Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja powieści rozgrywa się w czasie II Wojny Światowej, w bazie 73 Regimentu Artylerii Przeciwlotniczej, stacjonującego w środkowych Niemczech. Charakter jednostki jest wyjątkowy – żołnierzy nie interesuje walka za ojczyznę czy szerzenie ideologii nazistowskiej, chcą jedynie przeżyć wojnę i wrócić do swych domów. Żyją w relatywnym spokoju, głęboko zaszyci w lesie, licząc że wojenna burza przejdzie obok. Niestety, ich plany zostają pokrzyżowane. Na skutek zbiegu niespodziewanych zdarzeń, w jednostce założony zostaje obóz, do którego trafia kilkudziesięciu więźniów, a personel bazy staje się ich strażnikami.
Dla żołnierzy oznacza to koniec beztroski. Wkrótce dowództwo otrzymuje rozkaz, który stawia wszystkich przed dramatycznym wyborem. Czy żołnierzom uda się ocalić sumienia, nie tracąc przy tym życia? Będziemy świadkami trudnych decyzji i niespodziewanych zwrotów akcji, stając oko w oko z ponurym bohaterem tej książki – nazizmem, przesiąkniętym nienawiścią, żądnym zemsty, nieliczącym się z ofiarami demonem.
Fabułę powieści puentuje epilog, zmuszający do namysłu nad naturą zła. Jest to szczególnie ważne teraz, kiedy budzą się potwory nienawiści, tak łudząco podobne do tych, które zwiodły Niemcy w pierwszej połowie XX wieku.
„Jeżeli ktoś podejmuje decyzje za nas, to wydaje się nam, że bierze na siebie również całą odpowiedzialność. A wtedy możemy zrzucić na kogoś winę”.
Te słowa wypowiedziane przez jednego z bohaterów w pełni odzwierciedlają tematykę poruszoną przez Michała Lelonka w powieści Las przeznaczenia. W schowanej głęboko w lesie i zapomnianej przez Boga i ludzi jednostce wojskowej, złożonej z żołnierzy, których głównym pragnieniem jest przetrwać wojnę, panuje święty spokój. Do czasu, do momentu, po którym nic już nie będzie takie samo. Momentu, w którym wielu z nich będzie musiało przewartościować swoje postawy moralne.
I to jest wierzchnia warstwa powieści. Pod nią czytelnik znajdzie filozoficzne rozważania o naturze człowieka, o bolesnej sztuce dokonywania wyboru w sytuacji, gdy każdy wariant jest zły i o zderzeniu miłości z nienawiścią, odpowiedzialności ze ślepym posłuszeństwem.
Serdecznie polecam tę powieść, która zmusza do głębokich przemyśleń. - Janusz Muzyczyszyn, pisarz, redaktor
Michał Lelonek nie pokazuje nam ani bohaterów, ani wielkich wodzów, ani zdarzeń, które zmieniły tok II Wojny Światowej, a mimo wszystko napisał książkę, od której trudno się oderwać!
Autor stworzył fascynującą historię o tym, jaki jest efekt działań i wyborów niezbyt odważnych ludzi. Ba! Nie dość, że bohaterowie książki to żadni herosi, to jeszcze jedzą i piją za wiele, nieprzesadnie dbają o wyszkolenie i gotowość bojową, a i ich podejście do ideologii zostawia wiele do życzenia. Mówiąc prosto – w „Lesie” Lelonka widzimy samych siebie, w innej sytuacji życiowej, w innej scenerii. Autor zabiera nas do „Lasu”, zamyka nas z bohaterami swojej książki w niewielkiej niemieckiej bazie wojskowej, stawia pytania natury etycznej i pozwala wybrzmieć racjom i wyborom, nie nudząc przy tym i nie moralizując.
Jak zbieg okoliczności, plus alkohol, chęć przeżycia, do tego pech i zwykła złośliwość wpływają na indywidualne wybory bohaterów „Lasu” Michała Lelonka? O tym koniecznie trzeba przeczytać! - Monika Lech, autorka serii „Droga Smoka”
Michał Lelonek, urodzony w 1981 roku w Gnieźnie. Z wykształcenia geolog. Przez wiele lat pracował na Morzu Północnym, jako inżynier geofizyk. Obecnie zatrudniony w Instytucie Geofizyki Polskiej Akademii Nauk. Pięć lat mieszkał w Niemczech, podróżując i poznając ten kraj. Zaowocowało to poniższą książką, która stanowi debiut prozatorski autora. Wcześniej publikował w „Nowej Fantastyce”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Michał Lelonek, urodzony w 1981 roku w Gnieźnie. Z wykształcenia geolog. Przez wiele lat pracował na Morzu Północnym jako inżynier geofizyk. Obecnie zatrudniony w Instytucie Geofizyki Polskiej Akademii Nauk. Pięć lat mieszkał w Niemczech, podróżując i poznając ten kraj. Zaowocowało to poniższą książką, która stanowi debiut prozatorski autora. Wcześniej publikował w „Nowej Fantastyce”.
https://lelonek.art/
Michał Lelonek nie pokazuje nam ani bohaterów, ani wielkich wodzów, ani zdarzeń, które zmieniły tok II Wojny Światowej, a mimo wszystko napisał książkę, od której trudno się oderwać!
Autor stworzył fascynującą historię o tym, jaki jest efekt działań i wyborów niezbyt odważnych ludzi. Ba! Nie dość, że bohaterowie książki to żadni herosi, to jeszcze jedzą i piją za wiele, nieprzesadnie dbają o wyszkolenie i gotowość bojową, a i ich podejście do ideologii zostawia wiele do życzenia. Mówiąc prosto – w „Lesie” Lelonka widzimy samych siebie, w innej sytuacji życiowej, w innej scenerii. Autor zabiera nas do „Lasu”, zamyka nas z bohaterami swojej książki w niewielkiej niemieckiej bazie wojskowej, stawia pytania natury etycznej i pozwala wybrzmieć racjom i wyborom, nie nudząc przy tym i nie moralizując.
Jak zbieg okoliczności plus alkohol, chęć przeżycia, do tego pech i zwykła złośliwość wpływają na indywidualne wybory bohaterów „Lasu” Michała Lelonka? O tym koniecznie trzeba przeczytać!
Monika Lech, autorka serii Droga Smoka
Copyright © by Michał Lelonek, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Janusz Muzyczyszyn
Korekta: Aneta Krajewska
Redakcja wydania II: Kinga Szelest
Korekta wydania II: Paulina Aleksandra Grubek
Zdjęcie na okładce: © © CollaborationJS / Trevillion Images
Projekt okładki: Adam Buzek
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Wydanie II – poprawione i uzupełnione (elektroniczne)
ISBN 978-83-8290-254-9
Imprint Tajemnice PrzeszłościWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
I – 6 LISTOPADA 1943
II – PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ, KWIECIEŃ 1943
III
IV
V
VI
VII
VIII – MAJ 1943
IX – CZERWIEC 1943
X
XI – LIPIEC 1943
XII – SIERPIEŃ 1943
XIII – WRZESIEŃ 1943
XIV
XV
XVI – PAŹDZIERNIK 1943
XVII
XVIII – LISTOPAD 1943
XIX – 4 LISTOPADA 1943
X –5 LISTOPADA 1943
XXI – 6 LISTOPADA 1943
XXII
XXIII – 7 LISTOPADA 1943
XXIV
XXV – 8 LISTOPADA 1943
XXVI
XXVII
XXVIII
XXIX – 9 LISTOPADA 1943
XXX – 10 LISTOPADA 1943
XXXI
EPILOG – 25 GRUDNIA 1943
Kołem toczy się Fortuna, zła i nieżyczliwa, nasze szczęście w swoich trybach miażdży i rozrywa, z twarzą szczelnie zasłoniętą często u mnie gości, by na kręgach mego grzbietu grać swe złośliwości1.
Carmina Burana, O Fortuna!
1Tłum. Marian Piechal.
Jedynym celem żołnierzy 73 Regimentu Artylerii Przeciwlotniczej było przeżyć wojnę. Ich baza, znajdująca się w samym sercu nazistowskich Niemiec, otoczona prastarą puszczą, stanowiła oazę spokoju. Kiedy Europę trawiła pożoga II Wojny Światowej, żołnierze regimentu schowali się w bezpiecznej otulinie lasu, chcąc spokojnie przeczekać nawałnicę. Wszystko wskazywało na to, że zamysł ten miał szansę się powieść.
Nie wiedzieli jednak, że rak nienawiści toczący całe Niemcy zapuka również do ich drzwi. Nie podejrzewali, że zostaną poddani najcięższej próbie, na której szali położą swoje życie i sumienie. Ci, którzy przeżyli, nigdy więcej nie odważyli się wejść do żadnego lasu.
Kojarzył im się tylko z jednym – z wiecznym potępieniem.
I – 6 LISTOPADA 1943
Pluton egzekucyjny ustawił się w szeregu. Na placu zgromadził się cały personel bazy, by obserwować bieg wydarzeń.
Dziesięciu więźniów stało obróconych tyłem, z zawiązanymi dłońmi i przepaskami na oczach.
Pluton był gotowy. Starszy chorąży Moritz przerwał gęstniejącą ciszę krótką komendą.
– Cel!
Żołnierze z wyraźnym ociąganiem podnieśli broń i zaczęli mierzyć do więźniów.
„Nie ma sensu tego przeciągać” – pomyślał Moritz i krzyknął:
– Ognia!
Wszyscy wystrzelili. Z całej dziesiątki więźniów tylko dwóch się przewróciło. Reszta stała tak samo jak przed wystrzałem.
Wszyscy, z plutonem włącznie, byli zdumieni: obracali głowy i spoglądali na siebie, nie wypowiadając ani słowa. Jeden z żołnierzy, nie mogąc dłużej wytrzymać napięcia, podbiegł do leżących, pobieżnie sprawdził ich stan i wrócił złożyć raport Moritzowi.
– Jeden zemdlał, ale nie jest ranny, panie chorąży. Drugi dostał w ucho.
Moritz pokręcił głową, zacisnął mocno wargi, a potem parsknął zrezygnowanym śmiechem. Nic, absolutnie nic nie zrobi z nich żołnierzy. Oni spudłowali celowo! Zapewne każdy z osobna wpadł na ten sam pomysł: strzelić nad głowami skazanych.
Żołnierz, skrępowany trwającą ciszą, zapytał:
– Co zrobić z rannym, panie chorąży?
Moritz w jednej chwili zrozumiał, że ci chłopcy nigdy nie zostaną dobrymi, niemieckimi, budzącymi postrach żołnierzami. Zostaną tym, kim są: garstką oportunistów, chcącą prześlizgnąć się przez zatrzaskujące się z hukiem wrota historii. Sam zresztą nie odstawał ani na cal od reszty.
– Opatrzyć i odstawić do obozu. Wydać dodatkową porcję jedzenia wszystkim więźniom.
Wieczorem chorąży zamknął się w swoim gabinecie z butelką armaniaku. Musiał się zastanowić, jak doszło do tej absurdalnej sytuacji.
Zaczął zdawać sobie sprawę, że żołnierze, choć oszczędzili więźniów, najpewniej wydali wyrok na siebie, jego i całą bazę. A przecież jeszcze niedawno wszystko było takie proste, jeszcze niedawno pławili się w luksusie bezpieczeństwa! W którym miejscu popełnił błąd? Jak to się stało, że nie dostrzegł zagrożenia? Otworzył butelkę, wypił haustem pierwszy kieliszek, usiadł i popadł w zadumę. Miał wrażenie, że pierwsze symptomy nadchodzącej nawałnicy dały się zauważyć wiosną tego roku…
II – PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ, KWIECIEŃ 1943
Odprawy zaczynały się punktualnie o siódmej rano. Już kilka minut wcześniej do sali wlewała się spora grupa roześmianych żołnierzy. Wszyscy pchali się do kuchni umieszczonej na zapleczu, by dorwać się do świeżo zaparzonej kawy. Następnie zajmowali miejsca w sobie tylko znanym porządku, nie zważając na stopnie. O siódmej wchodził starszy chorąży Moritz – niski, barczysty mężczyzna, z wąsem będącym idealną kopią wąsa Wodza – i przystępował do omówienia wczorajszych wydarzeń, spraw bieżących oraz wydawał polecenia na nadchodzący dzień. Następnie referował kwatermistrz Uli, po nim dowódcy sekcji, a na końcu prawo głosu miał każdy żołnierz, którego coś uwierało.
Co kilka dni odbywał się ten sam rytuał: jeden z oficerów cicho wspominał, że ostatnio rozluźniła się dyscyplina i nie ma komu konserwować sprzętu, na co Moritz pytał z udawanym oburzeniem, dlaczego żołnierze nie słuchają rozkazów. I wtedy zaczynała się regularna bitwa na obrzucanie błotem.
– A i owszem, pracowalibyśmy, gdyby oficerowie nam wytłumaczyli, po co mamy w kółko rozbierać i składać to samo działo, choć działa dobrze!
Oficerowie odpowiadali zawsze tak samo.
– Gdyby działało dobrze, to nie kazalibyśmy wam go rozbierać, a jak każemy, to znaczy, że dobrze nie działa. I kropka.
– W takim razie skoro jesteśmy żołnierzami, a pracujemy jak robotnicy, to ci z łączności też mogą pracować jak my i składać działa do kupy – kontratakował jeden z żołnierzy.
Łączność broniła się w ten sam sposób.
– Nie, nie możemy, wam to się wydaje, że my w łączności to nic nie robimy i siedzimy całymi dniami z nogami wyłożonymi na stół, tak?
Kulminację narzekań stanowiło wystąpienie sierżanta Günthera, który regularnie zadawał to samo pytanie.
– Czemu tak źle nas karmią? Ile razy ma być zupa ziemniaczana?
Moritz słuchał tego z lekkim uśmiechem i grał rolę cierpliwego ojca, zwalając winę za wszystko, a w szczególności za zupę ziemniaczaną, na wojnę, Partię i Wodza.
– Zapytajcie Führera, czemu karmi was kartoflami. Partia chciała wojny, więc ktoś musi czyścić działa.
Było to swoiste przedstawienie, które miało na celu rozładowanie frustracji związanej ze skoszarowaniem w zamkniętej jednostce. Z jednej strony żołnierze mogli ponarzekać, wszak utyskiwanie jest wpisane w ludzką naturę, a z drugiej strony przekonać się, że to nie jest wina Moritza, podpułkownika Mathiasa czy pułkownika Rudigera, że muszą czyścić działa i jeść ziemniaki. Takie konfrontacje nic nie zmieniały w życiu żołnierzy, ale czemuś jednak służyły. Pragnieniem niezadowolonego człowieka jest być wysłuchanym i zrozumianym, a to, czy jego problem zostanie faktycznie rozwiązany, czy nie, stanowi sprawę drugorzędną. I o tym Moritz doskonale wiedział.
Taka dyskusja trwała tak długo, jak długo wszelkie oskarżenia były kierowane pod adresem ogólnej grupy oficerów, żołnierzy czy nawet Partii.
Jednak w momencie, gdy któryś z żołnierzy wysuwał oskarżycielsko palec i z wypiekami na twarzy pytał, czemu kapral Lutz nie chce strzelać albo czemu sierżant Günther nie czyści dział jak inni, Moritz wiedział, że należy ukrócić całe przedstawienie. Podnosił wtedy głos, walił pięścią w stół i krzyczał:
– Jesteście w wojsku, do jasnej cholery! Tu ma być karność i dyscyplina! Wy tu macie jak u Pana Boga za piecem, a tam umierają na froncie wschodnim! Zabiliby dla ciepłej zupy ziemniaczanej!
To szybko i skutecznie ukrócało wszelkie dyskusje: nikt nie chciał rozjuszyć chorążego, gdyż ten w napadzie gniewu mógłby wydać naprawdę przykry rozkaz. Jak rok temu, kiedy część żołnierzy nie przyszła na odprawę, ponieważ świętowanie urodzin Waltera nieco się przedłużyło. Moritz kazał całej jednostce odmalować wszystkie budynki, co zajęło równy tydzień z niedzielą włącznie, w samym środku sierpniowego żaru.
Chorąży Moritz świetnie zarządzał nastrojami w jednostce, dając mnóstwo niespotykanej nigdzie indziej swobody, nie pozwalał jednak na zbytnie rozprężenie. Oficerowie za znacznie mniejszą krytykę Partii byli degradowani, zwykli ludzie zsyłani do obozów pracy; a tu, w samym środku Niemiec, można było ponarzekać, przekląć pod nosem na Wodza czy zżymać się na wykonywanie rozkazów. Moritz doskonale wyczuwał niepisaną granicę między żołnierzami a dowództwem, między „nami” a „nimi”. Przeważnie bratał się z żołnierzami i cierpliwie słuchał potoku ich narzekań. Nie przeszkadzało mu to jednak w radykalnej zmianie pozycji, przejściu na drugą stronę linii demarkacyjnej i umiejętnym egzekwowaniu rozkazów, gdy zachodziła taka konieczność. Tak, Moritz sprawnie sterował tym okrętem, omijając wszelkie mielizny, na które łatwo było wpaść podczas wojennego sztormu.
Odprawa się skończyła i żołnierze powoli opuszczali salę. Zbierali się w grupki, każdy z kubkiem kawy, odpalali papierosy i energicznie dyskutowali, raz po raz wybuchając gromkim śmiechem.
Moritz został sam. Myślał o bazie i o jej przyszłości. Na razie wszystko szło wspaniale, na razie żołnierze zaszyci w głębokim lesie nie byli targani wiatrem niepewności. Mała wyspa stabilizacji na wzburzonym morzu historii. Na razie. Ale wiedział, że to wszystko może zmienić się w jednej chwili, że cały ich poukładany świat może lec w gruzach za sprawą jednej decyzji. Dlatego on, starszy chorąży, musiał czuwać, by wychwycić każde potencjalne zagrożenie i zdusić je w zarodku.
A zagrożeń było mnóstwo i większość z nich płynęła nie od strony wroga, który był odległy i nieco abstrakcyjny, ale od strony samej armii. Jednostki obrony przeciwlotniczej podlegały Luftwaffe2, co od samego początku przeszkadzało dowództwu Heer3. Uważali oni, że obrona przeciwlotnicza powinna podlegać właśnie im, bo jaki związek mają artylerzyści strzelający w niebo z lotnictwem? Czy fakt, że ktoś strzela do zwierzyny, czyni go zoologiem? Idąc tym tropem, Luftwaffe powinno oddać Kriegsmarine4 wszystkie samoloty, które atakują statki wroga! Istniało silne stronnictwo w Zarządzie Dowodzenia Wehrmachtu, które czyniło wiele starań, by pozyskać obronę przeciwlotniczą dla wojsk lądowych z kilku powodów.
Po pierwsze – chodziło o osiemdziesiątkę ósemkę, ów cud techniki, który choć w zamierzeniu miał być działem przeciwlotniczym, okazał się również rewelacyjną bronią artyleryjską. A front bardzo szybko uświadomił dowództwu braki w artylerii, które pociągały za sobą liczne straty w ludziach.
Drugi powód był czysto emocjonalny – generałowie z Heer z całego serca nienawidzili Luftwaffe, które na każdym kroku chciało przywłaszczyć sobie wszystkie zasługi na polu walki. To nie niemiecki żołnierz był bohaterem ludu, to nie jego upór, krew i wierność były wychwalane przez propagandę, tylko te samoloty, „żelazne ptaki”, i ten hedonistyczny grubas! Wszystko przez to, że samoloty tak łatwo przemawiają do wyobraźni; tylko dlatego propaganda poświęca im tyle miejsca! O ile jeszcze lotnicy wzbudzali jakiś szacunek, o tyle obrona przeciwlotnicza była dla Heer zbiorowiskiem najgorszych obiboków i symulantów, którzy, chcąc uniknąć prawdziwej walki, chowali się po lasach i strzelali sobie w niebo! Dlatego trzeba wyrwać im osiemdziesiątki ósemki i rzucić na front, by wspierały piechotę!
Był jeszcze jeden argument, najtrudniejszy do obalenia. Ostatnimi czasy niezbyt wiele samolotów wroga przecinało niebo, które mieli chronić. Tak naprawdę nad 73 Regimentem Artylerii Przeciwlotniczej od trzech miesięcy nie przeleciała ani jedna wroga maszyna.
Moritz doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego skwapliwie korzystał ze swej wojskowej przeszłości i utrzymywał znajomości z wysoko postawionymi oficerami, ukrywającymi się przed frontem w licznych kancelariach. Wiedział, z kim trzeba pójść na sznapsa i do kogo szepnąć słówko, by zachować status quo jednostki. Oczywiście to wszystko kosztowało. Na całe szczęście miał do pomocy kwatermistrza Uliego, takiego samego starego wiarusa jak on. I choć Uli sprawiał wrażenie człowieka oderwanego od rzeczywistości, to miał wspaniale rozwiniętą siatkę zaopatrzeniową, która sięgała daleko w podbite kraje. Tydzień w tydzień do jednostki przyjeżdżały ciężarówki z zaopatrzeniem, a każda z nich zawierała specjalną przesyłkę dla Uliego z zagranicznymi wiktuałami – beaujolais i Brie de Meaux z Francji, czekoladami od Neuhausa, kawiorem z Ukrainy, polską wódką i prawdziwym rarytasem: amerykańskimi papierosami, które zawsze palono w ukryciu z szelmowską miną konspiratora. Moritz często udawał się do pobliskiego sztabu, a nawet do Berlina, by spotkać się z którymś ze starych znajomych i podarować mu wiklinowy koszyk pełen smakołyków w zamian za informację, plotki lub drobną przysługę. To właśnie owe znajomości pozwoliły mu trzymać bazę z dala od niebezpiecznych pomysłów zredukowania jej stanu liczbowego.
Chorąży nie wiedział jednak, że zagrożenie przyjdzie z innej, niespodziewanej strony. I że nie będzie mógł nic zrobić, by uratować siebie i swoich żołnierzy. Nigdy się nie dowiedział, kto sprowadził zagładę na jego ludzi. Krąg podejrzanych zawężał się w zasadzie do dwóch osób: szeregowego Niclasa i tej grubej, spoconej świni – Hansa. Tak czy inaczej w obu przypadkach nitki wydarzeń brały początek w tym samym punkcie.
Punktem tym był porucznik Rainer.
2Luftwaffe – siły powietrzne Wehrmachtu (Sił Zbrojnych III Rzeszy).
3Heer – wojska lądowe Wehrmachtu.
4Kriegsmarine – niemiecka marynarka wojenna.
III
Rainer miał naturę pacyfisty, co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało mu strzelać do alianckich samolotów. Kiedy wybuchła wojna, długo rozważał, jak uniknąć wcielenia do Wehrmachtu. Ostatecznie stwierdził, że znacznie bezpieczniej będzie znaleźć taki rodzaj służby, który będzie trzymał go z dala od frontu, dyscypliny i, przede wszystkim, od zabijania. Obrona przeciwlotnicza wydawała się rozsądnym kompromisem.
Pierwsze lata służby w 73 Regimencie Artylerii Przeciwlotniczej były spełnieniem wszystkich jego marzeń. Bliskość natury, doborowa kompania, wieczorne popijawy – czego można chcieć więcej? Szczęście Rainera nie miało granic. W dodatku, ku swojemu zdziwieniu, odkrył, że fascynują go działa artyleryjskie, a w szczególności osiemdziesiątka ósemka. Rainera uderzała jej elegancka prostota połączona z genialną myślą techniczną, urzekał przerażający potencjał ukryty w smukłej sylwetce. Nawet konstruktorzy z konkurencyjnych zakładów musieli z niechęcią przyznać, że osiemdziesiątka ósemka była niemal doskonała. Była tak skuteczna, że jej twórcy zaczęli głowić się nad mobilną wersją armaty. Obudowali działo ośmiocentymetrowym pancerzem, włożyli dwa potężne silniki Maybacha, umieścili na szerokich gąsienicach i z dumą patrzyli na swoje dzieło. Wiedzieli, że stworzyli coś wyjątkowego, coś, co zasługiwało na równie wyjątkową nazwę. „Tiger” – wydawało się, że to odpowiednie imię dla stalowej bestii.
Rainer z jeszcze większym zaskoczeniem odkrył, że jest wyśmienitym artylerzystą. Jego talent ujawnił się podczas szkolenia oficerskiego Luftwaffe. Pamiętał instruktora, wysuszonego kapitana, który mniej więcej raz na godzinę dzielił się swoją złotą myślą.
– Panowie, pamiętajcie: artyleria przeciwlotnicza to w dziesięciu procentach doświadczenie, w dwudziestu procentach praca zespołowa, a w siedemdziesięciu matematyka.
Szybko okazało się, że to prawda.
Strzelanie do samolotów było zadaniem głównie matematycznym. Rainer, choć z wykształcenia był archeologiem, potrafił liczyć bardzo szybko i intuicyjnie wyczuwał wszelkie zagadnienia artyleryjskie. Na początku nie zdawał sobie sprawy, że czymkolwiek wyróżnia się wśród kolegów. Myślał, że każdy podobnie jak on w lot łapie poszczególne koncepcje i liczy z prędkością błyskawicy. Wystarczyło jednak rozejrzeć się po kolegach, którzy z zaciętym wyrazem twarzy próbowali wyliczyć poprawkę na hamowanie pocisku, aby zauważyć, że to właśnie on ma predyspozycje, by zostać świetnym artylerzystą. Doskonale pamiętał pierwszy wykład z teorii obrony przeciwlotniczej.
– Zestrzelić samolot lecący z prędkością czterystu kilometrów na godzinę, na wysokości pięciu kilometrów, to nie lada sztuka – ciągnął monotonnym głosem smutny kapitan. – Zapomnijcie o trafieniu bezpośrednim w samolot, takie opowieści można włożyć między bajki. Pocisk wystrzelony z działa Flak Osiemnaście ma prędkość wylotową ośmiuset metrów na sekundę. Na wysokości pięciu kilometrów pocisk znajdzie się po całych sześciu sekundach, pomijając efekt hamowania. Bombowiec w czasie jednej sekundy lotu przemierza ponad sto metrów. Panowie rozumieją? W momencie, gdy wasz pocisk osiągnie zadany pułap, cel będzie już ponad pół kilometra dalej. – Oficer zrobił dłuższą przerwę, by studenci mieli czas ochłonąć po szoku, jaki w swoim mniemaniu wywołał. – Dlatego zadaniem pocisku nie jest trafić w samolot, ale wybuchnąć w jego pobliżu tak, aby odłamki zadały pożądane uszkodzenia obiektu. Ale skąd pocisk ma wiedzieć, że jest już na odpowiedniej wysokości i ma wybuchnąć? Jak szanowni panowie myślą?
Większość skłaniała się do koncepcji, że w pocisku musi być czujnik ciśnienia, bo jak inaczej można było oszacować wysokość? Jeden Rainer stał w opozycji do kolegów.
– Ciśnienie jest zbyt zmienne, aby było precyzyjnym wskaźnikiem wysokości. Tu musi chodzić o coś znacznie prostszego – stwierdził Rainer. – Ale przecież skoro znamy prędkość wylotową pocisku, to możemy obliczyć, po jakim czasie osiągnie on żądaną wysokość.
– W samo sedno! – Kapitan się rozpromienił, by zaraz potem wrócić do swego ponurego tonu. – Znając prędkość wylotową oraz wartość hamowania, możemy obliczyć, po jakim czasie pocisk osiągnie zadany pułap. Pociski artyleryjskie wyposażone są w nastawny zapalnik zwłoczny. Przed wystrzeleniem pocisku trzeba ustawić zadaną wartość czasową. Teraz należy tylko właściwie ocenić kierunek lotu i prędkość samolotu, na ich podstawie obliczyć teoretyczne położenie obiektu od momentu wystrzelenia pocisku i gotowe! – Kapitan się uśmiechnął, po czym smętnie dodał: – Przynajmniej w teorii. Bo w praktyce to wcale tak łatwo nie wygląda.
W praktyce wyglądało to nieskończenie trudniej, przynajmniej na samym początku. Niewiadomych w równaniu było mnóstwo: błąd związany z oceną wysokości samolotu i jego prędkości, nieprecyzyjność zapalników zwłocznych, wiatr boczny. I to wszystko przy założeniu, że samolot będzie poruszał się z tą samą prędkością, na tej samej wysokości i w tym samym kierunku. A alianci, pomimo kompromitującej serii wpadek, wcale nie byli tacy głupi i szybko się nauczyli, jak skutecznie omijać ostrzał artylerii przeciwlotniczej. Doskonale wiedzieli, że wyszkolonej załodze ponowny pomiar położenia samolotu i zmiana ustawień działa zajmują co najmniej sześćdziesiąt pięć sekund. Wystarczyło więc mniej więcej co minutę delikatnie odchylić kurs i zmienić wysokość, by artylerzyści zaczynali całą zabawę od nowa.
Na samym początku Rainer nie chciał strzelać. Wzdrygał się przed myślą, że mógłby kogoś zranić albo, nie daj Boże, zabić. Robił, co mógł, żeby wykręcić się od tej wojny, i bał się chwili, w której będzie musiał wziąć udział w walce. Postanowił, że będzie prowadził niecelny ogień: biorąc pod uwagę skuteczność artylerii przeciwlotniczej, nikt nie odkryje faktu, że świadomie pudłuje, nawet gdyby wojna miała trwać przez następne trzydzieści lat.
Jego wątpliwości moralne zostały jednak rozwiane w zaledwie trzecim miesiącu służby. Prowadzili ostrzał wysoko lecącej eskadry bombowców nieprzyjaciela, kierującej się na wschód. W pewnym momencie samoloty zmieniły kurs, zniknęły z pola widzenia tylko po to, aby pojawić się kilkanaście minut później, lecąc wprost na nich na bardzo niskim pułapie. Nie było wątpliwości, że przeciwnik obrał sobie ich za cel. Na domiar złego, latanie tak nisko to istna zmora dla obrony przeciwlotniczej. Działa dużego i średniego kalibru zasłonięte przez wysoki las stawały się bezużyteczne. Pozostawały lekkie działka przeciwlotnicze, tak samo toporne w obsłudze jak nieskuteczne. Przeciwnik za to mógł ziać ogniem z karabinów maszynowych, jak tylko chciał, a nawet pokusić się o zrzucanie bomb. Kiedy Rainer po raz pierwszy w życiu zobaczył B-17, „Latającą Fortecę”, na tak małej wysokości, ryczącą czterema potężnymi silnikami i plującą z ośmiu ciężkich karabinów maszynowych, myślał, że zbliża się apokalipsa. Gdy jedna z serii rozpruła na pół dwóch jego kolegów, wszystkie skrupuły znikły. Podbiegł do stanowiska strzeleckiego, zrzucił siedzącego w nim żołnierza i sam zaczął ostrzeliwać wroga. Takim oto sposobem pacyfista Rainer, mający zamiar pudłować do końca wojny, ostatecznie się odblokował i został wschodzącą gwiazdą Artylerii Przeciwlotniczej Luftwaffe.
Dla Rainera strzelanie do samolotów wkrótce stało się fascynującą rozgrywką, czymś w rodzaju szlachetnego, rycerskiego pojedynku, w którym odważni mężczyźni, ryzykując własne życie, angażowali wszystkie siły fizyczne i mentalne, by osiągnąć cel. To była gra w szachy z umysłem przeciwnika, który był tak samo zdeterminowany i inteligentny jak Rainer. Porucznik miał dużo szacunku do alianckich pilotów – trzeba było mieć naprawdę wiele odwagi, by dać się wsadzić do wielotonowej, metalowej puszki, wypełnionej po brzegi materiałami wybuchowymi, lecieć nad terenem wroga, pełnym myśliwców i dział przeciwlotniczych, jednocześnie prowadząc trudne obliczenia kursu, prędkości i wysokości, by zrzucić bomby w odpowiednim momencie. Raz w życiu, z chęci przeżycia przygody, przez pomyłkę, pod naciskiem dowódców, można było dać się wsadzić do bombowca. Ale drugi, trzeci, dwudziesty raz? Do tego trzeba było czegoś więcej niż zwykłej odwagi. Do tego trzeba było być nieźle stukniętym, a z drugiej strony mieć dużo oleju w głowie i jeszcze więcej brawury w sercu. Ale przede wszystkim trzeba było mieć wielkie, stalowe, nieznające strachu jaja. I za to Rainer darzył pilotów szczerym uznaniem, co ani trochę nie przeszkadzało mu w próbach ich zestrzelenia.
IV
Szeregowy Niclas był chudym, wątłym chłopcem o anielskiej urodzie. Stanowił pomniejszoną wersję dumnych żołnierzy o aryjskich rysach twarzy, tak chętnie przedstawianych na propagandowych plakatach. Było to komiczne zestawienie: błękitne oczy, jasna fala grzywki, wysunięta szczęka, pokaźne jabłko Adama, a wszystko zamocowane na kruchym, słabym ciele.
Chłopczyk jak malowany, który chciał być germańskim wojownikiem ze starych legend. Najzabawniejsze było, gdy ktoś doprowadził Niclasa do furii – wówczas ten zaciskał małe piąstki, purpurowiał na twarzy, a jego głos stawał się piskliwy, co wywoływało powszechną wesołość.
Z Niclasem były dwa problemy – był ideologicznym fanatykiem oraz miał ojca pułkownika w Heer. Niclas czytał po nocach Paula de Lagarde i Rosenberga, pasjonowały go starogermańskie mity i wierzył w absolutnie każde słowo propagandy. Twardość ideologii, której był wiernym wyznawcą, stała w jawnej sprzeczności z jego fizycznością. Próbował zaciągnąć się do Schutzstaffel5, gdy jednak oficer rekrutujący zobaczył jego posturę, omal nie wybuchnął śmiechem. Potem Niclas chciał pójść w ślady ojca i zaciągnąć się do wojsk lądowych. Na szczęście dla niego, ojciec miał głowę na karku i wiedział, że jego syn prędzej wpadnie pod koła rodzimej ciężarówki, niż zdobędzie chwałę na polu walki. Pociągnął za odpowiednie sznurki i umieścił syna w możliwie najbezpieczniejszym miejscu – w jednostce obrony przeciwlotniczej. Któż bowiem będzie śmiał bombardować niezwyciężoną Rzeszę?
Kiedy Moritz po raz pierwszy zobaczył Niclasa – gdy ten meldował się w swojej nowej jednostce, wzorowo ubrany w szary mundur Luftwaffe z czerwonymi patkami, w czarnych, idealnie wypolerowanych butach, zapiętej na ostatni guzik koszuli i w zawadiacko przekrzywionej furażerce – od razu wiedział, że będą z nim kłopoty. Niclas stuknął obcasami, zasalutował regulaminowo i piskliwym głosem krzyknął:
– Heil Hitler!
Moritz, będący na potwornym kacu, nieuczesany, w rozpiętej, przepoconej koszuli i w dawno nieczyszczonych butach, odburknął:
– Spocznijcie, żołnierzu.
Potem obrócił się, zostawiając Niclasa bez żadnych informacji, co dalej ma ze sobą począć.
Jeszcze tylko mi ten pajac do szczęścia potrzebny – pomyślał i splunął z niesmakiem.
Wkrótce wyszło, że Niclas jest fanatykiem partyjnej ideologii. Cały dniami prowadził dyskusje nad wyższością rasową, cytował ulubionych twórców i z dumą komentował najnowsze informacje z frontu.
– My, Niemcy, jesteśmy potęgą! Siła naszej woli sprowadzi na Europę Nowy Porządek! Nic nie powstrzyma dumnego narodu w walce o należny mu prymat wśród innych ras!
Żołnierze cierpliwie słuchali monologów Niclasa i z lekkim zakłopotaniem wtrącali: „święte słowa” albo „absolutna prawda”, ale nikt nie chciał wdawać się w dyskusję. Po dwóch tygodniach zaczęli unikać go jak ognia, zmęczeni tyradami i ideologicznymi frazesami, choć nikt otwarcie nie okazywał mu niechęci. Nikt oprócz Rainera, który po kilku dniach znajomości z Niclasem wypalił:
– Zamknij się, ty mała pokrako! Wystarczy mi propagandy na dziś! Jeszcze słowo, a obiję ci ten głupi ryj!
Niclas o mało co się nie rozpłakał. Chciał odpowiedzieć, że obowiązkiem każdego żołnierza jest szerzyć ideologię, ale jak zwrócić uwagę Rainerowi, Wielkiemu Porucznikowi Rainerowi, błyszczącej gwieździe towarzyskiej jednostki?
Rainer był zaprzeczeniem Niclasa pod każdym względem – wysoki na ponad metr dziewięćdziesiąt, smukły i silny. Nie miał nic wspólnego z rasą aryjską – ciemna skóra, bystre oczy ukryte pod szerokimi brwiami, orli nos, włosy przyprószone siwizną. Rainer był żywcem wyjęty ze średniowiecznych opowieści o krzyżowcach Ludwika IX. W jego przystojnej twarzy zastygł cały dramatyzm tamtej epoki. Mało kto mógł oprzeć się urokowi Rainera, ludzie instynktownie do niego lgnęli, oczekując, że poprowadzi ich podczas boju – obojętnie, czy miała to być walka z samolotami nieprzyjaciela, czy z dywizjami pancernymi nalewek ziołowych. Rainer był urodzonym przywódcą, uwielbianym przez wszystkich żołnierzy, łącznie z przełożonymi, i mógł pozwolić sobie na publiczne spoliczkowanie Niclasa. Zyskał przez to jeszcze większy szacunek kolegów, gdyż każdy chciał powiedzieć Niclasowi, żeby się zamknął – lepiej jednak było trzymać język za zębami i przesadnie nie ryzykować.
5Schutzstaffel (dosł. Eskadra Ochronna, w skrócie SS) – paramilitarna organizacja utworzona w 1924 roku z rozkazu Hitlera, od 1930 roku dowodzona przez Heinricha Himmlera. Zbrojne skrzydło SS było znane jako Waffen-SS.
V
Rainer i Niclas mogli mieć zgoła inne podejście do niektórych spraw, ale musieli razem pracować. Niclas starał się unikać Rainera, jak tylko mógł, ale nie zawsze się to udawało. Jak owego feralnego poranka, kiedy rozpętała się awantura mogąca być przyczyną wszystkich późniejszych tragicznych zdarzeń.
Poszło o sprężynę. Sprężynę zaczepu spustowego. Podczas cotygodniowej rutynowej kontroli, polegającej na odpaleniu każdego działa, okazało się, że jedna z armat się zacina. Rainer, który prowadził kontrolę, podejrzewał, że zepsuła się sprężyna iglicy. Wiązało się to z dość żmudną procedurą rozebrania całego działa, dlatego postanowił przełożyć całą operację na następny dzień. Chciał wykorzystać tę okazję, by przeszkolić młodych żołnierzy, mających blade pojęcie o budowie osiemdziesiątki ósemki. Na odprawie poinformował, że wszyscy młodzi mają zgromadzić się o ósmej na stanowisku artyleryjskim numer czternaście, by wziąć udział w lekcji szkoleniowej. To była rzadkość, by ktokolwiek z własnej woli chciał zorganizować coś więcej niż urodzinową popijawę, dlatego młodzi byli wielce zaciekawieni i punkt ósma kilkuosobowa grupa roześmianych żołnierzy zgromadziła się przy wyznaczonym stanowisku. Niclas był jednym z nich.
– Dobra, zaczynamy, panowie! – krzyknął Rainer. – Pierwszym krokiem jest wyjęcie trzpienia zabezpieczającego i odciągnięcie kurka zamka. Następnie dezaktywujemy tryb półautomatyczny i przystępujemy do demontażu siłownika, o tak, w ten sposób. Teraz musimy pociągnąć dźwignię ekstraktora i wyjąć go z pierścienia zamka…
Żołnierze słuchali z zainteresowaniem przez pierwsze dziesięć minut. Potem ich myśli zaczęły odpływać w sobie tylko znanym kierunku. Jeden po drugim zaczął mimowolnie ziewać i zastanawiać się, czy przesadą będzie zapalenie papierosa. Tylko Niclas uważnie obserwował Rainera i chłonął każde jego słowo: miał skrywaną ambicję zostać najlepszym artylerzystą w jednostce i wiedzieć absolutnie wszystko na temat osiemdziesiątki ósemki.
– Teraz odciągamy trzpień i obracamy dźwignię zaczepu spustowego. Następnie dociskamy pokrywę iglicy i obracamy o dziewięćdziesiąt stopni, o, właśnie tak. Teraz możemy wyjąć sprężynę iglicy. – Rainer ostrożnie wyciągnął sprężynę i uważnie zaczął się jej przyglądać. – Cholera, wszystko z nią w porządku… Jeżeli nie ona, to czemu ten drań się zacina?
Rainer zaczął uważnie przyglądać się blokowi zamka i szukać usterki.
W tym momencie Niclas dojrzał swoją szansę. Jako jedyny przyniósł egzemplarz instrukcji serwisowej i zaczął szybko wertować strony, aż znalazł ilustrację ze schematem bloku zamka. Być może, jeżeli uda mu się znaleźć przyczynę usterki i podpowiedzieć Rainerowi, ten zechce popatrzeć na niego trochę łaskawiej. Kto wie, może znajdą wspólny grunt do rozmów, może nawet się polubią…
Zaraz, zaraz, co tu może być nie tak? Który element może nie działać? Ha, jest tu jeszcze jedna sprężyna, ale pojęcia nie mam, do czego służy. Chociaż może to jest właśnie to! – myślał podniecony Niclas.
– Poruczniku, może to jest sprężyna zaczepu spustowego? – zapytał drżącym głosem.
Rainer nie zareagował, tylko dalej badał usmarowaną dłonią jakąś wypustkę na bloku. Zignorował go. Ojciec Niclasa zawsze tak robił, po prostu go ignorował, gdy ten zadawał mu pytanie. Rainer teraz bardzo przypominał mu ojca.
– Tam jest druga sprężyna, tak mówi instrukcja, zaraz pod zaczepem spustowym, mógłby pan porucznik sprawdzić? – Tym razem Niclas miał piskliwy głos.
Rainer nawet się nie obrócił.
– To nie jest przyczyna usterki – mruknął tylko do siebie.
– Poruczniku, proszę, niech pan spróbuje zobaczyć, może jednak…
Rainer powoli tracił cierpliwość.
– Jak do mnie mówisz, to nie mamrocz! – Spojrzał twardo na Niclasa.
– Przepraszam, panie poruczniku, prosiłem tylko, byście raczyli spojrzeć na tę sprężynę – wydukał Niclas.
– To nie jest wina zaczepu spustowego, tylko iglicy. W którym miejscu masz problem ze zrozumieniem tego, co mówię? – Rainer ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Niclasa, a to peszyło go najbardziej.
– Dlaczego nie? Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego nie… – zaryzykował, licząc, że może taka prośba odmieni humor Rainera.
– Bo, kurwa, nie! Jakby to była wina zaczepu spustowego, to działo blokowałoby się… po prostu blokowałoby się inaczej! A blokuje się tak, że od razu widać, że to iglica. Rozbierałem to gówno setki razy! Chcesz mi powiedzieć, że się mylę?!
– Nie, poruczniku, ja… nie chciałem was urazić, ja… – Głos grzązł mu w gardle.
– Ja, ja, co ja? Co tam tak dukasz pod nosem?!
– Po prostu wydawało mi się, że może to jest przyczyna…
– Patrzcie, wydawało mu się, wielki mechanik, z instrukcją przyszedł. Gówno wiecie, żołnierzu. Tacy jak ty potrzebowaliby instrukcji, jak się wyszczać.
Niclas stwierdził, że rzeczywiście lepiej będzie się zamknąć. Ale głęboko drzemiąca w nim przekora kazała mu odpowiedzieć butnie.
– Wy też nie wiecie, co się zepsuło, poruczniku, a przecież rozbieraliście to działo setki razy.
To wywołało stłumioną wesołość wśród żołnierzy. Dla Rainera, dumnego Rainera, był to policzek. Wyprostował się gwałtownie, zacisnął szczękę i wbił wzrok w Niclasa. Patrzył tak przez kilka krępujących chwil, po czym krzyknął:
– Zamknij się! Kim ty jesteś, by tak się do mnie zwracać?! – Odwrócił się do najbliżej stojącego żołnierza i rozkazał: – Przyprowadzić mi tu Waltera! – Następnie obrócił się, wyjął papierosa i zaklął cicho pod nosem. – Co za bezczelny gówniarz…
Kilka minut później, podczas których żołnierze patrzyli na siebie i tłumili wesołość, nie mogąc się doczekać chwili, gdy dadzą życie nowej plotce, przyszedł Walter, lokalny mentor i naczelny opój regimentu w jednej osobie.
– W czym problem, Rainer? – zapytał.
– Zacinał się przy wystrzale, myślałem, że to sprężyna iglicy, ale wszystko z nią w porządku. Nie wiem w takim razie, gdzie leży problem.
– Sprężyna zaczepu spustowego. Odkręć zaczep i zobaczysz, że na pewno jest uszkodzona.
Rainer wbił spojrzenie w Waltera, ale nic nie powiedział. Popatrzył na zaczep spustowy i spróbował go odkręcić. Ten nie chciał puścić. Porucznik zaklął pod nosem, wziął inny klucz i zaczął mocować się z upartym mechanizmem. Walter zapatrzył się gdzieś w horyzont, myśląc nad czymś intensywnie. Żołnierze milczeli, czując wiszące w powietrzu napięcie.
– No puść, ty cholero! – sapał Rainer.
– Poruczniku, to jest odwrotny gwint, kręcicie w złą stronę, trzeba w prawo – odezwał się Niclas. Tym razem jego głos był dziwnie spokojny.
To wytrąciło Waltera z rozmyślań, obrócił się, popatrzył na mechanizm i marszcząc brwi, powiedział:
– Rainer, cóż ty robisz, to jest lewy gwint! Młody ma rację, kręć w prawo!
Porucznik spurpurowiał na twarzy. Zacisnął jeszcze mocniej zęby, popatrzył ostro na Niclasa i spróbował odkręcić zaczep w prawo. Ustąpił od razu.
– Ech, Rainer, Rainer, przed młodymi dać taki popis! – Walter zaśmiał się rubasznie, obrócił się i odszedł, nie dając porucznikowi szansy na wytłumaczenie.
Rainer znalazł zapasową sprężynę w zestawie naprawczym, usunął usterkę, odpalił papierosa i z powrotem zaczął składać zamek. Nie odezwał się więcej ani słowem.
VI
Rainerowi zeszło całe popołudnie, by dojść do siebie po porannej zniewadze. Dopiero wieczorem, po wypiciu pierwszego piwa, udało mu się wyjść z ponurego nastroju. Tłumaczył sobie, że tak naprawdę nic się przecież nie stało, nikt nie jest alfą i omegą, podobnych pomyłek każdy ma w swoim życiu mnóstwo –nie zamierzał się złościł o głupią sprężynę! To jednak nie pomogło: Niclas wyrządził Rainerowi największą możliwą krzywdę – uraził jego ego. Zraniona duma, złość i potworna chęć powtórzenia całej sytuacji spiekły się w ciemną, pulsującą plamę. Im bardziej próbował wszystko sobie wytłumaczyć i zapomnieć, tym bardziej plama rosła. Aż w końcu poddał się, przestał z nią walczyć i tylko przyglądał się, jak plama pulsuje w takt kolejnych łyków piwa. Ten ciemny kształt nie zniknie sam z siebie. Nie można tak zostawić tej sprawy. Nikt nie będzie się śmiał z porucznika Rainera, a już na pewno nie taka mała gnida. Trzeba mu dać nauczkę, by nabrał trochę respektu. Porucznik siedział w kantynie i patrzył nieobecnym wzrokiem w okno. Wkrótce zejdzie się tutaj więcej amatorów piwa. Wkrótce znajdzie odpowiednich kompanów, którzy podzielą jego zdanie.
Godzinę później w sali zaczynało być gwarno i radośnie. Rainer uważnie obserwował żołnierzy i upatrzył sobie dwóch kolegów – Günthera i Arnego. Günther pomoże mu dla draki, z nudów i zwykłej przekory, Arne zaś miał w sobie ziarno okrutnego cynizmu, które umiejętnie podlane alkoholem może dać interesujący owoc. Podszedł do każdego z nich i konfidencjonalnym szeptem zaprosił na papierosa.
Kiedy wyszli na zewnątrz, zaciągnąwszy się głęboko, powiedział:
– Panowie, fajnie nam się tutaj żyje, prawda?
– Prawda, Rainer, jak u Pana Boga za piecem – odparł Günther. – Żarcie jest, sznaps jest, roboty nie ma.
– Święte słowa, i nikt do nas nie strzela – dodał Arne.
– Dlatego nie możemy dopuścić, by nagle miało się to wszystko skończyć – odparł porucznik.
– Dlaczego miałoby, Rainer?
– Może się skończyć z wielu powodów. Jednym z nich jest ta menda, Niclas. Popierdoliło mu się w głowie od tej propagandy. Gotów nas wszystkich zaraportować, że z ideologią jesteśmy na bakier. Trzeba mu pokazać, gdzie jego miejsce.
– Masz jakiś pomysł, Rainer? – zainteresował się Arne. – Wyglądasz, jakbyś myślał nad tym już od tygodnia.
– Nie mam. Ale jak siądziemy razem przy stole i pogadamy, to na pewno coś wymyślimy. A jak się napijemy, to natchnienie przyjdzie samo!
– No to hops, panowie! Do kantyny marsz! – rozkazał Günther.
Zajęli stolik. Każdego, kto się do nich zbliżył, witały nagła cisza i pytający wzrok Rainera. Mało kto mógł wytrzymać takie spojrzenie i oddalał się po chwili, mrucząc pod nosem coś o konspirantach. Wkrótce reszta kompanów odczytała sygnał i już nikt im nie przeszkadzał. Pili ostro. Plama zmieniła kolor, nabrała orzeźwiająco jaskrawej barwy gniewu.
– Niclas to kanalia, mały debil. Umie tylko powtarzać hasła, których nie rozumie.
– Jak mówi coś o wielkim narodzie niemieckim, to aż się ciśnie, by mu powiedzieć: spójrz w lustro, wielki germański wojowniku!
– I ten jego głosik, pi-pi, pi-pi, rasa aryjska, pi-pi, rasa panów, pi-pi, pi-pi.
Günther, który od jakiegoś czasu nad czymś intensywnie myślał, zapytał ściszonym głosem.
– Panowie, a co wy tak naprawdę o tym wszystkim myślicie?
– O czym wszystkim? – Arne odstawił kufel i spojrzał na niego uważnie.
– No, o wojnie. O polityce, Partii…
Zapadła chwila ciszy. Żołnierze bili się z myślami, czy należy zaczynać ten temat. Pierwszy odezwał się Rainer.
– Na początku Partia była nam potrzebna. Coś musiało nas wyrwać z tego letargu. My, Niemcy, klęczeliśmy w błocie, a Partia podała nam rękę i pomogła wstać na nogi. Kazała nosić głowę wysoko. Tylko że oni poszli kilka kroków dalej. Za daleko. Po co nam ten cały Lebensraum6? Na co to komu? Czy w naszej ojczyźnie brakuje miejsca?
– Zawsze lepiej jest mieć więcej ziemi niż mniej – skwitował Arne – ale po co pchali się do Iwanów? Po co była Barbarossa7? Kuzyn Lutza wrócił ze Stalingradu, cały odmrożony, stopa amputowana. Mówił, że jak zjedli konie, zaczęli jeść papier i sznurki jutowe, by przeżyć. Grubas obiecał zrzuty i dostał zadyszki, a żołnierz jeść musi. Biedy kuzyn, nawet z tą stopą nie chcieli go ewakuować. Dopiero jak sam przestrzelił sobie kolano, awansował w kolejce i dostał się na samolot8. Ale o tym propaganda nam nie powie…
– Wiele Gruby obiecał, Londyn miał zbombardować! I co? I gówno – irytował się Günther. – Tak się zaperzał i nadymał! Tylko bandzioch mu rośnie od tego obiecywania! Siedzi na samej górze i wpierdala kiełbasę cały boży dzień!
– Nie narzekaj, Günther. Himmelbett9 naprawdę świetnie się sprawdza. Niebo jest czyste, a my roboty nie mamy. – Arne się zaśmiał.
– To nie jest tak, Arne – kontrował Rainer. – Dobrze wiesz, że nasza baza nie leży na żadnej trasie samolotów alianckich. To dlatego jest tu tak spokojnie. Nie odwołują nas, bo boją się, że kiedyś będą chcieli zbombardować hutę. Prawda jest taka, że Luftwaffe nie radzi sobie tak dobrze, jak mówi propaganda. Nie tylko Luftwaffe zresztą…
– Nie wierzysz w zwycięstwo? – przerwał mu Arne.