Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Nie każdy, kto zbłądził we mgle,
odnajdzie drogę do domu.
Kiedy dziewiętnastoletnia Alicja Jarosz znika w mglisty poranek, na mieszkańców Sinic pada strach. Potęguje go świadomość, że nie jest pierwszą nastolatką, która weszła w unoszącą się nad łąkami biel i przepadła bez śladu. Co stało się z dziewczyną? I czy wróci, skoro inni przed nią zaginęli bez wieści?
Niepokój narasta, gdy dwa miesiące później z mlecznych oparów wyłania się mężczyzna. Nie wie, kim jest, skąd się tam wziął ani dlaczego ma przy sobie naszyjnik Alicji.
Śledczy muszą przedrzeć się przez gąszcz kłamstw, lokalnych legend oraz mrok własnych grzechów.
Czy odważą się wkroczyć we mgłę, gdzie zaczyna się tajemnica dusząca mieszkańców podlaskich Sinic? I czy prawda, której szukają, nie okaże się zbyt wstrząsająca?
Izabela Janiszewska wciąga czytelnika w głąb przyprawiającej o dreszcze intrygi.
Perfekcyjna, wywołująca ciarki i przerażająca układanka.
Wojciech Chmielarz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Izabela Janiszewska, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktorki prowadzące: Monika Długa, Joanna Zalewska
Marketing i promocja: Marta Kujawa
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Marta Akuszewska, Joanna Pawłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski
Fotografie na okładce: Mimi van Praagh | Getty Images, Nikola Pavkovic |
Getty Images, Dave Hoefler | Unsplash
Zdjęcie autorki: © Marta Machej
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67616-62-1
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Tym, którzy zgubili się we mgle.
By odnaleźli drogę do domu.
Dwa miesiące wcześniej
Niedziela, 24 lutego 2019 roku, Sinice
Niedzielny ranek okrywał mleczny całun. Świat trwał w letargu, a zimna mgła osiadała na asfalcie w postaci warstewki lodu. Mieszkańcy sąsiednich domów zdawali się jeszcze spać i tylko mdły poblask lamp w ich oknach oraz wstążki dymu wydobywające się z kominów świadczyły o tym, że oni również rozpoczęli nowy dzień.
Z piętrowego budynku na wzniesieniu wyszła kobieta w niebieskiej kurtce i kapturze głęboko nasuniętym na głowę. Jasne pasma włosów wymykały się z ukrycia i wirowały wokół twarzy, poruszane delikatnymi podmuchami wiatru. Kiedy kobieta dotknęła klamki w furtce, poczuła przejmujący chłód. Przystanęła na ułamek sekundy. Ostre powietrze wdzierało się przez rozchylone usta aż do płuc, dźgając je setkami drobnych igiełek. Zwilżyła językiem wargi, po czym zerknęła przez ramię w okno na piętrze.
Coś w jej wnętrzu ścisnęło się, wywołując na twarzy grymas niepokoju. Oddech przyspieszył, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Firanka, na którą spojrzała, drgnęła, a postać ukryta za woalem kiwnęła głową, jakby zachęcała kobietę do dalszej wędrówki.
Nabrała tchu i ruszyła przed siebie, a echo szczęku metalowej bramki, która zatrzasnęła się za jej plecami, zmąciło panującą ciszę.
Kobieta minęła drewniany dom, pomalowany zieloną farbą, i chwilę później przykucnęła obok bramy wjazdowej prowadzącej na zagracone podwórko. Na wyłysiałym trawniku poniewierały się psie zabawki. Poszarpane pluszaki i gumowy kurczak z odgryzioną nogą. Odwróciła wzrok od tego pobojowiska, by zawiązać sznurówkę, a wtedy z budy wyskoczyły dwa zaniedbane kundle. Na widok intruza przy swojej posesji zaczęły głośno ujadać. Podbiegły do bramy, szczerząc kły i nerwowo podskakując.
– No dalej – syknęła, jakby się z nimi drażniła.
Ruchy kobiety stały się gorączkowe. Sznurówka jak na złość wymykała się jej rozedrganym palcom. Nagle drzwi domu skrzypnęły i wyjrzała zza nich głowa zwabionego hałasami mężczyzny z papierosem w ustach.
– Dzień dobry – mruknął, zbadawszy wzrokiem otoczenie, na co kobieta odpowiedziała nieśmiałym skinieniem. – Do budy! – zawołał jeszcze w stronę rozszczekanych psów, strzepując popiół na ganek, po czym odwrócił się i zniknął we wnętrzu budynku.
Kobieta otarła wilgoć znad górnej wargi, pospiesznie wetknęła w uszy słuchawki i uruchomiła ostatnio odtwarzaną playlistę. Byle nie myśleć, byle zagłuszyć pęczniejący w trzewiach strach. Pod kaptur kurtki wpłynęły dźwięki gitary, a po nich słowa piosenki, w której refrenie wokalista śpiewał „Oh, baby, baby, it’s a wild world”, ostrzegając przed złem będącym częścią tego świata. Dłonie kobiety zacisnęły się w pięści. Ukryła je w kieszeniach, wbijając spojrzenie w pozdzierane czubki czarnych traperów, po czym skręciła w stronę mostu tonącego we mgle.
Kładka sprawiała wrażenie zawieszonej w nicości. Kobieta przystanęła, patrząc w biel, jakby rozważała jeszcze obranie innej drogi. Wciągnęła w nozdrza mokre powietrze i podjęła decyzję. Wykonała nieśmiały krok, a po nim następny i kolejny. Wchodząc w obejmującą ją ciasno wilgoć, czuła, jakby wkraczała do innego świata. Takiego, do którego musi się udać i z którego nie będzie już powrotu. Jej sylwetka powoli zatapiała się w ulotnej bieli, aż wreszcie zniknęła całkowicie.
Staruszka oparta na poduszce w oknie drewnianej chaty nieopodal mostu przeżegnała się na ten widok. Naznaczoną bruzdami twarz ściągnęła trwoga, a jej pomarszczone dłonie zaczęły drżeć. Chwyciła za różaniec. Z wąskich, zapadających się warg wypłynęły słowa modlitwy.
– Ojcze nasz… – szepnęła, po czym urwała nagle z powodu łoskotu za jej plecami.
Zmęczone życiem serce zaczęło galopować w piersi, a płuca przeszyło bolesne ukłucie. Odwróciła się niepewnie, dostrzegając na podłodze kalendarz, który wcześniej wisiał na ścianie. Gwałtownie wciągnęła powietrze, kładąc dłoń na otwartych ustach. Plastikowe okienko służące do oznaczania aktualnej daty pękło, jakby czas miał się zatrzymać tego dnia. Staruszka uniosła rękę, by ponownie wykonać znak krzyża, ale nie zdążyła, ponieważ ból za mostkiem powrócił.
Ostatkiem sił próbowała chwycić się parapetu, ale fala duszności, która ją dopadła, powaliła kobietę na wydeptane linoleum. Nim straciła przytomność, pomyślała, że powinna kogoś powiadomić o postaci znikającej we mgle. Bo choć niewielu rzeczy w życiu była pewna, to wiedziała, że ci, których nakrył mleczny całun, nie wracali już nigdy.
*
– Dochodzi siódma. O tej godzinie powinna się już zbierać na pociąg. – Bogdan Jarosz przeniósł zaniepokojony wzrok z zegarka na srebrnej bransolecie na żonę.
Oboje przemierzali pokój nerwowym krokiem. Urszula co jakiś czas przysiadała na kanapie, ściskając w palcach frędzle narzuty, po czym wstawała, jakby miejsce, którego dotknęła jej skóra, parzyło. Na powrót ruszała w swoją pielgrzymkę prowadzącą z salonu przez jadalnię aż do kuchni. Tam wstawiała w czajniku wodę, o której wkrótce zapominała. Wpatrzona w przestrzeń za oknem, z nieobecnym wzrokiem odpływała na jakiś obcy, nieznany brzeg. Była tu i jednocześnie nie istniała nigdzie. Jedynie odgłosy przychodzących na telefon wiadomości przyzywały ją do świata żyjących. Biegła wtedy po komórkę, lecz po chwili odkładała ją na ławę z rozczarowaniem malującym się na poszarzałej twarzy.
Bogdan wędrował niespokojnie wzdłuż okien wychodzących na drogę. Wydawało mu się, że tykanie zegara dochodzące z korytarza staje się głośniejsze z każdą kolejną sekundą i lada moment rozsadzi mu bębenki. Podeszwy jego kapci miarowo uderzały o drewniany parkiet, a deski pod stopami skrzypiały. Każdy z tych dźwięków drażnił Jarosza. Lekarz w napięciu wbijał paznokcie we wnętrza dłoni. W końcu przystanął, oparł łokcie na parapecie i objął czoło zimnymi palcami. Obraz za szybą nie przestawał wirować, dlatego mężczyzna zacisnął mocno powieki, by uspokoić świat rozszalały jak ocean i powstrzymać napływające mdłości.
– Zadzwoń do niej jeszcze raz – rzucił, obrywając uschnięty liść fikusa.
Urszula, która właśnie przesuwała opuszką palca kryształki cukru rozsypane na blacie w kuchni, nawet nie drgnęła. Pogrążona w apatii garbiła się, jej ramiona opadły, a drobna sylwetka sprawiała wrażenie bardziej kruchej niż zwykle.
– Słyszysz, co mówię? – powtórzył Bogdan, kładąc komórkę przed żoną. – Musisz do niej zadzwonić.
– Próbowałam już kilka razy. Wiesz przecież, że ma wyłączony…
– Po prostu to zrób, do cholery! – przerwał jej stanowczym tonem, tak ostrym, że kobieta struchlała, a on natychmiast zrozumiał, że przesadził. – Przepraszam, to z nerwów – dodał pojednawczo.
– W porządku – szepnęła i wybrała numer Alicji.
Lekarz patrzył na żonę, która z telefonem przyciśniętym do ucha ruszyła w kierunku salonu. Krew szumiała mu w uszach i choć próbował się trzymać, bez trudu można było zauważyć, że cały dygocze. Poprawił mankiety białej koszuli wystające spod eleganckiego swetra, po czym wepchnął dłonie do kieszeni. Usiłował udawać człowieka, na którym takie sytuacje nie robią wrażenia. Kogoś, kto jest ponad to – choć wcale nie był i mówiła o tym każda komórka jego ciała. Drżące palce, przyspieszony oddech i poprzecinane czerwonymi żyłkami, pełne lęku oczy.
– A ty przestań grzebać w tym telefonie, tylko zrób coś! – ryknął na syna, który siedział wciśnięty w kąt ławy przy kuchennym stole.
Siedemnastoletni Kuba Jarosz instynktownie skulił się z przestrachem. Jego palce ciaśniej objęły komórkę, nozdrza się rozszerzyły. Chłopak przełknął ślinę, a następnie posłał ojcu gniewne spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Po chwili jednak odwrócił głowę, jakby nie mógł znieść widoku jego zasępionej twarzy.
– Rozmawiam ze znajomymi Ali na Facebooku – wytłumaczył, zerkając na ekran smartfona, który zawibrował w jego dłoni.
Bogdan machnął ręką, podchodząc do okna z widokiem na ogród. Mrok wieczoru rozpraszały żółte punkciki żarzących się lamp solarnych. Lekarz potarł gładko ogolone policzki i ponownie spojrzał na zegarek.
– Daruj sobie, mama już do nich dzwoniła – powiedział.
– Ale mamie nie zdradzili, że wczoraj wieczorem w Vegas Alicja poznała jakichś podejrzanych kolesi. – Znacząco uniósł brwi.
Ojciec przyszpilił Kubę wzrokiem.
– Wiesz, kto to był? – zapytał.
Nastolatek pokręcił głową.
– Nikt ich nie kojarzy. Podobno nie są z Sinic. Siedzieli przy stoliku w swoim towarzystwie i dopiero później dołączyli do Alicji.
Doktor Jarosz zamyślił się, uderzając paznokciami o blat, a gdy jego żona wróciła do kuchni ze zmartwioną miną, która najwyraźniej oznaczała, że telefon córki nadal pozostawał wyłączony, oznajmił:
– Musimy iść z tym na policję. Nie ma jej już od wielu godzin. Trzeba zgłosić zaginięcie.
Młodszy brat dziewczyny przygryzł wargę i skinął ojcu głową, dając znać, że go popiera, jednak Urszula pobladła, zapadła się jeszcze bardziej w swoim wątłym ciele, a jej oczy zaszły wilgocią.
– Ale… – bąknęła, z całej siły powstrzymując napływające łzy. – Może jeszcze zaczekajmy? – Patrzyła z nadzieją to na męża, to na syna, jakby nie chciała zaakceptować, że najgorsze już się wydarzyło.
– Czekanie nic nie zmieni – odparł Bogdan. – Nasza córka zaginęła i musimy zacząć jej szukać. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
Żyły na skroniach kobiety pulsowały. Urszula przylgnęła do męża, otaczając jego ciało wiotkimi ramionami. Jej palce kurczowo ścisnęły sweter Jarosza.
– Boję się – wyszeptała, licząc na to, że w odpowiedzi usłyszy coś pokrzepiającego, ale z pobladłych ust Bogdana wypłynęło tylko ciche:
– Ja też.
*
– Pan chyba nie rozumie. Ile razy mam powtarzać to samo? – Poirytowany Jarosz energicznie gestykulował.
Oboje z żoną siedzieli na niewygodnych plastikowych krzesłach Komendy Powiatowej Policji w Sinicach. W pomieszczeniu było gorąco i duszno, a spod parapetu wydobywało się irytujące syczenie grzejnika odkręconego na najwyższą temperaturę. Lekarz odciągnął od szyi czarny sweter, próbując złapać oddech. Powietrze pachniało mieszaniną woni taniej wody kolońskiej i odgrzewanej zupy. Zrobiło mu się słabo, czoło zrosiły krople potu. Przez moment miał ochotę wypić duszkiem wodę przyniesioną przez funkcjonariusza, ale powściągnął pragnienie i skupił uwagę na tym, po co tu przyszedł.
– Moja córka wyszła przed dziesiątą do kościoła – kontynuował. – Nie wróciła do domu na obiad, na który się umawialiśmy, ani tak, byśmy zdążyli odwieźć ją na pociąg do Warszawy, do której planowała dziś wrócić. Zostawiła walizkę i komputer. Ma wyłączony telefon, nikt nie wie, dokąd mogła pójść, a jej znajomi twierdzą, że wczoraj w pizzerii Vegas zaczepiali ją jacyś obcy mężczyźni. To dla pana mało?! – wyrzucił z siebie.
Komisarz Krzysztof Lipski uniósł dłonie w uspokajającym geście. Wyglądał na człowieka, który odbył wcześniej wiele podobnych rozmów. Na jego przystojnej, acz zmęczonej twarzy, którą znaczyły igiełki świeżego zarostu, malował się zagadkowy wyraz. Doktor Jarosz odnalazł w nim niepokój podobny do tego, który trawił jego wnętrzności. Policjant podciągnął rękawy koszuli, odsłaniając silne ręce poprzecinane arteriami żył, a następnie nachylił się w stronę rozmówców.
– Mówię tylko, że minęło dopiero kilka godzin i powinni państwo spróbować nieco ochłonąć. Dla własnego dobra. Jest młoda, mogła się z kimś spotkać, zagadać.
– Przecież tłumaczę…
– Nie skończyłem – uciął ostro policjant. – Za chwilę przyjmę zawiadomienie o zaginięciu. Wiem, że się państwo martwicie, to zrozumiałe, ale wpadanie w panikę i wyobrażanie sobie najgorszego naprawdę w niczym nie pomogą. Jeśli chcecie odnaleźć córkę, musimy współpracować, a to będzie możliwe dopiero wtedy, gdy przestanie pan na mnie pokrzykiwać. Czy wyrażam się jasno?
Urszula Jarosz, która dotychczas ocierała łzy zmiętą chusteczką, zastygła z dłonią przyciśniętą do policzka i przytaknęła jak grzeczna uczennica przywołana do porządku. Jej mąż tymczasem popatrzył wyzywająco na komisarza, ale ostatecznie skapitulował. Nabrał tchu, po czym odchrząknął i zapytał:
– Dobrze, to co w takim razie mamy robić?
– Zacznijmy od daty i miejsca urodzenia Alicji – oznajmił Lipski, sięgając po kwestionariusz i długopis.
Zadawał kolejne pytania, a rodzice nastolatki na przemian udzielali informacji. Mówił głównie ojciec, ponieważ kobiecie głos coraz częściej wiązł w gardle. Wspominanie znamion i blizn na ciele córki sprawiało, że Urszula czuła, jakby coś ciężkiego rosło jej w piersi. Wspólnymi siłami opisali strój, jaki Alicja miała na sobie, wychodząc do kościoła: dżinsy, niebieską pikowaną kurtkę z kapturem i czarne, skórzane trapery.
– Wczoraj dostała od nas srebrny łańcuszek z otwieraną małą zawieszką w kształcie serca. – Matka dziewczyny instynktownie dotknęła dekoltu. – W środku były dwa zdjęcia, jej i nasz rodzinny portret zrobiony w ostatnie święta. Na pewno miała wisiorek ze sobą. Tak jak bransoletkę z informacją o grupie krwi, na wypadek gdyby… – Zamilkła, a następnie schowała twarz w dłoniach i pociągnęła nosem.
Policjant pomyślał, że tylko sukienka z dzianiny i silne ramię męża trzymają jeszcze tę kobietę w całości, a gdyby je zabrać, rozpadłaby się na kawałki. Notował coś w dokumencie, gdy do jego biurka podeszła wysoka policjantka o silnych ramionach i ciemnych włosach związanych w koński ogon. Na pozbawionej makijażu twarzy odznaczały się mocno zarysowane kości policzkowe, a wokół kobiety unosił się delikatny zapach chloru, świadczący o tym, że tego dnia odbyła już swój trening na basenie.
– To aspirant Weronika Sowińska – wyjaśnił Lipski. – Należy do naszego zespołu poszukiwań.
– Dzień dobry. – Funkcjonariuszka przywitała się z Jaroszami i sprawnie podsunęła sobie krzesło.
Położyła na stole dłonie, a wtedy Urszula zarejestrowała, że dwa paznokcie jej lewej ręki i skóra wokół nich zostały pomalowane mazakiem o krzykliwym różowym kolorze. Policjantka dostrzegła ciekawość kobiety i skrępowana rozciągnęła usta w bladym uśmiechu. „Córka” – wyszeptały niemo jej wargi, na co Jarosz skinęła głową ze zrozumieniem.
– Zaginęła dziewiętnastolatka. Na co dzień studiuje w Warszawie. Przyjechała do rodziców na weekend, wyszła do kościoła kwadrans przed dziesiątą i od tamtej pory nie ma z nią kontaktu – zrelacjonował Lipski.
Sowińska zmarszczyła brwi.
– Jak opisaliby państwo jej stan, gdy wychodziła z domu? – zapytała.
Urszula wbiła szczupłe palce w ramię męża, pochyliła głowę i zaczęła skubać rąbek sukienki, jakby to wszystko ją przerastało.
– Wydawało się, że miała dobry nastrój – wyjaśnił doktor Jarosz. – Choć była może nieco bardziej zmęczona i niewyspana niż zwykle. Poprzedniego dnia obchodziła urodziny i sporo się działo. Najpierw świętowaliśmy razem w restauracji, dostała prezenty, były też tort i świeczki, a wieczorem wyszła do knajpy ze znajomymi i z tego, co wiem, wróciła dosyć późno.
– O której? – chciał wiedzieć komisarz.
– Nie jestem pewien. Musiało być jakoś koło drugiej. – Lekarz z namysłem potarł skroń. – Położyliśmy się już wtedy do łóżka. Niedługo po pierwszej, kiedy gasiłem lampkę i odkładałem książkę, Alicji jeszcze nie było. Słyszałbym, gdyby wchodziła.
– Może nie wróciła na noc do domu?
– Nie, mój syn Kuba przebudził się, gdy zamykała drzwi do swojego pokoju. Zamek od dawna szwankuje i żeby je domknąć, trzeba porządnie trzasnąć. Mieliśmy go naprawić, ale córka wyjechała na studia i nie było potrzeby się tym zajmować.
Mężczyzna delikatnie ujął żonę za rękę i posłał jej pokrzepiający uśmiech. Krzysztof Lipski obserwował, jak lekarz głaszcze palcami drobną dłoń Urszuli, zdającą się niknąć w jego silnej męskiej dłoni. Było w tym geście coś tak intymnego, że policjant poczuł się nieswojo. Odwrócił wzrok, a następnie uderzył końcówką długopisu w leżącą przed nim kartkę i podkreślił kilka zdań w notatkach. Funkcjonariuszka zerknęła mu przez ramię, po czym z troską zwróciła się do rodziców dziewczyny:
– Czy mogą państwo dokładnie opisać wasz dzisiejszy poranek? Może doszło do jakichś nieporozumień albo wydarzyło się coś szczególnego?
– Nie, nic takiego nie miało miejsca – odparła Urszula, przecząco kręcąc głową. – Rano przygotowałam śniadanie, a potem zajrzałam do Ali, bo myślałam, że zje z nami i wybierzemy się razem do kościoła, jak zwykle. Ale córka zawołała spod kołdry, że jest zmęczona, musi odespać i pójdzie sama na kolejną mszę, więc zostawiłam ją w spokoju.
– Co wydarzyło się później? – dopytał komisarz.
– Pojechaliśmy bez niej. Ja, mąż i Kuba, młodszy brat Ali. Kiedy wróciliśmy, córka była już ubrana. Zbiegła z góry, przywitała się, w pośpiechu wypiła kefir, a potem krzyknęła, że leci, narzuciła kurtkę i wyszła. – Kąciki ust kobiety drgnęły na to wspomnienie, jej wzrok zasnuł się mgłą, jakby znów patrzyła na nastolatkę. – Zdążyłam jej tylko przypomnieć, że obiad będzie o pierwszej.
– Planowała gdzieś iść po mszy? Odwiedzić kogoś? Może była z kimś umówiona?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
Krzysztof Lipski zapisał te informacje, a następnie przesunął wzrokiem po matce dziewczyny, która nerwowo kręciła obrączką na palcu.
– Czy w ostatnich dniach wydarzyło się coś, co mogło wpłynąć na jej zachowanie? Miała jakieś problemy? Czymś się martwiła? – Szukał punktu zaczepienia.
Bogdan Jarosz zamrugał i westchnął.
– Wydaje mi się, że mogła być nieco przeciążona ilością nauki na uczelni. W ubiegłym roku dostała się na Warszawski Uniwersytet Medyczny i kilka przedmiotów okazało się dla niej wyzwaniem. Chyba się nie spodziewała, że to będą tak wymagające studia.
– Rozważała przerwanie nauki?
Jarosz obdarzył policjanta protekcjonalnym spojrzeniem.
– Żartuje pan? Nie moja córka. Ala to ambitna dziewczyna, nie poddaje się tak łatwo. Jest piekielnie zdolna. Poszła do szkoły rok wcześniej niż jej rówieśnicy, przez co zawsze była młodsza od swojego rocznika. Przywykła do ciężkiej pracy. Zresztą to tylko chwilowe trudności, musi się przyzwyczaić do nowego rytmu.
– Czy kiedyś już tak znikała? – drążyła aspirantka Sowińska.
Ojciec dziewczyny potrząsnął głową. Na jego wyczerpanej twarzy malowała się rozpacz.
– Nie, nigdy nie uciekała z domu, nie ma też za sobą prób samobójczych i nie leczyła się psychiatrycznie, jeśli zamierza pani o to pytać.
– Bierze jakieś leki na stałe?
– Nie. Jest zdrowa jak rydz.
– Coś jeszcze, o czym powinniśmy wiedzieć? Uzależnienia, kłopoty z używkami?
– Nic z tych rzeczy – odparł lekarz. – Nie bierze narkotyków, nie pali, a alkohol pije sporadycznie na imprezach, jak to studentka.
– Może potrzebowała trochę czasu na osobności? Chciała coś przemyśleć albo poznała kogoś nowego? – podrzuciła aspirantka, gdy tymczasem komisarz czujnie lustrował twarze rozmówców.
Jaroszowie wymienili spojrzenia. Bogdan zaprzeczył ruchem głowy, a wargi Urszuli drgnęły.
– Proszę posłuchać – zaczęła matka dziewczyny. – Gdyby Alicja planowała wyjechać albo miała kłopoty, podzieliłaby się tym ze mną. Znam moją córkę, ona nie robi takich rzeczy. Ufa nam, nie zniknęłaby ot tak, bez uprzedzenia. Przecież wyszła tylko do kościoła… – Głos jej się załamał, ścisnęła rękę męża. – Miała już kupiony bilet na pociąg, planowałyśmy po południu upiec szarlotkę, naszykowałam słoiki… – Przytknęła dłoń do ust, by przełknąć gorycz, a po chwili drżącym głosem dodała jeszcze: – To dobra, kochana dziewczyna.
Policjant zerknął na zdjęcie Alicji Jarosz, które jej matka położyła trzęsącą się ręką na blacie biurka. Zaczęło oplatać go przeczucie, bliskie pewności i lepkie jak pajęcza sieć, że ta dziewczyna nigdy się nie odnajdzie. Ofiara idealna, szepnął cichy głos w głowie funkcjonariusza. Taka, którą kochają media, widzowie utożsamiają się z nią i nie spoczną, dopóki nie poznają wyjaśnienia zagadki jej zaginięcia.
Komisarz poprawił się na krześle, by strząsnąć z siebie to nieprzyjemne wrażenie, ale ono nie odpuszczało. Wiedział, że tego typu sprawy są jak kamień uwierający w bucie. Kiedy do zaginięcia dochodzi w miejscu uznawanym dotychczas za bezpieczne, ludzie pragną zrozumieć, co się stało, i zyskać pewność, że nie spotka ich podobny los. Tyle tylko, że w tej okolicy na przestrzeni minionych ośmiu lat zaginęły już trzy inne osoby. Wprawdzie istniały racjonalne przesłanki za tym, że poszukiwani wyjechali z własnej inicjatywy, ale Lipski wiedział, że gdy tylko mieszkańcy poznają historię Alicji Jarosz, w Sinicach i okolicy zapanuje histeria.
Szczególnie że rankiem, gdy jechał na komendę, nad łąkami unosiła się mgła. Taka sama jak ta, która spowijała miasto przy wszystkich poprzednich zaginięciach. Gęsta i nieprzenikniona. Ta, która mąciła w głowach i wiodła na zatracenie.
*
Kiedy Jaroszowie opuścili pokój, śledczy podeszli do okna skrytego za pożółkłą firanką i przez moment w ciszy podążali wzrokiem za rodzicami nastolatki wychodzącymi z budynku na betonowy parking przed komendą. Aspirantka, uderzając komórką o dłoń, obserwowała, jak postawny lekarz obejmuje żonę ramieniem, a później otwiera jej drzwi i pomaga zająć miejsce w lśniącym mercedesie.
– I co o tym myślisz? – zapytał Lipski, gdy światła pozycyjne limuzyny rozbłysły czerwienią.
– Według mnie dziewczyna może mieć jakieś problemy, o których nie chce im powiedzieć – odparła Sowińska, otwierając w telefonie aplikację Facebooka. Wyszukała konto zaginionej i zaczęła je przeglądać. – Zauważyłeś, jak bardzo oni ją idealizują? Dobra córka, pilna studentka. Takim ludziom najtrudniej jest przyznać się do słabości. Stają się zakładnikami swojego wizerunku.
Komisarz mruknął, jakby się nad tym zastanawiał. Podszedł do biurka i chwycił w dłoń czerwoną piłeczkę antystresową.
– Im bardziej doskonałym widzą cię inni, tym mocniej starasz się ukryć swoje niedoskonałości – powiedział powoli. – O to ci chodzi?
Weronika kiwnęła głową znad telefonu, po czym wzięła do ręki fotografię Alicji Jarosz zostawioną na blacie. Przyglądała się jasnym, sięgającym ramion włosom dziewczyny. Zaglądała w jej duże brązowe oczy, jakby szukała w nich wskazówek.
– Uważasz, że przyznałaby się im, gdyby zaszła w ciążę, chciała rzucić uczelnię albo zrobiła coś głupiego? – zapytała.
– Ojcu niekoniecznie, prędzej matce – stwierdził. – Wiesz, że leczyłem się kiedyś u niego? Składał mi nogę po złamaniu, jakieś dziesięć lat temu.
– Nie ty jeden. To najlepszy ortopeda w okolicy. Sportowcy z całej Polski przyjeżdżają operować u niego kolana.
Krzysztof dreptał wokół biurka, z wyrazem zamyślenia na twarzy.
– A ona czym się zajmuje?
– Uczy polskiego w naszym ogólniaku. – Sowińska przysiadła na krawędzi blatu. – Zaczynała mniej więcej wtedy, kiedy ja zdawałam maturę. Stara Kłosowska rozstawała się ze szkołą, a na jej miejsce przyszła Jarosz. Pamiętam, bo zazdrościliśmy młodszym rocznikom, że będą mieli taką fajną nauczycielkę. – Westchnęła, jakby to wspomnienie pochodziło z zamierzchłych czasów, po czym podniosła się z niechęcią. – Porozmawiam z proboszczem lokalnej parafii, może widział Alicję na mszy, a później podjadę do Jaroszów z technikiem. Trzeba zabezpieczyć DNA dziewczyny i wypytać jej brata. Rodzeństwo zwykle wie więcej niż rodzice.
– Dobra. – Przeskanował wzrokiem to, co widniało w formularzu. – Na razie nie widzę żadnych przesłanek wskazujących na to, by rodzina przyczyniła się do jej zaginięcia, ale znasz moje motto.
– Wszyscy kłamią?
Kiwnął głową.
– Na wszelki wypadek rozejrzyj się tam u nich. Koniecznie zobacz jej pokój, jeśli się zgodzą, zajrzyj do komputera, i porządnie przemagluj tego młodego.
– Poradzę sobie – ucięła, rzucając mu wymowne spojrzenie. – Kurczę, wiesz, że to będzie zakwalifikowane do trzeciego poziomu? Jest dorosła, zdolna do samodzielnej egzystencji, nie choruje, nie leczy się psychiatrycznie, pogoda jest dobra i nic nie wskazuje na bezpośrednie zagrożenie życia. Jej rodzice myślą, że będziemy teraz przeczesywać pół świata, a przecież stary się na to nie zgodzi. – Zmartwiona zaczęła ścierać ślady mazaka z płytki paznokciowej.
Lipski przerzucił piłeczkę z ręki do ręki, po czym zatrzymał się i z palcem uniesionym w górę powiedział:
– Niekoniecznie. Wydaje mi się, że Bogdan Jarosz chadzał niegdyś na polowania z naszym komendantem i nie wiem, czy nie operował jego córki. Jeśli rodzice dziewczyny zrobią dym, stary może się ugiąć. Zobaczymy.
Weronika przyznała mu rację. We wspomnieniach wróciły do niej twarze innych, którzy przepadli bez wieści, gdy miasto spowijała gęsta biała zawiesina.
– Nie martwi cię fakt, że to kolejna nastolatka, która zniknęła w mglisty dzień? – rzuciła.
Zaskoczony nagłym pytaniem Krzysztof upuścił gumową piłeczkę, a ta potoczyła się wprost pod jego biurko.
– Daj spokój. Przecież wiesz, że tamte dzieciaki zwiały z domu – powiedział, schylając się po zabawkę. – Nie szukaj sensacji na siłę. A że występowały wtedy zamglenia? Tak już jest na naszym terenie, nic nadzwyczajnego.
Wzruszył ramionami, a policjantka skrzywiła się, jakby słowa komisarza jej nie przekonały.
– Dla pewności przejrzę stare akta. Może znajdę tam coś, czego wcześniej nie dostrzegaliśmy.
– Według mnie to strata czasu, ale rób, jak chcesz. – Uniósł ręce w geście poddania. – A teraz weźmy się do porządnej roboty. Zarejestruję dane o zaginięciu Alicji w systemie i odezwę się do jej operatora. Musimy jak najszybciej ustalić, gdzie ostatnio logowała się komórka Jarosz i z kim rozmawiała przed zniknięciem. – oznajmił Krzysztof. – Przydałoby się też sprawdzić szpitale i aktywność dziewczyny w banku. Jeśli korzystała z bankomatu albo płaciła kartą, może uda się nam ją namierzyć.
– A co ze znajomymi, którzy byli z nią na piwie w pizzerii Vegas w sobotnią noc? Dobrze byłoby z nimi pogadać, tyle że z tego, co zrozumiałam, wszyscy studiują poza Sinicami, mogli już wyjechać.
– Zajmę się tym, pojadę też do Vegas i sprawdzę, czy właściciel pizzerii zna nazwiska tych chłopaków, którzy zaczepiali Jarosz tamtego wieczoru. Mogą mieć coś ciekawego do powiedzenia.
Aspirantka Sowińska założyła kurtkę, po czym zerknęła na kwestionariusz i zatrzymała wzrok na rubryce z adresem.
– To na górce za osiedlem Świt, prawda? Mamy tam jakieś kamery monitoringu miejskiego?
– Niestety nie, dopiero bliżej miasta jest więcej rejestratorów, na wysokości skrzyżowania Ludowej z Prusa, i tam na pewno ją złapiemy. Nie ma innej drogi prowadzącej do kościoła, ale możesz też popytać w Autoserwisie u Klepackiego i w pokojach gościnnych u Wandy. Idę o zakład, że mają jakieś kamery na własny użytek i monitorują swoje parkingi.
– Jasne, zrobi się. – Wsunęła telefon do kieszeni. – A według ciebie co się z nią stało?
– Są dwie opcje: albo narozrabiała, a potem przestraszyła się i uciekła, żeby sobie to wszystko poukładać, albo wydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Rano była mgła, słaba widoczność, ktoś mógł ją potrącić.
Policjantka przygryzła wargę i westchnęła ciężko.
– Trzeba będzie zbadać drogę z jej domu do kościoła. Sprawdzić rowy. Dam znać dyżurnemu, by wysłał tam patrole, i dołączę do nich, jak tylko skończę w domu Jaroszów. – Zamyśliła się. – A co, jeśli nabroiła na tyle, by wpaść na jakiś głupi pomysł?
Komisarz zmarszczył brwi.
– Mówisz o samobójstwie? Nie wydaje mi się. Ich rodzina jest bardzo wierząca, co tydzień zajmują pierwsze ławki w kościele. Nie sądzę, żeby ktoś taki targnął się na swoje życie. Zresztą słyszałaś, co mówili Jaroszowie, nie miała skłonności samobójczych.
– Może, ale znasz to przysłowie: „Jak trwoga to do Boga”. A Kościół przyciąga nie tylko wierzących, ale też zdesperowanych i tych, którzy cierpią.
Krzysztof Lipski złapał zdjęcie leżące na stole i wskazał palcem rozciągnięte w szerokim uśmiechu usta nastolatki.
– Spójrz na nią. Nie wygląda, jakby była smutna.
Weronika wzięła od niego fotografię, bo nagle coś ją w niej uderzyło.
– Teraz nie, ale gdy przyjrzysz się dokładnie… – zasłoniła dłonią dolną połowę zdjęcia, tak że widać było twarz Alicji od nosa w górę – …zauważysz, że jej oczy pozostają bez wyrazu. Trochę jak u lalki, a śmieją się tylko usta. To nie jest prawdziwa radość, według mnie ona udaje.
Policjant przystanął w swojej nerwowej wędrówce wokół biurka i nachylił się nad zdjęciem, by zweryfikować tezę Sowińskiej.
– To nie wszystko – oznajmiła i sięgnęła po komórkę.
W telefonie znów otworzyła aplikację Facebooka, a później weszła na konto Jarosz i pokazała Lipskiemu kilka fotografii dziewczyny oraz smutne piosenki i niepokojące cytaty, które nastolatka zamieszczała w sieci.
– Te zdjęcia są z balu maturalnego w zeszłym roku, tańczyła poloneza w jednej z pierwszych par. – Powiększyła obraz, by mógł się lepiej przypatrzeć dziewczynie. – A to fotki, które umieściła w albumie zatytułowanym „Ja”. – Znów podsunęła mu telefon pod nos. – Ma publiczny profil, wszystko jest łatwo dostępne.
Komisarz przerzucał zdjęcia, skupiając się na oczach dziewczyny, a następnie prześledził posty z ostatnich kilku miesięcy. Na jego czole zarysowała się głęboka zmarszczka.
– Chcesz powiedzieć, że Alicja Jarosz była nieszczęśliwa?
– Nie wiem, ale sprawia wrażenie, jakby coś ją trapiło. Myślę, że jeśli odkryjemy przyczynę jej smutku, będziemy bliżej zrozumienia tego, co się z nią stało.
*
Kiedy aspirant Weronika Sowińska wysiadła z samochodu, przeszył ją chłód. Postawiła kołnierz kurtki, roztarła dłonie, a później chuchnęła w nie kilkukrotnie, by szybciej je rozgrzać. Nocną ciszę zakłócały dobiegające z pobliskich podwórek szczekanie psów oraz szmer samochodów pędzących ulicą Warszawską. Policjantka uniosła twarz w stronę nieba i przez chwilę patrzyła w gwiazdy. Myślała o słowach proboszcza z pobliskiej parafii, który zaprzeczył, jakoby Alicja uczestniczyła we mszy o dziesiątej. Podobno zawsze zajmowała miejsce z przodu, więc gdyby przyszła, na pewno by ją zauważył. Zastanawiała się nad tym, gdy uderzenie zatrzaskiwanej klapy bagażnika i kroki kolegi przywołały ją z powrotem przed furtkę prowadzącą do domu Jaroszów.
– Gotowy – oznajmił Łukasz Maćkowiak, rosły policjant, który zarzucił na ramię plecak z ekwipunkiem potrzebnym do zabezpieczenia DNA.
– Miej oczy i uszy szeroko otwarte, okej? – poprosiła Sowińska, omiatając spojrzeniem okna na piętrze.
W jednym z nich dostrzegła nastolatka w obszernej bluzie z kapturem. Przyklejony do szyby uważnie obserwował gości. Policjantka uznała, że to zapewne Kuba, młodszy brat Alicji. Wiedziała o nim niewiele, właściwie tylko tyle, ile zdołała wywnioskować z konta szkoły na Facebooku, ponieważ jego profil był dostępny jedynie dla znajomych.
Udało się jej ustalić, że uczęszcza do trzeciej klasy liceum ogólnokształcącego i należy do szkolnej drużyny koszykówki, w której odnosił niemałe sukcesy. Kiwnęła do chłopaka, chcąc dać mu do zrozumienia, że ona również go widzi, ale nie odpowiedział na jej gest.
– Do roboty – rzuciła do Maćkowiaka i koleżeńsko klepnęła go w ramię.
Szli wąskim chodnikiem zalewanym złotą poświatą latarni, a mroźne powietrze szczypało ich w nosy i policzki. Wokół ścieżki rozpościerał się rząd uśpionych krzewów o kulistym kształcie, a wzdłuż ciągnęło się zamarznięte o tej porze roku oczko wodne.
Jaroszowie mieszkali w murowanym, dwupiętrowym domu na niewielkim wzniesieniu przy drodze wiodącej z Sinic do wsi Lipki. Asfaltowy jęzor meandrował tam między polami, mijał tartak, kilka rozrzuconych niedbale posesji i drewnianą kapliczkę z figurą Matki Boskiej. Weronika podniosła rękę, by nacisnąć dzwonek, ale w tym samym momencie drzwi się otworzyły, a Bogdan Jarosz gestem zaprosił funkcjonariuszy do środka.
Jego żonę, która przysiadła na pufie w korytarzu, zastali w dziwnej, nieruchomej pozie. Oparta plecami o ścianę, patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jej spojrzenie było zamglone, a skóra błyszczała w świetle żarówki, upodabniając kobietę do figury woskowej. Kogoś, kto z zewnątrz wygląda, jakby był żywy, ale w środku jest już martwy.
Ojciec Alicji musiał zauważyć zatroskanie na twarzy policjantki, ponieważ w ułamku sekundy obrócił się w stronę żony, po czym natychmiast do niej doskoczył, przykucnął na podłodze i chwyciwszy ją za ramiona, zapytał:
– Kochanie, nic ci nie jest? – Delikatnie poklepał brudne od rozmazanego makijażu policzki.
Urszula zamrugała, jakby właśnie się ocknęła, a potem ścisnęła dłonie męża i zaczęła płakać. Początkowo cicho, niemal nieśmiało, lecz po chwili coraz głośniej i bardziej rozpaczliwie.
– Ja nie wiem, czy dam radę… – wyszeptała, przełykając łzy. – To jest dla mnie za dużo…
Mąż objął ją mocno, pozwalając, by wtuliła twarz w zagłębienie na jego szyi, a policjanci wymienili współczujące spojrzenia.
– Już w porządku. – Jarosz gładził jasne włosy Urszuli, z których zsunęła się klamra do ich upinania. – Jestem przy tobie. Ci państwo przyjechali tu, żeby pomóc nam ją odnaleźć. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Sowińska zwarła mocniej szczęki na dźwięk ostatniego zdania. Nie znosiła, gdy ludzie składali takie obietnice. Według niej przypominały pudrowe dropsy podawane zamiast leków na prawdziwe choroby. Stanowiły placebo. Ich działanie było krótkotrwałe i skuteczne tylko wtedy, gdy człowiek pozwalał się oszukiwać. Gdzieś usłyszała, że w życiu istnieją trzy rodzaje kłamstwa. Z głupoty, do których zaliczała także te z wyrachowania, ze strachu i z miłości. Dawanie gwarancji bez pokrycia należało bez wątpienia do ostatniej kategorii.
Poirytowana zaczęła lustrować spojrzeniem korytarz. Badała kurtki na wieszaku, buty ustawione w równym rządku na wycieraczce pokrytej drobinkami suchej ziemi i ozdobny stojak na parasole.
Kiedy płacz kobiety nieco ucichł, a w sieni słychać było już głównie siąkanie nosem, Łukasz Maćkowiak podniósł z podłogi klamrę do włosów i podał ją Jaroszowi. Mężczyzna podziękował, a następnie, obejmując plecy żony, powoli pomógł jej wstać.
– Zaparzę ci herbaty – zaproponował, ocierając wilgoć z policzków Urszuli, która ledwie zauważalnie kiwnęła głową, po czym zwrócił się do funkcjonariuszy: – Przepraszam za to… – Zerknął na żonę i dodał ściszonym głosem: – Ula niedawno straciła ojca. Zmarł nagle na zawał. Jeszcze się z tego nie otrząsnęła, a teraz ta sytuacja z Alicją… – Urwał, ze smutkiem kręcąc głową.
– W porządku, to zrozumiałe – zapewniła Weronika.
Lekarz przełknął ślinę.
– Pokój Ali jest na górze. Mój syn, Kuba, czeka tam na państwa i pokaże wszystko, co trzeba. Ja zajmę się żoną i za chwilę do was dołączę.
– Będziemy musieli zabrać kilka rzeczy osobistych pana córki w celu zabezpieczenia DNA i przejrzeć zawartość komputera – dodała.
– Oczywiście – zgodził się. – Róbcie wszystko, co konieczne. Laptop powinien stać na jej biurku.
Aspirantka Sowińska ruszyła w stronę schodów jako pierwsza. Nie spieszyła się. Przymknęła delikatnie powieki, a dłoń położyła na lakierowanej poręczy i zaczęła się wspinać. Opuszki sunęły po balustradzie, natrafiając na drobne wgłębienia i rysy. Policjantka chciała poczuć atmosferę tego domu. Wychwycić to, co umyka intelektowi, ale unosi się gdzieś w powietrzu. Drewniane stopnie skrzypiały pod jej stopami. W uszach brzmiał oddech technika, który szedł tuż za nią, a nos wyczuwał subtelny zapach drewna.
Otworzyła oczy.
U szczytu schodów stał ten sam chłopak, którego wcześniej widziała w oknie. Obserwował ją z zaciekawionym wyrazem twarzy. Z bliska nie sprawiał wrażenia wyniosłego, lecz raczej przestraszonego. Rękawy bluzy miał naciągnięte na dłonie tak, że z mankietów wystawały tylko czubki palców z obgryzionymi paznokciami. Jego krótko ostrzyżone włosy odsłaniały wysokie czoło i niebieskie, skupione oczy.
Policjantka uznała, że reprezentuje typ dobrego kumpla. Wystarczająco atrakcyjny, by nie uchodzić za klasowego kujona, a jednocześnie nie na tyle, by zostać uznanym za szkolnego przystojniaka. Kiedy chodziła do liceum, właśnie takich chłopaków lubiła najbardziej. Zawsze chętnie pożyczali zeszyty, można było z nimi pogadać na przerwach i zatańczyć na dyskotece bez obawy o jakiekolwiek podteksty. Dziewczyny rzadko się w nich zakochiwały, bo bardziej fascynowało je zdobywanie niegrzecznych chłopców z błyskiem w oku, ale to właśnie ci spokojni okazywali się najlepszymi kandydatami na mężów. Wiedziała, bo wyszła za jednego z nich.
– Weronika Sowińska, aspirant Komendy Powiatowej Policji – przedstawiła się i wskazała na kolegę. – A to sierżant sztabowy Łukasz Maćkowiak.
– Kuba – odparł nastolatek. – Jestem bratem Ali.
Policjantka zauważyła, że opuszki palców chłopaka poplamione są czarnym tuszem.
– Miałeś z nią jakiś kontakt, odkąd wyszła z domu? – zapytała.
– Nie. Wysłałem jej kilka wiadomości, ale na żadną nie dostałem odpowiedzi.
– Rozumiem – mruknęła. – Pokażesz nam jej pokój?
Chłopak, który dorównywał funkcjonariuszce wzrostem, wskazał otwarte drzwi do pokoju i zrobił krok w tył, by przepuścić śledczych. Sowińska z Maćkowiakiem włożyli niebieskie lateksowe rękawiczki, a później weszli do środka. Weronika przystanęła w progu, próbując wyobrazić sobie dziewczynę w tej przestrzeni, zobaczyć Alicję Jarosz przy biurku, z długopisem w dłoni albo budzącą się rano w skołtunionej pościeli. Policjantka uważała, że o człowieku więcej niż słowa mówią jego drobne gesty, nawyki i to, jak zachowuje się, gdy nikt nie patrzy.
Pokój określiłaby jako schludny, co mogło wynikać z faktu, że dziewczyna od pół roku bywała w nim jedynie podczas odwiedzin u rodziców. Uporządkowany blat, zaścielone, nakryte kocem łóżko, na podłodze w rogu otwarta walizka z poskładanymi ubraniami, a na stoliku nocnym przy łóżku atlas anatomii człowieka Prometeusz. Sowińska podeszła do reklamówki stojącej pod ścianą i ostrożnie zajrzała do środka. Wewnątrz kłębiły się ubrania wymieszane z bielizną.
– To jej brudne ciuchy – wytłumaczył Kuba, który obserwował działania funkcjonariuszy z korytarza, skąd dochodziło zgrzytanie pracującej drukarki.
– Pewnie się o nią martwisz … – zaczęła Weronika, ale gdy dostrzegła, że jego wargi drżą, zmieniła strategię. – Macie ze sobą dobrą relację?
– Chyba tak. – Wzruszył ramionami. – Czasem kłócimy się o to, jaką pizzę zamówić, nie możemy dogadać się w kwestii zwierzaka domowego, bo Ala nie cierpi psów, które ja kocham, a jak wybieramy serial na Netflixie, to nie ma opcji, żebyśmy obstawiali ten sam tytuł, ale gdy jedno z nas ma kłopoty, to drugie staje za nim murem.
– Alicja miała jakieś kłopoty?
– O ile wiem, to nie – wyjaśnił. – To spokojna dziewczyna. Wie pani, ten typ, o którym ludzie mówią „miła i grzeczna”. Zawsze miała dobre stopnie i nigdy nie sprawiała problemów.
Sowińska otworzyła notes i zapisała w nim kilka słów, które następnie podkreśliła.
– Studia w Warszawie jej nie zmieniły? Czasem, gdy przed kimś z małego miasta otwiera się wielki świat, można się nim zachłysnąć.
– Może i tak, ale moją siostrę to ominęło. Wiem, że raz na jakiś czas chodziła na koncerty albo potańczyć do klubów, ale nie szalała za bardzo, bo musiała się uczyć. Medycyna to piekielnie ciężki kierunek.
Aspirantka wędrowała po pokoju, a jej wzrok czujnie lustrował przestrzeń. Mleczną firankę, tapetę w motyle i miękki dywan. Sierżant Łukasz Maćkowiak, który uruchomił właśnie komputer dziewczyny, wskazał na ekran z pustym okienkiem do wpisania hasła.
– Wiesz, jakiego hasła używała twoja siostra? – zwrócił się do chłopaka, ale ten zaprzeczył.
– Zabierzemy laptop na komendę – zdecydowała Sowińska. – Wychodząc, dam Jaroszowi protokół zatrzymania do podpisu.
Rysy Kuby, obserwującego, jak technik pakuje srebrny komputer z symbolem jabłka na obudowie, na ułamek sekundy stężały. Dostrzegając jego zaniepokojenie, policjantka wyjaśniła:
– Być może Alicja pisała z kimś o swoich planach albo zaglądała na strony, które okażą się pomocne w ustaleniu miejsca jej pobytu. Trzeba to sprawdzić.
– Jasne, rozumiem. Po prostu nadal nie dociera do mnie, że to się dzieje naprawdę. – Z niedowierzaniem pokręcił głową i objął spojrzeniem puste łóżko siostry.
Zgarbiony, ze łzami w oczach, przypominał zagubione dziecko, które choć nie rozumie tego, co się wokół niego dzieje, czuje lęk wypełniający je po brzegi. Aspirantka uśmiechnęła się do niego łagodnie.
– Myślisz, że Ala mogła mieć swoje sekrety?
– Jak każdy.
– Tak? Ty też je masz? – Próbowała wziąć go pod włos. – Wyjawisz, jakie rzeczy nastolatkowie trzymają w tajemnicy?
– Nie mogę powiedzieć, bo wtedy przestałoby to być sekretem. – Rozłożył ręce z udawaną bezradnością.
– Racja – stwierdziła. – To co takiego stało się dzisiaj rano, że Alicja do tej pory nie wróciła do domu? Spięliście się? Może doszło do jakiejś awantury z rodzicami?
– Nie… To był zwyczajny niedzielny ranek. Smażenie jajecznicy na szynce, prasowanie ubrań i takie tam. Szykowaliśmy na dole śniadanie, kiedy na piętrze rozwrzeszczał się budzik Ali. Mama czekała chwilę, aż siostra go wyłączy, a w końcu uznała, że zajrzy do niej i sprawdzi, czy Ala żyje po nocnym imprezowaniu. Mówiłem, że wróciła grubo po drugiej i żeby dała jej spokój, bo pewnie jest nieprzytomna, ale matka, jak to matka, musiała ją obudzić i gderać o kościele.
– Pokłóciły się?
Potrząsnął głową.
– Matka pomęczyła chwilę bułę, a potem Ala obiecała jej, że pójdzie na kolejną mszę, jak się wyśpi, i na tym stanęło.
– A ty rozmawiałeś z nią rano? Albo w nocy, gdy wróciła? – Długopis w palcach Weroniki zawisł nad kartką notesu.
Nastolatek wziął głęboki wdech i zdawało się, że posmutniał.
– Nie, w nocy słyszałem tylko, jak trzasnęła drzwiami do swojego pokoju. Przebudziłem się zdezorientowany, sprawdziłem godzinę na komórce, a później nakryłem głowę kołdrą i z powrotem zasnąłem. – Z zakłopotaniem przesunął ręką po włosach. – A rano widziałem ją w kuchni, tuż po naszym powrocie z kościoła. Ala stała przy otwartej lodówce i piła kefir, jakby ją potwornie suszyło. Matka rzuciła jakiś komentarz o tym, że powinna zjeść porządne śniadanie, a ja zaśmiałem się w duchu, że musiała być niezła impreza. Darowałem sobie jednak uszczypliwości, bo siostra wyglądała na skonaną.
Sowińska usiłowała poukładać sobie to wszystko w głowie. Oparła dłonie na biodrach, przyglądając się, jak technik zabezpiecza szczotkę poprzetykaną jasnymi włosami. Jej wzrok wędrował po półkach w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia. Regał naprzeciwko łóżka wypełniały licealne lektury, słowniki i repetytoria. Na komodzie zaś dostrzegła fotografie w złoconych ramkach. Zdjęcia przedstawiały Alę z bratem na koncercie Męskiego Grania, rodzeństwo w czerwonych koszulkach z napisem „Lubię ludzi” podczas akcji Szlachetna Paczka oraz nastolatkę z uśmiechniętymi przyjaciółkami. Weronika wskazała palcem na towarzyszki Alicji.
– Kim są te dziewczyny?
– To Anka i Emilia, koleżanki z klasy. W liceum trzymały się razem, ale później każda poszła na studia do innego miasta i ich drogi się rozeszły. To z nimi Ala widziała się wczoraj wieczorem.
Funkcjonariuszka mruknęła ze zrozumieniem.
– Masz jakiś pomysł, gdzie może być twoja siostra? – zapytała, odwracając się w stronę chłopaka.
Kuba, który bawił się sznurkami od bluzy, zacisnął usta, jakby coś go zdenerwowało.
– Mam nadzieję, że nie z typami, których poznała w pizzerii – powiedział z irytacją, a jego dłonie zwinęły się w pięści.
– Byłeś tam?
– Nie. Nawet nie wiem, co to za jedni, ale podobno przystawiali się do Alki. Dowiedziałem się o tym od jej znajomych. Twierdzą, że ci kolesie raczej nie są stąd. Z tego, co słyszałem, przyjechali do Vegas na piwo, a po kilku kolejkach wzięło ich na tańce. Alicja była już lekko wstawiona, nie protestowała, gdy dosiedli się do jej stolika. Pogadali chwilę, a potem namówili ją, żeby wybrała się z nimi do Euforii.
– Jej znajomi też poszli do klubu?
– O ile mi wiadomo, to nie.
Weronika pomyślała, że to ryzykowne posunięcie: iść na dyskotekę w towarzystwie nowo poznanych, podchmielonych mężczyzn. Obraz Alicji w jej oczach nabrał nowego wymiaru. Wszystko wskazywało na to, że córka Jaroszów nie była tylko grzeczną dziewczyną skupioną na nauce, ale też spontaniczną nastolatką.
– Moja siostra czasem bez sensu ulega wpływom innych ludzi – powiedział Kuba, jakby czytał w myślach Sowińskiej. – A do tego kiepsko radzi sobie z odmawianiem. Jakby chciała udowodnić wszystkim, że ona też potrafi wyluzować i dobrze się bawić. Że nie jest tylko nudną panienką z dobrego domu.
– A ty jak ją widzisz?
– To mądra, dobra dziewczyna. Zwykle najpierw myśli o innych, a dopiero później o sobie.
– Tacy ludzie często płacą za to wysoką cenę… – zauważyła policjantka i nagle urwała, bo coś pod łóżkiem zwróciło jej uwagę.
Podeszła do tapczanu, schyliła się i przyświeciła sobie latarką.
– Łukasz, pomożesz? – zawołała Maćkowiaka. – Muszę się tam dostać.
– Jasne.
Technik złapał mebel i uniósł go nieco do góry, a wtedy Sowińska wcisnęła rękę pod spód i ze stęknięciem wyciągnęła stamtąd kawałek szkła o ostro zakończonym brzegu. Poczuła też, że pod tapczanem podłoga jest nieco mokra.
– Coś się rozlało? – zapytała Kubę i zbliżyła rękawiczkę do nosa, by ją powąchać. Ciecz nie miała żadnego zapachu.
Chłopak wygiął usta w wyrazie niepewności.
– Nie mam pojęcia.
– Możemy? Przyda się nam materiał dla psów tropiących – wtrącił sierżant Maćkowiak, wskazując torbę pełną rzeczy do prania, a kiedy nastolatek potwierdził skinieniem, funkcjonariusz podniósł kremową reklamówkę.
Wysypując jej zawartość, natknął się na kilka sztuk erotycznej bielizny, w tym wyjątkowo odważnych stringów, na których widok policzki brata Alicji poczerwieniały.
– Jesteś pewien, że dobrze znasz swoją siostrę? – Sowińska pokazała Kubie seksowne figi otwarte w kroku oraz bieliznę składającą się jedynie z cienkich sznurków. Wszystkie zdecydowanie więcej odkrywały, niż zakrywały.
Chłopak otworzył usta, chcąc skomentować znalezisko, ale po chwili je zamknął i odwrócił wzrok. Niczego już nie powiedział.
*
Właściciel pizzerii Vegas, sympatyczny pięćdziesięciolatek o rumianej twarzy, w czarnej, dżinsowej koszuli i białym fartuchu zawiązanym w pasie, przeliczał właśnie dzienny utarg, gdy ktoś zapukał do drzwi lokalu. Mężczyzna zamierzał udawać, że go nie ma. Chwycił pilota i pospiesznie ściszył telewizor ustawiony na kanale sportowym, gdzie Atlético Madryt wygrywało z Villarealem jeden do zera.
W restauracji paliła się tylko mała lampka na kontuarze, dzięki czemu obecność właściciela nie rzucała się w oczy, ale natręt najwyraźniej nie zamierzał kapitulować i zastukał ponownie. Tym razem mocniej i bardziej stanowczo.
– Zamknięte! – zawołał restaurator. – Zapraszamy jutro od jedenastej.
Niespodziewane najście zdążyło go już jednak wybić z rytmu i sprawiło, że pogubił się w rachunkach. Przeklął szpetnie, po czym zaczął od nowa, ale nim na dobre się rozkręcił, znów dobiegło go niecierpliwe łomotanie. Wściekły cisnął banknoty do szuflady, warknął pod nosem i ruszył w stronę wyjścia.
Idąc, odruchowo podciągnął rękawy, jakby szykował się na udział w knajpianej burdzie. Kiedy przekręcał klucz w zamku, w jego myślach puchła wiązanka, którą zamierzał zaserwować człowiekowi po drugiej stronie, ale gdy wreszcie z impetem pchnął drzwi, cała zuchwałość wyparowała z niego w ułamku sekundy. Na widok gościa dobijającego się do lokalu zaniemówił.
– Dobry wieczór, panie Witku – przywitał się komisarz Lipski. – Sprawę mam, wpuści mnie pan?
Mężczyzna odsunął się nieznacznie, nerwowo wycierając ręce w ścierkę przewieszoną przez ramię, po czym wymienił z funkcjonariuszem mocny uścisk dłoni.
– Coś się stało, że tak pan po nocy ludzi straszy? Zawału prawie przez pana dostałem.
– No to całe szczęście, że pan nie dostał, bo nie miałbym wtedy z kim pogadać.
Policjant wdrapał się na wysoki stołek przy barze, który wydał z siebie przeszywające zgrzytnięcie, a właściciel pizzerii wrócił za ladę, udając obrażonego. Obaj zdawali sobie sprawę, że to tylko teatr, i każdy z nich czerpał z niego przyjemność. Owa inscenizacja umożliwiała bowiem panu Witoldowi złożenie osobie przed kontuarem propozycji, która na dobrą sprawę była czymś bardziej w rodzaju spełniania niewyrażonej prośby.
– To co, po maluchu? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął spod lady butelkę wyborowej oraz dwa kieliszki.
Policjant jednak złapał go za rękę.
– Nie dzisiaj. Przyjechałem samochodem.
– A wczoraj było inaczej? – Na twarzy właściciela knajpy wykwitł porozumiewawczy uśmiech, w którym kryła się wspólna, nienazwana głośno tajemnica.
Mężczyzna machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: „Przestań się pan wygłupiać”, odsunął dłoń Lipskiego, po czym zdjął nakrętkę z wódki i zbliżył butelkę do kieliszka, ale komisarz stanowczo odstawił naczynie. Mięśnie jego twarzy napięły się, a oczy mu pociemniały.
– Chyba się nie zrozumieliśmy, panie Witku – oznajmił surowym tonem. – Poza tym jakie wczoraj? Wczoraj mnie tu nie było, prawda?
Zdezorientowany restaurator przyglądał się swojemu gościowi, wypatrując oznak świadczących o tym, że wypowiedź policjanta była jedynie niewinnym żartem i za chwilę tamten poklepie go po ramieniu, a później obaj wybuchną gromkim śmiechem, ale niczego takiego nie dostrzegł.
– No rzeczywiście – bąknął z zakłopotaniem, wycierając szmatką lepką plamę po soku do piwa pozostawioną na barze. – Musiało mi się coś pomylić.
Odsunął butelkę wyborowej z kontuaru, schował kieliszki i z wyjątkowym zaangażowaniem zaczął szorować ladę, unikając kontaktu wzrokowego z komisarzem. Tą chaotyczną krzątaniną usiłował zamaskować swoje rozczarowanie, ale tylko ślepiec nie zauważyłby jego zaciśniętych zębów i pobielałych kostek dłoni. Krzysztof Lipski również zwrócił na nie uwagę, jednak postanowił nie dolewać oliwy do ognia.
– Słyszałem, że Alicja Jarosz, córka doktora Jarosza, spędzała tu czas poprzedniego wieczoru. Widział ją pan? – zapytał, opierając przedramiona na kontuarze.
– Tak. Siedziała na zewnątrz przy ogrzewaczu z jakimiś koleżankami. – Pan Witek zagapił się na telewizor, a kiedy Atlético wbiło Villarealowi drugiego gola, uniósł pięść w geście zwycięstwa. – Zresztą była tu wczoraj dwa razy – wrócił do rozmowy. – Najpierw przyszli całą rodziną na obiad. Tam siedzieli, pod ścianą. – Wskazał na stolik w rogu sali. – Przed deserem jej ojciec podszedł do mnie i poprosił, żeby włożyć świeczki do tortu, który przynieśli. Potem odśpiewali Sto lat, ten ich chłopak porobił zdjęcia, a dziewczyna rozpakowała prezenty.
– Brzmi, jakby się dobrze bawili.
– I to jak, aż miło popatrzeć. Mnie za dzieciaka nikt nie robił takich imprez. Jak urodziny miałem, to matka dawała parę złotych cichaczem, żeby ojciec nie widział, i wysyłała do spożywczego, żebym sobie coś kupił. – Pokręcił głową z ubolewaniem, po czym otworzył zmywarkę, z której buchnęły obłoki gorącej pary. – No, ale nikt nie wybiera, w jakiej rodzinie się urodzi, co nie?
– Niestety nie – odparł funkcjonariusz i bez skrupułów zmienił temat: – A wieczorem to były z nią tylko te koleżanki czy ktoś jeszcze? Słyszałem, że jacyś nietutejsi ją zaczepiali.
– A tam, od razu „zaczepiali”. Rozmawiali normalnie, jak to młodzi.
– Zna pan ich nazwiska?
– Nie, wiem tylko, że pochodzą z Sokołów. Pracownika mam z tamtych stron i on ich skojarzył – dodał wyjaśniająco. – Dzieciaki takie, pewnie w wieku tej dziewczyny. Może jeden trochę starszy.
Nagle dociekania policjanta na temat minionego wieczoru wzbudziły zainteresowanie pana Witolda. Mężczyzna przerwał wyciąganie szklanek ze zmywarki i splótł przedramiona na klatce piersiowej.
– A co pan tak o tę Jaroszównę dopytuje?
– Wyszła dziś rano z domu i nie wróciła do tej pory.
– O matko… – Właściciel pizzerii upuścił ścierkę i schylił się, żeby ją podnieść.
– To pewnie nic wielkiego, ale jej rodzice się martwią i obiecałem sprawdzić to i owo. To jak, powie mi pan coś więcej o tych chłopakach? Nagabywali ją?
– Chyba niespecjalnie – odparł, miętosząc szmatkę w rękach. – Piwko sobie pili, gadali, śmiali się, ale raczej w swoim towarzystwie. Sprawiali wrażenie, jakby się dawno nie widzieli. Jeden z nich opowiadał, że z wojska na przepustkę wyszedł, bo za chrzestnego miał u kolegi robić.
– Jak w takim razie wylądowali przy tym samym stoliku z Jarosz?
– Córka doktora ich zaprosiła.
Krzysztof Lipski zmarszczył brwi. W drodze do pizzerii zdążył zamienić z aspirant Sowińską kilka zdań, z których wynikało, że to ci młodzi mężczyźni zaproponowali swoje towarzystwo dziewczynie. Zerknął badawczo na restauratora, który umieszczał kieliszki do wina w stojaku wiszącym nad barem.
– Jest pan pewien?
– No tak, sam słyszałem, jak ich wołała na jednego. Akurat szklanki poszedłem zebrać na zewnątrz. – Wskazał głową w stronę okna. – Śmiała się głośno. Wie pan, jak to ludzie po alkoholu. Powiedziała tym chłopakom, że nie mogą jej odmówić, bo ma urodziny. Nawet kolejkę im postawiła.
– A co na to jej koleżanki?
– Nie było ich wtedy przy stoliku. Pewnie wyszły do łazienki czy coś, a jak wróciły, to oni już tam siedzieli.
Komisarz postukał palcami w ladę, po czym uniósł wzrok i napotkawszy kamerę zawieszoną nad barem, wpadł na pewien pomysł.
– Monitoruje pan restaurację?
– Tak, ale tylko parking, zaplecze i przestrzeń za kontuarem. Szczerze mówiąc, bardziej pilnuję pracowników niż gości. Miałem tu kilku takich, co lubili podprowadzać pieniądze z kasy.
– A ten stolik, gdzie siedziała Alicja Jarosz, załapał się na jakieś nagranie?
Pan Witold pokręcił głową.
– Nie, ale to i tak nic by panu nie dało. Ot, grupka rozgadanych dzieciaków spędzająca czas przy piwie. Normalny widok w każdy piątkowy i sobotni wieczór.
– Da mi pan numer do tego pracownika z Sokołów, który kojarzył tamtych chłopaków?
Mężczyzna zaczął obmacywać się po kieszeniach i po chwili wyjął z jednej z nich komórkę. Szukał długo, jakby z ociąganiem, mamrocząc coś niezrozumiale. Na jego czoło wystąpiły drobne, błyszczące krople potu. W końcu rzucił krótkie „O, jest!” i nagryzmolił na żółtej kartce samoprzylepnej dziewięć cyfr oraz imię Stasiek, po czym wręczył ją policjantowi.
Krzysztof Lipski podziękował. Złożył papierek na pół i wsunął go do wewnętrznej kieszeni kurtki.
– O której wyszli od pana? – dopytał.
– O jedenastej. Tuż przed zamknięciem. Byli jednymi z ostatnich gości.
– Nie doszło między nimi do jakiejś kłótni?
– No gdzie tam. Gadali oczywiście trochę za głośno, w którymś momencie zaczęli nawet przekrzykiwać muzykę, ale uznałem, że to urodziny córki pana doktora, i odpuściłem. W końcu każdy czasem potrzebuje się trochę rozerwać, prawda?
Komisarz Lipski uśmiechnął się kwaśno i pogroził palcem właścicielowi lokalu.
– Nieładnie, panie Witku. Nieładnie.
Doskonale znał stwierdzenie, które przed momentem usłyszał. Zwykle to on je wygłaszał, gdy wpadał do Vegas na jednego po długim dniu służby, a niekiedy również w trakcie jej pełnienia. Pan Witold puścił do niego oko, jakby to wszystko było tylko żartem, choć napięcie wyczuwalne między mężczyznami sugerowało coś zgoła odmiennego.
– Niech się pan nie martwi – rzucił restaurator, układając okrągłe podkładki do piwa w plastikowym stojaku z logo Żubra. – Jak to mówią, co się wydarzyło w Vegas, zostaje w Vegas.
Policjant mruknął, a później zeskoczył ze stołka barowego i trzasnąwszy drzwiami, opuścił pizzerię. Mężczyzna za barem zaczekał chwilę i gdy był już pewien, że jego gość odjechał, wybrał numer z listy kontaktów. Przytknął komórkę do ucha, po czym zaczął chodzić tam i z powrotem, jakby wziął sobie za cel wydeptanie dziury w podłodze. Po krótkim czasie, który zdawał się mu wiecznością, w słuchawce coś zatrzeszczało i restaurator usłyszał zaspany głos.
– Pan Witek? Coś się stało?
– Pamiętasz tych młodych, co tu balowali wczoraj z córką doktora Jarosza?
– Tych z Sokołów? No pewnie. Wiem nawet, gdzie mieszkają.
– No to chciałbym, żebyś o nich zapomniał.
Cisza w telefonie była tak dojmująca, że aż bolały od niej uszy. Właściciel pizzerii oddychał ciężko, przewracając w palcach papierową podkładkę do piwa.
– Ale jak to, nie rozumiem… – Chłopak, który odebrał połączenie, sprawiał wrażenie zagubionego.
– A co tu jest do rozumienia? Po prostu jak cię ktoś będzie o nich pytał, to nic nie wiesz, nie znasz się, nie orientujesz się, zarobiony byłeś. Znasz ich tylko z widzenia, nie masz nawet pojęcia, jak się nazywają.
– Ale dlaczego?
– Policja ich szuka, Stasiek – warknął mężczyzna, a podkładka, którą ścisnął, zgięła się wpół i pękła.
– No i co z tego?
– Jak to: co z tego? Pomyśl trochę, człowieku. Sam ich przecież obsługiwałeś. Wiesz, co nam grozi, jak gliny z nimi pogadają?
Chłopak znów milczał przez dłuższy czas.
– Aaa… – powiedział w końcu, jakby wreszcie się obudził. – Nie no, spokojnie, panie Witku, głupi nie jestem, przecież wiadomo, że szefa nie wydam.
– Mnie? A bo to ja za barem wczoraj stałem?
– Ale przecież pan kazał…
– Co kazał? – przerwał mu. – Masz to na piśmie? Ty mi tu lepiej nie podskakuj, tylko trzymaj gębę na kłódkę. Zrozumiano?
– Dobrze, już dobrze. Niech się tak szef nie gorączkuje. Powiem, co trzeba.
Właściciel knajpy rozłączył się, ale zamiast uczucia ulgi dopadł go gryzący w gardle niepokój. Cisnął ze złością zepsutą podkładkę do kosza, a następnie zaczął dreptać po lokalu, nie mogąc się na niczym skupić. Wreszcie ruszył na zaplecze, skąd przyniósł skrzynkę z narzędziami. Z jej wnętrza wygrzebał niewielki śrubokręt, po czym udał się do ogródka. Rozejrzał się płochliwie dookoła, by sprawdzić, czy przypadkiem nikt go nie obserwuje, stanął na jednej z drewnianych ławek i stękając, odkręcił kamerę przytwierdzoną do ściany budynku. Kiedy zdyszany zszedł na ziemię, jego samopoczucie wcale nie uległo poprawie.
Dotarło do niego, że popełnił błąd, który może go wiele kosztować.
*
Z północy nadciągnął chłodny wiatr, który podrywał drobiny piasku z pobocza i miotał nimi, bezlitośnie siekąc policzki funkcjonariuszy przeszukujących drogę z domu Jaroszów do kościoła. Snopy światła latarek dźgały ciemność, odzierając z nocnego płaszcza rowy i pola w odległości stu metrów od jezdni. Nigdzie jednak nie natrafili na żaden ślad dziewczyny. Jakby w ogóle tamtędy nie szła.
Weronika Sowińska rozmasowała zziębnięte dłonie. Jej wzrok prześlizgiwał się po okolicy w nadziei, że ujrzy coś, co naprowadzi ich na nowy trop, aż natrafił na sylwetki bliskich dziewczyny. Bogdan Jarosz i jego syn, którzy uparli się, by dołączyć do poszukiwań, przeczesywali przydrożne zarośla z desperacją widoczną w każdym ruchu. Było jej ich szkoda, przez co nie potrafiła powiedzieć mężczyznom, że to, co robią, jest bezcelowe. Patrzyła więc tylko na zmagania brata i ojca Alicji, nie ingerując w nie. Pozwalała im karmić się nadzieją i wspierała ich wiarę w to, że na cokolwiek jeszcze mają wpływ.
Za jej plecami przemknął czerwony fiat, który najpierw prawie zjechał do rowu, a następnie przystanął kilka metrów dalej, zatrzymując się w poprzek drogi z piskiem opon. Głowy policjantów i Jaroszów zwróciły się w tamtym kierunku. Weronika odniosła wrażenie, że we wnętrzu fiata doszło do szarpaniny. Drzwi samochodu otworzyły się gwałtownie, po czym wysiadła z niego niska, korpulentna postać, ścigana wołaniem kogoś ze środka, i zaczęła truchtać w stronę funkcjonariuszy. Zmierzała ku nim stara kobieta w długiej spódnicy, z rozwianymi włosami uciekającymi z siwego koka. Tuż za nią biegła młodsza, która najwyraźniej próbowała zatrzymać staruszkę.
Jej dłonie chwyciły ramię uciekającej i obie zaczęły się szamotać.
– Mamo, przestań! W szpitalu dopiero byłaś! – krzyczała błagalnie rachityczna pięćdziesięciolatka, ale starsza z nich nie zamierzała jej słuchać.
Wyrwała łokieć z ciasnych objęć córki i zamiatając spódnicą uliczny kurz, z determinacją zmierzała na miejsce poszukiwań. Kiedy przechodziła obok przydrożnej kapliczki, uniosła dłoń do czoła, by wykonać niedbały znak krzyża, a później odszukała spojrzeniem Bogdana Jarosza i podeszła do mężczyzny, z trudem łapiąc oddech.
– Ja ją widziałam – rzuciła drżącym głosem. – Widziałam ją dziś rano. Bo to jej szukacie, prawda?
Po ulicy przetoczył się szmer, po którym zapadła pełna napięcia i wyczekiwania cisza. Sowińska z Jaroszem spojrzeli po sobie, a brat Alicji cofnął się o krok.
– Chodźmy do domu, lekarz kazał ci się oszczędzać, proszę – szepnęła jej córka, chwytając matkę pod ramię.
Była w tym geście łagodność oraz troska, jakby zwracała się do dziecka, które jeszcze nie wszystko rozumie. Staruszka niemo pokręciła głową. Jej pomarszczoną twarz i wyblakłe spojrzenie przepełniał smutek.
– On musi wiedzieć – upierała się. – Musi wiedzieć, że jego córka nigdy nie wróci.
Ojciec dziewczyny zadrżał. Zebrani wstrzymali oddech, ktoś prychnął, a jeden z policjantów rzucił pod nosem: „Idź już, kobieto, wstydu nie masz”. Kuba Jarosz zacisnął palce na obudowie latarki tak mocno, że jego ręka wpadła w dygot, a córka staruszki, pokrywszy się rumieńcem, spuściła wzrok.
– Co też pani opowiada, pani Kruszewska? – włączyła się Sowińska, która dotychczas z zainteresowaniem śledziła przebieg wydarzeń.
Podeszła do kobiety i z zafrapowaną miną nachyliła się nad nią, mrużąc oczy.
– Prawdę mówię. Poszła we mgłę, sama widziałam.
– Gdzie?
– Tam, gdzie oni wszyscy – wyjaśniła. – Skręciła na most, a potem zniknęła w tej bieli. Nawet nie spojrzała za siebie, szła, jakby coś ją tam wołało. Noga za nogą. Jak w transie.
Ludzie zaczęli szeptać. Bogdan Jarosz pobladł jeszcze bardziej, a jego syn objął ramieniem ojca, sam przygryzając dolną wargę.
– Cicho! – zawołała aspirantka, ucinając dyskusje, po czym zwróciła się do Kruszewskiej: – Kiedy to było?
– Dzisiaj przed dziesiątą. Słuchałam transmisji mszy w naszym świętym radiu i zobaczyłam, jak córka doktora znika we mgle. Ubrana w taką niebieską kurtkę z kapturem, co to w niej do mnie po jajka niedawno przychodziła. – Strząsnęła z ramienia rękę swojej córki, która subtelnie próbowała ją uciszyć. – A kiedy zginęła mi z oczu, ze ściany spadł kalendarz. Rozumie pani? Latami tam wisiał i nagle zleciał. Przecież to znak.
– Jaki, do licha, znak? – Policjantka nie kryła irytacji. Westchnęła i przewróciła oczami.
– Że to, co zabrało tamtych, wzięło i ją.
Aspirantka Sowińska, nie mogąc dłużej patrzeć na to przedstawienie, odciągnęła kobietę, by porozmawiać z nią na osobności. Kiwnięciem dała znać zaufanemu funkcjonariuszowi, by zajął się pozostałymi członkami ekipy, w szczególności rodziną zaginionej.
Weronika tymczasem wyjęła notes, gdzie spisała słowa staruszki, pomijając fantastyczne teorie na temat mgły, która pochłania ludzi. Córka pani Kruszewskiej przeprosiła za zamieszanie, zrzucając odpowiedzialność za zachowanie matki na karb jej wieku, pogłębiającą się po śmierci męża samotność kobiety i niezaspokojoną potrzebę uwagi.
– Usiłowałam ją zatrzymać – wyjaśniała, w zakłopotaniu ściskając dłoń matki naznaczoną brązowymi plamami. – Ale kiedy przejeżdżałyśmy obok i zobaczyła doktora Jarosza, coś w nią wstąpiło. Zaczęła krzyczeć, że musi mu powiedzieć, szarpnęła kierownicą i o mały włos nie doprowadziła do wypadku. – Potrząsnęła głową, rzucając kobiecie karcące spojrzenie.
Naburmuszona staruszka zabrała rękę córce i prychnęła ze złością. Jej ramiona splotły się na biuście w wyrazie oburzenia.
– Pani mi nie wierzy, ale ja wiem, że mgła nie oddaje tego, co uznała za swoje – rzuciła do policjantki.
Młoda Kruszewska posłała Weronice pojednawczy uśmiech, po czym płaszczem, który zdjęła z siebie, okryła zgarbione plecy matki i powoli poprowadziła ją w stronę samochodu.
*
Kiedy Krzysztof Lipski wyszedł z pizzerii Vegas, delikatna mgła snuła się ulicami. Po jego plecach przeszedł dreszcz. Miał wrażenie, jakby za koszulę wpełzało mu coś lepkiego i śliskiego.
– Cholera jasna – syknął, z obrzydzeniem pocierając kark.
Wskoczył do samochodu, chcąc jak najszybciej zamknąć za sobą drzwi, i pospiesznie ruszył w stronę komendy. Auto przedzierało się przez ażurową biel, a on czuł, jakby trafił na plan teledysku, w którym świat tonie w oparach. Po raz pierwszy od dawna jego miasto wydało mu się obce i odpychające. Mijał osiedla niskich, szarych bloków, niewielkie sklepiki i billboardy informujące o promocjach w dyskontach. Obejmował wzrokiem puste ulice, kikuty drzew w parku przy domu kultury i ukryte w mroku sylwetki postaci obserwujących go zza firanek. Czy naprawdę tam były, czy tylko je sobie wyobrażał?
Włączył radio, by odegnać niespokojne myśli. RMF FM grało właśnie jedną z tych smutnych piosenek Korteza. Policjant podkręcił głośność.
– „Hej, wy, co na mnie tak patrzycie…” – zanucił do wtóru z wokalistą, gdy telefon leżący na siedzeniu pasażera zawibrował, a na ekranie pojawiła się kopertka zwiastująca nową wiadomość.
Był przekonany, że to jego Ewa niepokoi się długą nieobecnością męża w domu. Zajęty sprawą Alicji Jarosz, zupełnie zapomniał dać jej znać, że tego wieczoru nie wróci wcześnie. Choć właściwie nie był to wyjątek. W ostatnich tygodniach Krzysztof Lipski coraz częściej zapominał o żonie. I nie chodziło o nią, ale o fakt, że czuł się rozczarowany własnym życiem. Jego monotonią i przewidywalnością.
Widok mieszkania odziedziczonego po teściach, przykry zapach na klatce schodowej i odgłos skrzypiących drzwi uświadamiały mu, że nic więcej już na niego nie czeka. Że to jest właśnie jego życie i żadnego innego mieć nie będzie. Wszystko, na co było go stać, to dni odbijane jak przez kalkę, blok z pękającą elewacją, zatłoczony parking i zawód w oczach żony.
Dlatego uciekał. Łapczywie próbował zatrzymać to coś, co nieustannie mu się wymykało. Dogonić przeszłość, znów poczuć energię wibrującą w ciele.
Westchnął ciężko i chcąc uniknąć kolejnej awantury ciągnącej się aż do świtu, przystanął w zatoczce autobusowej. Z niechęcią sięgnął po komórkę i ku swojemu zaskoczeniu zobaczył, że nadawcą wiadomości nie była Ewa, ale osoba, której numeru nie miał na liście kontaktów.
– Co jest? – mruknął i otworzył wiadomość.
Ta okazała się MMS-em. Nie zawierała żadnych słów, tylko zdjęcie wykonane nieopodal osiedla Świt. Na fotografii widoczny był on, uśmiechnięty jak uczniak, który poderwał właśnie najładniejszą dziewczynę w szkole, oraz nachylająca się w jego stronę młoda kobieta. On wyglądał przez otwarte okno samochodu, ona zaś przystanęła na pasach obok wysepki rozdzielającej jezdnię i opierając dłoń o karoserię, zerkała z zaciekawieniem do wnętrza auta. Obie osoby można było łatwo rozpoznać. Mógłby oczywiście wmawiać żonie, że to ktoś inny, lawirować i szukać wyjaśnień, ale wyraźny profil kobiety nie pozostawiał wątpliwości co do tego, kim była.
– Kurwa mać – zaklął i natychmiast rozejrzał się po okolicy, by upewnić się, że nikt go nie obserwuje.
Przez chwilę patrzył na telefon, jakby ten miał mu podpowiedzieć, co powinien teraz zrobić. Widok fotografii irytował jak ćmiący ból zęba i w końcu, niewiele myśląc, policjant nacisnął symbol słuchawki obok numeru nadawcy wiadomości. W telefonie rozległ się sygnał oczekiwania na odebranie połączenia.
Komisarz zaczął niespokojnie bębnić palcami o kierownicę. Był już pewien, że nikt się nie odezwie, gdy nagle wprowadzające w hipnotyczny stan, przeciągłe „buu” umilkło. Coś zachrzęściło i Lipski założyłby się o wymarzone wakacje w Dubaju, że wychwycił w tle szmer czyjegoś oddechu. Przymknął oczy, by skoncentrować się na dźwiękach, które mogłyby pomóc zidentyfikować osobę po drugiej stronie. Tamta jednak nawet nie pisnęła.
– Bawi cię to? – zapytał policjant, ale rozmówca nie zareagował. – Po co mi to wysłałeś?
Znów odpowiedziała mu cisza. Drażniła uszy i sprawiała, że nozdrza komisarza zaczęły się rytmicznie rozszerzać.
– Taki jesteś odważny? – prowokował, ale człowiek, który odebrał telefon, pozostawał nieugięty.
Rozsierdzony Lipski wcisnął pedał hamulca do oporu, chcąc rozładować narastającą złość. Tak silną, że mógłby wyrywać drzewa gołymi rękami.
– Znajdę cię, przecież wiesz. Namierzę ten twój cholerny telefon i w końcu cię dopadnę. – Przeszedł do etapu straszenia. – Zresztą w miejscu, w którym zrobiłeś zdjęcie, są kamery, cwaniaku. Wystarczy, że przejrzę monitoring, i będę cię miał jak na widelcu – blefował, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że tamten obszar nie jest kontrolowany przez czujne oczy kamer.
Jednak i te groźby nie odniosły oczekiwanego efektu. Rozmówca otwarcie z niego drwił. Policjant odsunął komórkę od ucha i zacisnął zęby na kostce dłoni zwiniętej w pięść. Wypluł kilka mało wyszukanych przekleństw, po czym nabrał tchu i podjął ostatnią próbę.
– Słuchaj no, chojraku – rzucił, ale gdy zamierzał przystąpić do negocjacji, rozmówca niespodziewanie zerwał połączenie.
Komisarz siedział jeszcze przez chwilę w bezruchu z niepokojem malującym się na zmęczonej twarzy. Nie potrafił przestać myśleć o tym, że osoba, która wykonała zdjęcie, z pewnością zrobiła więcej ujęć i mogła widzieć rzeczy, których nikt zobaczyć nie powinien. Postanowił, że gdy tylko dotrze na komendę, skontaktuje się z operatorem i ustali nazwisko właściciela numeru. Wściekle przekręcił kluczyk w stacyjce, a następnie ruszył z impetem, tak że koła samochodu zapiszczały na zakręcie.
Kiedy chwilę później parkował pod błękitnym budynkiem z szyldem „Policja”, czuł piasek pod powiekami i ból w dole pleców. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał, że do północy zostały dwa kwadranse. Lipski mógłby już pójść do domu, zrobił wszystko, co powinien w takiej sytuacji, a jednak nie znajdował w sobie sił, by wstać. W uszach wciąż pobrzmiewały mu odgłosy tyrady komendanta o tym, że mają wziąć się do roboty i poważnie potraktować zaginięcie córki doktora Jarosza.
Przed oczyma majaczyły powidoki kadru z nim i młodą kobietą rozmawiającymi pod osłoną nocy.
Oparł głowę o zagłówek i uwolnił powietrze nagromadzone w płucach. Potrzebował snu, by rano z grupą poszukiwawczą przeczesać okolice wokół bagien, które – jak dowiedział się z nagranej na poczcie wiadomości od aspirant Sowińskiej – stara Teresa Kruszewska wskazała jako miejsce ostatniego pobytu dziewczyny. Postanowił, że upora się z tym, co niezbędne, i wróci do domu.
Wysiadł z vectry, a potem, idąc w stronę komendy, sięgnął do kieszeni po żółtą karteczkę, którą dostał od właściciela pizzerii, i wybrał numer pracownika Vegas. Po chwili w słuchawce odezwał się cichy, jakby przestraszony, męski głos:
– Halo?
– Dobry wieczór, komisarz Krzysztof Lipski, Komenda Powiatowa Policji Sinice. Czy rozmawiam z panem Stanisławem?
– Tak – odparł tamten niepewnie. – Stanisław Wysocki z tej strony. Coś się stało?
Lipski dreptał przed wejściem, omiatając wzrokiem wyludnione ulice. Chłód owinął się wokół jego szyi jak szal.
– Jeszcze nie wiemy, ale staramy się to ustalić – powiedział. – Interesują mnie nazwiska kilku gości, którzy odwiedzili wczoraj wieczorem pizzerię Vegas. Podobno ich pan zna. Mam na myśli trzech chłopaków z Sokołów. Wyszli z lokalu z Alicją Jarosz.
– Kurczę, nie jestem pewien, o kogo panu chodzi. Mieliśmy wczoraj niezły młyn. Przez knajpę przewaliły się jakieś dzikie ilości ludzi, trudno coś powiedzieć.
Krzysztof przewrócił oczami.