Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Barwna, pełna humoru opowieść o życiu Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej i samej autorki oraz całego klanu Kossaków na tle artystycznej i intelektualnej bohemy pierwszej połowy XX wieku. Cięty język, niezliczone anegdoty i pikantne szczegóły z młodości sióstr i ich znanych przyjaciół.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Świebodzinie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (5)
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4)
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POZNANIE Z LILKĄ
DZIADZIO
DOM KOBIET
WYCHOWANIE DZIEWCZYNEK
DLA PANIENEK ODPOWIEDNIE
„JAK KREW Z NOSA”
STRIP-TEASE
ŚWINOUJŚCIE
ZAKOPANE
LITERATURA I PANNY
TEATR
GOŚCIE NA KOSSAKÓWCE
KRAKOWSCY KUPCY
SPOD ZNAKU BARANA
JEJ PIERWSZY BAL
POJEDYNKI
WIEWIÓRKA
WOJNA I CO ZA TYM IDZIE
MEDYCEUSZE
MAŁŻEŃSTWO MAGDALENY
Mana
Magdalena
Kossakówka (fot. Anna Arvay —
zdjęcia w książce pochodną ze zbiorów prywatnych).
MAGDALENA SAMOZWANIEC
Maria Magdalena
i
EJ
Wibet
Pruszków 1992
Projekt okładki: Marek Zipper
Korekta: Ewa Kwasi^ur
Szef wydania: Piotr Brych, Adam Kachocki
© Copyright by Krystyna Maria Świtaj, Warszawa 1992
ISBN 83-85519-06-8 piMA nr i
WIBET s.c., 1992
05-800 Pruszków, Al. Armii Krajowej 32/29
Wydanie dziesiąte
(wyd. I — 1956, wyd. II — 1958, wyd. III — 1959, wyd. IV — i960, wyd. V — 1964, wyd. VI — 1970, wyd. VII — 1978 — Wydawnictwo Literackie, Kraków; wyd. VIII — 1987, wyd. IX — 1989 — Glob, Szczecin)
Wydanie niniejsze oparte jest na edycji Wydawnictwa Literackiego z 1978 r.
Druk: Olsztyńskie Zakłady Graficzne
im. Seweryna Pieniężnego
10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2
Zam. 218/92
WSTĘP
Podobno trzeba tonąć lub lecieć z trzeciego piętra, aby ujrzeć wstecz całe swoje życie. Nie chcę ani tonąć, ani spaść z trzeciego piętra. Chcę żyć jak najdłużej — mimo to chciałabym dokładnie i wyraźnie ujrzeć całą drogę, którą już mam poza sobą, oczywiście nie ze ścisłością fotograficzną, ale jak kolorowy film przerobiony z powieści, z wyeliminowaniem rzeczy zbędnych i nużących publiczność. Chciałabym, o ile to jest możliwe, nie uwypuklać zanadto mojej osoby i moich najgłębszych uczuć. Nie jestem ani trochę poetką, a zatem pewien bezwstyd pełen miłości własnej, właściwy wszystkim poetom, jest mi najzupełniej obcy. Jak każdy normalny człowiek nie będę się przechwalać moimi sukcesami ani ubolewać nad klęskami natury osobistej; te sprawy, dla czytelników dzisiejszych mało ważne, niechaj wsiąkną ze mną kiedyś do czarnej ziemi, jak wieńce zeschłych kwiatów. Uwaga moja jako pisarza i przede wszystkim satyryka niechaj się skupi na klimacie szeregu epok, które przeżyłam.
Urodziłam się w czasach secesji i jako mała dziewczynka haftowałam na poduszkach łabędzie z liliami wodnymi oraz irysy. Przeżyłam epokę „Zielonego Balonika” i „Pani Dulskiej”. Jako dorosła panienka zetknęłam się z krakowskim eleganckim światem, z hra-binami-dewotkami śmiesznymi jak ich stroje. Potem pierwsza wojna światowa i nasze pierwsze zamążpójścia. Wspaniały dzień rozbrojenia austriackich generałów na ulicach Krakowa przez ulicznych chłopaków. Pierwszy wieczór autorski młodziutkiego, szalenie obiecującego poety Juliana Tuwima. Przeżyłam rząd Paderewskiego i wypadki majowe w 1926 roku, w których po trochu obie z moją siostrą brałyśmy bierny udział jako przypadkowi więźniowie w hotelu Bristol. Trzy lata przebywałam z moim pierwszym mężem, dyplomatą, w Bukareszcie, gdzie bywałam na operetkowym dworze starego króla Ferdynanda. Grałam w bridża z przyszłym królem Rumunii, Karolkiem, i tańczyłam na kostiumowym balu w ambasadzie angielskiej z późniejszym królem angielskim, ojcem Elżbiety, przebranym za rumuńskiego chłopa!
W międzyczasie urodziłam córkę Teresę i... „Na ustach grzechu”. Wszystkie zarobione na literaturze pieniądze obracałam na podróże, zwiedziłam więc: Francję, Rumunię, Turcję, Niemcy, Anglię, Francuską Riwierę, brzegi Afryki, Małą Azję itd. Moje życie do czasu wojny światowej było jednym nieprzerwanym pasmem samych radości. Koło mnie nierozerwalnie, mimo swoich trzech mężów, szła wciąż największa miłość mojego życia — „czarownica z Krakowa”, jak ją nazwał Tuwim — moja siostra Maria. W starym krakowskim dworku zimą i latem błyszczało i grzało nas gorące domowe słońce, nasz przecudny ojciec Wojciech Kossak, koło niego krzątała się nasza matka, Maniusia z Kisielnickich, srogi złotowłosy anioł z rózgą, ale zarazem i z niebywałym poczuciem humoru. Cała atmosfera Kos-sakówki była tak przesiąknięta wybuchami śmiechu, że nic dziwnego, iż jedna z córek musiała wyrosnąć na satyryczkę. Za jedną kolację lub śniadanie w tej kompanii, w której wyśmiewało się wszystkie krakowskie snobizmy, a potem futuryzmy i „strefizmy”, kompanii, gdzie rodziły się najlepsze dowcipy i powiedzonka — dałabym pięć lat mojego i tak dość długiego życia. To wszystko trwało do września 1939 roku.
Moją siostrę Marię widziałam ostatni raz w Juracie, w drugiej połowie sierpnia. W przeddzień pokłóciłyśmy się. Aby ją przeprosić, darowałam jej nowe cieniutkie pończochy. Powiedziała: „Siedzicie tu tak spokojnie, śmiejecie się z byle czego. Nie widzicie strasznej wojennej chmury, która nadciąga...” Była nasrożona i zalękniona jak ptak przed burzą. Poleciała schronić się do Warszawy, gdzie przebywał jej mąż, lotnik Jasnorzewski. Nie odprowadziłam jej na stację, bo wołałam iść na plażę.
Potem zaczęła się druga wojna światowa — „o wiele mniej europejska od poprzedniej”, jak orzekła pewna krakowska paniusia. Okropne, długie, straszne lata. Podczas tych przerażających lat zmarł mój cudny ojciec, do końca piękny i szlachetny, który żadnemu okupantowi nie sprzedał ani jednego obrazka, woląc robić za bezcen portrety krakowskim kupcom. Umarła najlepsza z matek, Maniusia z Kisielnickich. Zmarło kilkoro starych wujciów i ciotek przybyłych do nas po warszawskim powstaniu. W roku 1945, kiedy cały stary domek w odświętnym nastroju oczekiwał przybycia Marii Jasnorze-wskiej, która przeszło rok nie dawała o sobie znaku życia, wyjąwszy dochodzące do nas przez londyńskie radio jej audycje poetyckie — nagle piorun, cios w samo serce! Poetka zmarła po długiej i strasznej chorobie na obczyźnie, w ponurym, czarnym Manchesterze. Myś-lałam wówczas, źe już nigdy się nie roześmieję i nigdy nie napiszę nic wesołego. W owym czasie mój dzisiejszy mąż, który nie miał najmniejszego zamiaru żenić się, wypił bardzo dużo wina, wódki i... oświadczył mi się. W Bytomiu, w Urzędzie Stanu Cywilnego wzięliśmy ślub. Młodzieniec ten uratował nie tylko kobietę, bliską czarnej melancholii, ale i... satyryka.
Pomału znowu zaczęło się pisać. W latach 1947/8 został wydany nowy nakład „Na ustach grzechu” oraz zbiór felietonów powojennych pod tytułem „Tylko dla kobiet”.
Po tym wstępie chwila rozterki: bo i od czegóż zacząć? Wspomnienia cisną się jedne przed drugimi. Każde chce być pierwsze. Z kasetki z kliszami, które mamy w pamięci, wyskakują dwie małe dziewczynki. Jedna ma gruby warkocz, druga, mniejsza, rudawe rozpuszczone włosy,.uczesane ä la Velazquez.
— Pisz przede wszystkim o nas! — wołają.
— A tatko, a dziadzio? — odpowiadam im z ołówkiem w ustach.
— Masz zamiar nazwać twoją powieść „Maria i Magdalena”, więc pisz najpierw, już w pierwszym rozdziale, o naszym dzieciństwie.
— No dobrze, ale to może znudzić czytelnika.
— Napisz w ten sposób, aby go nie znużyć. Opisz atmosferę ówczesnego Krakowa, napisz o tym, w jaki dziwny sposób edukowano wówczas dziewczynki z tak zwanych „dobrych domów”. Dzisiejsze harcerki, czytając owe opisy, będą pękać ze śmiechu. Pisz o przedziwnej higienie początków tego wieku, o snobizmie, który wówczas panował, i przesadnej dewocji, do której dzieci zmuszano. Nie bój się, pisz — i tak redaktor, który zaopiekuje się twoimi wspomnieniami, wykreśli ci z tego połowę.
— Dobrze, a więc zaczynamy... czy w imię prawdy?...
— Oczywiście, ale prawdę nużącą i nikomu niepotrzebną staraj się opuszczać, pamiętaj, źe nie piszesz dla siebie, tylko dla ludzi, dla dzisiejszego czytelnika, który tym różni się od przedwojennego, źe kupuje książki.
— Czy dać trochę sensacji? Czy napisać o handlarzu żywym towarem, który na Francuskiej Riwierze chciał uwieść Marię Jasno-rzewską? A jeśli to nie był wcale handlarz żywym towarem?
— Pisz, co najwyżej ci go wykreślą.
— A Marcel de Moor, który jeździł za mną po świecie i nosił na piersiach wszystkie odznaczenia francuskie, i był prawdopodobnie szefem francuskiego wywiadu? Napisać o nim?
— O nim koniecznie! To postać jak gdyby żywcem wyjęta z jakiejś powieści sensacyjnej. Nie zapomnij i napisz również o pokąt-nym lekarzu w Casablance, za którego chciałaś wyjść za mąż i tam już na zawsze pozostać. To bardzo ładna historia.
— A zatem szczypta erotyzmu?
— Ale satyrycznego. Dowcip odbiera erotyzmom ich nieprzyzwoity klimat. Oczywiście, że nie wolno ci naśladować Franka Harrisa w jego pamiętnikach („Porwałem Laurę w objęcia i rzuciłem na łóżko, drżała z rozkoszy, po czym poszedłem na spacer z Emmą...”). Nie zapomnij opisać różnych sławnych ludzi, którzy przewinęli się przez twoje życie. Napisz o twoim flircie z Jules Romainsem, to też ładna historia. Niechaj w twoich pamiętnikach (rzeczy bodaj najtrudniejszej w literaturze) nie będzie żadnej wazeliny, pamiętaj, że ona plami papier najbardziej. O sobie staraj się pisać wesoło, ale raczej krytycznie, tak jakbyś to robiła opisując swoją najlepszą przyjaciółkę. Wówczas czytelnik daruje ci może zbytni entuzjazm wobec Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Wojciecha. Jedni powiedzą: szowinizm rodzinny, drudzy — oto jej dwie największe miłości!
CZEŚĆ I
Rozdział I
POZNANIE Z LILKĄ
DZIADZIO
DOM KOBIET
WYCHOWANIE DZIEWCZYNEK
DLA PANIENEK ODPOWIEDNIE
„JAK KREW Z NOSA”
STRIP-TEASE
ŚWINOUJŚCIE
ZAKOPANE
LITERATURA I PANNY
TEATR
GOŚCIE NA KOSSAKÓWCE
KRAKOWSCY KUPCY
SPOD ZNAKU BARANA
JEJ PIERWSZY BAL
POJEDYNKI
WIEWIÓRKA
WOJNA I CO ZA TYM IDZIE
MEDYCEUSZE
MAŁŻEŃSTWO MAGDALENY
Mama wzięła za rękę trzyletnią Madzię, wyprowadziła ją do ogrodu, gdzie tocząc przed sobą dużą obręcz bawiła się prześliczna sześcioletnia dziewczynka, o olbrzymich niebieskich oczach i jasnych warkoczach.
— Madziu — rzekła Mama — to twoja starsza siostra, Lilka. Bawcie się ładnie. Lilusiu, zostawiam Madzię pod twoją opieką — rzekłszy to, pani Maria z Kisielnickich Kossako-wa odeszła szumiąc dostojnie długą taftową spódnicą.
— Dotychczas byłaś ciągle chora i leżałaś w zaciemnionym pokoju — rzekła Lilka — więc nie mogłyśmy się poznać. Będę twoją drugą matką, tylko musisz mnie słuchać *i robić wszystko to, co ci każę.
— Dobrze — szepnęła młodsza siostra i z ufnością włożyła rączkę w dłoń starszej. Obie pomaszerowały w stronę Domku Babci, który znajdował się w obrębie dużego ogrodu, tuż obok głównej willi, w której mieszkał Wojciech Kossak ze swoją rodziną. Był to stary dworek z dachem gontowym i ganeczkiem na słupach. W oknie pięterka ukazała się piękna twarz Dziadka, Juliusza Kossaka, z długimi siwymi wąsami starego Polonusa. Wychylił się i nagle sypnął na trawnik, na którym grało w krokieta trzech chłopców, garść karmelków z dużej papierowej torby. Chłopcy — Jerzy i Witold Kossakowie oraz jakiś ich kolega — rzucili się je zbierać. Lilka jak małe lwiątko walczyła z chłopakami o swój łup i zdołała schować w kieszonce fartuszka kilka karmelków. Małej, niezgrabnej Madzi dostał się tylko jeden, który ściskała w łapce jak drogocenny skarb. Chłopcy rozbiegli się po ogrodzie, a dziewczynki zostały same na trawniku. Lilka wzięła Madzię za rękę i poprowadziła do dużej szpary w płocie, za którym znajdował się zakład powroźniczy pana Zdechlika. Przez szparę widać było dokładnie chłopców w zgrzebnych koszulach i płóciennych portkach, którzy kręcili sznury. Jeden z nich, z konopną czupryną, która mu spadała na oczy, podszedł do szpary w płocie i dziwnym niesamowitym głosem zaskrzeczał:
— Pukad... pulejt... pukad... pulejt!
Madzia przerażonym wzrokiem spojrzała w przyjaźnie uśmiechniętą twarz siostry.
— Chodźmy — szepnęła i cofnęła się.
— Nie bój się — rzekła przyszła poetka. — To są takie ptaki boże. Jak się masz, mój drogi? — zagadała do chłopca.
— Pukad... pulejt! — odparł umysłowo chory i przez szparę wyciągnął do niej rękę.
Madzia uspokojona, że chłopak nie zrobi im żadnej krzywdy, wyciągnęła z kieszeni karmelek, wysupłała go z papierka i chciała włożyć sobie do ust, ale w tym momencie starsza siostra wyrwała jej go i podała chłopcu.
— Pamiętaj — rzekła do Madzi — że co dzień należy zrobić jakiś dobry uczynek, to jest dzisiaj twój pierwszy.
Chłopak porwał karmelek, przyjrzał mu się, obrócił w palcach jak małpka, zaskrzeczał swoje „pukad, pulejt!” i zniknął.
— Jakie to są nieszczęścia na świecie — westchnęła Lilka, po czym obie odeszły od płotu. Madzia nie bardzo wiedziała, dlaczego wyrwano jej cukierek od ust i co to znaczy „dobry uczynek”, ale piękna duża dziewczynka, która się zaofiarowała być jej drugą matką, zaimponowała jej tak bardzo, że nie miała odwagi jej się sprzeciwiać.
— Teraz pójdziemy pocałować róże na dzień dobry — rzekła późniejsza Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i pociągnęła Madzię w stronę, gdzie stała stara figura Matki Boskiej, wokół której rosły najpiękniejsze róże. Madzia patrzyła, jak Lilka wtulała nosek i malutkie różowe usta w płatki na pół rozkwitłej herbacianej róży, i zrobiła to samo. Całowanie róż na dzień dobry weszło odtąd w codzienny zwyczaj obu dziewczynek. Odbywało się to na czczo, zaraz po rannym myciu, podczas którego stara garbata niania, Marysia, szorowała palcem umaczanym w proszku zęby „panienek”. Przez ten czas pod starą lipą służąca szykowała do śniadania. Stół nakrywała obrusem i stawiała na nim apetyczną „martwą naturę” w postaci złocistych kajzerek i rożków, małego porcelanowego ula z miodem, maselniczki i talerzyków z szynką. Wówczas na schodkach od werandy willi ukazywała się postać, od której robiło się jeszcze jaśniej w ogrodzie, stawał w całej swej okazałości domowy „Król Słońce” — Tatko, źródło codziennej radości, najsmaczniejsza przyprawa życia obu dziewczynek i zarazem ich najlepszy przyjaciel. Lilka z oczami roziskrzonymi radością rzucała się w jego stronę pędem, za nią potykając się na tłustych nóżkach biegła Madzia. Lilka potrafiła wskakiwać „na Tatkę” jak woltyżerka na ujeżdżonego konia w biegu. Już śmiejąc się leżała mu na piersiach, jabłka swoich okrągłych policzków przytulając do jego świeżo ogolonej twarzy. Mama, pani Maniusia z Kisielnickich, na pozór złotowłosy anioł, ale w gruncie rzeczy surowy Katon, przez pince-ne^ spoglądała na to „poufalenie się dzieci z rodzicami”. U niej w rodzinie dzieci truchlały, gdy zbliżał się ojciec. Był to rodzaj jakiegoś najwyższego domowego urzędnika, jakiś „ober-policmajster” — władza i postrach. Dziewczynki, skarcone przez Mamę, usiadły wreszcie na swoich miejscach i „gorąco” zajęły się nalanym do kubków kakao. Łydkami głaskały pysk owczarka Bobcia, który, przytulony do panienek, udawał przed surową panią domu, że go w ogóle nie ma, bo inaczej usłyszałby zaraz nieprzyjemne „poszedł, pies!” i poczułby nie-bolesne, ale upokarzające uderzenie serwetą po zadzie. Wojciech Kossak, przyjaciel wszystkich stworzeń, a specjalnie koni i psów, patrząc żonie niewinnie w oczy, podsuwał pod stołem Bobciowi kawałki tłuszczu od szynki lub skórki sera.
— Czy tam ktoś jest? — zainteresowała się Maniusia zaglądając pod stół. Bobcio jednak, przewidując to, zdążył ukryć się za krzesłem jednej z dziewczynek. Potrafił stać się dla niektórych zupełnie niewidzialny, a znów dla innych umiał przybierać jakieś nadnaturalne rozmiary.
— Cóż to, sprawiliście sobie nową karetę?! — rzekła kiedyś na widok Bobcia, stojącego w pewnej odległości od niej, stara ciocia Basia, mająca krótki wzrok.
Bobcio posiadał niesłychanie rozwinięte poczucie przyzwoitości. Kiedyś podczas wyjątkowo upalnego lata Tatko postanowił Bobcia ostrzyc do skóry i z pięknego, aczkolwiek nierasowego owczarka z czarno-białymi kudłami zrobiło się łaciate cielątko, miejscami biało-róźowe. Czyż szanujący się pies mógł się tak ludziom pokazać na oczy? Nie. Toteż Bobcio schowa:! się pod ganek i nie wyszedł stamtąd, póki mu czarnobiałe loki trochę nie odrosły. Jedzenie musiało mu się na miseczce stawiać pod schodami. Ale co będziemy się zatrzymywać przy Bobciu, kiedy oto w stronę zgromadzonej przy rannym śniadaniu rodziny sunie jakiś wspaniały ludzki gmach, ruchoma ambona — czy coś podobnego. Sunie pomału, szeleszcząc, szumiąc jedwabną spódnicą. Dziewczynki zrywają się, szybko obcierają usta w serwety wiązane pod brodami. Mama też zrywa się i Tatko również. Ta ruchoma ambona to Babcia Juliuszowa Kossakowa! Rodzice nazywają ją „Musią”. Babcia ma mnóstwo wnucząt, bo to i dzieci trzech synów: Wojciecha, Tadeusza i Karola, i dwóch córek: Jadwigi i Zoch-ny. Babcia żyje tylko dziećmi i wnukami, jedno kocha więcej — drugie mniej, a do innych ma jakąś niczym nie uzasadnioną antypatię. Kocha na przykład namiętnie małą Madzię, a do Lilki czuje niechęć.
— Lilka, łokcie ze stołu! — strofuje natychmiast starszą Kossakównę, wpychając młodszej do ręki pudełeczko miętó-wek. Na imieniny Lilki dała solenizantce jakąś cienką książeczkę, a Madzi olbrzymie pudło czekoladek. Za to pani Maniusia, kochając wszystkie dzieci jednakowo, ma do Lilki jakiś specjalny sentyment. Tatko się nie orientuje, Babcia się nawet nie domyśla, ale ona wie, że urodziła coś niezwykłego, coś niepodobnego do reszty dzieci. Jak autor, który napisał dopiero pierwszy rozdział powieści, a już czuje, że dzieło jego jest genialne. Sześcioletnia dziewczynka wzbudza w niej szacunek i podziw. O ile Madzię, gdy była trochę większa, biło się przy byle okazji, Lilki nikt nigdy nie śmiał tknąć. Raz tylko dostała od Mamy klapsa i wówczas powiedziała słowa, które na Mamie zrobiły silne wrażenie.
— Mama mnie uerzyła, a czy mama się nie boi, że jej ręka uschnie?
Ale co się dziwić, że Lilka wzbudziła taki podziw i szacunek. Przecież to było od urodzenia zupełnie niezwykłe dziecko. Przede wszystkim umiejętność czytania i pisania bez błędów przyniosła już ze sobą na świat. Gdy miała sześć lat, pisywała wierszyki, których by się nie powstydziła żadna z dzisiejszych poetek piszących wiersze dla dzieci. Poza tym od razu nauczyła się grać na fortepianie i malować akwarelą poetyczne nimfy i sylfidy. Pani Maniusia uważała się za matkę geniuszów i wierzyła święcie, że chociaż żadne z jej dzieci nie dorówna naprawdę niezwykłej córce Marii, to jednak z Jerzego będzie malarz równie sławny jak jego Ojciec i Dziadek, a z Magdaleny... jeszcze nie wiedziała co, ale w każdym razie też coś niezwykłego. Jeśli z tępej jako dziecko Madzi wyrosła w końcu pisarka, to zawdzięcza to przede wszystkim swojej ambitnej Matce. Każdy nieudolny obrazek lub lichy wierszyk, który młodsza córka spłodziła, Mama porywała z dumą i pokazywała gościom. Obie jej córki z góry predestynowane były na artystki i jako takie odsunięto je od wszystkich zajęć domowych i gospodarskich. Ta energiczna gaździna, która umiała sama gotować jak najlepszy kucharz i sama froterowała posadzki, aby pokazać służącej, jak to się powinno robić, swoich córek nie chciała nauczyć nawet smażenia jajecznicy lub zaparzania herbaty.
— Wy macie robić co innego — mówiła i zapędzała zupełnie niezdolną do muzyki Madzię do ćwiczenia gam i palcówek. Ta dziwna Matka, pochodząca z zamożnego szlacheckiego dworu, myślała dla swoich córek o czymś innym, czymś lepszym, o istotnym „awansie społecznym”, jakim była dla niej kariera artystyczna. W jej sferze był to wypadek rzadki i raczej odosobniony.
Ale wróćmy do małej Lilki i do jej nieodłącznego cienia, Madzi. Obie dziewczynki kochały zupełnie histerycznie wszystkie zwierzęta i ptaki, a Lilka nawet... myszy. Madzia do końca życia nie zapomni bohaterskiej postawy swojej siostry, gdy ta weszła do kuchni właśnie w momencie, kiedy służąca wrzuciła do wiadra z nieczystościami małą myszkę, złapaną w pułapkę. Błyskawicznie zakasała rękawy od swojej granatowej marynarskiej bluzki, ręce aż po łokieć zanurzyła w cuchnącej cieczy, wydobyła stamtąd przerażoną myszkę i puściła ją do ogrodu. To był wspaniały gest, na który Madzia nie byłaby się nigdy zdobyła. Z biednymi glistami, w sadystyczny sposób katowanymi przez ogrodnika Bartłomieja, była gorsza historia — te były już nie do uratowania i z pięknych oczu Lilki spłynęło nad niewinnie umęczonymi kilka ciężkich łez. A wyglądało to tak — obie dziewczynki wpadają kiedyś do kuchni i widzą, że ogrodnik Bartłomiej pastwi się nad zebranymi w ogrodzie glistami.
— Co robicie, Bartłomieju! — wykrzyknęła Lilka czerwona z oburzenia. — Jak można się tak znęcać nad biednymi glistami?!
— Niech panienka będzie spokojna — odparł na to z chytrym uśmieszkiem ogrodnik. — NIC CHROBOKOM NIE BANDZIE.
Ileż razy później obu siostrom przypominały się te słowa w różnych okolicznościach życia — „nic chrobokom nie bandzie”! Lilka, jako przyszła poetka, miała już od małego niesłychanie bujną fantazję, której prozaiczka Madzia nie posiadała, niemniej aby nie narazić się na pogardliwe traktowanie ze strony starszej siostry, udawała, że widzi i odczuwa to samo co ona. Kiedyś w nocy Lilka obudziła smacznie śpiącą Madzię i wskazując ręką łóżko Fräulein^ która z nimi spała, szepnęła:
— Czy widzisz ten pensjonat piernikowych lalek, które spod łóżka wychodzą?
— Naturalnie, że widzę, och, jakie cudne! Może by którąś z nich złapać i zjeść...
— Idiotka jesteś. Śpij i nikomu nie mów, żeś to widziała.
Na strychu stała olbrzymia dębowa szafa, od której klucz dawno gdzieś zaginął. Kiedyś wieczorem, przed zaśnięciem, Lilka zwierzyła się Madzi, że w tajemnicy przed starszymi dobrała klucz, otworzyła tajemniczą szafę iii...
— ...iiiiii...? — Madzia cała zamieniła się w słuch.
— Nie powiem ci, jeśli mi nie dasz połowy tych czekoladek, które dostałaś od babci.
— No, dobrze, dobrze... dam ci, tylko mów czym prędzej.
— Więc słuchaj, tylko jak mi nie dasz połowy czekoladek, to ci już nigdy w życiu nic nie powiem, w tej szafie siedzi malutka zasuszona czarownica w spiczastym kapelusiku i pogrzebaczem grzebie w stosach starych maminych sukien.
— O Boże! No i co?
— „No i co?”, dobra sobie, a cóż byś ty chciała więcej?
Łóżko Lilki oparte było o starą chwiejącą się szafę, o którą z drugiej strony stał oparty tak zwany dom lalek, a w nim co wieczór po odrobieniu lekcji odbywały się teatralne przedstawienia. Dom składał się z dwóch pięter, poddasza i sutereny wymalowanej przez Wojciecha Kossaka, który lubił bawić się z ukochanymi córkami. Groza wiała z tej sutereny ociekającej wilgocią, pełnej pajęczyn i starych połamanych sprzętów. Górne piętro i parter zamieszkane były przez pięknie ubrane laleczki, suterena zaś przedstawiała azyl dla lalek inwalidów, którym brakowało rąk czy nóg i które miały na sobie zniszczone i podarte suknie. Lilka już jako mała dziewczynka pasjonowała się do teatru, laleczki w jej rękach nabierały życia i ustami przyszłej poetki i komediopisarki prowadziły ze sobą inteligentne dialogi, do których Madzia wtrącała swoje trzy grosze. Obie dziewczynki przepadały za „zabawą w teatr” i cieszyły się na nią jak na prawdziwe przedstawienie.
Madzia, mimo iż uwielbiała swoją siostrę, lubiła jej płatać figle. Chowała jej koszulę nocną albo buciki. Było to u niej wprost nałogiem.
— Słuchaj, ty podłe zwierzę, znowu schowałaś mi moje buty! Powiedz natychmiast, gdzie one są?!
— Nie schowałam... przysięgam!
— Ach, ty kłamczuchu bezecny! Powiesz czy nie powiesz?!
— Doprawdy nie mam pojęcia...
— Jak mi ich natychmiast nie oddasz, to zwalę dom! Rachuję do trzech.
— Masz, masz twoje głupie buciska, tylko nie ruszaj domu!
Raz już stała się rzecz nieopisanie okropna, kiedy rozzłoszczona na siostrę Lilka wysunętą spod kołdry nogą kopnęła z całej siły szafę, która zachwiała się i swoim ciężarem zawaliła cały dom lalek. Ileż laleczek potraciło wówczas nosy, ile ślicznych, giętych i wyścielanych mebelków potraciło nogi!
Miniaturowe wazony, zegary ścienne i lampy przywiezione przez Tatę z Wiednia rozsypały się w drobny mak — i to wszystko z takiego głupiego powodu, że Madzia zabrała Lilce jej ukochane prawidła i nałożyła na nie swoje pantofelki. Lilka nie znała się na żartach.
Straszna i niezapomniana była chwila, kiedy pewnego wieczoru Lilka, która skończyła już trzynaście lat, powiedziała, źe jej się sprzykrzyła zabawa w teatr.
— Róbmy teatr — rzekła jak zwykle młodsza siostra.
— Eeee — skrzywiła się Lilka, która właśnie komponowała jakiś wiersz.
— Co za „eee”, jakie „eee”? Co ci się stało?
— To takie nudne i dziecinne, baw się sama...
Madzia rozbeczała się, ujrzała nagle przepaść między sobą a siostrą, przepaść trzech lat. Lilka była już podlotkiem, nosiła warkocz podwiązany dużą kokardą, suknię do kostek, gorset. Madzia była wciąż jeszcze małą dziewczynką w luźnych marynarskich bluzkach. Lilka miała adoratora, rumuńsko-aust-riackiego oficera, który nazywał się tak pięknie Guido della Scala i który zamiast kwiatów przysłał jej kiedyś... konika — tak, autentycznego arabskiego konia ze stadniny swojej ciotki. Madzia pobiegła pierwsza zobaczyć owego araba, a Guido, uważając ją za dziecko, pogłaskał ją po twarzy. O tym niezwykłym incydencie napisała w swoim dzienniczku w ten sposób:
Ach Bo%e Guido mnie pogłaskał pod brodę czy to możliwe Guido mnie pogłaskał na co po co mu przyszło do głowy ach Złoto jedno czy możliwe nie niemożliwe co on ma do mojej tważy co on myślał ja powiedziałam jaki śliczny koń gdysz Mahomet już przyszedł a on powiedział Śliczny i pogłaskał mnie pod brodę w niedzielę będzie Guido na obiad.
A Lilka? Lilka nie tylko że pisała bezbłędnie w trzech językach, po polsku, po francusku i po niemiecku, ale tworzyła już piękne wiersze i ku wielkiemu zgorszeniu młodszej siostry kpiła sobie z austriackiego oficera, który miał wobec niej najpoważniejsze zamiary i opowiadał, że tylko czeka, aż jeszcze trochę podrośnie, aby się oficjalnie oświadczyć o jej rękę. Lilkę brali już rodzice ze sobą do prawdziwego teatru na Fredrę lub Szekspira, a Madzia, ten biedny kopciuszek, zostawała w domu i kreśliła w swoim dzienniczku takie oto słowa rymowane:
To wszystko minęło i nie powróci a %ato Lilka pojechała do teatru a ja nie cicho Madzia nuci oty losie poczwaro stara ach %ycie to smutna mara ach oile ąaws^ejeądem s^c^ęśliws^a od panny Kopac^ albo Babci taaak głupia %ec% ten wspak
Jak widzimy, dzieciątko to nie tylko że mając dziesięć lat pisało niegramatycznie, ale w dodatku miało wrodzony wstręt do znaków pisarskich; jakżeż więc Lilka mogła się jeszcze chcieć z nią bawić?
Rozdział II
Dziadzio siedział w pracowni przed sztalugą, brał pędzel do ust, namyślał się długo, palił cygaro, strząsał jedwabny popiół w popielniczkę starą. Rozrabiał na palecie soki fijołkowe, Deszczówkę pomieszaną z Z^en^ wiosenną i mleko migdałowe z sjenną.
Ślad ołówka wycierał kawałkami chleba, a po kobalt przez °^no sięgał az do nieba. Malował rozrzewn^en^em * słońcem siwki, grzywki, kopytka tańczące i lśniące, oczy pełniejsze ognia od oczu Hiszpanek i zady roztęczone jak bańki mydlane — jak grupy grzybów barwne miasteczka i chaty, i łąki, i dziedziców jak sumy wąsatych. A za fotelem dziadzi kiwając się stal mądry Żydek Immerglück albo Himmelblau, inni czyhali we drzwiach, a inni w ogrodzie, az słodko śpiący skończy swój sen o pogodzie.
(Maria Pawlikowska r. 1924)
Cóż można więcej dodać do tego portretu namalowanego najczystszą poezją? Takim właśnie był ten, który zapoczątkował linię artystyczną rodu Kossaków. Był malarzem-poetą, który z koni robił poematy, ze scen batalistycznych rycerskie rapsody, z mołodyć ukraińskich wiersze liryczne. Spośród jego licznych wnuczek najprawdziwszą wnuczką była Maria Kossakówna, przyszła poetka, która nawet z rysów twarzy przypominała Dziadka. Obraz Dziadzi zachowany w pamięci przez obie, małe wówczas dziewczynki był najbardziej zbliżony do portretu malowanego przez Wyczółkowskiego, znajdującego się w krakowskim Muzeum Narodowym. Dziadek był to zażywny pan z siwymi długimi wąsami i pięknym orlim nosem. Nosił małą, aksamitną bośniacką czapeczkę haftowaną złotem i stale kopcił fajeczkę. Był pogodny, jowialny: na ustach miał zawsze uśmiech i na zawołanie jakieś dowcipne powiedzonko. Kochał dzieci i bawił się nimi jak drogocennymi zabawkami. Lilce i Madzi zrobił kiedyś akwarelą portrety ich lalek na drewnianych konikach z biegunami. Miał czas, mimo intensywnej pracy, aby zakupić któregoś dnia większą ilość marcepanowych grzybków i powtykać je w ogrodzie do ziemi, i cieszył się jak małe, psotne dziecko, gdy całą czeredę wnuków posłał do ogrodu na* grzybobranie. Mały Jerzy Kossak wraz ze swoim kolegą Ludwikiem Pugetem długie godziny spędzali w pracowni Dziadka patrząc, jak maluje. Każdą swoją akwarelę zmywał gąbką z wodą, aby nabrała przejrzystości, i znów, gdy obeschła, kładł na nią farby. W ostatnich latach jego życia, gdy Kraków zwrócił oczy na Matejkę, nabywcami Juliusza byli prawie że wyłącznie mądrzy krakowscy kupcy żydowscy, rozumiejący swój interes i przeczuwający, że kiedyś obrazy Kossaka będą w dużej cenie. W ogródku na Kossakówce, noszącej wówczas nazwę „Willa Wygoda”, stała brzydka buda z czerwonej cegły, w której mieściły się pracownie obu Kossaków: Juliusza i Wojciecha. Pracownia Dziadzi wychodziła na dzisiejsze Aleje Krasińskiego, gdzie wówczas był kolejowy nasyp, po którym z przeraźliwym gwizdem przejeżdżały pociągi. W owej pracowni stały wielkie oszklone szafy, pełne autentycznych starych mundurów i starej broni. W głębi stał wielki turecki namiot wykonany według oryginału ręką Babci Juliuszowej. Na ścia-nach i kamiennej posadzce wzorzyły się piękne tureckie i perskie dywany, przeważnie prezenty od przyjaciela Dziadzi, poznanego w Paryżu, Abd el Kadera, obrońcy Maroka. Juliusz siedział przy dużym weneckim oknie na czarnym ceratowym fotelu i malował przed sztalugą rzeźbioną w łabędzie głowy. Towarzystwo dzieci, które stały za jego plecami, nic mu w pracy nie przeszkadzało, mniej lubił, gdy do pracowni wkraczała wspaniała postać jego małżonki, Zofii z Gałczeńs-kich.
— Mój Julu, czy dostałeś jakieś nowe zamówienie?
— A coś tam dostałem, ale nie wiadomo, kiedy mi zapłacą, bo hrabia X. nie ma pieniędzy...
— I pewnie znowu za bezcen.
— Pewnie.
— Widziałam kupca Immerglücka, czy dał ci jakąś zaliczkę?
— A coś tam dał.
— Nie możesz mi powiedzieć, ile?
— A ileś tam...
— Wszystko robisz przede mną w tajemnicy, a przecież wiesz, że pieniędzy w domu nie ma. Wszystko tyle kosztuje. Zbliżają się imieniny Zochny...
Wówczas Dziadzio uśmiechał się i wzdychał:
— Ej, panienki, panienki! — Po czym dodawał: — Żeby-śmy tylko zdrowi byli...
W czasach kiedy praca żon ograniczała się do haftowania serwetek i robienia koronek, a co najwyżej do pieczenia ciasteczek lub smażenia konfitur, ojciec rodziny musiał zarobić na wszystko: na służącą, na kucharkę, na suknie dla żony i córek i na ich wyjazdy do „wód”, no i na życie. Odkąd obie córki wyszły za mąż, było już lżej, ale i tak trzeba było genialną głową kręcić, aby temu wszystkiemu podołać.-Juliusz przyjmował więc zamówienia na ilustrowanie książek dla dzieci i opowiastek dla pisemka „Przyjaciel Dzieci”. Książeczka Bełzy „Dzień grzecznego Władzia”, którą zaczytywały się obie dziewczynki, gdy już były większe, ilustrowana była przez ich Dziadka. A tymczasem młodzi malarze zaczęli starych mistrzów nazywać „mydlarzami” i wykpiwać ich sztukę. Dobrze jeszcze, że obie córki Juliusza — Nina i Zosia — wyszły za mąż nie mając posagów, co było przede wszystkim zasługą ich mądrej, zapobiegliwej matki.
Swoją żonę ujrzał Juliusz pierwszy raz na Nowym Świecie w Warszawie, gdy szła ze swoją matką. Zrobiła na nim piorunujące wrażenie.
— Popatrz — rzekł przytrzymując za ramię swojego przyjaciela — co za pyszna panna! Z tą tobym się nawet ożenił! Jakżebym ja chciał ją poznać!
— Nic łatwiejszego — odparł mu na to ów przyjaciel. — To jest panna Gałczeńska, u ktgrej matki bywam często gościem. Zapytam te panie, czy mogę cię do nich wprowadzić.
Juliusz był już wówczas znanym malarzem, więc pani Gałczeńska, Kurnatowska z domu, zgodziła się, aby im został przedstawiony. Ponieważ miała pięć córek, a majątek dość zadłużony (bo dama puszczała pieniądze na rozliczne podróże), więc chętnym okiem spoglądała na młodego i wybitnie przystojnego konkurenta, pragnęła tylko wiedzieć, czy młody malarz jest pochodzenia szlacheckiego, bo inaczej, oczywiście, małżeństwo jego z piękną Zosią nie byłoby mogło dojść do skutku. Juliusz żadnych papierów szlacheckich nie posiadał, ale dał jej „szlacheckie słowo honoru”, że jest szlachcicem, i wówczas matrona zgodziła się na to małżeństwo. Na tych więc dość słabych podstawach oparta była wiara starej pani Gałczeńskiej i jej córki Zofii w szlacheckie pochodzenie rodu Kossaków. Nie dziwmy się im zanadto. W owym wieku, który możemy śmiało nazwać „wiekiem zaciemnienia”, nawet najlepszy artysta, jeśli nie należał do sfery szlacheckiej, nie mógł być w żadnym wypadku brany pod uwagę, jeśli chodziło o mariaż z jakąś obywatelską córką. Był to jak gdyby patent, który dawał gwarancję dobrych manier, dobrego wychowania i wykształcenia, chociaż tak często owych zalet obywatelskim synkom brakowało. Był to podobny snobizm jak na markę dobrej i znanej firmy.
Ciężko było nieraz panu Julowi podołać wszystkim obowiązkom domowym, a tutaj małżonka wyjeżdżała z takimi wymaganiami, jak suknie balowe dla córek, kareta z remizy na bale „Pod Baranami” i u pani Tarnowskiej „Na Szlaku”, wachlarze i długie rękawiczki.
Obie córki Juliusza bywały w „najpierwszych” domach krakowskich, na czym pani Zofii bardzo zależało, wiedziała ona, że nawet świetny malarz, jeśli nie należał do sfery szlacheckiej, traktowany był z góry i mocno pogardliwie, na co nikt nie miał się ochoty narażać. Sławne były słowa cesarza Franciszka Józefa do Stanisława Tarnowskiego: „Sind Sie noch immer Professor, lieber Herr Graf?”
Najlepiej było być „po prostu” arystokratą, bez jakichś tam tytułów naukowych czy innych, no ale jeżeli już niemądry los lub przeznaczenie zrobiło człowieka naukowcem czy artystą, to musiał nosić przynajmniej przed swoim nazwiskiem „von” albo „de”, inaczej był rodzajem kaleki lub biednym pariasem. Na to wszystko więc, na tę przynależność do sfery szlacheckiej musiał zapracować ten cudny malarz i gorący Polak. Noblesse oblige. Pani Zofia miała wprawdzie swój mały posag, ale większa jego część poszła na... krewnych z Australii. Brat Juliusza, Leon, też malarz, ożenił się z Angielką, panną Hamilton. Po ślubie oboje wyemigrowali do Australii, gdzie zamieszkali w miejscowości Victoria. Między szwagier-kami zaczęła się czuła korespondencja, oparta prawdopodobnie ze strony Juliuszowej na większej dozie snobizmu, ponieważ nawet „Pod Baranami” rzadkością było mieć w rodzinie autentyczną Angielkę.
„Postarajcie się przyjechać do Polski” — pisała po angielsku Zofia do pani Leonowej — „tak bardzo chciałabym cię poznać...”
Jakże gorzko żałowała później tych niebacznie napisanych słów, bo oto w jakiś czas później otrzymała od Leonów radosną wiadomość, źe korzystając z uprzejmego zaproszenia wybierają się z wizytą do Krakowa. I rzeczywiście któregoś na pozór pogodnego poranka zjechali na Kossakówkę państwo Leonowie Kossakowie z przerażającą ilością kufrów i tobołków.
— Ah, Sophy, how can you not have a waterproof! — powtarzała pani Leonowa. (Ach, Zosiu, jak możesz nie mieć płaszcza nieprzemakalnego!) Tak samo dziwiła się, jak można istnieć bez łazienki, specjalnej nurse do dzieci i wielu innych zagranicznych wynalazków. Zofia natomiast nie mogła się nadziwić, jak można przyjechać do kogoś „z wizytą” i siedzieć już czwarty miesiąc bez chęci do powrotu. Gdy w końcu namówiony przez żonę Juliusz zapytał brata, jak długo mają jeszcze zamiar w Polsce pozostać, dowiedział się rzeczy najstraszniejszej.
— Skoroście nas zaprosili — odparł Leon — to musicie nam teraz zapłacić powrotną drogę do Australii, inaczej nigdy stąd nie wyjedziemy, ponieważ nie mamy za co. U nas, w Australii, jeśli ktoś kogoś do siebie zaprasza, to zawsze zwraca mu koszty podróży.
Usłyszawszy to Zofia dostała spazmów. Wyglądało to bardzo groźnie i łączyło się z „palpitacjami” serca, a było po prostu atakiem histerii. Gdy przyszła do stanu równowagi, postanowiła upłynnić większą część swojego posagu i zafundować państwu Leonostwu powrotną drogę do Australii, co mu-siało kosztować majątek. Gdy wiele lat później opowiadała swoim wnuczkom o tym okropnym przejściu, zaciskała białe palce, aż stawy trzeszczały, a jej piękne ciemne oczy rzucały groźne blaski, gdy przez zaciśnięte usta cedziła słowa szwa-gierki: „Sophy, why haven*t you a waterproof?” Od tego czasu warunki finansowe w willi „Wygoda” zaczęły się bardzo psuć. Zofia liczyła na swoje piękne córki i na ich bogate mariaże. Starsza rzeczywiście wyszła bogato za mąż za pana Romańskiego, plenipotenta dóbr Potockich na Ukrainie, do którego nie czuła żadnego sentymentu. Młodsza wyszła z miłości za swojego kuzyna Unruga, zanadto przystojnego i za bardzo podobającego się kobietom. Obie były nieszczęśliwe w małżeństwie, jedna dlatego, że jej się mąż nie podobał — a druga dlatego, że jej się zanadto podobał. Starsza martwiła się w wielkim dobrobycie — a młodsza w ubóstwie. Babcia Kossakowa żyła do dziewięćdziesięciu lat i rok czy dwa przed śmiercią postanowiła popełnić samobójstwo (rzecz w późnym wieku niespotykana!) i w tym celu zażyła na noc całą tubkę aspiryny. Skończyło się tylko na silnym ataku serca i biedna Babcia, która już w ogóle nie wstawała, musiała swój nędzny żywot ciągnąć jeszcze czas pewien. Obie wnuczki mogły się od niej dowiedzieć niezmiernie ciekawych rzeczy, ale Babcia pamiętała lepiej swoje dzieciństwo niż lata młodości, a jej umysł wciąż był zaprzątnięty mnóstwem drobiazgów, których się starość czepia jak tonący trzcin lub gałązek.
Ze swoich paryskich czasów, gdzie zaraz po ślubie zamieszkali z Juliuszem, chętnie opowiadała o satyryku i znanym piosenkarzu Bartelsie, który wspaniale parodiował tłumaczenia rodzimych piosenek na język francuski. Na przykład: „Szynkareczko, szafareczko, bój się Boga, stój — tam się śmiejesz, a tu lejesz miód na kaftan mój” — na: „Cabarietiere, cabarietiere, craint le Dieu et reste — ici tu ris et lä tu verses le miel sur ma veste albo: Wanda couche dans notre terre, qui ne voulait Allemand — eile prefer e son citoy en que Vetranger monsieur”, Płacząc ze śmiechu opowiadała, jak figlarny Bartels przetłumaczył dla polskiej emigracji całe menu w jakiejś paryskiej restauracji, a więc „Vermicelle aux oeufs poches" na „Zielony Michas z jajami w kieszeni”, „Culottes saucte Robert" na „Portki z sosem pana Roberta”, „Vol-au-vent ä la finan-ciere" na „Lata z wiatrem pani skarbnikowa” itp. Babcia bywała u Władysława Mickiewicza, syna Adama, u księżny Marceliny Czartoryskiej, uczennicy Szopena. Widziała, idąc z Dziadzią na spacer, cesarza Napoleona III wraz z cesarzową Eugenią wyjeżdżających z Tuileries na konny spacer, co później wymalował Juliusz z pamięci, i obraz ten długi czas zachował się w rodzinie. Czego zresztą ta Babcia nie widziała i z jakimi ludźmi się nie stykała! Ale jakże mało potrafiła o tym wszystkim opowiadać, brak jej było pamięci, jaką miewają artyści.
— Babciu — zapytała ją kiedyś Lilka, gdy była już dorosłą panienką — przecież babcia musiała widywać w Paryżu Norwida?
— Poczekaj, moje dziecko, Norwid, Norwid... coś sobie przypominam, a był, był taki ubogi poeta... gdyśmy z Dziadzią szli na spacer, to wychodząc z domu zawsze zostawialiśmy dla niego obiad w kuchni.
Po śmierci męża Babcia mieszkała jeszcze jakiś czas w oficynie mieszczącej się przy głównej willi na placu, już wówczas Juliusza Kossaka, po czym przeniosła się z całym dobytkiem do ukochanego syna Tadeusza na wieś. Nie przyniosło jej to szczęścia, bo w niedługi czas potem wybuchł w owym majątku pożar, który pochłonął mnóstwo pamiątek po Juliuszu, wiele jego akwarel, starych mebli pamiątkowych i całą jego korespondencję. Pobielany dworek z gontowym dachem, tak zwany Domek Babci, został przed pierwszą wojną przebudowany na brzydką nowoczesną willę, w której mieszkał Jerzy Kossak ze swoją rodziną. Pamiątkowy klomb przed dworkiem, gdzie Juliusz przez okno mansardowe rzucał dzieciom cukierki, został skopany i zamieniony na plac tenisowy. Nie dbało się w owych czasach o zabytki po sławnych ludziach. Niewiele pamiątek zostało na Kossakówce po owym wielkim malarzu i pięknym człowieku o gołębim sercu a lwim pazurze: kilka akwarel, szkiców piórkiem i ołówkiem, przeważnie ilustracji do „Odysei” i do „Pana Tadeusza”, który nigdy nie ukazał się z jego ilustracjami, prawdopodobnie dlatego, że nagła śmierć przerwała mu pracę nad nimi, zbiór starych mundurów i broni, to wszystko. O Dziadziu opowiadano w rodzinie następującą anegdotę: Z Koła Literacko-Artystycznego, którego był prezesem, wysłano przywołanego z Rynku „ekspresa” w czapce z czerwonym otokiem. Miał zanieść list, w którym proszono Juliusza, aby zechciał szybko przyjść na mające się odbyć zebranie.
— Pójdziecie — rzekli mu — na plac Latarnia do malarza, pana Kossaka, i poprosicie go, aby był uprzejmy zaraz tu przybyć.
Ekspres poszedł i długo nie wracał. W końcu zjawia się.
— Byliście, załatwiliście?
— Byłek i załatwiłek. Ino tak, nie plac Latarnia, ino plac Matejki — nie Kossak, ino Nowak — nie malarz, tylko mu-lorz, i pedzioł, co zaraz przyjdzie.
Dziadzio, pełen jeszcze krzepy i talentu, umarł nagle na zapalenie płuc. Nie było wówczas ani penicyliny, ani nawet omnadyny. Kto w późniejszym wieku zachorował na zapalenie płuc, musiał umrzeć. Juliusz zaziębił się z kurtuazji dla dam. Była późna jesień, nieoczekiwanie przyjechała jego ukochana córka, Zochna Romańska. Oba domki przepełnione były gośćmi z rodziny i Juliusz odstąpił swój pokój córce, a sam poszedł spać do zimnej i nie opalonej pracowni. Chorował trzy dni i umarł z całą świadomością i pogodną rezygnacją. Gdy wszedł ksiądz z Ostatnimi Sakramentami, skłonił mu się ręką pięknie i powiedział, że wita najdostojniejszego z gości.
— Jak mogliście pozwolić na to, aby Dziadzio odstępował swój pokój cioci Zosi, a sam szedł spać do zimnej pracowni? — mówiły Lilka i Madzia, gdy były już dorosłymi pannami.
— Cóż — odparła na to ich Matka — babcia tak postanowiła... a zresztą dziadzio sam chciał.
Pogrzeb miał wspaniały. Morze ludzi czarno ubranych wpływało przez furtę do ogródka. Nawet obcy ludzie płakali. Dwie małe dziewczynki, Lilka i Madzia, siedziały w oknie i przyglądały się temu. Miały na sobie szkockie sukienki w czarno-białą kratę i czarne kokardy we włosach. Stojąca za ich plecami Fräulein rzekła:
— Aber, Kinder, weint doch, der Grosspapa ist gestorben!
I wówczas obie rozpłakały się głośno, nie zdając sobie sprawy z tego, co się stało.
Rozdział III
Działo się to pół wieku temu na tej samej planecie, którą można by nazwać „globus histericus wszechświata”, w mieście Kaliszu. Mama zawiozła obie dziewczynki na uroczystość dziewięćdziesiątych urodzin prababki Gałczeńskiej. Prababcia w srebrnej koronkowej sukni, w koronkowym czepcu, spod którego spływały długie białe loki, siedziała na aksamitnym czerwonym fotelu. Wokoło niej jak kardynałowie przy papieżu siedziały półkolem inne babcie — jej córki. Ponieważ babcie były przeważnie wdowami (w owych czasach mężowie zawsze umierali wcześniej od żon, udręczeni przez owe cnotliwe ma-trony), więc rodzaj męski nie miał tu swoich przedstawicieli. Na początku długiego salonu tłoczyły się jak pisklęta prawnuczki czcigodnej jubilatki, w otoczeniu swoich matek. Mama popchnęła lekko Lilkę i Madzię, aby poszły pocałować w rękę prababcię.
— Ja się boję! — pisnęła Madzia.
Lilka, prześliczne dziecko o długich, jasnych lokach, mądra i stateczna, wzięła tą małą za rączkę i poprowadziła ją w stronę, gdzie królowała rodzinna papieźyca. Prababcia pobłogosławiła przeźroczystą ręką dziewczynki i złożyła na ich czołach zaświatowy pocałunek. Obie cmoknęły ją w rękę. Stara pani wyciągnęła z fałdów szaty małe emaliowane pudełeczko z miętówkami i poczęstowała nimi dzieci.
Tego samego dnia wieczorem odbył się wielki rodzinny bankiet. Na długim stole, przybranym kwiatami, stało moc butelek i zakąsek. Gdzie są butelki, tam również nie brak
i mężczyzn, znalazło się więc nagle wielu wujków, stryjków i prawujków. Prababcia królowała na pierwszym miejscu w swoich srebrnych robronach i koronkach. Raz po raz któryś z panów wstawał, dzwonił łyżeczką w kryształowy kieliszek i wygłaszał mowę na cześć sędziwej matrony. Płynęły z ich ust jak miód słowa pochwały dla czcigodnej jubilatki, nastrój był wzniosły i pełen pogodnego wzruszenia. Babcie koronkowymi chusteczkami ocierały łezki, ksiądz ocierał usta po węgierskim winie, rozmyślając nad toastem, który również za chwilę wzniesie. Wojciech Kossak, nie mając do przemówień najmniejszego daru, podniósł się z krzesła, podkręcił pięknego czarnego wąsa, błysnął ognistym okiem arabczyka, brzęk-nął w kieliszek i rozpoczął mowę od następującego zdania:
— Kto nie pamięta wojen napoleońskich, zgliszcz i walących się starych chałup, niech spojrzy na prababcię... — dalej mówić nie mógł, ponieważ nagły, niepowstrzymany wybuch śmiechu przerwał mu potok wymowy. Usiadł z powrotem, okropnie zmieszany, po czym zaczął się śmiać razem z innymi. Czy do prababci siedzącej daleko od niego i prawdopodobnie nieco głuchej doszły te słowa — nie wiadomo.
Wspominając ową niezwykłą uroczystość mimo woli zadaj emy sobie pytanie: z czego żył cały ów kaliski „Dom Kobiet” i kto utrzymywał te wszystkie staruszki? Czy zmarli dziadziusiowie pozostawili im jakieś większe majątki albo konta w bankach? Nigdy się o tym nie mówiło, ponieważ posiadanie pieniędzy było w sferach szlacheckich rzeczą równie naturalną jak powietrze i oddychanie nim. Prababcia posiadała na Kujawach piękny majątek Siąszyce, gdzie wychowywali się jej wnukowie — Wojciech i Tadeusz. Kiedy została wdową (jak one wszystkie), przepuściła majątek na ciągłe podróże. Gdy Juliuszowa spodziewała się pierwszego rozwiązania, prababcia, korzystając z okazji, jechała już do Paryża, częściowo dyliżansem, a częściowo koleją żelazną, która przejmowała ją ogromnym lękiem. Stamtąd pisywała do rodziny listy z horrendalnymi błędami, jeśli chodziło o język rodzimy — po francusku bowiem pisała bezbłędnie. Co dzień rano w Siąszycach, gdy cała rodzina wraz z wnukami zbierała się wokoło stołu, prababcia stawała przy dwóch imbrykach i pytała: — Kto chce kawy, kto herbaty? — Zażywała przy tym tabaczkę i z nosa pomału spływała jej mała tłusta kapka, która nie wiadomo było, do jakiego z imbryków padnie. Zgromadzone wokoło niej wnuki, bacznie spoglądając na jej nos, mówiły wahająco: — Ja proszę herbaty, nie, nie, raczej kawy... albo jednak herbaty... nie, nie, nie, kawy, kawy!
Wojtek i Tadeusz byli braćmi bliźniakami, tak podobnymi do siebie, że ich matka wiązała im na szyjach kolorowe tasiemki, aby ich móc odróżnić. Gdy dorośli, zdarzało się na ten temat mnóstwo zabawnych qui pro quo. Chłopcy kochali się bardzo i razem płatali figle. Ulubioną ich zabawą było robienie fuzji z gałęzi i strzelanie z niej. Ilekroć prababcia to widziała, powtarzała jedno i to samo zdanie: „Uważajcie, dzieci, bo gdy Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści”. W związku z tym babcinym ostrzeżeniem chłopcy postanowili spłatać staruszce paskudnego figla. W tym celu wyszukali gruby kij, wydrążyli go od wewnątrz, napchali do niego prochu strzelniczego i gdy prababcia zbliżała się do nich, zaczęli z kija mierzyć do wróbli.
— Ej, chłopcy — rzekła swoim zwyczajem stara pani — jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści! — I nagle huk! blask! wystrzał! Prababcia padła na ziemię zemdlona, chłopcy zaś dostali od ojca tęgie „cropidupum punctatum” — jak to Juliusz nazywał — i od tego czasu odechciało się im tego rodzaju zabaw.
Córki prababci były babciami, te babcie miały córki, które były ciotkami Madzi i Lilki.
Ciotki nie były piękne, nie miały nic ę wróżek. Były dzielne, s^c^awiowe, barchanowe zpny. Nie miały złotych włosów ni jedwabnych nó^ek, ni oc%u tajemniczych, ni r^ęs wykręconych —
jak pisała wiele lat później Maria Pawlikowska w swojej „ Różowej magii”. Do jednej z nich, która wyszła bardzo bogato za mąż i mieszkała na Ukrainie w majątku Hrusiatycze, jeździła na lato Mama Kossakowa ze swoimi córkami. Przyjeżdżała tam również ciotka Tadeuszowa z Zofią (późniejszą Kossak-Szczucką), ciotka Unruźyna z córkami i wiele innych ciotek ze swoimi dziećmi. Takiej zabawy i takiego żarcia nie było już potem nigdzie na świecie! Wujek Kazio Romański, elegancki pan z przystrzyżonym wąsikiem, robił jakieś wielkie interesy, jeździł wciąż do Kijowa i do Wiednia, skąd przywoził dla swojej żony wspaniałe suknie i biżuterię. Ciotka była podobno bardzo piękna, ale starała się nie pokazywać tego po sobie: zawsze chodziła w zniszczonym szlafroku doglądając sztucznej wylęgarni kurcząt, co było jej wielką pasją. Męża, który ją uwielbiał, traktowała z niechęcią i lekką pogardą. Był on wzbogaconym parweniuszem o żadnym nazwisku, ciotki więc miały go za nic. Wujek puszczał pieniądze w sposób zawrotny, ale puszczał je tylko na swoją ukochaną żonę i dzieci. Ciotka nigdy nie dziękowała mu za prezenty, które przywoził, rzucała kosztowne suknie do szafy, nie oglądając ich nawet. Niekochany mąż przeniósł wówczas wszystkie swoje uczucia na najstarszą córeczkę, którą zaczął psuć w sposób niebywały. W tajemnicy przed matką dawał jej na noc kieliszek szampana, tkał w nią całe pudła ukochanych przez dzieci „bałabuchów”, które przywoził z Kijowa, wychowywał dziewczynkę na małą królewnę: gdy tupnęła nóżką, zjawiało się natychmiast wszystko, czego zapragnęła. Raz zachciało jej się własnego domku. Wujek pojechał do Wiednia i stamtąd kazał przysłać tyrolski domek ogrodowy z dykty, z drzwiami i oknami, który postawiło się w parku. Były tam dziecinne mebelki, na których siadywały dzieci i przy małym stoliku piły czekoladę i jadły ciastka.
— Chcę mieć własny wózeczek z kucykami! — zażądała dziewczynka.
Zakochany ojciec kupił natychmiast mały, dziecinny ko-czyk wyplatany i do tego najmniejsze kucyki, jakie mógł znaleźć. Tym zaprzęgiem powoziła ukochana córeczka, wożąc nim dzieci po całym parku. Ponieważ nauka czytania nużyła ją, więc ojciec postanowił, że jej na razie da spokój. Ssała duży palec, więc niech sobie „biedactwo ssie”. Ciotka zajęta swoimi kurami, których posiadała rzadkie okazy, nie zanadto wtrącała się do wychowania córki. W domku dla dzieci siedziały na fotelikach najpiękniejsze lalki świata. Takie, które mówiły „papa” i „mama”, chodziły, gdy się je nakręciło, nieomal że jadły i robiły kupki. Po kątach leżały lalki już trochę podniszczone i przywiędłe, którymi się już dzieci nie bawiły. Lilka, która miała zawsze jakieś „dziwaczne” pomysły, namówiła kuzyneczkę, aby wszystkie te niepotrzebne lalki zapakować i zanieść biednym dzieciom do czworaków. Dziewczynka przy klasnęła temu projektowi. Był to nowy rodzaj zabawy, którego jeszcze nie zakosztowała. Obarczone wielkimi paczkami z lalkami szły przez park na wieś, gdy wtem spotkały ciocię w szlafroku, sypiącą swoim kurom poślad.
— Co wy niesiecie takiego?
— Zniszczone lalki dla biednych dzieci na wsi.
— Macie w tej chwili odnieść je z powrotem do domku!
— Ale dlaczego, mamusiu?
— Bo wam się mogą jeszcze kiedyś przydać...
To zdanie słyszało się od ciotek bardzo często. „To się nam może jeszcze kiedyś przydać”. Zachłanność i gromadzenie dobytku, nawet już nieprzydatnego, było ich charakterystyczną cechą. Po strychach stały skrzynie pełne starych jedwabnych i wełnianych sukien, które czekały na nowe pokolenie. Nigdy nic z tego nie dawało się służbie ani ich rodzinom. To należało do inwentarza domowego i było nienaruszalne. A tymczasem pod gratami, które nie lubią leżeć bezużytecznie, gromadziła się pleśń — jak zemsta. Zemsta przedmiotów martwych, które tak bardzo mogły się komuś przydać. Na strychach wybuchał nagle pożar, który ognistymi jęzorami lizał kosztowne jedwabie, chrupał niemodne buciki, wypluwając guziczki, połykał cenne koronki, buszował w futrach i dziecinnych płaszczykach. Albo też dwory stawały się pastwą rabunku przez szajki bandytów grasujących po wsiach. A gdy nawet uszły cało tym niebezpieczeństwom, przychodziła wojna, która już zupełnie nie liczyła się z tym, co się komuś kiedyś może przydać.
Rozrzutny wujek umarł nagle przy obiedzie, podnosząc do ust kielich szampana, w momencie kiedy chciał wznieść toast na cześć jakiegoś rodzinnego jubilata. Potem przyszła pierwsza wojna światowa. Z majątku trzeba było uciekać z tobołkami na plecach. Ukochana córeczka znalazła się nagle w mieście, w bardzo skromnych warunkach. Nie było już zakochanego wx niej ojca, nie było „bałabuchów” i drogocennych zabawek. Gdy tupnęła nóżką, to co najwyżej myszy chowały się do kątów. Zdziwaczała, nigdy nie wyszła za mąż, została milczącą starą panną, pracującą w jakimś urzędzie. Smutna bajka o zwykłej dziewczynce wychowywanej na królewnę.
Na ogół jednak ówcześni rodzice nie psuli swoich dzieci, a przeciwnie — trzymali je bardzo krótko, wychowując w bo-jaźni wobec rodziców i Boga. Dziwna ambicja, aby dzieci „bały się” ich, panowała wszechwładnie. Przypominało to raczej tresurę niż wychowanie, tym bardziej że harap albo rózga były w ciągłym ruchu. Dzieci, bojąc się panicznie srogich rodziców, uczyły się kłamać jak z nut, oszukiwać, działać podstępem i chytrością. Zamykano przed nimi tak samo jak przed służbą sady owocowe i spiżarki. Starsi byli na pierwszym miejscu i chełpili się tym, że są starsi. Było to wówczas raczej zaletą niż smutną koniecznością i czterdziestoletnie matki, przyjmujące już na siebie tę godność, wyglądały jak dzisiejsze sześćdziesięciolatki. Najlepsze kęski na stole były zawsze rezerwowane dla starszych, nie tak jak dzisiaj — dla dzieci, i czasem, gdy legumina obeszła cały długi stół, dla dzieci nic już nie zostawało. Niektóre ciotki lubiły się z nimi droczyć, pytały się na przykład tak:
— Józiu, chcesz jabłko?
— Chcem!
— No to nie dostaniesz!
Dzieciom rzadko umilały życie ich matki pełne surowej godności, tę rolę spełniały za nie jakieś stare nianie, stare klucznice, które w kieszeniach fartucha przemycały dla nich, rezerwowane dla starszych, smakołyki. „Barchanowe” ciotki miewały zwykle większą ilość potomstwa. Do życia i „na wynos” dla śmierci. Księża, którzy z zamożnego obywatela ciągnęli niezgorsze zyski, bardzo pilnowali, aby produkcja wiernych nie ustawała, i przy spowiedzi nie dawali rozgrzeszenia tym żonom, które z tych czy innych względów chciały się od tego obowiązku wykręcić. Nawet słabe zdrowie i brak sił nie były żadnym powodem do unikania macierzyństwa. Wymyślili oni, że grzechem śmiertelnym jest żyć z mężem nie mając progenitury, i ogłupiałe kobiety święcie w to wierzyły. Pewna młoda osoba z rodziny Kossaków, nie mogąc dla braku zdrowia mieć więcej dzieci, aby nie być „wodzona na pokuszenie”, rozeszła się z mężem, którego bardzo kochała. Oboje zamieszkali osobno. Ona doczekała się starości, źyjąc w skrajnej cnocie, on — wprost przeciwnie, „rzucił się w wir życia”, miał wiele kochanek i prawdopodobnie błogosławił mądrego księżulka, że mu w ten sposób pomógł otworzyć drzwi do rozkoszy ziemskich, których przy żonie nie byłby nawet próbował odemknąć. Było to zresztą poprzednio bardzo dobre i przywiązane do siebie małżeństwo.
Jedynie ciocia Lila, wiotka i pachnąca, podobna była wróżce i paryskiej lali. Chodziła w piórkach i tiulach %e słońca, całowała unosząc nakrapianych woałi...
Czy naprawdę istniała taka? Owszem, tylko że nie było jej na imię Lila, ale Madzia, i że nie otruła się trutką na szczury, jak w wierszu Pawlikowskiej, ale gorzej, bo... sublimate m. Była to jakaś wielka uwodzicielka, której urokom ulegał również przez dłuższy czas Wojciech. Mama była do tego stopnia zazdrosna o piękną kuzynkę, że postawiła mężowi ultimatum. „Albo ona — albo ja!” Przez kilka dni Tatko chodził chmurny i zgryziony, a Mama z czerwonymi oczkami. Dziewczynki właziły jej na kolana i przepraszały:
— Już będziemy grzeczne i posłuszne, tylko niech Marn i d ł o nie płacze.
— To nie przez was, moje drogie dzieci. Mam swoje zmartwienia.
W końcu Tatko wybrał, wybrał kochaną małżonkę, a z uwodzicielką zerwał raz na zawsze. Pozostała po niej tylko fotografia w starym aksamitnym albumie. Na tym zdjęciu smukła jej talia opięta była ciemnym stanikiem. Na głowie miała wysoki cylinder do konnej jazdy, z którego spływał lekki woal. Oczy miała ogromne, smutne i melancholijne. Koniec jej był tragiczny. Zakochała się śmiertelnie w Alfredzie Chłapowskim, późniejszym ambasadorze polskim w Paryżu, postanowiła rozwieść się i wyjść za niego za mąż. Gdy już przeprowadziła rozwód, Chłapowski zaczął się wahać. Wówczas ta bohaterka ponurego romansu zdecydowała się otruć, ale tak niezupełnie, ponieważ na swoim biurku zostawiła adres i nazwisko lekarza, który ją miał odratować. Dzisiejsze kobiety, kute na cztery nogi, jeśli chodzi o znawstwo środków medycznych, na pewno wybrałyby do tego celu nie sublimat, ale co najwyżej weronal. Sublimat popalił jej przełyk i wnętrzności, krzyczała biedna: „ratujcie, ratujcie!”, ale było już za późno. Tak wyglądała prawda „O cioci, co się otruła”. Gdy w trzydzieści lat później kuzyn Lilki i Madzi kazał otworzyć trumnę samobójczyni, aby szukać skarbów rodzinnych zakopanych podczas powstania przez jego pradziadka (o czym zaznaczył w testamencie), widok, który ujrzał, był niesamowity i wstrząsający: prześliczna młoda kobieta, w żółtej balowej sukni z pękiem fiołków na piersiach, leżała nietknięta... tak jakby spała. Jedyną oznaką nekrozy była mała czarna plamka pod okiem. Sublimat zakonserwował jej młodość poprzez śmierć.
Była jeszcze jedna piękna ciotka, ale ta była wierną i cnotliwą żoną.
Madzia nigdy nie zapomni, jak do jej dziecinnego łóżeczka z siatką podeszły dwie wróżki, aby jej powiedzieć „dobranoc”. Obie wróżki szły na bal. Jedna z nich była płową blondynką, miała na sobie suknię z jasnoniebieskiej mory, na szyi boa z białych piórek, we włosach brylantowy półksiężyc. Druga była czarnowłosa i czarnobrewa, miała suknię żółtą, czarne boa z piórek, na głowie czarne strusie pióra. Ta pierwsza to była Matka Madzi, druga — ciocia Wandzia Marylska. Trudno było powiedzieć, która z nich była piękniejsza. I Madzia popadła na tym tle w taką rozterkę, że się rozpłakała; wróżki zupełnie ńie rozumiały dlaczego. Złożyły pocałunki nie malowanych ust na jej czole, powiedziały: „no śpij, śpij!” zaszeleściły jedwabiami, zaszumiały piórkami, zapachniały perfumami „Ideal” i „Vera Violetta” i zniknęły jak sen jakiś złoty i błękitny.
Rozdział IV
Kartka z pamiętnika ośmioletniej Madzi:
Co tu pisać je^dem nieszczęśliwa w całym znaczeniu teS° słowa nietylko %e muszę do spowiedzi ale jeszcze muszę pić tran zplty tłusty, Żegnajcie miłe poranki bez troski wesołe z Azorem w pracowni codzień łyszka zpłtozłotawego tranu codzień gorzkie ziulka. I Za te męczarnie nic tylko przycinki Jurka ach Boże to straszne Nikt na świecie mnie niezrozumie każdy powie E to nic strasznego I jeszcze spowiedź nie nie wytrzymam
Kilka razy do roku dziewczynki mogły się spodziewać, że do ich pokoju wkroczy Mama z wyrazem twarzy specjalnym, tym od niezłomnych postanowień. Na jej widok egzotyczne ptaszki, których pełno fruwało po pokoju, rzuciły się w stronę okna. Dwa płowe szczeniaczki śpiące na łóżku przytuliły się mocniej do siebie, świnki morskie w kartonowym pudełku zastrzygły uszkami, a dwie papużki inseparables zaskrzeczały po papuziemu.
— Czy dziewczynki pamiętają, że w sobotę będą musiały iść do spowiedzi wielkanocnej? Radzę już zacząć robić rachunek sumienia.
Nad grzechami, które miały powiedzieć księdzu Tuszow-skiemu w kościele Św. Barbary, zastanawiały się wspólnie. Lilka miała zawsze jakieś wspaniałe przestępstwa, którymi mocno imponowała młodszej siostrze.
— Powiem księdzu, że byłam dumna!
— To znaczy, że co?
— To znaczy, że czułam pogardę dla wszystkich.
— Jak to dla wszystkich... dla mamy też — głos Madzi zabrzmiał grozą.
— Taak, nawet dla mamy, wtedy, kiedy mnie zmuszała jeść zupę piwną, której nie znoszę.
— To straszny grzech... ja też czułam wtedy dla mamy pogardę.
Lilka pod stołem tupnęła gniewnie nóżką:
— Proszę cię bardzo, abyś mi nie podkradała moich grzechów, rozumiesz! Wymyśl sobie co innego.
— Przeklinałam — zapisała po chwili na ćwiartce papieru.
— Ja też — pisnęła młodsza.
— Naturalnie, już mnie naśladuje, dlatego że kiedyś powiedziała bardzo cicho „psiakrew”! Byłam niedobra dla służby — pisała Lilka w skupieniu, ze zmarszczką na czole. Magdalena już się nie odzywała, bojąc się ściągnąć na siebie gniew siostry.
— A ja nie chciałam wyjść spod łóżka, jak mnie mama wołała na lekcję! — zawołała nagle triumfująco.
Lilka wzruszyła ramionami:
— To nie jest żadnym grzechem, tylko oznaką tępoty.
— Jak to nie jest żadnym grzechem — ujęła się za swoimi przewinieniami młodsza — lenistwo i nieposłuszeństwo!
Pamiętała dobrze tę niemiłą scenę, kiedy z braku ochoty do nauki schowała się pod łóżko Fräulein^ które było tak niskie, że żaden dorosły człowiek nie byłby się pod nim zmieścił.
— Niech Madzia natychmiast wyjdzie stamtąd, inaczej zawołam służącego, aby ją wyciągnął! — rzekła Mama surowo.
A ponieważ spod łóżka nie objawiła się żadna reakcja na tę groźbę, więc chudy stary Nikodem zaczął się za panienką wczołgiwać pod leże tak zwanej Frojlusi.
— Comment peut-on\ — zawołała wówczas po francusku obrażona dziewczynka. — Une telle honte devant les domes-tiques! — po czym sama wyszła spod łóżka, zmięta i zakurzona.
U Św. Barbary było zimno i mroczno. Dobroduszny ksiądz Tuszowski, staruszek biały i różowy, pachnący mydłem i świeżo wypitą kawą, mówił do dziewczynek w ten sposób:
— Dziecko, tyś jeszcze święta. Dziecko, ty jeszcze nie wiesz, co to grzech. — Potem przenikliwym szeptem: — A czy nieprzystojnych zabaweczek nie było? Dziecko, przyznaj się! Odprawisz pokutę i Bóg Najświętszy wybaczy ci. Powiedz, moja duszo...
— Nieee, proszę ojca.
— Nie?... — w głosie zacnego staruszka był jak gdyby lekki zawód. — A powiedz mi, dziecko, tyś z takiej artystycznej rodziny, czy nie malowałaś nieprzystojnych obrazeczków? To wielki grzech, ale święty Józef i Najświętsza Panna wybaczą ci na pewno, powiedz, nie było?
Wstyd niemalowania „nieprzystojnych obrazeczków” był tak wielki, że w końcu Magdalena zaczęła próbować. Amorek o przedziwnej anatomii, który wpadł w ręce Mamy, był pierwszą bardzo udaną próbą w tym kierunku.
— Co to Madzia narysowała! — zawołała Mama udając bardzo oburzoną. Porwała rysuneczek i pokazała go swojemu mężowi. Madzia usłyszała potem z drugiego pokoju wybuchy śmiechu obojga. Honor jej jako grzesznicy został jednak uratowany, bo gdy w czasie następnej spowiedzi ksiądz Tuszowski znów ją zapytał, „czy nieprzystojnych rysuneczków nie było?”, odparła z dumą: — Były!
Historia rysowania amorków o dziwnej anatomii miała swój początek w czasach, kiedy siostry w jakimś muzeum zobaczyły dokładne kopie antycznych rzeźb, z których jedna miała coś obtłuczonego, druga coś zakrytego listkiem figowym, a inna nie miała żadnych braków i ściśle odpowiadała naturze.
Dziewczynki zainteresowała ta różnorodność i nieraz tak rozprawiały między sobą:
— Ja — mówiła Lilka — chciałabym mieć takiego całego-
— A ja nie — odparła Madzia — ja bym wołała takiego z listkiem.
Mając piętnaście lat, Magdalena pocałowała się w ogrodzie z trochę starszym od niej kuzynem. Było to przed wielkanocną spowiedzią. Nic się nie przyznała starszej siostrze, ale chodziła dumna jak paw.
— Pocałowałam się z kuzynem, proszę ojca — wypaliła zaraz na wstępie.
— A czy nie przykładał swojego grzesznego ciała do twojego grzesznego ciała? — zapytał biegle księżulo.
Aby wzbudzić w niewinnych dziewczęcych umysłach tak zwane „myśli zdrożne”, pracowali nie tylko księża, ale i ich rodzone matki. Pani Maniusia na przykład zalepiała w oprawionych rocznikach tygodnika „Świat” kartki takich rozdziałów, które jej się wydawały „nie dla panien”, myśląc w swojej naiwności, że dziewczynki ich nie odlepią. W owym tygodniku pisywały długie powieścidła grafomanki, o których dawno słuch zaginął, takie jak Grot-Bęczkowska i Esteja. Esteja była zresztą ciotką dziewczynek i nazywała się naprawdę Ki-sielnicka. Miała kulawego wujka za męża i dwoje dzieci. Kulawego wujka nigdy nie zdradziła, ale za to w jej czołowej powieści pod tytułem „W sieci pajęczej” aż gorąco było od miłosnych oparów. Występował w niej „wamp” z najlepszego mondu, nazywany Stanella, a dziewczynki czytając, jak jej „falowało łono” i jak „śmigała mężczyzn przez twarz biczem ognistego spojrzenia”, dostawały wypieków i nie mogły sypiać po nocach. Tę powieść czytywały zresztą w tajemnicy przed Mamą, która uważała, źe powinna ona być na specjalnym indeksie. Nigdy nie można było wiedzieć, kiedy Mama stanie za krzesłem w momencie, gdy się było w owej zakazanej lekturze zagłębionym po uszy, i usłyszy się surowy głos karcący owo przestępstwo. Zdenerwowane tym stanem rzeczy obie postanowiły zacząć pisywać takie powieści, „które by im mama zabroniła czytać”. Niesłychanie płodną grafomanką okazała się po pewnym czasie Magdalena. Grube zeszyty powieścideł leżały w szufladzie jej biureczka. Treść jednej z nich pamięta doskonale. Nazywała się „Pokątnik złowieszczy” (nazwa wzięta od pewnego autentycznego żuka). Była to historia manekina z papier- mache — był taki w atelier Ojca jako sztuczny model, na który nakładało się różne mundury i broń z epoki napoleońskiej — wieczorami zaczynał on żyć, wychodził oknem z pracowni i prześladował swoją miłością córkę owego malarza, która w końcu dostała się do domu obłąkanych. Temat naprawdę godny pióra jakiejś Grot-Bęczkows-kiej. Wszystkie te powieści „nie dla dzieci” zbierała skrzętnie ich ukochana nauczycielka, panna Aniela Kopacz, osoba niesłychanie mądra i już przeczuwająca w obu dziewczynkach pisarskie talenty. Młodsza po powrocie z wakacji, które zwykle spędzały u ciotki Dziembowskiej na wsi, napisała humoreskę pod tytułem „Wyjazd Mamy do miasta”. Nauczycielce spodobała się ona bardzo, poprawiła wszystkie w niej znajdujące się błędy gramatyczne i posłała do redakcji brukowego pisemka, które nazywało się „Nowiny Krakowskie”. Magdalena przybrała pseudonim Maud (jako że angielszczyzna modna była wówczas w domu Kossaków) i z niepokojem oczekiwała rezultatów. Po dwóch tygodniach panna Kopacz przyniosła numer „Nowin”, gdzie w rubryce „Odpowiedzi Redakcji”, wśród zdań brzmiących np. „Melancholia jesienna — spoczęła w koszu” i tym podobnych, widniało pod Maud*, „umieścimy niebawem”. Była to chyba jedna z najpiękniejszych chwil w życiu Magdaleny i tych słów nie zapomni ona do końca życia. A najwięcej ją cieszył triumf nad starszą siostrą, która tak bardzo lekceważyła sobie jej zdolności. Gdy po jakimś czasie humoreska ukazała się w owym codziennym pisemku, triumf jej nie miał granic. Poczuła się od razu wielką pisarką i z góry spoglądała na swoje otoczenie. Mama Kossakowa, „matka geniuszów”, była uszczęśliwiona.
— Widzicie, zawsze mówiłam, że nasz Magaś nie jest taki głupi, jak to zawsze twierdziliście, ciocię Urszulkę opisała jak żywą!
Madzia zachęcona powodzeniem posłała zaraz jakąś nowelkę do miesięcznika „Wieś i Dwór”, ale tym razem nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Zaczęła więc operować już tylko w kółku rodzinnym i co tydzień każdy z członków otrzymywał redagowany przez nią tygodnik, który powielało się na dziecinnej drukarence, a który nazywał się PIMOMO — był to skrót słów: „Moje Pisemko”. Jerzy zstępował wówczas z piedestału swojego „bicykla”, jak się wówczas nazywał rower, i robił do owego pisemka bardzo zabawne rysuneczki. Czasem udało się Madzi ubłagać siostrę-poetkę, która nieomal od urodzenia pisywała wiersze, aby dała do PIMOMA jakiś swój utwór poetycki. Redagowanie tygodniczka nie trwało długo, bo Madzia poczuła w sobie (za przykładem starszej siostry) niesłychane zdolności malarskie, które na razie objawiały się tym, że zasmarowywała kolorowymi kredkami wszystkie ryciny w książkach młodzieżowych i tygodniku „Przyjaciel Dzieci”. Lilka zawsze była górą i kiedy młodsza siostra męczyła się, aby wyrysować jako tako postać ludzką, Lilka malowała akwarelą secesyjne nimfy ze złotymi i rudymi splotami, nenufary i maki. Na każde imieniny Mama otrzymywała od starszej córki teczki ręcznie malowane, tomiki jej wierszy ozdobione własnymi ilustracjami i przepiękne laurki malowane w kwiaty jabłoni lub maki. Oprócz nieocenionej panny
Kopacz przychodziły na lekcje inne nauczycielki: muzyki, rysunków, francuskiego i niemieckiego. Jedna z nich, która uległa urokowi Wojciecha i, jak się wydaje, musiała być zazdrosna o panią Maniusię, poradziła Lilce, aby na imieniny Mamy wypowiedziała na pamięć wiersz pod tytułem „Pogrzeb Kościuszki”. Imieniny pani Kossakowej odbywały się bardzo uroczyście. Już rano oczekiwał na nią stół ozdobiony kwiatami, na którym stały torty i prezenty. Obie córki ze świeżymi kokardami we włosach, w odświętnych sukienkach, czekały z bi-jącym sercem na ukazanie się ukochanej rodzicielki, która miała lada chwila zjawić się w sukni z trenem (od rana wówczas nosiło się suknie z ogonami), dzwoniąc breloczkami, które miała przywieszone do łańcuszka od zegarka. Tatko również czekał na nią podkręcając sarmackiego wąsa. Oczekiwana chwila nadeszła, Mama, śliczna jak poranek, ze swoją różową buzią i wałkiem płowych włosów nad czołem, ukazała się w drzwiach jadalni i obie dziewczynki rzuciły się na nią z pocałunkami. Lilka odchrząknęła i nabrzmiałym ze wzruszenia głosem zaczęła swoją imieninową deklamację:
Biją razem wszystkie dzwony jak ludowe glosy, Jęczą, kwilą, modlitwami rwą się pod niebiosy...
Po skończonej recytacji, która wypadła bez zarzutu , dziewczynka otrzymała rzęsiste brawa, tylko Tatko jakoś spoch-murniał i wypił dwie filiżanki kawy (zamiast trzech).
Na następne imieniny ta sama nauczycielka znów wybrała dla Lilusi podobnie „okolicznościowy” wiersz. Był to Ujejskiego „Marsz żałobny”:
Ile dzwonów! Skąd te dzwony?
Czy w mej głowie huczą? Czemu idą jacyś ludzie, Z jakąś pieśnią kruczą?
Była piękna i anielska
I kochała mnie,
Jak piosenka jakaś sielska Płynęły nam dnie.
Ach, nie c%ujes% ty ju% woni Z wianka białych ró%, Całowaniem twojej skroni Nie %bud%ę cię ju%.
Takiej moje ślubne lo%e, Ija w takim dniu Żyję jesęc^e, Bo^e! Bo^e!
Co ja poc^nę tu?...
Gdy dziewczynka skończyła recytację, pokój zaległa grobowa cisza. Mama, smutna, odsunęła od siebie filiżankę i kawałek tortu.
— Wiesz, Lilusiu — rzekła — że nie bardzo rozumiem, dlaczego wybierasz na moje imieniny takie smutne i grobowe wiersze.
— To panna Maria mi poradziła — odparła dziewczynka — powiedziała, że to takie piękne i wyniosłe.
— Co tej zwariowanej starej pannie przyszło do głowy! — rozsierdził się Wojciech. — Na imieniny mojej ukochanej małżonki takie grobowe wiersze wynajdywać! Na złość jej wypi-jemy zdrowie Maniusi i oby nam żyła sto lat!
Od tego czasu Lilka nie deklamowała już cudzych poezji w formie powinszowań, ale swoje własne, które rodziców wprawiały w szczery zachwyt. Prezenty, które wówczas córki dawały rodzicom z okazji imienin lub Gwiazdki, były równie ponure jak owe wiersze i doskonale obrazowały brak smaku, jaki