Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Głęboko niepokojąca powieść osadzona w czasach wikingów.
W położonej na rubieżach osadzie wikingów Folkví i jej brat Áslakr dorastali w komfortowych warunkach, od zawsze związani ze sobą niezwykle mocno. Choroba zabrała ich rodziców, a oni zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej, gdy Folkví zaczęła uczyć się magiczno-akuszerskiego rzemiosła swojej matki. Áslakr wyrusza w swoją pierwszą wyprawę, zostawiając Folkví w mroku niekończącej się zimy. Kiedy wraca, oznajmia, że zaręczył się z poznaną niedawno Gerd. Folkví wpada we wściekłość na bogów u stóp starożytnego drzewa i kontempluje ludzkie namiętności w obliczu zbliżającego się końca dni. Áslakr niebawem ma wziąć ślub, ale najpierw czeka ich brzemienne w skutki lato.
Choć Mam na imię Folkví dzieje się w epoce wikingów, Maria Hesselager opowiada o sprawach ponadczasowych: miłości, groźbie utraty i o tym, do czego zdolni jesteśmy się w skrajnych sytuacjach posunąć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maria Hesselager
Mam na imię Folkví
z języka duńskiego przełożyła Agata Lubowicka
Była sobie dziewczyna, Folkví się zwała W dawnych czasach żyła We Frøsted mieszkała
Zimą niebo było blade Blade, łagodne prawie Nie, nie, złowrogie
Ale czy to nie wszystko jedno?
Słońce jeszcze nie wzeszło. To będzie najcieplejszy dzień Żniwnego Miesiąca. Z domu wychodzi Folkví, niosąc na rękach Gerd, oblubienicę brata. Przecina otwarty podwórzec przed dworzyszczem hovdinga, skręca między parę sosen i popycha biodrem drzwi drewnianej chatki.
Ciemne ściany są oświetlane przez cztery pochodnie. Prosty stół, drewniana figura, światło wpadające przez drzwi. Folkví układa Gerd na stole, odgarnia jej włosy i owija je sobie ciasno wokół dłoni. Potem unieruchamia jej głowę ramieniem i przyciska łokieć do jej szyi. Gdy przysuwa czarę do jej ust, Gerd zaciska wargi i rozwiera szeroko oczy, wierzga nogami w powietrzu. Folkví chwyta ją mocniej za włosy i jeszcze silniej napiera łokciem na gardło dziewczyny, aż jej twarz się wykrzywia, mięśnie wiotczeją. Gdy znów próbuje wlać między wargi leżącej wywar z żabiego barszczu, ta przestaje stawiać opór. Część klarownego brunatnego płynu wycieka kącikami ust i obie strużki spotykają się na podbródku, skąd skapują na białą koszulę, i jasnobrązowy wywar wsiąka w splot tkaniny. Folkví puszcza dziewczynę i wychodzi na dwór po wózek. Powietrze ani drgnie, powoli nastaje dzień.
Wieczorne niebo jest szare, zachmurzone, a Od stoi z dłońmi splecionymi na wysokości krocza, w lekkim rozkroku, z pochylonym karkiem, aż drzwi się otwierają: unosi wtedy głowę i uśmiecha się szeroko, z wnętrza pada na niego pomarańczowy blask. Widziana pod światło Folkví jest ciemną sylwetką. Ma opuchnięte oczy i ochrypły głos, na widok mężczyzny mówi tylko „nie” i z powrotem zatrzaskuje drzwi. Od gapi się na chropowate drewno niepewnie, potrząsa głową i czuje, jak gorąco wpełza mu na policzki. Przez całą drogę przez las obmyślał krótkie anegdoty, które zamierzał jej opowiedzieć, wyobrażał sobie, jak będą siedzieli w cieple paleniska, racząc się napitkiem. Tymczasem ona tak go wita. Właściwie wcale go nie wita. Wraz z tym cały wieczór zmienia się w swoje przeciwieństwo. No i właśnie, myśli Od, jakież to znajome uczucie, gdy radość obraca się w zawód. Od ma zaledwie dwadzieścia jeden lat. Nawet nie chodzi o to, że uważa Folkví za pociągającą, chociaż rzeczywiście tak jest – niekiedy przyłapuje się na tym, że zastyga zapatrzony w nią, kiedy ona na przykład rozmawia z innym albo gdy przebywają na dworze, na chłodnym porannym powietrzu, które potrafi sprawić, że jej skóra promienieje: o tak, Folkví jest rześka niczym wiatr, i jest też silna. Od uwielbia się jej przyglądać, dostrzegać także jej niezgrabność, tam, gdzie węższy tułów spotyka się z biodrami, dziecięcy zapał w jej chodzie. Ledwie kilka dni wcześniej włóczyli się nieprzerwanie przez całą noc, a nad ranem Folkví wskoczyła do fiordu, tylko ona sama, podczas gdy Od siedział na brzegu i się jej przypatrywał. Kiedy wynurzyła się z wody, jej jasna skóra połyskiwała w niebieskawym mroku. Podeszła do niego naga ze swoimi szerokimi biodrami i stanęła przed nim z uśmiechem, ociekająca wodą, po czym wyżęła nad nim swoje długie włosy, opryskując mu twarz. Potem położyła się na trawie i rozmawiali aż do białego rana z twarzami zwróconymi ku sobie, i w tym świetle, w którym on ją widzi, teraz gdy o tym myśli, w tym świetle jest ona upajająca. Naga i jakby nie z tego świata. A jednak to nieprawda, że ona tak wygląda, bo Folkví ma w sobie coś takiego, jakby zależała tylko od siebie samej, jakby napędzał ją jakiś własny cel, Od nie wie, jak to ująć. To ona zawsze nadaje ton ich rozmowom i panującej między nimi atmosferze, co w jego oczach czyni z niej zupełnie obcą istotę. W pewnej mierze on też staje się dla siebie obcy. Robi rzeczy, których by nie rozumiał jeszcze kilka miesięcy temu, zanim ją poznał, rzeczy, o których by powiedział, że nikt nie jest godzien takiego upokorzenia, na przykład teraz, gdy unosi dłoń i ponownie puka do jej drzwi. Żadnego odzewu. Od woła ją po imieniu. Dopiero wtedy Folkví znów otwiera i prawie na niego nie patrzy, tylko opiera dłonie na jego klatce piersiowej i go odpycha. Czego ty nie rozumiesz, Od? – pyta. Wracaj do siebie. On patrzy na jej napuchniętą twarz, nie pragnie niczego poza tym, żeby tutaj zostać, lecz mimo to naciąga na głowę kaptur i odchodzi. Folkví zamyka za nim drzwi, wzburzona niedorzecznością losu, tym, że Od musi powędrować do domu, zawiedziony i niespełniony, wcale nie jest jej to obojętne. Odwiedziny Oda wywołują w niej wściekłość, której nie ma na czym rozładować, i pije teraz jeszcze więcej niż przedtem. Myśli o miłości. Tak niesprawiedliwej. Norny tkają z nici losów niepojęte sploty.
Nocą wiatr uderza podmuchami o ściany domu, świerki potężnie szumią. O świcie pada gwałtowny, rzęsisty deszcz. Folkví stoi na dworze oparta o palisadę okalającą siedzibę hovdinga, z dłonią przywartą do gładkiej dębiny. Jest pijana i nieobecna, oddalona od siebie, sterczy na deszczu niczym mała dziwaczna nierówność terenu, prawie nie rejestrując tego, że pada. Właściwie nie zauważa też porannego światła, które jednak przepaja ją pewnym nastrojem, poczuciem, że jakoś to będzie, świat wciąż istnieje. Trudno coś więcej pomyśleć. Trafiła się okazja do krótkiej przerwy w nieszczęściu. Folkví przysiada na jednym z głazów leżących przed palami ogrodzenia i patrzy ponad łąkami w stronę osady, widzi, jak niebo zmienia barwę, podczas gdy deszcz pomału ustaje. Wszędzie panuje cisza i wszystko ma znaczenie: zimne stopy, powolnie zmieniające się niebo, gdy ciemność rozpływa się od dołu. Poufałość wobec siebie. I tak Folkví sobie tutaj siedzi. Trzęsie się z głodu, zimna i przez alkohol, ale kamień, na którym spoczywa, jest wygodny, a w dali ponad świerkowym lasem przez chmury przebija się światło, ranek ma barwy szarości i żółci. Folkví oddycha płytko. Wczoraj nie jest dla niej myślą, tylko czymś fizycznym wypełniającym całe ciało; dziewczyna czuje wyraźnie swoje pośladki w zetknięciu z twardym podłożem. W tej chwili istnieją tylko ona, głaz, łąka, która nastała tutaj na długo przed nią, a także wspinające się słońce. Kamień jest śliski od wody. Jest coś przedziwnego w tym, że czas wciąż płynie, chociaż Áslakr oznajmił, że się żeni. To niezrozumiałe i brutalne, ale słońce nic sobie z tego nie robi, tylko ciągnie swój wóz, dzień po dniu, jest mu to obojętne.
W ciągu doby wiele może się zmienić. Folkví chodzi po domu, na przemian wstaje i siada, nie śpi, nie zaznała chwili spokoju, odkąd Áslakr powiedział jej o swoim planowanym małżeństwie. Potem odszedł. Gdy ona krzyczała, żeby został, on po prostu opuścił dom. Cała ona – zbyt wielka w stosunku do swojej cielesnej powłoki. Wrzeszczenie w samotności wydaje się czymś dziwnym, po wyjściu Áslakra jej rozpacz straciła kształt. Dlatego Folkví pije dużo i bez umiaru, mamrocze zaklęcia, śpiewa pieśni skierowane do bogów, chociaż oni nie mogą jej w niczym pomóc, przywołuje ich tylko. Ujrzyjcie mnie w chwilach nieszczęścia. O dom uderzył konar. Folkví wzywała Freję, która uśmierza sercowe udręki, ale nic to nie pomogło, w piersi nadal tkwi ból. Powietrze wciąż nie chce dotrzeć do płuc, gdy ona tak siedzi na mżącym deszczu. Twarz Áslakra, sposób, w jaki ją chwycił, aby uprzedzić jej ciosy, jego dłonie, kiedy mówił, jego nastrój z początku wieczoru, i to, że Folkví ciągle musi zginać kark. Zaciska powieki na wspomnienie tego, jak próbowała go złapać i zatrzymać przy sobie, na co on zaprotestował, wyswobodził się, powiedział: Folkví! Nie chcę. A ona tak się wyszykowała, podekscytowana tym, co miał jej do powiedzenia, w jego zachowaniu było coś uroczystego, kiedy ją spytał, czy będzie wieczorem w domu, bo muszą coś omówić. Dlaczego nie teraz, chciała wiedzieć, na co on odrzekł: Teraz nie, chcę, żebyśmy mieli dość czasu, olśniło ją wtedy, Áslakr zerwał z Gerd, pomyślała, bo wydawało się jej, że patrzył na nią tak otwarcie. Sądziła, że się w nią wpatruje, i poczuła, jak w jej dłonie wstępuje ciepło, jak rwie ją ku niemu w podbrzuszu, nie mogła się bardziej pomylić, zakrywa ręką twarz: wyszykowała się przed jego przyjściem, wychyliła kilka czar z jedną z niewolnic, niemal ze śpiewem na ustach przechadzała się po ich domu rodzinnym, ciągle wszystko przestawiając, żeby czas szybciej zleciał. Pokonała Gerd. Uczucie ulgi w całym ciele, wieczór spoczywał przed nią jak obietnica. Kiedy zjawił się Áslakr, ona, już pijana, ujęła jego twarz i pocałowała go tuż po tym, jak się odezwał, bo nie widziała powodu, żeby wszystko przebiegało tak uroczyście, on nie powinien mieć takiej zmartwionej miny, dlaczego zachowuje się z taką powagą. Czyż nie rozumie, że wszystko się ułoży? Znajdą jakiś sposób. Trzeba otworzyć drzwi i wejść do środka, a oni właśnie te drzwi otworzyli. Trzymała mocno dłoń na jego karku, ale on się jej wyrwał i pokręcił głową. Nie, Folkví. Nie o to chodzi. Zaręczyłem się.
Kuli się, gdy uderza w nią podmuch wiatru. Wpatruje się w liść leżący u jej stóp. To niemożliwe, że ona nie jest tym, za czym on tęskni. Ale nie ma więcej do stracenia, i Folkví wstaje, bo jej zdaniem Áslakr nie myśli jasno. Spotkał Gerd, no ile razy, chyba tylko ten jeden, i od razu ma zostać jego żoną? Podczas gdy Folkví zna od zawsze. I za jej plecami, na myśl o tym Folkví rozrywa powietrze sztywno rozczapierzonymi palcami, za moimi plecami zawarł umowę o zaręczynach.
Wiatr się wzmaga, spódnice kleją się mokrym zimnem do nóg, gdy Folkví przystaje przed domem członków hirdu i upija łyk z bukłaka. To, czego nigdy się nie powiedziało ani nie zrobiło, też kształtuje nasze życie, i tak Folkví puka do drzwi. W zmarzniętych knykciach czuć ból. Áslakr! – krzyczy, odsuwając od siebie myśli o Odzie, o tym, że stoi przed drzwiami brata tak samo, jak Od zeszłego wieczoru stał przed jej drzwiami, bo za nic w świecie nie chce, żeby Áslakr czuł do niej to, co ona do Oda, żywił wobec niej to samo dobrotliwe poczucie winy. Lecz nikt na tym świecie nie jest w stanie poczuć się tak samo, jak ktoś inny, w gruncie rzeczy właśnie w tym tkwi problem. Áslakr otwiera, a ona się mu przypatruje, szaroniebieskie oczy błyszczą na twarzy ogorzałej od słońca. I te jego rysy – młode i wyraziste. Za gorącym czołem Folkví widzi jego duszę. Pragnie go obmywać i dbać o niego, rozczesywać jego długie włosy. Chce go też ukarać. Folkví, mruczy brat. Nie wydaje się zaskoczony ani zadowolony z jej przyjścia. Właśnie spałem. Odsuwa się od drzwi, żeby weszła do środka, przyciąga dla niej stołek, którego nogi szurają o klepisko. W izbie jest ciemno. W palenisku tli się żar, przez dymnik wpada trochę światła, ale to nie wystarcza, żeby rozjaśnić długie pomieszczenie. Áslakr ziewa, podaje Folkví pled, jesteś przemoczona, mówi, omijając ją wzrokiem. Ona okrywa się pledem, ale nadal nic się nie dzieje, słowa pozostają nieobecne. Zmarznięte, zaczerwienione palce chwytają jego dłoń, wiatr świszcze po kątach. Folkví ma wrażenie, jakby twarz źle na niej leżała. W rysach tkwi ciężar, skóra ściąga się wokół ust, tam, gdzie wiek odciśnie kiedyś swoje piętno w postaci długich pionowych bruzd biegnących ku wargom. Jej wzrok pozostaje utkwiony w pęknięciu w stole. Cóż, odzywa się Áslakr. Uwalnia swoją dłoń, ponownie ziewa. Nie bardzo mam co dodać do tego, co powiedziałem wczoraj.
Po niedługim czasie Folkví kładzie się na wbudowanej ławie, podczas gdy Áslakr krząta się po izbie i zajmuje różnymi drobiazgami. Później podchodzi, kładzie się za nią i obejmuje ją w talii, tym silnym ramieniem porośniętym jasnymi włoskami. Ona je przytrzymuje i tak leżą na szerokiej ławie przy palenisku. Folkví czuje na karku jego oddech, zapada w otaczającą ją ciemność, Áslakr ją chroni. Za zamkniętymi oczami obraca się świat, ale ona nareszcie może spać, może być spokojna, bo tuż obok jest on. Są tutaj jego zapach, woń baranic, zimna podłoga, a na zewnątrz drzewa i deszcz. Gdy jej oczy pozostają zamknięte, dźwięki i zapachy zlewają się ze sobą, co dowodzi, że wszystko jest na swoim miejscu, właśnie teraz, a ona może poddać się zmęczeniu i zaznać odrobiny spokoju jak dziecko.
Po przebudzeniu leży nieruchomo, rozglądając się po izbie. Mruga powiekami. Nastało już przedpołudnie. Drzwi są otwarte, dzień wciąż jest pochmurny, ale zrobiło się jaśniej. Folkví czuje za plecami pustkę, Áslakr wstał, może już dawno. Serce bije mocno w piersi. Gdzie mógł zniknąć? Z lewego kącika oka do nasady nosa spływa łza, powoli i spokojnie przetacza się po jego grzbiecie i dalej po prawym policzku, od którego się nie odrywa, dopóki nie zniknie we włosach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tytuł oryginału: Jeg hedder Folkví
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Mimi Wasilewska
Projekt serii: Mimi Wasilewska
Obraz wykorzystany na okładce: Obraz Sommerdag ved Roskilde Fjord (Letni dzień przy fjordzie Rosklide) autorstwa L. A. Ring, namalowany w roku 1900 techniką olejną.
Redakcja: Maria Fredro-Smoleńska
Korekta: Małgorzata Tarnowska, Monika Paduch
© Maria Hesselager og Gutkind Forlag A/S, København 202
Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS,
Copenhagen in cooperation with Booklab Literary Agency, Poland
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2024
© Copyright for the Polish translation by Agata Lubowicka, 2024
Seria Przeszły/Ciągły
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
ISBN 978-83-67515-82-5
Książka wydana dzięki wsparciu Danish Arts Foundation
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek