Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
(…) Morze było złe. Ponure, huczące cienie goniły statek, waliły z trzaskiem o burty, spadały na pokład, plącząc rozklarowane liny. Fala nagłym chybotem zbijała z nóg, morderczymi ciosami przygważdżała do burt i nadbudówek, zmiatała chlustami, ściekającymi z szumem. (…)
[fragment]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WANDA KARCZEWSKA
LUDZIESPOD ŻAGLI
POWIEŚĆ
II WYDANIE
WYDAWNICTWO ZACHODNIE
POZNAŃ 1948
Okładka Al. Krakowskiego
Rysunki Z. Eichlera
Odbito 5.600 egz. na papierze ilustracyjnym formatu 61 x 86 cm. Ark. 12 1/4. Druk j ukończono w marcu 1948 r. Czcionkami i Drukarni Wydawniczej Fr. Krajna Sp. z o. o. w Poznaniu, ul. Strzałowa 2 a. - K 47203
Nakładem Zachodniej Agencji Prasowej w Poznaniu
Lars piął się pierwszy, za nim ktoś drugi. Zgrabiałymi od lodowatego zimna paluchami Lars ściskał stalowe liny wantów, szybko podciągał jedną nogę za drugą, macał niewidoczne poprzeczki drabliny, przewiany nawskroś wiatrem, chłoszczącym strugami deszczu. Zawisnął przez chwilę na rękach, przywarł mięśniami brzucha do platformy marsa, podciągnął się i znów — coraz wyżej po maszcie, walącym się pionową krechą w czarną przepaść nocy.
Lars stanął szeroko na chwiejnej lince i począł przesuwać się powoli krok za krokiem, stopa za stopą, ku końcowi belki. Przywarł piersią do niej, wraz z nią lecąc w dół w nagłym przechyle, przy którym zdało się, że końce rej zanurzą się w pagórach wodnych, atakujących kadłub żaglowca, jak rozjuszone, czarne byki ze spuszczonymi łbami.
Morze było złe. Ponure, huczące cienie goniły statek, waliły z trzaskiem o burty, spadały na pokład, plącząc rozklarowane liny. Fala nagłym chybotem zbijała z nóg, morderczymi ciosami przygważdżała do burt i nadbudówek, zmiatała chlustami, ściekającymi z szumem.
Zawieszone na krzyżu rei dwie pary ramion wydzierały wiatrowi mokre, sztywne jak blacha płótnisko. Ostre igły deszczu siekły po twarzach. Wicher dął, przypierał do belki, to znów odrywał dłonie, spychał i bił strzelającym sucho płótnem.
Ludzie uporawszy się z żaglem, wracali na majaczący w dole jajowaty pokład, miotany paroksyzmem nowych zrywów. Ciężkie buciory macały ciemność, szukając pod stopami wątłego oparcia. Przy podwantkach zapadały się w próżnię, z rozkołychami masztów cięły ją pionowo, poziomo, kurcząc się instynktownie jakby w obawie utknięcia w spienionym kotłowisku, gdy statek kładł się na nawietrzną.
Ta chwila zawiśnięcia na samych tylko rękach nad doliną śmierci, w którą niewidzialna siła wgniatała szamoczący się kadłub — stawała ludziom nieraz przed oczami całym minionym życiem.
W oczach Larsa, skrytych pod zaciśniętymi powiekami, pojawiło się półdziecinne spojrzenie Svena, z grymasem bólu, wykrzywionym pasemkiem warg na pobladłej twarzy.
Pastwił się nad nim wczoraj, naciągając mu obolałą rękę, sklęty przez Hopkinsa za to, że ma brata maminsynka i dekownika, jak od początku sztorman ochrzcił Svena. Chłopak miał pewnie naderwane ścięgna.
Dziś, gdy wciągali mokre łachy, zbierając się do wyjścia na wachtę, Lars uszczypnął go w policzek. Pod palcami wyczuł gorąco. Spojrzał. Sven miał niedobre oczy. Szklane — jak wtedy, gdy będąc dzieckiem patrzył w gorączce nieprzytomnie na starszego o lat parę brata, kiwającego nad nim głową z ojcowską powagą.
Dziś jednak żaden z nich nie pomyślał nawet, że właściwie Sven mógłby nie wyjść na pokład. Cóż w tym dziwnego? Był młody i zawzięty. Prawie wszyscy Olafsonowie byli marynarzami. Rośli, szli w świat, wracali. Albo i nie wracali. Jak Bóg dał. Sven więc też musiał żeglować, nie wylegiwać się w koi. Jakże mogło być inaczej?
Na pierwsze zaokrętowanie się czekał Sven dość długo, Lars już od paru lat przysyłał z różnych stron świata wymięte, pewnie długo po kieszeniach noszone kartki papieru, które on, Sven musiał z namaszczeniem odczytywać matce. Chłopak nie lubił tego. Listy o barwnych, coraz to innych znaczkach, zamknięte ogniwami czarnych pieczęci wiązały się w łańcuch nieznanych portów. Słowa brata, zawsze te same słowa o tym, że przysyła trochę uciułanych pieniędzy, że więcej nie może, że ciężko — pachniały jednak dalekim światem. Kiedyś Sven powąchał zżółkłe kartki. Biła od nich woń morza. Był tego pewien.
A jednak nie lubił ich. Listy — jak te sterane w podróżach statki, remontowane w oskarshamnskiej stoczni, gdzie pracował — przypominały mu, że jego tymczasowe życie robotnika na lądzie przeciąga się, że nim chwyci się godniejszego fachu, fachu Olafsonów, — upłynie Bóg wie ile lat. Nie może przecież zostawić samej matki, a nim ta oczy zamknie . . . Grzech czekać na to. W jego wieku prawie wszyscy Olafsonowie już pływali. A on? On musiał cudzym statkom boki i brzuchy łatać. Statkom, na których inni włóczyli się po świecie.
Ciasno mu było w olbrzymim doku, wykutym w granicie. Nieustępliwe ściany kamiennym prostokątem zamykały horyzont. Morza tu nie było. Gościły tu tylko pękate kadłuby, które zawsze odchodziły. On zostawał.
Nie kwapił się tam zbytnio do pracy. Nie wyglądał na atletę. Miał wąskie jak u dziewczyny ramiona; mięśnie w żaden sposób nie chciały mu się wiązać w pęki. Gdy Lars wytykał mu to żartem — bronił się:
— Czekaj, niech tylko zacznę pływać, za rok, za dwa będę taki — zginał prawe ramię, rysując nad nim łuki bicepsów.
Od śmierci matki i od jego zaokrętowania minął rok, a z zapowiedzianych muskułów ledwo tam jakieś rzemyczki się wysupłały. Gdzie im tam do Larsowych? Ten, jak zgiął rękę w łokciu, zdumionym oczom jabłko pod skórą wyskakiwało. Spróbuj ugryźć. Zęby połamiesz. A piersi? Jak u czternastoletniej dziewczyny. Tylko że twarde jak z żelaza. Miał ci krzepę. Gdzie tam do niej Svenowi? W dodatku teraz, z tą ręką opuchniętą i niemal bezwładną. Biedak musiał nadrabiać pracowitością. Przezwisko „dekownik" dokuczało mu więcej niż obolała ręka. A Hopkins gonił go dzisiaj bardziej niż zwykle.
— Pies! ... — mruknął teraz Lars przez zęby, macając stopą szczeble podwantek. — Uwziął się na szczeniaka. Wszyscy o tym wiedzieli. Nawet Jim sternik, ta obrośnięta małpa, zbój spod ciemnej gwiazdy, wróżył chłopcu piekło na barku.
I Sven znalazł je.
Co właściwie upatrzył sobie w Svenie sztorman Hopkins, nikt nie wiedział. Może to, że chłopak znosił jego wymysły i okrutne drwiny z jednakowym, głuchym spokojem, z drewnianą pogardą. Może to że zacinał zęby na widok rzeźnickich łap, które tak chętnie podjeżdżały mu kułakami pod nos. Te dwa grube kawały czerwonego mięsa! One to dręczyły go dniem i nocą. W godzinach niespokojnego snu zaciskały mu się na szyi ceglastymi plamami; dosięgały go wszędzie wraz z cuchnącymi, lepkimi przezwiskami, które sączyły się z obmierzłych warg Hopkinsa.
— Bydlę ... — syknął znów Lars. Poczuł w rękawie ciepło krwi ściekającej sznureczkiem z dłoni, rozharatanej ostrymi zadziorami stalowej liny. Stanął wreszcie na nadburtnicy i miękkim ześlizgiem zeskoczył na pokład. Zaczepił nogą o kłąb splątanych lin i runął głową w ścianę kuchni. Podnosząc się, zmełł w zębach przekleństwo, jednocześnie posłyszał głos sztormana, który nagle zaskrzeczał mu nad uchem:
— Co tam robi jeszcze ten szczurzy wyskrobek? . . .
Rzygnął w Larsa strugą przekleństw, pogroził i zniknął w ciemnościach jak wcielenie diabła.
Bał się. Lars wiedział o tym. Od czasu, gdy jakiś nagel — ciężki kołek do mocowania lin — zamiast na swoje miejsce trafił w twardy łeb Hopkinsa, odtąd sztorman nieczęsto schodził nocą na śródokręcie. Ale gnębienia załogi nie poprzestał. Dostawało się zwłaszcza słabemu Svenowi.
I dziś obrywał Sven raz po razie. Zwijał się w tańcówce ze wszystkich sił, aż opadał ze znużenia. Przekleństwa i ryki Hopkinsa przyginały go do pokładu mocniej, niż dojmujący ból nadwyrężonego ramienia. Znosił je, lecz z coraz mniejszą wytrzymałością. Wewnątrz wrzał, ale jeszcze milczał. W końcu jednak, gdy nawinąwszy się sztormanowi niebacznie pod rękę, poczuł na sobie jego twarde, oślizgłe czerwone łapy, wydobył z siebie coś, co przypominało warczenie maltretowanego psa. Zanim warczenie to zdołało się przerodzić w krzyk protestu czy buntu, Hopkins doskoczył do Svena raz jeszcze, niby, żeby go pognać na dziób statku i zgniótł mu bolące ramię, drugą łapą zatykając mu jednocześnie usta. Chłopak szarpnął się i zawył. Wyrwał się z rąk sztormana, runął na pokład, potem podnosząc się zaczął uciekać zrazu jeszcze na czworakach byle tylko prędzej, zanim zdołał go dotknąć but Hopkinsa. Dopadł do want i pognał w górę.
Ten okrzyk bólu nie dotarł jakoś wtedy do uszu Larsa. Dopiero w parę godzin potem właśnie teraz, pod koniec pełnienia nocnej wachty dobiegł go, ale jakby skądś z wysoka.
Z niepokojem spojrzał w górę. Ciemno. Tylko rozłożone ramiona rej pochylały się nad statkiem jak krzyże nad grobami.
Lars przygnieciony falą, która z chrzęstem łomotnęła o pokład, wygramolił się spod niej i zagadnął wyrosłą nagle sylwetkę:
— Widziałeś Svena? . . .
— Widziałem — wykaszlał ktoś w ciemności — Hopkins go rozgrzał. Frygnął na wanty jak kot. Pewnie się jeszcze chłodzi.-
Lars nie słuchał. Odegnał złe myśli. Rzucony nowym rozkazem na śródokręcie napinał muskuły w zażartym zmaganiu się z naprężoną liną. Mokra, śliska i szorstka zarazem, szorowała zdarte już dłonie, ustępując niechętnie, cal po calu, radaby wyszarpnąć się z dziesięciu zaciśniętych na niej palców.
Lars, z rękami na skrętach liny, schylał głowę przed spienionym bryzgiem, który rozbijając się o nadburtnicę tryskał fontanną ostrych jak szpilki kropel. Zimny chlust, wślizgnąwszy się za kołnierz, zmywał resztę złych prze-czuwań, kołatających jeszcze w świadomości Larsa.
Wzmagający się ryk morza wyostrzył instynkt samoobrony. Lars posuwając się wzdłuż burty, czepiał się kołków, gdy nagle statek, niby kopnięta piłka, uskoczył w bok i kładąc się podjechał na sam szczyt wysokiej góry. Gibnał się na stronę, i runął całym ciężarem ze stromego zbocza. Lecąc napotkał pęczniejący garb, prasnął w niego, zarył się... Spod dziobu wykwitły strojne, białe gejzery. Nim zdążył się wydźwignąć, wyprostować — nadbiegła z łoskotem fala wgniotła się w pokład, unosząc kłęby lin. Potrząsnęła nimi, pogroziła i rzuciła na deski, ustępując miejsca drugiej i trzeciej.
W karkołomnych wyprawach piął się kadłub żaglowca na zbocza i szczyty jak niezmordowany, wytrwały pielgrzym. Szybkimi ześlizgami zjeżdżał w doliny, przełęcze, kopał się w napotkanych przeszkodach, krztusił się, sapał w ciasnej kotlinie, zamkniętej zewsząd zielonym, żywym murem. Dudnił echem zabójczych ciosów, uginał się pod
Wyrwał się z rąk sztormana i runął na pokład
ciężarem wód, które morze przelać chciało w drewniane pudło.
Zmordowani ludzie schodzili z pokładu, zdając robotę następnym wynurzonym ze snu i cichości.
Ciepła duchota, bijąca od opuszczonych przed chwilą legowisk, omroczyła zmoczonego, zziębniętego Larsa. Jak stał, rzucił się na koję. Był zmordowany, zgnębiony, zły. W jego nieprzemakalnym ubraniu nie było milimetra suchej nitki.
W zatęchłym powietrzu ciasnej klitki wisiał gorzki, gryzący dym. Trupiożółte światło kopcącej lampy naftowej wsiąkało chybotliwie w gęstwę sinawych strug i szarość półcieni.
Pod głową Larsa, ciężką jak zwój namokłych cum, zaszeleściły sennie morszczyny. Z kieszeni kurtki, wiszącej u wezgłowia, wygrzebał szczyptę tytoniu i zmiętą zwijkę. Ogienek począł tlić się nieregularnymi rozbłyskami, w nawrotach ginącej świadomości.
Silny przechył zbudził przyczajoną gdzieś w kącie menażkę. Zsuwając się tam i z powrotem, w takt chybotów statku szurgotała hałaśliwym brzękiem.
— Sven jeszcze tam, na pokładzie — uświadomił sobie Lars, wyciągając dłoń po blaszany podźwięk. Otarło się niemytą lepkością o palce i umknęło. Ręka nie podniosła się.
Lodowaty ziąb, wniesiony przybyciem reszty ludzi z wachty Larsa, nie zbudził go.
Opuszczone ramię zwisło bezwładnie, zgaszony papieros wysunął się z kącika ust.
Słońce wpylało się mętnie do kubryka. przez okno okrągłego iluminatora. Świetlisty warkocz dymu i kurzu, rozedrgany wirującymi cząsteczkami macał po przeciwległej ścianie, szperał po zasłanych byle jak kojach i zmierzwionych włosach ludzi. Natrafił wreszcie na coś, co zalśniło na moment snopem zimnego odblasku i przy nagłym kiwnięciu cofnęło się znowu niżej, w cień, chłonący dym i światło.
Był to nóż fiński sternika Jima. W palcach jego nóż ten nabierał dziwnego połysku, jakby kawałek wyświeconego zamszu dotarł wreszcie do tej warstwy stali, której tworzywem nie jest materia, lecz zlana, metaliczna barwa, kłująca refleksami ostrza, cienkiego jak brzytwa.
Sękate paluchy sternika, ścierając niewidoczne, nieistniejące nigdy plamy rdzy, kurzu czy wilgoci, przesuwały szmatkę w tę i z powrotem. Zatrzymywały się na płytkim zagłębieniu, tuż obok liter ,,Kauhava", wydobywając zeń ten jeden ton ciemniejszego koloru, który w oczach Jima tworzył plamę nie do odczyszczenia. Paznokcie, krótko obcięte, bezkształtne, zaciśnięte na rękojeści z białej masy, pokrytej przetartym już z lekka, a dobrze przetłuszczonym juzingiem — sznurkiem smołowanym — oddaliły się na moment od oczu, zawisłych nad nożem.
W strugę światła wkroił się zakrzywiony lekko koniec, tryskając szpileczkami połysków. W oczach człowieka, o nawisającym na czoło czarnym czubie, pojawiło się natężenie. Między szerokimi brwiami, których przedłużenie, gęsty zarost twarzy, zakończone było kędzięrzawą podkową podgardla, zbiegła się ziemista skóra w dwie pionowe krechy. Twarz sternika pofałdował wyraz tajonego niezadowolenia.
Wyczute raczej aniżeli dostrzeżone punkciki tuż koło nasady trzonu zaniepokoiły szerokie, płaskie dłonie, które jęły wcierać ten niepokój, jakby zamsz, wsysając niedostrzegalny brud, mógł zmazać z oczu zarys plam, które widzieć nakazywała tylko pamięć.
— Nożownik, zatrzesz się na śmierć! — zaśmiał się ktoś ochryple z koi tuż nad głową Jima.
Schylone plecy nie drgnęły. Palce mozoliły się dalej wędrówką po kilkunastu centymetrach ostrza. Tylko lewa dłoń owinęła rękojeść silniej, jakby chciała zwarciem zatrzymać drgnięcie, które mrówkami zbiegło tam z koi na kark i uchwyciło za serce. Przez chwilę człowiek, skurczony nad nożem, miał wrażenie jakby ten strzęp mięsa bijący pod żebrami zawisł u sufitu na pętli, której ucho zaciskało się na jego uderzeniach. Głos sponad głowy podciągał pętlę i dlatego pewnie szarpnięcia dawały się odczuwać aż w gardle.
— Jak się kogo zadźga, to potem nie można się doczyścić! — wykrzywiał się ktoś z wysoka.
Tętno podsunęło się ku rozluźnionym szczękom i szybkimi młoteczkami zaczęło tłuc w skroniach. Jim przypomniał sobie, że mówi się o sercu, iż podchodzi do gardła, ale nie pamiętał, aby mogło podejść aż do czubka głowy, a tym bardziej, aby wybiegło ponad nią...
Wyprostował barki i stanąwszy szeroko na nogach oparł się łokciem o koję tamtego, który, zmitygowany bliskim sąsiedztwem noża, zapytał jakby na odczepne:
— Ileś dał za tę finkę?
— Raz a dobrze! — odparł Jim, i jakby przeciąwszy zbędną gadaninę: — Masz może juzing?
Ręce na koi zanurzyły się w kieszeniach i wyciągnęły kawałek cienkiej linki.
— Won ze śmieciami! — obruszył się sternik.
Pogmerał w mokrej kurtce, wiszącej na gwoździu, wsunął wreszcie rękę pod siennik, skąd wyciągnął kłębek cienkiego smołowanego sznurka. Siadł, zrzucił z rękojeści noża stary, i jął owijać ją nowym.
Nogi Jima zwieszone z koi dotykały końcami stóp podłogi. Przy każdym kiwnięciu żaglowca, kołysanego długimi falami, w których zwyciężona złość sztormu kipiała jeszcze pianą — sternik przenosił ciężar ciała to naprzód, to do tyłu, regularnie, bezwiednie, jak zegar, jak człowiek, zrośnięty z chwiejbą statków od szczytów ich masztów aż po samo dno. Był ich drobną, nieodłączną częścią, liściem, który bark mógł strząsnąć z sosnowych pni masztów, z pnączy lin, więżących jego życie ze statkiem.
Czasem mimo słodkich cisz, oplatających maszty spokojem — nie one, statki, zrzucały go z pokładów, lecz on zostawiał je za sobą. Wymiatała go z nich inna siła, nie przyrody, ale wybuchy jego własnych namiętności. Wrastał tedy w życie statków na grzędach tygodni wyciągniętych wzdłuż trasy żeglugi, od portu do portu. Potem uchodził z pokładów, by party przeznaczeniem, zaokrętować się na czas głodnych dni na nową harówkę. Znowu pot jego mieszał się z potem podobnych mu ludzi, marynarzy, którzy jak on czuli się dobrze tylko na chwiejnych deskach.
Właściwie to zmieniał tylko nazwy wymalowane farbą na burtach. Statki były prawie jednakie, zawsze można się było spodziewać po nich jednego: harówki. Za to po ludziach — nigdy nie wiadomo czego? Ale ci ludzie ze statków mało go obchodzili. Gorzej było z tymi z lądu. Człowiek z twarzą Jima — na lądzie nie budził zaufania. Na morzu — inna rzecz. Tu trzeba silnych ramion, twardych mięśni, bydlęcej mordęgi, a reszta — cóż?... Na lądzie trzeba twarzy i słów. Na lądzie wszyscy patrzą na twarz, czasem na ręce, to jest na dłonie, a co powyżej mankietów — nikogo nie obchodzi.
Jim zaś, dobry Boże, miał twarz rzezimieszka. Z taką gębą niewiele mógł zwojować na świecie, a czego się tknął, pech mu wszystko na złe przeinaczył. Ot jak z tą dziewczyną z knajpy sydnejskiej,
W knajpie tej whisky smakowała mu lepiej niż napoje, wysączone w niejednym zakamarku świata. Whisky durzyła narkotykiem — dziewczyną, którą chyba diabli los zapędził w kłębowisko dymu, oparów alkoholu, pijanych nóg, natrętnych rąk. Dziewczyna miała białą cerę z emalii i dziecinne rączki. Jim miał łapy sękate, skórę żółto - ziemistą, oczy przekrwione od wiatru i słońca.
Dziewczyna z baru dziecinnymi rączkami podawała butelki i szklanki. Na jego pozdzieranej, zharowanej dłoni kładła resztę drobnymi palcami. Kładła uczciwie bez wybiegów i oszustw. Rękę w przegubiu miała szczupłą, prawie jak jego kciuk. Schwycił ją kiedyś uderzony nagłą myślą, że można byłoby zgnieść to jak orzech. Nie przewidział, a właściwie zapomniały że można zrobić jej coś złego. Na widok kiści, zagubionej w dwóch zwartych w obręcz palcach, zabulgotał mu w gardle śmiech i ucichnął nagle. Wykrzywione w podkówkę wargi, bez złości czy gniewu, ale boleśnie milczącym wyrzutem, przypomniały mu twarz skrzywdzonego dziecka.
Zezłościł się.
— Won! — mruknął — Szczenię, do mamy!
Dziewczyna skuliła się i zginęła wśród stolików, rozdzwonionych szklankami, wybuchami śmiechu i pobrzękiem miedzi i srebra, trwonionego z szerokim rozmachem.
W ciżbie rozbieganych spojrzeń oczu szarych, czarnych, zielonych, piwnych, niebieskich — Jim poczuł wtedy na sobie zły wzrok jakiegoś Malaja. Między jednym a drugim łykiem piwa męczył się, aby przypomnieć sobie, w jakiej to części świata, w jakim porcie, na jakim statku — widział ciężkie opuszczone powieki, brązowo oliwkową skórę muskularnych ramion, których jedyną ozdobą, zamiast tatuówek, była szeroka, srebrna bransoleta.
Trudny był proces wydobywania z zatopionej przeszłości twarzy, której tam może nigdy nie było, może tylko podobnej do wielu innych, odnotowanych przelotnie wzrokiem. Jim szperał wśród znajomych rysów, zapomnianych spotkań, przerzucał się od jednej okoliczności do drugiej, po twarzy spływały mu krople potu.
— To z gorąca — pomyślał. Odpiął marynarkę, aż wyjrzała rękojeść finki. Ochłodził się łykiem piwa. Nie odegnało to jednak wracającej uporczywie półprzytomnej świadomości, że musi tę twarz gdzieś umieścić w jednym ze zdarzeń. Ta męka przypominania rozgorączkowała go bardziej niż alkohol, niż dziewczyna o cerze z białej emalii.
W pewnej chwili spostrzegł, że ciężkie powieki Malaja drgnęły, ukazując niecierpliwym już oczom sternika głębię nienawiści.
Wtedy Jim znalazł wreszcie punkt, gdzie znajomość twarzy brązowego sąsiada sczepiała się z jego nienawiścią jak kotwa z dnem. Punktem tym były znów ręce dziewczyny oparte teraz o kant stolika Malaja, ręce, które gniew jego łagodziły niedostrzegalnym, proszącym, intymnym znakiem.
Jim widział, jak długie, smukłe palce Azjaty ciemnym cieniem zbliżyły się do kiści dziewczyny, wskazując niemym pytaniem czerwoną pręgę: ślad uścisku Jima. Kelnerka, z odnalezionym nagle uśmiechem, potrząsnęła przecząco głową, kładąc białą plamę dłoni na brązowej pięści.: Skurczone palce rozwarły się pod jej dotykiem. Sprężona złość odpłynęła.
Dziewczyna odeszła.
Jim cofnął wybałuszone oczy. Wstał z rumorem i cyknął Malajowi pod stolik śliną:
— Żółta małpa!
Brązowe palce na serwecie zwinęły się, lecz powieki nie drgnęły.
Jim z obrzydzeniem powlókł się ku drzwiom. Brzęk dzwonka przy wejściu nie naruszył kontemplacji Azjaty, zastygłego w kamienną maskę spokoju, zdawałoby się nieczułego na najsromotniejszą obelgę.
Jim szedł kołyszącymi się krokami. Latarnie skracały, to wydłużały jego cień, cięły go i krzyżowały z cieniami innych, mijających go, ludzi. Odgrodził się szerokością pleców od przęseł barwnych neonów, wspierających łunę świetlną, rzuconą jak most ponad gorącą noc miasta.
Wyziewy palącej whisky i piwa dwoiły jego cień. Zrazu towarzyszył mu jeden, jego własny, gdy nagle przyplątał się drugi, mniejszy, nieodłączny. Rósł razem z poprzednim, malał, wyciągał się, to znów kulił.
Jim pomacał finkę. Zerknął spode łba w bok, odwrócił się. Żywego ducha.
Rozpiął na piersiach zwilgotniałą koszulę. Przyspieszył kroku. Znów pojawił się cień — ten drugi. Jim, półprzytomny, pijany, senny — przyrzekł sobie nie od wracać się więcej. Zdawało mu się, że tak właśnie będzie lepiej, że musi uciec przed tym, czego oddech wyczuwał niemal na karku. Podniósł kołnierz, jakby bojąc się trucizny tchnienia. W obawie nagłego dotyku — zanurzył w kieszeniach ręce. Tylko twarzy nie miał gdzie schować. Zaciskał więc powieki, stwarzając noc, najlepszą kryjówkę. Nie było w niej podwójnego, zgmatwanego cienia, nie było własnych stóp splątanych z tamtymi smuklejącymi, a coraz bliższymi — nogami. Nawet nie było echa własnych kroków. Drugi cień przecież nie szedł, płynął bezszelestnie za jego plecami. Zbliżał się i... nagle spadł ludzkim dotknięciem na ścierpłe z trwogi ramię...
Jim odetchnął: przecież — człowiek. Nie zmora, nie zjawa bezcielesna, bezkształtna. Czuł na ramieniu tężejący ucisk. Odetchnął z ulgą i odgarnął się wstecz. Pijanym wzrokiem wyłuskał z ciemności brązową twarz Malaja. Strząsnął z ramienia jego rękę. Opadła. Miał jednak wrażenie, jakby dopiero w sekundę po jego ruchu. Jakby sama z siebie, nie pod wpływem jego zwartych muskułów.
Zwinął pięść, by wgnieść ją w żołądek Azjaty. Nim jednak zdążyła przebyć połowę wymierzonej drogi, już zwisła bezwładnie w żelaznym uścisku palców tamtego. Drugiej nie zdążył podnieść. Oszołomiły go nagłe chwyty, przerzuty rąk podwojonych, potrojonych, dziesiątek rąk. Wykręcały nim obezwładnionym, parciem przedramion uciskały gardło, że, chyląc się do tyłu, słaniał się na kolanach, widząc wzniesiony ponad sobą stalowy błysk w czarnej dłoni.
Strach, głupi, zwierzęcy strach, odebrał mu resztę przytomności. Wrócił mu ją nagle szyderczy okrzyk:
— Te, frajer, majchrem go!
Nim zdążył zrozumieć, kto nadbiegł mu z pomocą, już poczuł brak finki za pasem, już widział jakiś nowy pijany cień podający mu jego własny nóż. Nie mógł jednak wydobyć rąk z obręczy. Upadł na kolana. Ten trzeci zatoczył łuk, kończący się miękkim ciosem na wysokości piersi Malaja.
Trzepot brązowego ciała runął bezwładem na klęczącego. Jim poczuł na ustach słone ciepło. Wydobył się z trudem spod ciężaru, otarł twarz dłonią. Była mokra od krwi.
Jeszcze na kolanach — pochylił się nad jękiem powalonego. Odwrócił go na plecy. Sięgnął do rąk. Były puste. Tylko szeroka, srebrna bransoleta rzuciła — podobny do noża — stalowy błysk.
Malaj szeptał dziwne słowa. Jim znieruchomiał. Nie rozumiał nic, ani tych słów, ani nagłego zakończenia walki. Wiedział tylko, że to ten śmiech szyderczy odebrał życie napastnikowi. Śmiech? Czyj śmiech? Czy naprawdę ktoś się śmiał?
W przypływie nagłego strachu pomacał się znów po pasie. Finki nie było. Aha, przecież mu ją ktoś wyciągnął. Kiedy to? Jakżeż strasznie dawno, jakby wczoraj, jakby we śnie koszmarnym, męczącym. Jakby wcale.
Rzucił się ku zamilkłym piersiom. Przykładając rękę w miejscu, gdzie powinno się tłuc serce, natrafił na coś śliskiego, zimnego. Rękojeść. Wyszarpnął. Z piersi leżącego wydobyło się westchnienie. Westchnienie ciepłe i ciche jak krew płynąca po nożu.
Za węgłem rozległy się pijane słowa ochrypłej piosenki. Po nich, jak po stopniach rozwartych nagle schodów, wydobywał się Jim z ciemnej, dusznej doliny nocy i krwi, z doliny śmierci.. Szedł, przygarbiony, ze zwieszonymi ramionami, do życia, do żywych ludzi, do światła. U stopni trapu okrętowego zagrodził mu drogę błysk latarki i cichszy jeszcze od krwi okrzyk:
— Zabiłeś kogoś?
— Nie ja — mruknął, choć dobrze wiedział, że umazana twarz, dłonie i zwisający w palcach nóż kłamią jego przeczeniu.
— Wiesz, co masz zrobić, Jim?!
— Nie tu, tam... — przyrzekł komuś, kto miał prawo domagać się zadośćuczynienia. — Tam — wskazał głową w kierunku, gdzie za portem falowało księżycem morze, droga do innych lądów.
Rankiem tego dnia opowiadali w kubryku, że owemu blademu kurczęciu z „Pod kotwicy" ukatrupili malajskiego ojca.
„Stary" dziwnym trafem dał wcześniej odkotwiczyć.
Od tej pory Jim cackał się uporczywie ze swoją finką.
Rdzawe plamy z noża długo nie chciały się odczyścić. Juzing, zmieniany raz po raz, kleił się lepkością ciemnopurpurowej barwy.
Jim miał krótką drogę do przebywania. Zaczynała się od końca rękojeści, gdzie spoczywała odrzucona głowa Malaja, a kończyła się na lekkim zakrzywieniu ostrza. Tryskało ono w słońcu snopami światła, przypominającymi błysk latarki, zza której wybiegły słowa: „Zabiłeś?!
Powtarzał ten odcinek nie raz, nie dwa. Zaczynał od nasady trzonu do końca ostrza — zacierał ślady miękkim zamszem jak zapomnieniem. Potem od nasady trzonu do zaokrąglonego, przystosowanego do uchwytu wgłębienia — pokrywał rękojeść finki zwojami juzingu, równo, ściśle. Robił to z pasją, wprawą, uważnie, dopóki ktoś nie wtargnął:
— Znów klajdujesz?
— No jakże? Szkoda rękojeści, jeszcze jak nowa.
— Stary juzing też jeszcze nowy. Po co roboty sobie przysparzać? Lepiej się przespać.
— Gadasz — niecierpliwie się tłumaczył — patrz, stary już poprzecierany, a dobrze mieć przy sobie kawałek dobrej linki. Gdzie ją nosić, jeśli nie na rękojeści, przecież jest zawsze pod ręką...
— No tak — zachrypiał znów głos. I ręka nie ze ślizgnie się na ostrze, jak się trafi na gnat...
Jim spojrzał na nawinięty juzing, jakby dostrzegł w nim coś, czego przedtem nie było. Potem znów owijał, tylko zgarbił się bardziej, jakby dźwigał na plecach przytłaczający ciężar. Poderwało go dopiero pytanie:
— Budzić tego tam?
Oczy chłopaka, trzymającego dzbanek kawy, wskazały Larsa, zmiętoszonego snem i nocną robotą.
— Zostaw. Nażre się za swoje, jak wstanie — zamamrotał z kąta bosman, siorpiąc kawę.
— No to weźcie tę Svenową. porcję. Umarlakowi gorącego nie trzeba.
— Knaguj pysk, bo jak ci przyfasuję z bakbortu, to się nie pozbierasz. A przynieś kiedy jeszcze takie wyrzygane ścierwo — pieklił się nad żylastym ochłapem inny — to ci nogi zarefuje na cztery obroty!
Nie chybotanie, nie przyciszona rozmowa, ale pewnie pusty żołądek, pora śniadania, chlipanie po kątach i na kojach, rozwarły Larsowi ciężkie oczy. Uniósł się na łokciu, otarł z czoła niespokojny sen. Menażką, podsuniętą pod rękę, niósł do ust ciepło, buchające parą. Rozlało się po całym ciele ożywczym strumieniem, że podniósł się na dobre i począł mleć w zębach kawał chleba. Trochę mu było trudno zrozumieć ciszę i wzrok Jima rzucany spode łba. Zamurowało im gęby? Tym lepiej. Sam małomówny, nie lubił darmo strzępić języka. Miał za to oczy wymowne, oczy Olafsonów.
Sven? Dlaczego z tym imieniem wiąże się coś niepokojącego, o czym pamiętał zasypiając? Aha, przecież miał czekać na niego.
Na zarzuconej niedbale koi nie było jasnego kłębka włosów.
Zwlókł się z posłania i odrzucił zmięty koc brata. Zimne legowisko. Kolana zgięły się. To pewnie od kiwanki. Po zeszłej nocy sztorm jeszcze rzucał żaglowcem w ostatnich drgawkach.
Lars siadł na brzegu koi ze wzrokiem utkwionym w puste, przeciwległe posłanie Svena. Pociemniało mu czarną płachtą nocy, przewaliwszy się przez mózg łomotem wzburzonej fali. Otrząsnął z oczu nalot zmęczonego spoczynku. Jeszcze nie wszystko było jasne. Dopiero niemota rozchylonych warg sternika, gotowych przecież zawsze do wyplucia jakiegoś plugastwa, rozjaśniła mu przeżycia sprzed snu. Siedząc palce Jima, rozwijającego kłąb juzingu, odsupłał wreszcie wypadki. Runęły na niego wizgiem mokrego wiatru, przytłamsiły cielskiem chlustu rozbryzganego o nadbudówki. Czepiał się uciekających strug. Odpływały. Na grzbietach stańczonych prysków unosiły najjaśniejszy punkt — kupkę złotych włosów Svena.
Chciał o coś zapytać, ale głos mu tak śmiesznie zachrypiał. Wstał nagle, cicho odemknął drzwi i poszedł. Po stopniach trapu słychać było ciężkie uderzenia stóp.
— Idzie jak na szczudłach — zauważył półgłosem bosman.
Jim nadsłuchiwał. Kroki oddalały się, stawały się jednak coraz szybsze. Tak się tylko ucieka przed czymś, lub tak się coś goni. Wyraźny tupot poderwał go. Jak stał, z kłębkiem juzingu w jednej ręce, z nożem w drugiej, wybiegł za nim na pokład.
Lars był prawie przy zawietrznej.
— Utopi się! przemknęło sternikowi przez głowę. Wepchnął juzing do lewej ręki, zajętej przez finkę, uwalniając prawą, gdy nagle drogę zastąpił mu sztorman okrzykiem:
— Bandyto!
Jim rzucił się mimo niego, nie wypuszczając noża ni juzingu. ,,Pierwszy" rozłożył go wspaniałym ciosem. Sternik wściekły, nie rozumiejąc przyczyny nagłego gniewu sztormana, doczołgał się do wytrąconej finki. Rozharatany palec krwawił. Dopiero gdy skądś dobiegł go szept: „Jim, znów z nożem?..." — domyślił się, o co chodzi. Nie podniósł głowy, ale widział, jak stopy obute w żółte trzewiki podobne do butów ,,drugiego" ruszyły po chwili naprzód. Jim odczekał chwilę. Zebrał się z pokładu, właśnie gdy Lars przewieszony przez burtę charczał w straszliwych wymiotach. Jim splunął.
— Niech rzyga, niech rzyga... — mruczał bosman, zapalając fajkę w osłonie kambuza.
Od dwóch dni szarpała barkiem nużąca flauta. Krótkie, urywane fale nie dobiegłszy celu przeznaczenia załamywały się nagle bezsilnie, jakby nie starczyło im mocy na dalszą wędrówkę. Opadały zduszone bez ożywczego tchnienia wiatru. Wśród rozedrganych pagórków błąkał się jeszcze tu i ówdzie jakiś podmuch słabszy, wypełniający żagle westchnieniami. W blokach skrzypiała rezygnacja, nieomylny znak nadciągającej ciszy. Zmieniające się co cztery godziny wachty jeszcze się łudziły, że to właśnie ten podmuch wypełni na dobre obwisłe płótna. Przychodził wiew jeden i drugi, łopotał płachtami i spływał. Zluzowane liny trzepnęły o żagle. Nad szarą beznadziejnością wstrzymanej wędrówki żaglowca, o skrępowanych bezwietrzem skrzydłach, nawisło jeszcze bardziej szare, znużone niebo. Spod chmur, zrywały się febryczne drżenia, gubione wnet w sieci olinowania. Bark, podrzucany martwą falą, kiwał się z prawej burty na lewą, od dziobu do rufy i z powrotem, to znów na ukos, bezustannie, monotonnie. Podrygiwał, jęczał, utyskiwał skrzypieniem. Fala tłukła się o burtę.
Lars spał. Tak mówili w kubryku. Między jedną a drugą wachtą i od posiłku do posiłku leżał na koi wyprostowany, nieruchomy, z zamkniętymi oczami. Mokre, niesuszone ubranie walało się po posłaniu. Nie ruszył go. Pewnie nie widział. A może i nie czuł rozlanej plamy wilgoci na kocu. Kładł się przecież jak stał, w odzieniu, w którym przepędzał wachtę, pełną teraz nieróbstwa.
Jim przestał się już zajmować towarzyszem. Znużyła go tępota Larsowych oczu, utkwionych w jakimś nieoznaczonym, nieistniejącym punkcie. Podczas wachty, zastąpiony przy kole, sternik przeszedł raz i drugi obok Larsa przygniecionego brzemieniem pochylonych ramion i zapamiętania. Źrenice, na pół zakryte ciężkimi powiekami wbił — Jim był tego pewien — w strzępek jasnej nici, walającej się po pokładzie. Jim przydepnął ją ciężką stopą. Lars drgnął. Cofnął się jakby w siebie. Stracił punkt oparcia, zakryty teraz ciemną masą, z której kształtu nie mógł sobie zdać na razie sprawy. Wraz z wydarciem jasnego strzęoka z zasięgu spojrzenia, strzępka na pozór nic nie znaczącego, przerwano mu wątek zaoatrzenia się — nie na ten świat. W głąb samego siebie, czy też poza siebie. Patrzył więc Lars — na czarną, nieokreśloną plamę. Po chwili doszedł wreszcie, że to najzwyczajniejszy, zniszczony but. Prześlizgnął się wzrokiem wyżej po wytłuszczonym drelichu, po marynarce. Spotkał ziemisty zarys twarzy Jima. Zarys. Jego — jeszcze nie widział. Patrzył, jakby poprzez wszystko na wylot. Dopiero jakieś słowa, których treści nie zrozumiał, cofnęły jego wzrok w ramę obrazu, którego pierwszym planem była głowa sternika. Na dalszym tle zostawił niewyraźne kontury zamyśleń. Wysilił się na blady uśmiech. Wypełznął mu na wargi jak wypełza na brzeg ślepe, topione szczenię.
Zbudził się.
Ze spojrzeniem, powróconym widnokręgowi życia okrętowego, wszedł Lars do kubryka. Oparł się ręką o nietkniętą od kilku dni koję brata. W miejscu, gdzie zdawało się, że dostrzega odciśnięty kształt głowy Svena, zatrzymał dłoń dłużej. Tak, jakby położył ją po raz ostatni na jego jasnych włosach. Strzepnął poduszkę, odganiając przywidzenie. Ważył ją w rękach, zastanawiając się co z nią zrobić. Wydawało mu się widocznie zbyt wielką profanacją przerzucić na swoje posłanie ten tłumoczek pierza, zwilżanego łzami i potem wyrostka, który chciał być jak on — marynarzem.
Z kubryka powysuwali się gdzieś współtowarzysze. Został tylko Jim, oddalony od Larsa o parę desek podłogi i o milczenie oczu pochylonych nad łataniem odzienia. Współtowarzysze... Nie chcieli nimi być w chwili chowania pamiątek po zmarłym, w chwili tak niepodobnej do żałobnych konduktów na lądzie. Lars nie miał jednak o to żalu, ani też był z tego zadowolony. Po prostu nie myślał o tym. Nie lubił sam pogrzebów.. Zwłaszcza tych lądowych, z ludźmi, muzyką, kwiatami, płaczem, zawodzeniem. Na morzu — co innego. Śmierć przychodzi nagle, zbiera swoje żniwo, i znika. Jeśli zostawia ślad po sobie — zwłoki ludzkie — wyprawia się je z pokładu za nią, w minucie skupienia. Potem znów wszystko idzie swoim trybem.
Lars zgarbił się nad podłogą. Obwisłymi ramionami wyciągnął kuferek spod koi Svena. Musiał pochować jego graty. Zajmowały tylko miejsce, potrzebne już komuś, komu zaciekało posłanie. Miejsce po zmarłym zawsze jest potrzebne. Chciał je przeto zwolnić prędko, załadować leżące na wierzchu łachy, ale gdy już zabrał się do tego, szło mu wolno, opornie. Każdy przedmiot sam wchodził w palce, lgnął do nich. A było tego wszystkiego sporo. Parę czystych koszul, jakieś swetry, robione rękami nieboszczki-matki, odświętne, brązowe trzewiki spłaszczone w palcach od nienoszenia, skarpety, sudwestka, czapka i sprasowane na kant pod siennikiem spodnie.
W kącie kufra, na samym dnie, zauważył błękitny drelich roboczy, w którym chłopak pracował na lądzie w doku. Był dziwnie ciężki. Odpiął pasek, ściągający go w mały tłumoczek. Z wnętrza sypnęły się na koję Svena listy, Larsowe, które kiedyś pisał do matki i brata ze stron dalekich. Pokiwał głową. Kto wie, czy to nie te listy wywlokły chłopaka z domu? Brał je kolejno do rąk, prostował, wygładzał, czytał. Właściwie nie było w nich nic nowego. I wtedy działo mu się tak samo jak dzisiaj, jak i teraz. Tylko, że wtedy miał do kogo pisać, a teraz? Teraz nie ma nawet z kim podzielić się zarobionym groszem.
Pożółkłe, zasmarowane ołówkiem kartki, wysyłane z tych wszystkich portów, dokąd zawijał na statkach — wykreślały kurs tułaczki Larsa. Biegł od małej, oskarshamnskiej mieściny, wtulonej w konchy przybrzeżnych skał, do niezliczonych sztokholmskich szkierów, wracał z drugiej strony Olandu, „wyspy słońca i wiatraków" (i dzikich kaczek — powtarzał zawsze). Stamtąd miękkim łukiem przepływał obok dobrze znanego latarniowca „Olandsrev", zawadzał o Karlskronę, Rönne, miasteczko o śmiesznych, małych jakby ulepionych z plasteliny domkach, przycupniętych na zielonym Bornholmie. Potem przychodziły te ciężkie dni na burzliwym Kattegacie i Skagerraku. Chodziły po kubrykach gadki o mieliznach, trących szorstkimi jęzorami o dna statków, o skałach, niespodzianie wyrastających przed dziobami, o urwistych brzegach, ku którym dryfowały statki, skazane na zagładę. Wędrowały z pokładu na pokład opowieści o najstraszniejszych pułapkach: zatopionych okrętach, wrakach, osadzonych na podwodnych rafach. Nieraz w gorące podzwrotnikowe noce, spędzane w bezsenności na pokładzie, snuły się legendy o pokładzie cmentarzysku okrętów — Skagerraku; mówili, że to dusze statków niepochowanych, z sercem rozdartym o uchwyty lądu, pokutują, straszą, ciągnąc złymi podszeptami na miejsce tragicznych, awaryj.
Lars nasłuchał się tych dziwów, przeplatanych łgarstwami o wężach morskich i Latających Holendrach. Wierzył im. Wierzył, choć wszystkie wraki były na mapach oznaczone, choć złowróżebne cieśniny nie podeszły mu ani razu strachem pod gardło. Naharował się w nich zawsze, to prawda. Żagle skracać, zdejmować, sadzić, to znów przebrasowywać — wytężać wzrok na ,,oku", kłuć źrenicami ciemność, za którą nie wiadomo, co się kryje. Piąć się w bezdenną czeluść nocy, nieba, w górę, do dartych żagli, czepiać się lin płótna, wiatru i rozpaczliwych myśli. Rzucać się w dół po uciekających spod stóp drablinkach i w grzmotach fal o burty słyszeć zgrzyt dartego poszycia — to jeszcze nic, to mało w porównaniu z trupim smutkiem na widok pochylonych wraków, rozkładających bezradnie kikuty strzaskanych masztów i rej w symbol śmierci — krzyż nad własnym grobem, kadłubem niezdatnym już do rejsów.
W norweskich fiordach, zasłuchanych w odbicie znieruchomiałych cieni ścian brzegów — kładła się na wodę cisza, taka sama, z jaką Lars myślał zawsze o swym domu nad szwedzkim fialdem. Nie było już jej w przypływach Tamizy, huczącej holownikami. Nie było na burzliwej Biskai.
Zarzucona listami koją zesztywniała w niebieskawą mapę mórz, dalekich szlaków wodnych, powiązanych pieczęciami miast. Teneryfa. Stąd wysłał matce po raz pierwszy kilka dolarów. Cieszyła się, pisał Sven, że on, Lars, nie zmarnuje się, że pamięta o starych, niepotrzebnych już przecież nikomu. Poczciwe matczysko. O kimże miał pamiętać, skoro już tyko ona i Sven byli wtedy na święcie? Stąd, z Teneryfy, poszedł ten list pewnie niepotrzebny, list o tych tak bardzo innych krajach, gdzie nie było świerków, skarłowaciałych sosen, wczepionych pazurami korzeni w nagie skały — gdzie wszystkie liście
Sternik nagłym ciosem wbił finkę w chleb, ieżący na stołku
zbiegły się na czubach drzew, jakby się chciały wychylić ponad miasta, hen, na dalekie, gorące morza. Palmy. Inny kraj, inni ludzie. Afryka, Australia... Melburn... Sydnej... Zaraza! Kto raz poznał świat, nie odczepi się od niego. Lars wiedział o tym. Nie wiedział tylko, po co o tym wszystkim pisał. I po co to wszystko jeszcze raz czytał, jakby ucząc się na pamięć szlaku swych statków, żeby nie zapomnieć. Powtarzał je, .jakby płynął po raz ostatni.
Zgarnął papierki. Zawinął w błękitny drelich. Niech wracają tam, gdzie spoczywały. Na dno Svenowego kuferka, z którego tak się chłopak cieszył. Dzieciuch. Pomalował go niedawno na zielono, bo mu się uwidziało, że morze jest bardziej zielone niż niebieskie.
Lars zebrał resztę gratów i zamknął wieko. Uderzyło głucho. Pomyślał: jak trumna. Wtedy dopiero żgnęło go coś pod żebrami. Osunął się na brzeg koi. W kubryku było ciemno, tylko w strudze przedwieczerza, sączonego iluminatorem, kiwały się w takt drżeń statku opuszczone ręce Jima.
Wsunął kuferek pod koję. Szurgot przerwał sternikowi drzemkę. Ocknął się:
— Skończyłeś? — zapytał.
— Już — odpowiedział Lars, myśląc o czym innym.
— No, to dobrze, raz trzeba było skończyć — zamamrotały w cieniu wargi. — Zapalę lampę, ciemno już...
Grubymi paluchami otarł spalony knot. Żółte światło rozlało się rozedrganym pełganiem. Jim usiadł ciężko, wydobywając skądś chleb.
— Głodnyś? — zapytał.
Lars poczuł dotkliwą czczość. Wyciągnął rękę.
— No, to dobrze, żeś głodny zaśmiał się Jim —
tak powinno być.
Żuli w milczeniu gliniaste kęsy. Sternik ocierał nóż z kruszyn przylepionych do ostrza.
— Daj jeszcze! — rozległo się w milczeniu.
Sternik nagłym ciosem wbił finkę w chleb, leżący na stołku, i podając rzekł:
— Masz! Tak bym Hopkinsowi, za Svena!
— Jak to? — brwi Larsa uniosły się w górę.
— No tak, przecież to on pognał wtedy chłopaka na wanty, choć wiedział, że o jednej ręce iść nie może. — Masz! —powtórzył, trzymając w wyciągniętej ręce finkę z kawałkiem chleba na zakrzywionym lekko końcu. — No, bierz! — powtórzył niecierpliwie, z niepokojem, że tamten opuści dłoń, zatrzymaną w połowie drogi.
Wziął. Ale z nożem wziął coś więcej, niż kęs chleba zatknięty na ostrzu. Jim splótł palce obu rąk na kolanach, aż trzasnęły w stawach. Lars zdjął chleb i żując go, zaczął się przyglądać fince. Spróbował ostrza brzuścem palca. Zaciął się. Wyssał czerwoną kreskę.
— Dobry nóż....! — podawał go właścicielowi.
Jim odbierał. Zdawało mu się, że palce mniej lgną do rękojeści, że plamy zaczynają blednąc.
— To Hopkins winien! — kończył półgłosem. — Nie darowałbym!...
Lars przełknął ostatni kawałek chleba, posmarowany tymi słowami jak przynętą.
— Mówisz?... — zamyślił się.
Jim cackał się z finką. Upuścił ją na podłogę. Stanęła na sztorc. Lars nie mógł odegnać z oczu obrazu ostrza, wbijającego się w chleb.
— Mówisz?... — powtórzył.
— Wszyscy o tym wiedzą — przytaknął zapytany. — Wiedzą także, że źle skończy... — naprowadzał go na wąską, jak to ostrze, ścieżynę, po której tak ciężko było kroczyć samemu.
— Noce są ciemne, krzywda się zawsze mści... — czepiał się naprężonej uwagi Larsa jak ugoru, na któ rym wzejść miały słowa-ziarna, siane świadomie. Po co? Może, by cudzym grzechem uwolnić się od wizji niepopełnionej winy, by zbyć się maniackich przywidzeń o postaci Malaja, powalonej pijanym śmiechem na koniec rękojeści.
Lars westchnął. Wstał z koi, obarczony spiskiem półmroku. Było mu ciężej niż przedtem.
Rankiem tego dnia zameldowano żaglowiec, idący w kierunku przeciwnym od barku. Drugi oficer, Doliwa, upatrujący w żaglach zagubionego podmuchu, odwrócił się przykładając do oczu lornetę.
Ależ to jacht! — zawołał półgłosem.
Sztorman, spacerujący opodal przystanął. Byczy kark poczerwieniał mu nagłym przypływem krwi.
— Jacht? — zapytał trochę za głośno — Jaki?...
Doliwa, odrywając szkła od oczu, spojrzał ze zdziwieniem.
— Nie wiem — odparł — idzie bez bandery.
— Ależ nie o to pytam! Co to za typ?
— Zdaje się, że slup — odpowiedział, nie rozumiejąc zainteresowania Hopkinsa jachtem. — Zresztą, niech pan sam sprawdzi — podawał mu lornetę.
Sztorman prawie wyszarpnął szkła. Przez chwilę irytował się nad ich dopasowaniem do oczu, zrzędząc: ,,Zawsze pokręcą". Patrzył na ledwie sunący jacht o smukłym, skośnym żaglu.
— Tak, slup, tylko nie widzę czy Marconi, czy gaflowy. Zobacz no pan!
Doliwa nie mógł pojąć, co może sztormanowi tysiąctonowego barku zależeć na tym, czy jakiś spotkany jacht ma takie czy inne ożaglowanie. Wzruszył nieznacznie
Tak, slup, tylko nie widzę czy Marconi, czy gaflowy. Zobacz no pan!
ramionami. Ostatecznie sam był tego zdania, że łatwiejszy w obsłudze był trójkątny żagiel typu Marconi, nadający poza tym jachtowi smukłość rozwiniętego skrzydła ptaka, z którą w porównanie nie mogła iść szeroka ociężałość czworokątnej płachty ożaglowania gaflowego. Prawda, przestrzeń między górną rejką — gaflem — a końcem masztu, można było wypełnić trójkątnym top-żagielkiem, ale podnosi się go przecież tylko w razie ustalonej pogody o słabym, równym wietrze. Na temat ten mógłby dyskutować dla samej dyskusji, dla dowodzenia słuszności swych poglądów, ale nie widział potrzeby dopatrywania się w tak pięknym zjawisku — jakim jest mały, zagubiony jacht na bezbrzeżnym horyzoncie — tak mało istotnej rzeczy jak kształt żagla. Tym bardziej dziwiła go natarczywość, z jaką sztorman, doskonale obojętny na wszelkie przejawy piękna, domagał się stwierdzenia typu statku. Niemniej jednak odparł:
— Nie, nie widzę. Może zobaczymy, gdy się przejaśni.
Sztorman oderwał ręce od poręczy. Powlókł się do róży kompasowej. Przyglądał się jej o parę sekund dłużej niż trzeba. Potem podniósł głowę, obserwując uważnie, czy żagle dobrze ciągną. Odchodząc, rzucił jeszcze spojrzenie na chmury, z których jedna, o kształcie przypominającym trójkątny żagiel, rzucony szarą plamką na horyzont znów zatrzymała na chwilę jego wzrok. Zapowiedział:
— Doll, daj pan znać, jeśli jacht zmieni kurs lub jeśli zajdzie w ogóle coś ciekawego.
Drugi oficer po raz wtóry wzruszył ramionami. Irytował go zawsze skrót jego nazwiska2). Energiczny zarys podbródka, proporcjonalny, cienki nos, wąskie, niemal zacięte wargi, cała jego postać prężna, rzutka, rozedrgała się zniecierpliwieniem. Tylko może oczy jego, których rozmarzony błękit zakrawał w pełnym trosk jego życiu na jawną niedorzeczność, nie zmieniły barwy.
Zapewne te właśnie oczy sprawiły przed paru laty, że kapitan, człowiek, o którym na barku niewiele więcej wiedziano prócz tego, iż cały ciężar pracy i unormowania życia na statku złożył na bawoli kark Hopkinsa — popatrzył nieco dłużej spod siwiejących, krzaczastych brwi na twarz Doliwy.
— Papiery pańskie mówią, że jest pan Polakiem? — zapytał przy tym,
— Tak, panie — odparł nowozaangażowany drugi oficer.
— All right. — I do Hopkinsa: — Hopkins, zaprowadź go do jego kabiny — zakończył kapitan, o którym twierdził Stock. trzeci oficer, że jest najlepszym spośród wszystkich, jakich zna, żeglarzy.
— To marynarz w dobrym stylu — namiętnie przekonywał Stock. W ściągniętych gorzko wargach nienaturalnie brzmiały te słowa uwielbienia dla komendanta statku. — To marynarz w dobrym stylu: wychodzi na pokład, gdy czuje, że statek bez niego wyprószy patyki. To jest naprawdę kapitan.
Za takie rozmówki obaj ze Stockiem oberwali od sztormana pogardliwą nazwę filozofujących szczurów lądowych. Hopkins bowiem, przysłuchawszy się kiedyś ich rozmowie na temat stosunku białego do murzyna, w której Doliwa brał w obronę negrów, warknął:
— Brednie! Na czarnych jest jeden sposób — silna pięść. Inaczej po głowach nam zaczną chodzić. Mr Doll, nie sądziłem, że pan jest takim głupcem. Po tylu latach spędzonych z dala od swego romantycznego kraju mógłbyś pan zacząć inaczej rozumować. Nauczyć się od nas, którzy mamy kolonie i możemy coś o tym wiedzieć. No, tak — odchodził — wy, Słowianie, macie zawsze dużo fantazji. A pan Stock — odwrócił się jeszcze — zamiast filozofią szczurów lądowych, mógłbyś się zająć statkiem. Jak żagle znów ciągną?
Doliwa uśmiechnął się tylko ironicznym skrzywieniem warg. Zwątpił w istnienie takiego tematu, który by nie drażnił Hopkinsa.
Teraz nie mógł zrozumieć jego podenerwowania na widok jachtu, zabłąkanego w obręb horyzontu. Zastanawiał się przez chwilę, po czym zagadnął ,,trzeciego" ukazującego się właśnie na trapie, wiodącym ze śródokręcia na rufę:
— Stock, nie wiesz pan, co może być ciekawego w jachcie — wskazał ręką — płynącym ot tam?
Owszem — odparł bez namysłu zapytany. — Czy kok przypalił na obiad kotlety, czy brudny steward znów położy nakrycie z lewej strony i czy messboy tak sprzątnie resztki ze stołu, że przez dwa dni będzie wisiał u zawietrznej. Względnie, czy sternik nie wypije z kompasu spirytusu, czy....
— Daruj pan sobie tym razem swoje gadulstwo. Toż to łupinka. Spójrz pan.
Podawał mu lornetkę, za której szkłami jak za zasłoną wielu dawno przewalonych lat, prężyły się piersiami żagli jego najtajniejsze, narosłe w lśnienia niespełnionych uroków, chłopięce marzenia. W jachcie, żeglującym samotnie wśród bezmiarów nieba i morza widział symbol najbardziej swobodnego żywota, nieskrępowanego klamrami zwyczajów lądowych, czy też tych, które wytworzyła zależność na barku.