dróż po­wrotną. Jed­nak nie spie­szy­łam się, da­łam so­bie czas na oswo­je­nie się z tym po­my­słem. Stra­ci­łam na­wyk pla­no­wa­nia.

Spa­ce­ro­wa­łam do­brze mi już zna­nymi uli­cami. Mi­nę­łam pie­kar­nię, w któ­rej le­żały pła­skie bo­chenki za­wi­nięte w szary koc, i sklep z ga­łąz­kami aka­cji na opał, prze­szłam obok tar­go­wi­ska, sta­ra­jąc się uni­kać chu­dych chłop­ców ga­nia­ją­cych kozy i mło­dych męż­czyzn o ła­god­nych ciem­nych oczach, któ­rzy chcieli po­ćwi­czyć ze mną an­giel­ski albo sprze­dać mi dy­wan lub srebrną ber­be­ryj­ską bran­so­letkę, i do­tar­łam do naj­droż­szego ho­telu w mie­ście, w któ­rym mo­głyby się za­trzy­mać nie­miec­kie tu­rystki, gdyby miały tro­chę wię­cej klasy. Zja­dłam kosz­towną ko­la­cję na ta­ra­sie i wy­pi­łam nie­mal całą bu­telkę wina. Po­tem po­pły­wa­łam w ba­se­nie wbu­do­wa­nym w mury mia­sta wznie­sione z czer­wo­nego ka­mie­nia. Ota­czał go ogród. Jesz­cze wię­cej ja­ka­randy, palm i wi­no­ro­śli. Pły­wa­łam aż do zmroku, cie­sząc się tym, że oprócz mnie nie było tam ni­kogo.

Wresz­cie ru­szy­łam do swo­jego ho­telu. Nie był aż tak drogi, ale w prze­wod­niku Ro­ugh Gu­ide po­le­cano go ze względu na po­ło­że­nie i sto­su­nek ja­ko­ści do ceny. Szłam wol­nym kro­kiem, wie­dząc, że to mój ostatni taki spa­cer. Sie­dzący przed ka­fej­kami sta­rusz­ko­wie o su­ro­wych twa­rzach pili kawę. Nie­to­pe­rze za­nu­rzały się w dziu­rach w ścia­nach i z nich wy­la­ty­wały. Mu­ezini z me­czetu na placu wzy­wali wier­nych do mo­dli­twy. W ho­te­lo­wym ba­rze cze­kał na mnie au­stra­lij­ski tu­ry­sta. Wy­raź­nie miał na­dzieję na coś wię­cej. Po­sta­wi­łam mu piwo, a po­tem po­szłam do łóżka. Sama. My­ślę, że był to dla niego po­tężny cios.

Au­to­bus je­chał osiem go­dzin. Bi­let kosz­to­wał mniej niż po­łowa po­siłku, który zja­dłam po­przed­niego wie­czoru w ho­telu. Prze­je­chał przez pła­ską rów­ninę w do­li­nie Wadi Sus, a po­tem ru­szył w kie­runku gór. Po­zo­stali pa­sa­że­ro­wie wy­da­wali się miej­sco­wymi, były to głów­nie ko­biety z ma­łymi dziećmi ja­dące w od­wie­dziny do krew­nych. Star­sze ko­biety były nie­mal całe za­kryte, wi­dzia­łam tylko ich cie­kaw­skie oczy i ta­tu­aże z henny na kost­kach. Z tyłu sie­działo kilku na­sto­lat­ków, pew­nych sie­bie i roz­chi­cho­ta­nych. Po­cząt­kowo my­śla­łam, że je­stem tam je­dyną Eu­ro­pejką, ale przed sa­mym wy­jaz­dem do au­to­busu wsko­czył męż­czy­zna. W śred­nim wieku, ale szczu­pły ni­czym ber­be­ryj­ski gó­ral, nie miał ani grama zbęd­nej tkanki tłusz­czo­wej. Mu­siał być blon­dy­nem, cho­ciaż trudno to było wy­wnio­sko­wać z jego wło­sów, krótko ostrzy­żo­nych. Zdra­dzały go je­dy­nie pra­wie białe brwi i rzęsy. W au­to­bu­sie po­zo­stało jesz­cze kilka wol­nych miejsc, ale tylko obok Ma­ro­ka­nek, które zdą­żyły już od­wró­cić od niego wzrok, chcąc, by za­cho­wał dy­stans. Wie­dzia­łam więc, że po­dej­dzie do mnie.

– Można? – za­py­tał z nie­śmia­łym uśmie­chem, który spra­wił, że mo­men­tal­nie ubyło mu lat.

„Nie” – po­my­śla­łam, ale nie po­wie­dzia­łam tego na głos. No bo i jak mia­ła­bym wy­ja­śnić, że od­by­łam nie­mal mi­styczną wę­drówkę wśród palm w to­wa­rzy­stwie dziew­czynki i osła i chcia­łam wró­cić do niej w my­ślach pod­czas po­dróży przez góry Atlas?

Ski­nę­łam i pod­czas gdy zaj­mo­wał miej­sce, my­śla­łam o jego gło­sie. Cho­ciaż wy­po­wie­dział tylko jedno słowo, z le­dwo sły­szal­nym ak­cen­tem, udało mi się zi­den­ty­fi­ko­wać jego po­cho­dze­nie: na pół­noc od rzeki Tyne i na po­łu­dnie od gra­nicy ze Szko­cją. Wy­wo­dził się z mo­ich stron. Tyle że ja oczy­wi­ście nie po­win­nam czy­nić żad­nych za­ło­żeń co do swo­jego miej­sca uro­dze­nia.

Za­czę­li­śmy roz­ma­wiać.

– Liz­zie Bar­tho­lo­mew – przed­sta­wi­łam się, wy­cią­ga­jąc do niego rękę. For­malne po­wi­ta­nie, jak przy­stało na An­gielkę za­cho­wu­jącą po­zory, bę­dąc z dala od oj­czy­zny.

– Phi­lip – od­parł.

Żad­nego na­zwi­ska, tylko imię. Czyżby miał ja­kieś plany zwią­zane z na­szym spo­tka­niem i w ten spo­sób za­bez­pie­czał się przed moż­li­wymi nie­po­żą­da­nymi kon­se­kwen­cjami? Po­dej­rze­nia po­twier­dziły się, gdy po­dał mi rękę i uj­rza­łam ob­rączkę. Wy­da­wała się odro­binę za luźno osa­dzona na palcu.

– Skąd do­kład­nie je­steś, Liz­zie?

Wy­glą­dało na to, że roz­po­znał mój ak­cent.

– Z New­big­gin-by-the-Sea.

Śmieszne. Pełna na­zwa mia­sta do­daje mu atrak­cyj­no­ści – wy­daje się śliczne, niby z pocz­tówki. Czło­wiek wy­obraża so­bie nie­wielką przy­stań, dzieci ba­wiące się na plaży. Cią­gnęło mnie do niego. Uwiel­bia­łam wielki ko­ściół na cy­plu, ka­mienne domy przy Front Street. W pew­nym sen­sie to wła­śnie stam­tąd po­cho­dzi­łam, tam nie­jako po­wsta­łam. Tyle że mia­sto wcale nie było ładne. New­big­gin cie­szyło się złą sławą. Mój to­wa­rzysz po­dróży mu­siał sły­szeć opo­wie­ści o dzie­cię­cych ban­dach gra­su­ją­cych po osie­dlach ko­mu­nal­nych, spa­lo­nych wóz­kach na po­lach gol­fo­wych, plaży czar­nej od pyłu wę­glo­wego. Wąt­pi­łam, by kie­dy­kol­wiek tam był.

Uniósł brwi.

– Luk­su­sowy ku­rort, co?

Nie chciał być okrutny. Był po pro­stu cie­kawy, to wszystko. Oboje wy­buch­nę­li­śmy śmie­chem.

– A ty? – za­py­ta­łam.

– Kie­dyś miesz­ka­łem w New­ca­stle. Ale po­tem prze­pro­wa­dzi­łem się na wy­brzeże.

Na­dal enig­ma­tyczny.

– Da­leko cię wy­wiało – stwier­dzi­łam. – Urlop?

– Speł­nie­nie ma­rze­nia – od­parł śmier­tel­nie po­waż­nie.

– Ja­kiego?

– O trek­kingu w gó­rach Atlas. W dzie­ciń­stwie zo­ba­czy­łem je na zdję­ciu w książce do geo­gra­fii. Z ja­kie­goś po­wodu po­dzia­łało na moją wy­obraź­nię. Chyba cho­dziło o eg­zo­tykę. Wi­doki tro­chę róż­niły się od tych w He­aton.

He­aton to przed­mie­ście New­ca­stle. Ża­den po­wód do dumy. Je­śli są­dzić z tonu jego głosu, cie­szył się, że się stam­tąd wy­rwał.

– Je­dziesz au­to­bu­sem – za­uwa­ży­łam. – Trudno uznać to za trek­king.

Jego usta po­woli roz­cią­gnęły się w uśmie­chu. Wszystko ro­bił nie­spiesz­nie i roz­waż­nie. Po­my­śla­łam, że może być nie­złym ko­chan­kiem. Cier­pli­wym. Za­sta­na­wia­łam się, co za­mie­rza ro­bić w Mar­ra­ke­szu. Jes­sie za­wsze twier­dziła, że je­stem bez­wstydna.

– Aku­rat dzi­siaj jadę au­to­bu­sem – przy­znał. – Ale przez trzy ty­go­dnie cho­dzi­łem po gó­rach z miej­sco­wymi prze­wod­ni­kami. Wró­ci­łem na kilka dni, żeby od­po­cząć w po­rząd­nym ho­telu.

To by tłu­ma­czyło jego wy­spor­to­waną syl­wetkę.

– Niech zgadnę: Pa­lais Sa­laam?

Ski­nął głową.

– By­łam w nim wczo­raj wie­czo­rem.

– Wiem – po­wie­dział. – Wi­dzia­łem, jak pły­wa­łaś.

– Po­dró­żu­jesz sam?

– Ach... – Od­chy­lił się na sie­dze­niu i przy­mknął oczy. – Moja żona to święta ko­bieta. Ni­czego mi nie od­ma­wia.

Cze­ka­łam na dal­szy ciąg, ale za­padł w sen. Prze­spał pierw­szą go­dzinę po­dróży. Jego od­dech był re­gu­larny i płytki. Nie bu­dził się na­wet wtedy, gdy za­trzy­my­wa­li­śmy się na ha­ła­śli­wych pla­cach, by pa­sa­że­ro­wie mo­gli wy­siąść i wsiąść. Pa­trzy­łam przez okno naj­pierw na nie­koń­czące się sady cy­tru­sowe oto­czone ja­skra­wo­po­ma­rań­czo­wymi mu­rami, a po­tem na za­gaj­niki aka­cjowe i kozy pa­sące się na ga­łę­ziach drzew. Gdy au­to­bus za­czął piąć się po zbo­czu, mój współ­pa­sa­żer prze­bu­dził się na­gle i cią­gnął da­lej po­ga­wędkę, zu­peł­nie jakby ni­gdy nie prze­rwał jej drzemką.

– A co cie­bie spro­wa­dziło do Ma­roka, Liz­zie?

Wy­mam­ro­ta­łam, że po­trze­bo­wa­łam prze­rwy.

– Wiesz, cza­sami sprawy się kom­pli­kują.

– O ja­kich kom­pli­ka­cjach mowa w twoim przy­padku?

– Długo by opo­wia­dać.

– Przed nami bar­dzo długa po­dróż.

Opo­wie­dzia­łam mu więc hi­sto­rię swo­jego ży­cia. Nie całą, ale jej okro­joną wer­sję, którą wy­ko­rzy­sty­wa­łam do zro­bie­nia wra­że­nia na no­wych zna­jo­mych, wzbu­dze­nia współ­czu­cia, wy­tłu­ma­cze­nia wy­boru ścieżki ka­riery. Wy­da­wało mi się, że po­łknął ha­czyk.

– Więk­szą część dzie­ciń­stwa spę­dzi­łam w domu dziecka. A wła­ści­wie w wielu do­mach dziecka.

– My­śla­łem, że ra­czej pró­buje się zna­leźć dziecku ro­dzinę za­stęp­czą.

– W moim przy­padku też pró­bo­wano. Tyle że nie­zbyt usil­nie. Poza tym by­łam trud­nym dziec­kiem... Nie­które ośrodki były fajne. Inne okropne. Jed­nak na­wet w tych faj­nych pra­cow­nicy trzy­mali się na dy­stans. Pew­nie ina­czej by zwa­rio­wali. Kiedy jest się dziec­kiem, nie ro­zu­mie się ta­kich rze­czy. Od czasu do czasu po­ja­wiał się ktoś, kogo na­prawdę za­czy­na­łam lu­bić, jed­nak za­wsze albo prze­no­szono jego, albo mnie. Pierw­szego dnia w ko­lej­nej szkole inni się ze mnie śmiali, bo nie­za­leż­nie od sta­rań per­so­nelu my, dzieci z bi­dula, wy­glą­da­ły­śmy dziw­nie. Ubra­nia ni­gdy do końca na nas nie pa­so­wały, a na szkol­nych przed­sta­wie­niach nie po­ja­wiali się nasi ro­dzice.

Za­re­ago­wał do­kład­nie tak, jak chcia­łam. Po­win­nam po­my­śleć o ka­rie­rze ak­tor­skiej. W jego oczach za­lśniły łzy.

– Mu­siało być ci ciężko – po­wie­dział.

– Tak – po­twier­dzi­łam z lekką kpiną. – Ciężko.

Co mógł o tym wie­dzieć?

– Ode­szłam, kiedy mia­łam szes­na­ście lat. A ra­czej mnie wy­rzu­cili. Nie prze­pa­dali za mną. By­łam py­skata. I kłó­tliwa. Pod­bu­rza­łam inne dzie­ciaki. No i za dużo pi­łam. O wiele za dużo. Zna­leźli mi miej­sce w schro­ni­sku w New­big­gin, ta­kim ho­telu dla nie­udacz­ni­ków, ćpu­nów i uczniów wy­rzu­co­nych ze szkół. Raz w ty­go­dniu przy­cho­dziła pra­cow­nica so­cjalna, żeby spraw­dzić, czy wszystko u mnie gra. Nie­na­wi­dzi­łam jej. Za każ­dym ra­zem, gdy pro­po­no­wa­łam jej her­batę, od­ma­wiała, twier­dząc, że do­piero co piła. Bała się, że coś ode mnie pod­ła­pie.

– I co, wszystko u cie­bie grało?

– Było mi świet­nie.

Opo­wie­dzia­łam mu o Jess, wła­ści­cielce schro­ni­ska.

– Nikt jej nie pła­cił za by­cie dla mnie miłą czy dba­nie o mój stan psy­chiczny, a je­dy­nie za pra­nie po­ścieli i ro­bie­nie śnia­dań. Więc kiedy była miła, to się na­prawdę li­czyło.

Jess pra­co­wała jako ku­charka w pod­sta­wówce. Ciotka zo­sta­wiła jej w spadku wielki ka­mienny dom z wi­do­kiem na mo­rze. Był dla niej za duży, ale nie udało się go sprze­dać. Dla­tego po­sta­no­wiła roz­krę­cić tam biz­nes.

Po­cząt­kowo li­czyła na sza­cow­nych go­ści – ob­ser­wa­to­rów pta­ków, któ­rzy po­ja­wiali się je­sie­nią, biz­nes­me­nów, stu­den­tów, re­por­te­rów – ale skoń­czyło się na nas. Je­śli tylko miała miej­sce, przyj­mo­wała każ­dego. By­li­śmy ni­czym przed­szko­laki, któ­rym opa­try­wała zra­nione ko­lana i łok­cie. Pod­cho­dziła do nas z uczu­ciem, na które nie za­słu­gi­wa­li­śmy.

– To Jess na­mó­wiła mnie do po­dej­ścia do eg­za­mi­nów ma­tu­ral­nych.

Była uparta, tak tęga, że – jak to mó­wią – ła­twiej było ją prze­sko­czyć niż obejść, ubie­rała się zwy­kle w ła­chy z lum­peksu: spodnie dre­sowe i mę­skie ko­szule w kratkę. Pew­nego dnia prze­szła samą sie­bie. Za­cią­gnęła mnie na dzień otwarty w col­lege’u i po­de­szła ze mną do biurka, przy któ­rym za­pi­sy­wano chęt­nych.

– Na co masz ochotę, moja piękna? – za­py­tała.

Wy­bra­łam an­giel­ski, po­nie­waż spodo­bał mi się na­uczy­ciel, po­nury fa­cet z opa­da­ją­cymi po­wie­kami i ogo­loną na łyso głową, pa­ra­du­jący w skó­rza­nej kurtce, a także psy­cho­lo­gię, bo Jes­sie uwa­żała, że może być cie­kawa. Do­da­łam do tego so­cjo­lo­gię, bo trzeba było wy­brać trzy przed­mioty. Nie można się było do­stać na uni­we­rek, je­śli nie miało się trzech roz­sze­rzeń. Ża­den z lo­ka­to­rów Jess nie stu­dio­wał. Mia­łam być pierw­sza.

– Zro­bi­łam to dla jaj. Mia­łam ją za wa­riatkę.

– Oczy­wi­ście do­sta­łaś się – po­wie­dział Phi­lip. – I to bez trudu.

Nie od­zy­wał się, gdy opo­wia­da­łam o cza­sie spę­dzo­nym u Jess, ale słu­chał, i to uważ­nie, a nie że jed­nym uchem coś wpu­ścił, a dru­gim wy­pu­ścił.

– Do­sta­łam dwie piątki i czwórkę.

Uśmiech­nę­łam się, wspo­mi­na­jąc minę Jess, gdy po­ma­cha­łam jej przed no­sem cienką kar­teczką z wy­ni­kami.

– Tylko pię­ciu punk­tów za­bra­kło mi do piątki z so­cjo­lo­gii.

Phi­lip rów­nież się uśmiech­nął, jakby po­dzie­lał moją ra­dość. Po­my­śla­łam jed­nak, że po­win­nam być bar­dziej opa­no­wana. Praw­do­po­dob­nie on i wszy­scy jego przy­ja­ciele mieli na ma­tu­rze same piątki.

– Ja­kie stu­dia osta­tecz­nie skoń­czy­łaś? – za­py­tał.

– Zro­bi­łam dy­plom z pracy so­cjal­nej.

– No tak, oczy­wi­ście.

– Chcia­łam po­ma­gać dzie­cia­kom ta­kim jak ja. – Prze­rwa­łam na chwilę. – Ża­ło­sne, co?

Nie za­prze­czył, tylko znowu się uśmiech­nął.

– Co ro­bi­łaś po stu­diach?

– Za­mie­rza­łam pra­co­wać w domu opieki. Osta­tecz­nie wy­lą­do­wa­łam w ośrodku szkolno-wy­cho­waw­czym.

– Ta­kim dla mło­do­cia­nych prze­stęp­ców?

– Głów­nie. Ale też dla za­bu­rzo­nych dzieci. Ta­kich, które mo­gły wy­rzą­dzić krzywdę so­bie lub in­nym.

Spo­dzie­wa­łam się ko­lej­nego żar­to­bli­wego ko­men­ta­rza, ale tym ra­zem nic nie po­wie­dział.

– Uwiel­bia­łam tę ro­botę. Każdy dzień był inny i wią­zał się z no­wym wy­zwa­niem. My­śla­łam, że udaje mi się do nich do­trzeć. Że bu­du­jemy ja­kąś re­la­cję.

– Ale?

– Nie było żad­nego „ale”. Po pro­stu to ciężka praca. Mu­sia­łam od­po­cząć. Po­dróż do Ma­roka wy­dała mi się nie­złym po­my­słem.

Wie­dział, że to nie wszystko, ale nie na­ci­skał, na­wet wtedy, gdy za­czę­łam się trząść. W au­to­bu­sie było bli­sko czter­dzie­ści stopni, jed­nak ja na­gle za­czę­łam cała drżeć. Phi­lip oto­czył mnie ra­mie­niem i przy­tu­lił. Sie­dząca przed nami ko­bieta od­wró­ciła się i spoj­rzała przez szparę w swo­jej za­sło­nie. Jej oczy błysz­czały z cie­ka­wo­ści i roz­ba­wie­nia.

Roz­dział drugi

Tego ranka w au­to­bu­sie Phi­lip usły­szał moją hi­sto­rię, au­to­ry­zo­waną bio­gra­fię Liz­zie Bar­tho­lo­mew. Nie opo­wie­dzia­łam mu wszyst­kiego. Na przy­kład po­mi­nę­łam dzie­cięce wy­bryki, które na­prawdę dały się we znaki wła­dzom, sprawy są­dowe, kra­dzieże. A to dla­tego, że mimo ca­łej sym­pa­tii do mnie byłby po stro­nie tam­tych. Zna­łam ta­kich fa­ce­tów jak on. Za­wsze na czas pła­cił po­datki. Gło­so­wał w wy­bo­rach. Pi­sał do ga­zet, skar­żąc się na wzrost prze­stęp­czo­ści, śmieci na ulicy i psie kupy. Był do bólu po­rządny i godny sza­cunku.

Liz­zie Bar­tho­lo­mew jest fik­cją, która nie zo­stała stwo­rzona przeze mnie, ale dla mnie. Nie ist­nia­ła­bym, gdyby nie wy­obraź­nia i szyb­kie dzia­ła­nie dwóch pań w śred­nim wieku, które na mnie wpa­dły. Do­słow­nie wpa­dły. Spa­ce­ro­wały ze swoim psem po cy­plu w New­big­gin. Działo się to 30 li­sto­pada, o szó­stej wie­czo­rem, gdy było już pra­wie ciemno. Mgła skryła boje w za­toce i ko­biety wy­brały drogę przez cmen­tarz, po­nie­waż uznały ją za bez­piecz­niej­szą.

Pies szedł przed nimi, więc kiedy twier­dzi­łam, że na mnie wpa­dły, nieco mi­ja­łam się z prawdą. Czę­sto prze­sa­dzam dla efektu, taka już je­stem. Do­bra opo­wieść za­wsze li­czy się dla mnie bar­dziej niż prawda. W rze­czy­wi­sto­ści to nie ko­biety na mnie wpa­dły, ale suka rasy col­lie.

Le­ża­łam w kruch­cie ko­ścioła z wi­do­kiem na mo­rze, za­wi­nięta w koc w kratę. Jak do­wie­dzia­łam się póź­niej, mia­łam wtedy ja­kiś ty­dzień.

Za­ape­lo­wano do mo­jej matki, by się zgło­siła, ale nikt się nie zdzi­wił, gdy te apele po­zo­stały bez od­po­wie­dzi. Mia­łam czarne włosy i oliw­kową skórę, która zsza­rzała z po­wodu żół­taczki. Nie­zbyt ładne dziecko. Od razu za­częto po­dej­rze­wać, że je­stem Romką, po­nie­waż Ro­mo­wie, ze swo­imi wy­mi­ze­ro­wa­nymi cha­be­tami i zde­ze­lo­wa­nymi wo­zami, obo­zo­wali wła­śnie na wy­brzeżu w Ly­ne­mo­uth. Sta­no­wili prawo sami dla sie­bie. Miej­scowi wie­rzyli, że zja­dają dzieci. Nic za­tem dziw­nego, że po­rzu­cili mnie w kruch­cie ko­ścioła. Ja­kiś czas póź­niej po­li­cjanci i pie­lę­gniarka śro­do­wi­skowa po­je­chali z nimi po­roz­ma­wiać. Wy­obraź­cie so­bie tę scenę: zwie­rzęta, za­nie­dbane dzieci, ogień pa­lący się w beczce po oleju. Rzecz ja­sna Ro­mo­wie nie chcieli z nimi ga­dać. Bo i dla­czego mie­liby roz­ma­wiać z ob­cymi? Ja na ich miej­scu też sie­dzia­ła­bym ci­cho. Je­śli na­wet wśród nich znaj­do­wała się młoda ko­bieta, która ja­kiś czas temu była w ciąży, nikt nic nie mó­wił. Ta­bor wciąż się zmie­niał. To nie była stała grupa.

Nie wiem, czy zro­biono coś jesz­cze, by od­na­leźć moją matkę. W miej­sco­wej ga­ze­cie uka­zał się ar­ty­kuł. Czy­ta­łam go. Jego główną tezą było, że zo­sta­łam po­rzu­cona przez Cy­ga­nów i że le­piej mi bę­dzie bez ro­dziny niż z TAKĄ ro­dziną. Cu­dem udało mi się tego unik­nąć. Za­brano mnie do szpi­tala w Ashing­ton, a po­tem za­jęła się mną opieka spo­łeczna.

Mu­siano mnie ja­koś na­zwać. Na­zwi­sko Bar­tho­lo­mew po­cho­dziło od na­zwy ko­ścioła, w któ­rym mnie zna­le­ziono. Ni­gdy mi to nie prze­szka­dzało. Było so­lidne i za­chwy­ca­jące, jak sam bu­dy­nek. Go­rzej z Liz­zie. Nie Eli­za­beth, na­wet w ak­cie uro­dze­nia mam wpi­sane Liz­zie. Wo­la­ła­bym Eli­za­beth, bo imię Liz­zie po­cho­dziło od imie­nia psa.

Ktoś po­wi­nien był mnie ad­op­to­wać. Taki był plan. Krótki po­byt w ro­dzi­nie za­stęp­czej, a po­tem – je­śli nie znajdą się moi ro­dzice – ad­op­cja. Tyle że się nie udało, a ile­kroć py­ta­łam dla­czego, nikt nie umiał mi od­po­wie­dzieć, na­wet wtedy, gdy wpa­dłam do ga­bi­netu i za­żą­da­łam wglądu do swo­ich akt. Po­dej­rze­wam, że winna była mie­szanka le­ni­stwa, uprze­dzeń i nie­kom­pe­ten­cji. Żad­nemu z pra­cow­ni­ków so­cjal­nych na tym nie za­le­żało. Po­ten­cjal­nych ro­dzi­ców znie­chę­cał mój dziki wy­gląd – mimo upływu lat wciąż wy­glą­da­łam nieco eg­zo­tycz­nie – i hi­sto­ria mo­jego ży­cia. Za­pewne wy­da­wało im się, że dziecko, w któ­rego ży­łach pły­nie rom­ska krew, bę­dzie nie do okieł­zna­nia. Na­prawdę wy­obra­żali so­bie, że będę rzu­cać klą­twy na ich koty i sprze­da­wać ga­łązki wrzosu w pro­gach do­mów są­sia­dów?

Domy dziecka były w du­żej mie­rze ta­kie, jak opi­sy­wa­łam Phi­li­powi. W moim umy­śle zlały się w nie­wy­raźną plamę. Je­śli nie li­czyć okrop­nego przy­tułku pro­wa­dzo­nego przez za­kon­nice, były na ogół do­syć wy­godne, tylko nie­wy­obra­żal­nie nudne. Ich pra­cow­ni­ków można po­dzie­lić na dwie grupy: albo byli gor­li­wymi mło­dymi wilcz­kami pi­szą­cymi ra­porty i cze­ka­ją­cymi na awans, albo nie­wiele ro­bią­cymi ko­bie­tami w śred­nim wieku, które go­dzi­nami oglą­dały te­le­wi­zję, twier­dząc przy tym, że są strasz­li­wie za­pra­co­wane. Może je­stem nie­spra­wie­dliwa i pa­mięć mnie za­wo­dzi, ale na­prawdę nie pa­mię­tam, by kto­kol­wiek spę­dzał z nami czas. Gdy wra­ca­łam ze szkoły, nikt nie wy­słu­chi­wał mo­ich drob­nych ża­lów, choć za­wsze mia­łam ich mnó­stwo. W te­le­wi­zji wi­dzia­łam ro­dziny, które ja­dły ra­zem po­siłki, grały w gry plan­szowe i dużo się śmiały. My­śla­łam, że wszy­scy tak żyją, tylko nie my. Oczy­wi­ście te­raz już wiem, że tak nie jest. Chcę po pro­stu po­wie­dzieć, że cho­ciaż w bu­dynku byli do­ro­śli, nie zaj­mo­wali się nami, tylko ro­bili co in­nego. Coś waż­niej­szego. Nie cie­szyło ich na­sze to­wa­rzy­stwo. Nie mie­li­śmy dla nich zna­cze­nia.

Tak so­bie w każ­dym ra­zie tłu­ma­czę swoje za­cho­wa­nie. To moja wy­mówka. Przy­naj­mniej w tam­tym cza­sie. Moją agre­sję na­zy­wano próbą zwró­ce­nia na sie­bie uwagi. I nią wła­śnie była. Do­piero ostat­nio wszystko za­częło się wy­da­wać o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wane.

Au­to­bus za­trzy­mał się na szczy­cie prze­łę­czy Tizi-n-Test, koło przy­droż­nego baru, żeby kie­rowca mógł zjeść lunch. Wy­sie­dli­śmy, żeby roz­pro­sto­wać nogi i po­za­chwy­cać się wi­do­kami. Były osza­ła­mia­jące. Spo­glą­da­li­śmy w dół na śnieg i szy­bu­jące sępy. Phi­lip zszedł z drogi na wą­ską ścieżkę. Przy­kuc­nął, by przyj­rzeć się z bli­ska krza­kom, po czym za­wo­łał, że­bym po­de­szła.

– To ka­pary – wy­ja­śnił. – Mają za­sto­so­wa­nie w kuchni.

Tylko tyle pa­mię­tam, ale z pew­no­ścią na­zwałby wszyst­kie ro­śliny i drzewa, gdy­bym dała mu szansę. Oka­zała ja­kie­kol­wiek za­in­te­re­so­wa­nie. Po­chła­nia­łoby go to go­dzi­nami. Wy­czuł jed­nak, że my­ślami ba­wię gdzie in­dziej.

– Głodna? – za­py­tał.

– Mhm.

W ta­kim na­stroju za­wsze by­łam głodna.

Kiedy wra­ca­li­śmy do baru, spo­kój za­kłó­cił ryk prze­jeż­dża­ją­cego auta. Oka­zało się, że nie­opo­dal prze­biega trasa hisz­pań­skiego wy­ścigu sa­mo­cho­do­wego. Wła­ści­wie był to nie tyle wy­ścig, ile jazda na czas. Nie­kiedy prze­jeż­dżało ja­kieś auto, a męż­czyźni ze sto­pe­rami ma­chali rę­kami i krzy­czeli do sie­bie. Dla mnie pręd­kość i ha­łas były eks­cy­tu­jące, jed­nak Phi­lip się wściekł.

– Wszystko znisz­czyli. Nasz ostatni przy­sta­nek w gó­rach, a tu ta­kie rze­czy. Jak mo­gli?

My­ślę, że gdyby był sam, sta­wiłby czoła gło­śnym Hisz­pa­nom, wsz­cząłby awan­turę. Po­my­śla­łam, że jest przy­zwy­cza­jony do tego, by ra­dzić so­bie w ta­kich sy­tu­acjach.

– To nic ta­kiego – po­wie­dzia­łam. – Wró­cisz tu jesz­cze. Są inne miej­sca.

– Może i tak.

Wszedł do baru i po ja­kimś cza­sie wró­cił z tacą. Uj­rza­łam na niej ta­lerz z omle­tem, bo­che­nek pła­skiego, słod­kiego chleba, mi­skę sa­łaty i dwie puszki coli. Po­ło­żył przede mną na drew­nia­nym stole pik­ni­ko­wym ta­lerz, wy­tarł nóż i wi­de­lec pa­pie­rową ser­wetką, po czym otwo­rzył jedną z pu­szek i upił łyk.

– A ty nie bę­dziesz nic jadł? – za­py­ta­łam.

Po­krę­cił głową.

– Za go­rąco.

Wy­jął z torby lor­netkę i za­czął ob­ser­wo­wać krą­żące w do­li­nie sępy. Od czasu do czasu krzy­wił się, gdy aku­rat prze­jeż­dżał sa­mo­chód. W pew­nej chwili po­ka­zał mi ro­dzinę dzi­ków, matkę i cztery war­chlaki, prze­my­ka­jącą przez za­ro­śla. Gdy od­da­łam mu lor­netkę i wró­ci­łam do je­dze­nia, za­py­tał:

– Co za­mie­rzasz ro­bić w Mar­ra­ke­szu, Liz­zie?

Spoj­rza­łam na niego znad po­siłku, spo­dzie­wa­jąc się, że znów bę­dzie się uśmie­chał, on jed­nak wpa­try­wał się we mnie z na­pię­ciem, cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

– To za­leży – od­par­łam.

– Od czego?

– Od cie­bie.

Ski­nął głową z za­do­wo­le­niem. Na­le­ga­łam, by od­dać mu pie­nią­dze za lunch. Szczy­ci­łam się tym, że nikt ni­gdy nie pła­cił mi za seks.

Roz­dział trzeci

Nie opo­wie­dzia­łam Phi­li­powi rów­nież o kilku in­nych spra­wach, z któ­rych nie by­łam dumna. Na przy­kład o kra­dzie­żach i spra­wie są­do­wej. Pew­nie by zro­zu­miał. Był mi­łym czło­wie­kiem. Mach­nąłby na to ręką. Może na­wet by się ro­ze­śmiał. Chcia­ła­bym go roz­śmie­szyć. A jed­nak ob­da­rzy­łam go tylko ofi­cjalną hi­sto­rią swo­jego ży­cia. Ocen­zu­ro­waną wer­sją, którą ra­czy­łam też in­nych. Je­ste­śmy wła­ści­cie­lami swo­jej prze­szło­ści, prawda? Mo­żemy ro­bić z nią, co nam się żyw­nie po­doba. Wo­la­łam nie opo­wia­dać mu o po­by­cie w Blyth. Nie lu­bi­łam tego okresu swo­jego ży­cia i z pew­no­ścią nie wią­zało się z nim zbyt wiele za­baw­nych wy­da­rzeń. Nic, co roz­śmie­szy­łoby tak mi­łego czło­wieka jak Phi­lip.

Po raz pierw­szy ucie­kłam z bi­dula, gdy mia­łam czter­na­ście lat. Za­trzy­ma­łam się u Ka­tie Bell. Wy­szła z domu dziecka rok wcze­śniej, ale nie do końca so­bie ra­dziła. Ni­gdy nie była ty­pem wo­jow­niczki. Wpa­dła w pa­nikę, gdy sta­nę­łam przed jej drzwiami, ale tylko dla­tego, że nie chciała za­dzie­rać z opieką spo­łeczną. Po ja­kimś cza­sie mnie wpu­ściła i po­zwo­liła prze­ki­mać na pod­ło­dze.

Miesz­ka­nie było w po­rządku. Ka­tie mo­gła o nie tro­chę bar­dziej za­dbać, ale nie ob­cho­dziło jej nic poza jej chło­pa­kiem Dan­nym i to­wa­rem, który przy­wo­ził. Danny za mną nie prze­pa­dał. Na­zy­wał mnie świr­nię­tym, po­nu­rym krów­skiem. Gdy tam był, sta­ra­łam się scho­dzić mu z drogi i zwy­kle prze­no­si­łam się do ko­goś in­nego. W końcu za­mknęli go za di­lerkę i Ka­tie znów mo­gła się cie­szyć moim to­wa­rzy­stwem.

Było faj­nie. Zu­peł­nie jak­by­śmy ba­wiły się w dom. Ze swo­ich wy­praw łu­pież­czych oprócz żar­cia i wódy przy­no­si­łam koł­dry i po­duszki. Nie mia­łam kasy, ale ni­gdy nie di­lo­wa­łam ani się nie pro­sty­tu­owa­łam. Od­kąd by­łam mała, na­wie­dzał mnie pe­wien sen. Nie­spo­dzie­wa­nie przy­jeż­dżała po mnie matka. Po pro­stu pu­kała do drzwi i cze­kała, aż jej otwo­rzę. Od razu wie­dzia­łam, że to ona. Wy­glą­dała zu­peł­nie jak ja, tylko jej twarz była peł­niej­sza, a rysy mniej ostre. Nie chcia­łam, żeby od­kryła, że je­stem pro­sty­tutką. Może to była tylko wy­mówka. Może tak na­prawdę po pro­stu ba­łam się nią zo­stać. Tak twier­dziła Ka­tie, ale ona nie była naj­mą­drzej­sza i nie zwra­ca­łam uwagi na jej słowa.

Nie ukry­wa­łam się. W ogóle. Wła­dze mo­gły mnie zna­leźć, gdyby tylko chciały. Z ła­two­ścią usta­lić, gdzie je­stem. A gdyby nie były na tyle by­stre, by to od­kryć, każdy dzie­ciak, który po­zo­stał w bi­dulu, mógł im to po­wie­dzieć. W więk­szość dni na­wet cho­dzi­łam do szkoły. Ko­rzy­sta­łam z tej miej­scówki za każ­dym ra­zem, gdy Ka­tie za­czy­nała mnie wku­rzać, a poza tym mo­głam tam zjeść dar­mowy obiad. Zresztą (ni­gdy się do tego nie przy­zna­łam) lu­bi­łam szkołę. Lu­bi­łam wsta­wać rano z my­ślą, że mam ja­kieś obo­wiązki. Przy­pusz­czam, że po­trze­bo­wa­łam struk­tur. Roz­wi­ja­łam się dzięki ru­ty­nie. Oczy­wi­ście w końcu wtło­czono mnie w ma­chinę pań­stwa. Zda­łam ma­turę i skoń­czy­łam stu­dia. Wiem o tym wszyst­kim.

Gdy­bym nie sta­nęła przed są­dem, po­zwo­li­liby mi ko­czo­wać u Ka­tie do szes­na­stego roku ży­cia. Sama so­bie by­łam winna. Po­szłam do su­per­mar­ketu Asda, który już kie­dyś ob­ro­bi­łam. Roz­po­znali mnie i po­sta­wili pra­cow­nika przed skle­pem.

Plan, we­dług któ­rego dzia­ła­łam, był na­stę­pu­jący: wkła­dam do wózka masę to­wa­rów. Pod­cho­dzę do kasy i płacę, po czym wy­cho­dzę ze sklepu. Ka­tie już tam na mnie czeka. Przej­muje wó­zek i ła­duje jego za­war­tość do tak­sówki. Tym­cza­sem ja wra­cam z pa­ra­go­nem do sklepu i ku­puję do­kład­nie ta­kie same to­wary. Po­tem omi­jam kasę – Asda ide­al­nie się do tego na­daje, bo ma mnó­stwo miej­sca – i idę do ka­wiarni na her­batę. Od­cze­kuję tro­chę, po czym wra­cam. Pa­kuję za­kupy do pu­stych to­reb, które wzię­łam za pierw­szym ra­zem, zu­peł­nie jak­bym po pro­stu zmie­niała uło­że­nie za­ku­pów. Je­śli ktoś mnie za­trzyma (co zresztą kie­dyś się zda­rzyło), po­każę pa­ra­gon, żeby udo­wod­nić, że za­pła­ci­łam za za­kupy, które mam w wózku. Oczy­wi­ście wszyst­kie pa­ra­gony będą miały wcze­śniej­szą go­dzinę, ale wy­ja­śnię to tym, że po ska­so­wa­niu za­ku­pów po­szłam na her­batę. Tego dnia jed­nak za­trzy­mali Ka­tie, gdy wsia­dała do tak­sówki. Wy­stra­szyła się i mo­men­tal­nie wszystko im wy­śpie­wała. I tak skoń­czy­łam przed są­dem. Pierw­sze wy­kro­cze­nie, więc do­sta­łam wy­rok w za­wia­sach. W końcu mu­sia­łam coś jeść, prawda? Tyle że opieka spo­łeczna umie­ściła mnie z po­wro­tem w bi­dulu i obie­cała przed są­dem, że bę­dzie mnie le­piej pil­no­wać.

Pew­nie my­śli­cie, że to wtedy za­częły mnie drę­czyć kosz­mary. Nie­prawda. Za­równo u Ka­tie, jak i w bi­dulu spa­łam jak dziecko. Nie za­wsze mia­łam krwawe sny. Nie uro­dzi­łam się z nimi.

Do Mar­ra­ke­szu do­je­cha­li­śmy póź­nym po­po­łu­dniem. Było tam gło­śniej i tłocz­niej niż w Ta­ru­dan­cie. Kiedy wy­sie­dli­śmy z au­to­busu, ude­rzyła nas ka­no­nada dźwię­ków: klak­sony sa­mo­cho­dów i krzyki lu­dzi. Wszy­scy w biegu. Za­re­zer­wo­wa­li­śmy po­kój w ho­telu po­le­ca­nym w Ro­ugh Gu­ide. Po­dej­rze­wam, że Phi­lip pla­no­wał za­trzy­mać się gdzieś in­dziej – pew­nie w ja­kiejś ame­ry­kań­skiej sie­ciówce w ro­dzaju Hil­tona albo She­ra­tona, w czymś po­śred­nim mię­dzy pół­nocną Afryką a swoim kra­jem, w miej­scu, gdzie mógłby przy­sto­so­wać się przed po­wro­tem do żony. Nic jed­nak nie mó­wił. Za­pro­po­no­wa­łam ho­tel, a on się zgo­dził.

W środku było chłodno. Ściany i pod­łogę ho­te­lo­wego holu wy­ło­żono płyt­kami, przez co czło­wiek miał uczu­cie, że jest na ba­se­nie. Wra­że­nie po­tę­go­wały dziwne cie­nie i re­fleksy. Po­wie­trze wy­da­wało się cięż­kie ni­czym woda, po­ru­szał nim po­wolny wen­ty­la­tor na su­fi­cie. Sie­dzie­li­śmy przy ła­wie i pi­li­śmy gorzką czarną kawę, pod­czas gdy re­cep­cjo­ni­sta przy­go­to­wy­wał nasz po­kój.

– Je­steś tego pe­wien? – za­py­ta­łam. Na­gle na­bra­łam prze­ko­na­nia, że ni­gdy nie zdra­dził żony. Nie chcia­łam my­śleć o so­bie jako o uwo­dzi­cielce żo­na­tych męż­czyzn. Wciąż wie­rzy­łam w wy­ide­ali­zo­wany ob­raz ro­dzin­nego ży­cia wzięty z sit­co­mów, które oglą­da­łam w domu dziecka.

– Na sto pro­cent – od­parł. – To speł­nie­nie ko­lej­nego ma­rze­nia.

– Ja­kiego ma­rze­nia?

– O by­ciu uwie­dzio­nym przez młodą i piękną nie­zna­jomą.

Mó­wił cał­kiem se­rio i po­do­bało mi się to. Nie li­cząc tego, że przy­tu­lił mnie w au­to­bu­sie, jak do­tąd w ogóle mnie nie do­ty­kał. Mimo to da­łam się po­nieść tej przy­go­dzie. Wy­da­wała się prze­dłu­że­niem do­świad­cze­nia w gaju pal­mo­wym: eg­zo­tyczna i nie­re­alna.

Nasz po­kój znaj­do­wał się na par­te­rze. Drzwi pro­wa­dziły na dzie­dzi­niec oto­czony wy­so­kimi ścia­nami po­kry­tymi wi­no­ro­ślą. W oknach były okien­nice, w po­koju te­ra­kota, a obok ła­zienka z ogromną sta­ro­modną wanną, która za­pewne pa­mię­tała czasy fran­cu­skie. Po­środku po­koju stało ni­skie po­dwójne łóżko przy­kryte ba­weł­nianą koł­drą.

Wy­ką­pa­łam się i prze­bra­łam w białą su­kienkę. Kiedy wcią­ga­łam ją przez głowę, do­tarło do mnie, że za­cho­wuję się strasz­nie głu­pio. Nic nie wie­dzia­łam o tym fa­ce­cie. Mógł się oka­zać gwał­ci­cie­lem albo se­ryj­nym mor­dercą. Gdyby po­sta­no­wił po­de­rżnąć mi gar­dło w ano­ni­mo­wym ho­telu w Mar­ra­ke­szu, z pew­no­ścią uszłoby mu to na su­cho. Być może biel su­kienki ozna­czała ofia­ro­wa­nie, nie­win­ność i na­iw­ność. Jed­nak nie ma przy­jem­no­ści bez ry­zyka, a ja i tak za­ufa­łam swo­jemu pierw­szemu prze­czu­ciu na jego te­mat.

Zje­dli­śmy ko­la­cję na dzie­dzińcu, gdzie stoły na­kryto wy­kroch­ma­lo­nymi prze­ście­ra­dłami, co czy­niło je po­dob­nymi do oł­ta­rzy. Z krze­wów wi­no­ro­śli darły się ptaki o ja­skra­wych bar­wach. My­śla­łam, że Phi­lip bę­dzie głodny – w końcu przez cały dzień nic nie jadł – ale on le­d­wie coś skub­nął, prze­su­wał wi­del­cem je­dze­nie po ta­le­rzu ni­czym wy­bredne dziecko. Po­my­śla­łam z roz­cza­ro­wa­niem, że pew­nie jest fa­ce­tem, który lubi pro­ste po­siłki zło­żone z ka­wałka mięsa i su­rówki. Cho­ciaż nie wy­da­wał mi się taki. Zo­sta­li­śmy dłu­żej i za­mó­wi­li­śmy jesz­cze kawę. Chyba oboje by­li­śmy onie­śmie­leni. Chcie­li­śmy od­wlec w cza­sie chwilę, gdy znaj­dziemy się sami w po­koju, lecz to od­ra­cza­nie gra­ty­fi­ka­cji tylko spo­tę­go­wało pod­nie­ce­nie. Stało się nie­mal ero­tyczną grą. Cze­ka­łam, aż zrobi pierw­szy krok. Dla niego jed­nak to nie była gra, ale wiel­kie prze­ży­cie. To mu­siało się wy­da­rzyć w jego tem­pie.

W końcu od­su­nął krze­sło i wstał.

– Idziemy? – za­py­tał.

Ru­szy­łam za nim i za­uwa­ży­łam, że zo­sta­wił kel­ne­rowi ab­sur­dal­nie wy­soki na­pi­wek. Pew­nie z po­czu­cia winy. Nie mógł za­pła­cić mnie, więc przy­naj­mniej zo­sta­wił pie­nią­dze ły­semu Ma­ro­kań­czy­kowi ze śmiesz­nym ame­ry­kań­skim ak­cen­tem.

W po­koju za­mknął okien­nice. Świa­tło, głosy in­nych go­ści ho­te­lo­wych i ha­łas mia­sta da­lej do nas do­cho­dziły, ale bar­dzo słabo. Usiadł na łóżku i ostroż­nie zdjął buty i skar­petki. Były czy­ściut­kie – wi­dzia­łam, jak wyj­mo­wał je z ple­caka, wy­glą­dały wtedy jak wy­pra­so­wane. Cie­kawe, czy to żona go spa­ko­wała. Sta­nę­łam przed nim, więc kiedy uniósł wzrok, nie mógł dłu­żej mnie igno­ro­wać. Po­pa­trzył mi w oczy, wziął za ręce i po­sa­dził na łóżku przy so­bie.

Do­ty­kał mnie ni­czym śle­piec, który roz­po­znaje osoby opusz­kami pal­ców. De­li­kat­nie ba­dał moją twarz, szyję i ra­miona. Od prze­jażdżki po gaju pal­mo­wym moje zmy­sły były po­bu­dzone. Dzięki temu czu­łam te­raz każde mu­śnię­cie skóry głę­boko w so­bie. Czu­łam, jak­bym wchła­niała je przez pory. Każde do­tknię­cie było eks­plo­zją, ni­czym sor­bet w ustach. Po­sta­wił mnie na pod­ło­dze i zdjął mi su­kienkę przez głowę. Był cier­pliwy, do­kład­nie tak, jak się spo­dzie­wa­łam, i uważny, ale dało się w tym rów­nież wy­czuć de­ter­mi­na­cję, która mnie za­sko­czyła. Pró­bo­wał nad tym za­pa­no­wać, lecz w końcu ska­pi­tu­lo­wał, jak męż­czy­zna, który przez lata nie był z ko­bietą. Skoń­czyło się na wspa­nia­łym, choć nie­zbyt wy­szu­ka­nym nu­merku, który po­zba­wił nas tchu i po­bu­dził do śmie­chu. Po­my­śla­łam, że jego żona musi być jedną z tych chłod­nych, prze­pra­co­wa­nych, wiecz­nie zmę­czo­nych ko­biet, które ro­bią to raz w mie­siącu, a i to tylko wtedy, gdy wiatr wieje w od­po­wied­nim kie­runku. Po wszyst­kim le­że­li­śmy zdy­szani i spo­ceni w swo­ich ra­mio­nach.

– No i? – za­py­ta­łam, spra­gniona kom­ple­men­tów. – Czy uwie­dze­nie przez młodą nie­zna­jomą spro­stało ocze­ki­wa­niom?

– Zde­cy­do­wa­nie tak. Umrę szczę­śliwy.

Prze­wró­cił się na plecy i wpa­trzył w su­fit. Wy­glą­dał jak za­do­wo­lony ko­cur le­żący na pa­ra­pe­cie i wy­grze­wa­jący się w pro­mie­niach słońca.

– A to­bie jak było? Czy to był tylko przy­kry obo­wią­zek? Akt mi­ło­sier­dzia oka­zany sta­remu czło­wie­kowi?

– Było okrop­nie. Nie wi­dać?

Ucie­kłam się do żartu, bli­ska już za­pro­po­no­wa­nia ko­lej­nej randki, bo to by wszystko ze­psuło. Gdyby się zgo­dził, ska­załby nas na ukrad­kowe spo­tka­nia w po­rze lun­chu i wie­czo­rem, gdy po­dobno był w pracy, a to wy­da­wało mi się plu­gawe i brudne. Le­piej żyć wspo­mnie­niami.

Prze­wró­cił się le­ni­wie na bok i po­gła­dził mnie po wło­sach.

– A co z two­imi ma­rze­niami, Liz­zie? Co te­raz za­mie­rzasz ro­bić?

– Chyba wrócę na pół­noc. Za­wsze mogę zo­stać u Jess, do­póki nie stanę na nogi. Znajdę ja­kąś pracę.

– W opiece spo­łecz­nej?

– W końcu po coś ro­bi­łam te stu­dia.

Wie­dzia­łam jed­nak, że ni­gdy wię­cej nie będę pra­co­wać z dziećmi, a już na pewno nie w ośrodku szkolno-wy­cho­waw­czym. Po tym, co za­szło w Blyth, da­liby mi ja­kąś nudną ro­botę, o ile w ogóle do­pu­ści­liby mnie do pracy z ludźmi. Wy­obra­ża­łam so­bie sie­bie sie­dzącą przy biurku z li­stą spraw do za­ła­twie­nia długą na ja­kiś ki­lo­metr, an­ga­żu­jącą się w cu­dze ży­cie, za­ła­twia­jącą in­te­re­san­tom a to po­moc w domu, a to windę scho­dową. Do­raźne roz­wią­za­nia, bo na stałe ni­gdy nie było czasu ani środ­ków. Biuro by­łoby open space’em, na ścia­nach wi­sia­łyby wy­bla­kłe pla­katy ze Sno­opym, a na biur­kach sta­łyby usy­cha­jące ro­śliny w do­nicz­kach. Lu­dzie by­liby roz­go­rącz­ko­wani i wku­rzeni i ocze­ki­wa­liby, że okażę im wdzięcz­ność za ostat­nią szansę...

– To nie ma­rze­nie – za­pro­te­sto­wał. – Opo­wiedz mi o swoim ma­rze­niu.

– Chcę pra­co­wać na wła­sny ra­chu­nek. Ro­bić coś, na czym mi za­leży. Zmie­niać świat. Da­lej miesz­kać na wy­brzeżu. Chcę mieć po­kój na pod­da­szu, w któ­rym mo­gła­bym pra­co­wać. Spa­dzi­sty dach i wi­dok na mo­rze.

– Wi­dzę, że wszystko już prze­my­śla­łaś.

– Wcale nie.

Ta wi­zja na­wie­dziła mnie do­piero w tej chwili. Po­my­śla­łam, że naj­wyż­sza pora wró­cić do Jess. By­łam zwa­rio­wana, a ona ścią­gała mnie na zie­mię.

Za­raz po­tem za­snę­li­śmy, mimo we­zwa­nia wier­nych do mo­dli­twy do­bie­ga­ją­cego z me­czetu po dru­giej stro­nie placu, ru­chu ulicz­nego i gwaru prze­chod­niów. Kiedy się obu­dzi­łam, jego już nie było. Zo­sta­wił li­ścik, w któ­rym pi­sał o mnie bar­dzo miłe rze­czy. Za­cho­wa­łam go na pa­miątkę, ale nie zna­la­złam tam ad­resu ani na­wet jego na­zwi­ska.

Roz­dział czwarty

Je­cha­łam do domu nie­mal pu­stym po­cią­giem. Było po­po­łu­dnie, szary dzień, pa­dał deszcz ze śnie­giem. Od czasu do czasu wspo­mi­na­łam tamtą noc w Mar­ra­ke­szu i na mo­jej twa­rzy po­ja­wiał się uśmiech, jed­nak ża­den z mo­ich smut­nych współ­pa­sa­że­rów go nie do­strzegł. Wy­pa­try­wa­łam za oknem zna­jo­mych ele­men­tów kra­jo­brazu, które wska­zy­wa­łyby, że zbli­żam się do Jess. Ka­te­dra w Dur­ham z czer­wo­nego pia­skowca. Czer­wony od rdzy Anioł Pół­nocy ze skrzy­dłami roz­po­star­tymi w bez­wa­run­ko­wym ge­ście po­wi­ta­nia. Mo­sty nad Tyne.

Po­ciąg zwol­nił i prze­je­chał po mo­ście. Po­ziom rzeki był wy­soki. W ba­rach i re­stau­ra­cjach na na­brzeżu pa­liły się już świa­tła, od­bi­jały się w wo­dzie. To były go­dziny szczytu. Wi­dzia­łam po­bla­dłe twa­rze, sku­lone ciała opa­tu­lone przed zimną po­godą, która nie miała w so­bie nic z wio­sny. Tę­sk­ni­łam za ma­ro­kań­skim świa­tłem i wma­wia­łam so­bie, że cie­szę się z po­wrotu.

Po­dróż z New­ca­stle do New­big­gin trwała po­nad go­dzinę. Roz­mowy, które to­czyły się wo­kół w prze­grza­nym au­to­bu­sie, brzmiały zna­jomo – prze­grana New­ca­stle Uni­ted, te­le­no­wele, po­goda. Wol­nych miejsc było na tyle dużo, że mo­głam po­sta­wić ple­cak na sie­dze­niu obok, dzięki czemu nikt się nie przy­siadł i mnie nie za­ga­dy­wał. Kro­ple desz­czu i brud za­ma­zały szyby, więc nic nie wi­dzia­łam. Za­snę­łam, a kiedy się obu­dzi­łam, oka­zało się, że au­to­bus jest pu­sty, a kie­rowca wy­chyla się ze swo­jego sie­dze­nia i krzy­czy do mnie:

– Ko­niec kursu, mała! Da­lej nie je­dziemy.

Prze­ga­pi­łam swój przy­sta­nek, ale na szczę­ście dzie­liło mnie od niego tylko kil­ka­set me­trów. Wy­sia­dłam i po­czu­łam za­pach wo­do­ro­stów i błota, a w tle le­d­wie wy­czu­walną woń ryb. Pod mo­imi bu­tami chrzę­ścił pia­sek, który wiatr na­wie­wał na chod­nik. Za­rzu­ci­łam ple­cak na plecy i za­czę­łam od­da­lać się od ko­ścioła. Grupa na­sto­lat­ków, ubra­nych nie­ade­kwat­nie do po­gody, prze­bie­gła obok mnie, żeby zdą­żyć na au­to­bus wra­ca­jący do mia­sta. Po­krę­cił się chwilę jak sta­rzec kasz­lący flegmą, po czym od­je­chał. W mie­ście za­pa­no­wała ci­sza.

Nie po­wie­dzia­łam Jess, kiedy wra­cam. Nie by­ły­śmy ro­dziną. Nie mia­ły­śmy wo­bec sie­bie zo­bo­wią­zań. Nie oszu­ki­wa­łam się. Opie­ko­wała się wszyst­kimi wy­rzu­co­nymi ze szkoły i nar­ko­ma­nami, któ­rych do­star­czyła jej opieka spo­łeczna. Ja po pro­stu zo­sta­łam u niej dłu­żej niż inni, więc się do mnie przy­zwy­cza­iła. A poza tym by­łam jedną z pierw­szych jej pod­opiecz­nych. Pła­ci­łam z góry za po­kój, więc trzy­mała go dla mnie. Mu­siała z cze­goś żyć. Uświa­do­mi­łam so­bie, że w pew­nym sen­sie łą­czy nas za­leż­ność fi­nan­sowa, przy­naj­mniej z jej strony. Chcia­ła­bym my­śleć, że na­sza przy­jaźń zna­czy dla niej wię­cej, lecz wcale nie by­łam tego pewna.

Ka­mienny dom, w któ­rym miesz­kała, wzno­sił się na końcu alejki od­cho­dzą­cej od głów­nej ulicy. Na po­dwó­rzu oto­czo­nym wy­so­kim mu­rem z za­my­kaną bramą stały po­jem­niki na śmieci. Jess roz­wie­siła tam też sznur do su­sze­nia pra­nia. Front domu wy­cho­dził na mo­rze i za­le­d­wie kilka kro­ków dzie­liło go od pro­me­nady, którą swego czasu wła­dze mia­sta wy­ty­czyły w celu uroz­ma­ice­nia prze­strzeni miej­skiej. Od frontu roz­cią­gał się rów­nież ogró­dek ze ścieżką z ka­mieni, kil­koma po­wa­lo­nymi przez wiatr krze­wami i białą ławką z wi­do­kiem na przy­stań i ko­ściół. To głów­nie tam przy­go­to­wy­wa­łam się do eg­za­mi­nów koń­co­wych na stu­diach. We­szłam od tyłu, obok skrzy­nek z pu­stymi bu­tel­kami po wi­nie go­to­wymi do re­cy­klingu i sto­sów ga­zet prze­wią­za­nych sznur­kiem.

W kuchni pa­liło się świa­tło. Zdję­łam ple­cak i zaj­rza­łam przez okno. Jess stała przy sta­rej ku­chence ga­zo­wej, mie­sza­jąc coś w garnku. Zga­dy­wa­łam, że ro­sół. Mo­men­tal­nie po­czu­łam głód. Ro­biła wy­śmie­nity ro­sół, z wie­przo­winą, gro­chem i in­nymi wa­rzy­wami, które aku­rat udało się jej ta­nio ku­pić na targu w Blyth. Do jej obo­wiąz­ków na­le­żało tylko przy­go­to­wy­wa­nie śnia­dań, ale je­śli ko­muś zda­rzyło się być w po­bliżu wie­czo­rem, pod­kar­miała go, na­wet je­śli mo­gła za­ofe­ro­wać je­dy­nie chleb z se­rem albo fa­solkę i grzanki. Była ni­ska, przy­sa­dzi­sta, z sze­ro­kimi bio­drami i po­kaźną pupą. Tego dnia miała na so­bie dżinsy i długą je­dwabną tu­nikę, któ­rej do­tąd nie wi­dzia­łam. Pew­nie znów mysz­ko­wała w skle­pach cha­ry­ta­tyw­nych Oxfam. Na nią na­rzu­ciła zie­lony płó­cienny far­tuch, który ku­pi­łam jej, nie mo­gąc znieść jej okrop­nego ny­lo­no­wego kom­bi­ne­zonu ku­charki. Stała od­wró­cona do mnie ple­cami, ale mo­głam so­bie wy­obra­zić jej twarz ze zmarszcz­kami wo­kół oczu, które spra­wiały, że wy­glą­dała, jakby cią­gle się śmiała i miała naj­więk­szy uśmiech w Nor­thum­ber­land. Włosy ści­nała krótko. Je­śli wy­cho­dziła z domu, za­kła­dała kol­czyki. Dzi­siaj, cho­ciaż była w domu, z jej uszu zwi­sały po­dłużne srebrne ryby – ko­lejny pre­zent ode mnie. Cie­kawe, czy wy­czuła, że wrócę tego sa­mego dnia.

Zbli­ży­łam się do okna, za­mie­rza­jąc za­pu­kać, by ją za­sko­czyć, i wtedy zo­ba­czy­łam, że nie jest sama. Przy stole stał, otwie­ra­jąc bu­telkę wina, nie­znany mi męż­czy­zna. Po­my­śla­łam, że to nowy lo­ka­tor. W końcu od nie­dawna miała jesz­cze je­den wolny po­kój. Tuż przed moim wy­jaz­dem ćpun o imie­niu Stu­art tra­fił za kratki za okra­da­nie sa­mo­cho­dów. Jess ze­zna­wała na jego ko­rzyść przed są­dem, ale żad­nemu z nas nie było go żal. Po­zo­sta­łych miesz­kań­ców też okra­dał, a pew­nie i samą Jess, która po­wie­działa mi, że chyba do­brze się stało, że po­szedł sie­dzieć, bo bę­dzie miał szansę wyjść z na­łogu. Jess jest bar­dzo na­iwna. To wła­śnie w niej uwiel­biam. Wszy­scy to uwiel­biamy. Sta­ramy się ją chro­nić.

Nie­zna­jomy miał ja­kieś czter­dzie­ści kilka, może pięć­dzie­siąt lat. Jego głowa była pra­wie cał­ko­wi­cie łysa, grud­ko­wata, jakby zo­stała nie­dbale wy­stru­gana z drewna. Zwy­kle za­miesz­kują u nas na­sto­latki, ale od czasu do czasu zda­rza się rów­nież ktoś star­szy, czę­sto osoba, która ma za sobą długą od­siadkę i tylko z braku wol­nych miejsc nie tra­fiła do ho­stelu ku­ra­tor­skiego. Dla mnie to było po­grzane, ale nikt nie py­tał Jess o zda­nie – po pro­stu przy­sy­łali ta­kie osoby i już. Przez to mo­gli­śmy jeść przy jed­nym stole z pe­do­fi­lem albo sza­lo­nym no­żow­ni­kiem.

– Nowy po­czą­tek – ma­wiała Jess. – Każdy na to za­słu­guje.

Cza­sami za­sta­na­wia­łam się, czy jest re­li­gijna, czy wła­śnie dla­tego to wszystko robi. Jed­nak ni­gdy o tym nie wspo­mi­nała. Z tego, co wiem, nie cho­dziła do ko­ścioła. Ni­gdy też nie pró­bo­wała nas na­wra­cać.

Tym­cza­sem przy­bysz otwo­rzył bu­telkę i po­sta­wił ją na stole. Nie miał sza­rej cery osoby, która długo prze­by­wała w za­mknię­ciu. Jego twarz wy­da­wała się długo sma­gana wia­trem, jak u star­szych męż­czyzn z wio­ski, któ­rzy całe ży­cie pra­co­wali na ło­dziach. Poza tym śmiało so­bie po­czy­nał. Sta­nął za Jes­sie, po­ło­żył ręce na jej ra­mio­nach, po czym prze­su­nął je w dół jej ciała do bio­der. Ona sta­ran­nie oparła drew­nianą łyżkę o gar­nek i od­wró­ciła się do niego, nad­sta­wia­jąc twarz do po­ca­łunku.

Zro­biło mi się nie­do­brze. Pew­nie wła­śnie tak czuje się na­sto­la­tek, który przy­ła­pał swo­ich ro­dzi­ców na upra­wia­niu seksu. Nie by­łam go­towa na to, by się nią z kimś dzie­lić.

Chyba się nie­chcący po­ru­szy­łam albo wy­da­łam ja­kiś od­głos, bo Jess spoj­rzała w okno i mnie za­uwa­żyła. Roz­po­starła ra­miona w po­wi­tal­nym ge­ście ni­czym Anioł Pół­nocy. Otwo­rzy­łam drzwi i we­szłam do środka, cią­gnąc za sobą ple­cak. Sta­nę­łam w za­pa­ro­wa­nej kuchni, skrę­po­wana, słaba i bez­bronna jak wtedy, gdy po­ja­wi­łam się tu pierw­szy raz.

– Sia­daj, skar­bie, za­sła­niasz świa­tło.

To samo po­wie­działa tam­tego dnia, gdy za­cią­gnęła mnie tu­taj pra­cow­nica so­cjalna. Te­raz mru­gnęła do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo na znak, że wciąż pa­mięta to na­sze pierw­sze spo­tka­nie, mimo że mi­nęło od niego tyle lat. Nie po­zo­sta­wało mi nic in­nego, jak siąść przy stole, wy­pić kie­li­szek wina i cie­szyć się wi­do­kiem no­wego męż­czy­zny w jej ży­ciu.

Na imię miał Ray i był hy­drau­li­kiem. Przy­je­chał pew­nego wie­czoru, by na­pra­wić boj­ler, i zga­dali się, że cho­dzili ra­zem do szkoły. Kiedy był młody i głupi, zdą­żył się oże­nić i roz­wieść. Na szczę­ście nie miał dzieci. Jess za­pro­po­no­wała mu coś do je­dze­nia, bo my­ślała o so­bie jako o kimś w ro­dzaju matki dla ca­łego świata. On z ko­lei za­brał ją do klubu fol­ko­wego w Cram­ling­ton, po­nie­waż wła­śnie to go in­te­re­so­wało: mu­zyka folk i wa­rze­nie piwa. Ża­ło­sny gno­jek. Od­tąd wi­dy­wali się co­dzien­nie.

Jess opo­wie­działa mi to wszystko, a słowa wy­le­wały się z niej tak szybko, że le­dwo mo­głam wy­chwy­cić sens. Ray nie mó­wił zbyt dużo. Miał na so­bie grubą ko­szulę w kratę i brą­zowe sztruk­sowe spodnie, a do tego cięż­kie buty, ja­kie no­szą tu­ry­ści, gdy aku­rat nie są na ja­kiejś gó­rze. Trudno było go so­bie wy­obra­zić jako mło­dego i głu­piego, jako ko­goś in­nego niż nud­nego dzi­waka lu­bią­cego twór­czość dłu­go­wło­sych mu­zy­ków śpie­wa­ją­cych z pal­cem w uchu. Jess mo­gła się bar­dziej po­sta­rać. Ale niby dla­czego mia­łaby mnie słu­chać?

Sześć ty­go­dni póź­niej do­sta­łam list.

Dużo my­śla­łam o Phi­li­pie. Wspo­mnie­nia na­szej nocy w Mar­ra­ke­szu roz­pra­szały mnie pod­czas lek­tury. Od czasu do czasu wy­da­wało mi się, że wi­dzia­łam go na ulicy, tylko jego plecy, gdy wła­śnie zni­kał za ro­giem, albo jego twarz w prze­jeż­dża­ją­cym sa­mo­cho­dzie. Ale to ni­gdy nie był on. Ma­rzy­łam o tym, by mnie zna­lazł, jed­nak wie­dzia­łam, że ma za dużo do stra­ce­nia.

List przy­szedł ostat­niego dnia maja. Tego ty­go­dnia cie­szy­li­śmy się go­rą­cem i sło­neczną po­godą. Sie­dzia­łam na ławce w ogródku, czy­ta­jąc Do la­tarni mor­skiej Vir­gi­nii Wo­olf. Te senne ba­ja­nia pa­so­wały do mo­jego na­stroju. Jac­kie, za­ba­wia­jąc się w li­sto­no­sza, rzu­ciła mi ko­pertę na ko­lana, gdy wra­cała do domu z resztą poczty. Nie otwo­rzy­łam jej od razu. Była gruba i kre­mowa. Na od­wro­cie wy­dru­ko­wano na­pis SMITH I HOW­DON, AD­WO­KACI.

Jezu, po­my­śla­łam, pew­nie ten chło­pak z Blyth zre­ali­zo­wał groźbę, że bę­dzie do­ma­gał się od­szko­do­wa­nia. Myśl, że mia­ła­bym to wszystko prze­ży­wać raz jesz­cze, na oczach męż­czyzn w fi­ku­śnych prze­bra­niach, spra­wiła, że chciało mi się wy­mio­to­wać.

Drżą­cymi rę­kami otwo­rzy­łam ko­pertę. Skry­wała jedną kre­mową za­dru­ko­waną kartkę.

Sza­nowna Pani,

z przy­kro­ścią in­for­muję, że 27 maja po cięż­kiej cho­ro­bie zmarł Pan Phi­lip Sam­son. Na­bo­żeń­stwo ża­łobne od­bę­dzie się 3 czerwca o go­dzi­nie 12.00 w St. Bede’s Church w Win­try­law. Ży­czył so­bie, by po­in­for­mo­wać Pa­nią o Jego śmierci, ma­jąc w pa­mięci Pań­stwa spo­tka­nie w Ta­ru­dan­cie w Ma­roku. Za­ist­niały rów­nież inne kwe­stie, które chciał­bym prze­dys­ku­to­wać z Pa­nią oso­bi­ście. Je­śli to Pani od­po­wiada, mo­gli­by­śmy się spo­tkać po po­grze­bie.

Z po­wa­ża­niem

Stu­art How­don

ad­wo­kat

Wpa­try­wa­łam się dłuż­szą chwilę w tę grubą kre­mową kartkę, po­zwa­la­jąc oczom prze­su­wać się po sło­wach, cho­ciaż do mnie nie do­cie­rały. A po­tem się roz­pła­ka­łam. Słońce i nad­mor­ska bryza osu­szyły łzy na mo­ich po­licz­kach, więc osta­tecz­nie po­zo­stał na nich tylko sło­nawy osad.

Roz­dział piąty

Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie po­wró­ciły sny. Nie były to przy­jemne fan­ta­zje o wpa­da­niu na Phi­lipa na ulicy. Pró­bo­wa­łam je przy­wo­łać, jed­nak nie udało mi się to mimo usil­nych sta­rań. Te róż­nego ro­dzaju ob­razy po­zo­stały ze mną do dziś.

Nie przy­cho­dzą tylko w nocy. Po­ja­wiają się na­gle w dzień, kiedy je­stem zra­niona albo zmar­twiona. Lisa, moja pie­lę­gniarka, na­zywa je re­tro­spek­cjami, ale ta na­zwa su­ge­ruje wspo­mnie­nia, a to są bar­dziej kosz­mary senne; mają zde­cy­do­wa­nie nie­re­alny kli­mat. Nie je­stem pewna, czy to, co wi­dzę w tych re­tro­spek­cjach, na­prawdę się wy­da­rzyło. Nie ufam im.

Je­śli w sce­nie po­ja­wia się nóż, na­tych­miast sku­piam się na nim. Tak, jak­bym coś fil­mo­wała. Ostrze po­ja­wia się w zbli­że­niu. Ob­raz jest piękny, uwo­dzi­ciel­ski. Cza­sami wy­daje mi się, że dźgam no­żem chło­paka w Blyth, ale wiem, że to nie­prawda. W Blyth to były no­życzki.

Każdy z nas ma ja­kieś fan­ta­zje, prawda? W pierw­szych fan­ta­zjach wi­dzia­łam swoją matkę przy­cho­dzącą po mnie do domu dziecka. Po­tem fan­ta­zjo­wa­łam o sek­sie. A te­raz o no­żach. Lisa pyta, czy my­ślę o tym, żeby się po­ciąć, ja jed­nak od­po­wia­dam, że nie. W mo­ich snach to inni lu­dzie się tną. Albo ja tnę ich.

Jest taka jedna re­tro­spek­cja. Znaj­duję się w ośrodku, w któ­rym pra­co­wa­łam po stu­diach. Dzie­ciaki są roz­trzę­sione i ner­wowe. Od ty­go­dni pada deszcz, a one nie mogą wyjść na dwór. Mó­wię więc na­gle:

– Do­bra, ugo­tujmy coś.

To bę­dzie dla nich coś no­wego, coś, co po­zwoli po­ko­nać nudę wy­wo­łaną za­mknię­ciem.

Czy py­tam ko­goś o zgodę? Nie. Je­stem star­szym pra­cow­ni­kiem so­cjal­nym na dy­żu­rze. Kogo mia­ła­bym za­py­tać?