Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezwzględny zbrodniarz działa precyzyjnie. Opróżnia sejfy, zostawiając za sobą trupy, ale żadnych śladów.
Ściga go grupa operacyjna komisarza Dzikiego. Mała liczba poszlak utrudnia dochodzenie. Czy uda się zapobiec kolejnemu morderstwu?
Co wspólnego z toczącym się śledztwem ma niewyjaśnione zniknięcie przed laty policjanta z małego miasteczka? Czy znaleziony pocisk pomoże w złapaniu zbrodniarza i zamknięciu sprawy, czy też jeszcze bardziej ją skomplikuje? Kto kryje się pod maską Mefisto?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
6 lutego 2017, poniedziałek
Czerń nocy wchłonęła całe światło…
Pstryknięciem palca wysunął z paczki papierosa i umieścił w kąciku ust. Płomień zapałki oświetlił na krótką chwilę wiszącą na ścianie pokoju białą maskę. Zniekształcił cieniem krwawą pręgę ust.
Jest i nie ma. Jak życie – przemknęła mu przez głowę myśl szybka jak błyskawica i równie ulotna. – Brak światła i brak tlenu powodują jednakowy skutek, wieczną ciemność.
Wrócił do zdarzenia, które rozegrało się w podobnie krótkim czasie.
Wysiadła z windy. Zamykał właśnie drzwi mieszkania, za którymi zostawił zwłoki grubasa… Widziała go. Czy zauważyła jego szczególny znak? Zawahał się, czy nie zlikwidować świadka. Nadjechała druga winda…
Zbiegł schodami z czternastego piętra. Nie mógł narażać się na spotkanie kolejnych osób. Nie ryzykował jazdy windą, nie była bezawaryjnym środkiem transportu. Narzędzie zbrodni miał przy sobie. Oraz sto pięćdziesiąt koła1 w banknotach dwustuzłotowych.
Na ulicy stała grupa reporterów. Pakowali sprzęt do samochodu. Wyszedł na stronę podwórka i zniknął.
Zaciągnął się dymem. Wypełnił nim płuca i powoli wypuścił.
Od tamtego zdarzenia minęło siedem miesięcy. Musiała nie zauważyć… Ale czy czegokolwiek mógł być pewien?
Siedział w ciemności, a przecież ona nie istniała. Była jedynie brakiem światła widzialnego.
Nic nie jest tym, na co wygląda…
Skupił się na odbiciu żarzącej się końcówki papierosa w szybie okiennej. Jeden maleńki punkcik światła na tle mroku wszechświata. Tak jak on sam. Podszedł do okna. Mylił się. To nie był jeden punkt. Niebo usiane było gwiazdami…
22 lutego 2017, środa
Śnieg przestał padać. Wiatr rozwiał chmury i przez powstałą szczelinę przedarła się wiązka promieni słonecznych. Jak obraz z projektora rzucony na ekran ozłociły szary świat.
– To mi było potrzebne. – Komisarz wydziału kryminalnego Adam Dziki poczuł przypływ energii i przeciągnął się.
Słowa skierowane były do Witka Wilka, naczelnika wydziału i jego szefa.
– Włamy na Limance przekaż prokuratorowi… – Wilk odsunął plik kartek. – Temat zakończony. Przejdźmy do sprawy najważniejszej. Adam, chcę go dorwać przed emeryturą.
– Moją czy twoją? – Przejawy nadchodzącej wiosny radykalnie poprawiły Dzikiemu humor.
– Bądź poważny, zbliża się twoja czterdziestka!
– Masz dobrego informatora.
– Zaraz informatora… Czepiasz się szczegółów…
– Starzeję się – roześmiał się Dziki. – A na czepianiu się szczegółów polega moja praca.
– Słusznie, komisarzu, słusznie! – Wilk wzruszył ramionami. – A od przesłuchania2 się nie wymigasz. I jednym flakonem3 nie wykręcisz!
– Obiecuję ci poważne przesłuchanie. Niejednego świadka oczyścimy z zarzutów4. Żarówek 455 volt nie zabraknie.. Będziesz całkowicie wysprzęglony6 słuchał płyt7.
– Na to liczę!
Obaj równocześnie ryknęli śmiechem. Po chwili spoważnieli.
– Przejdźmy do sprawy.
Przestępca działał od roku. Zabijał i okradał. W przeciwieństwie do klasycznych złodziei, którzy ogołacali domy ze wszystkich cennych przedmiotów, on zabierał wyłącznie gotówkę.
Seria rozpoczęła się w lutym 2016 roku, w ostatnią sobotę karnawału. Kacper Sądecki, potentat cukierniczy, podczas swoich siedemdziesiątych urodzin zorganizowanych w formie balu przebierańców został zamordowany we własnej rezydencji. Stało się to na piętrze, w jego gabinecie, w czasie kiedy na parterze bawiło się dwustu gości.
Posiadłość leżała na uboczu. Droga dojazdowa tutaj się kończyła.
Sejf został opróżniony. Oddarta połówka dwustuzłotowego banknotu przyciśnięta była butem ofiary. Sprawca zabrał narzędzie zbrodni oraz rekwizyt, którego znaczenia na początku nie dostrzeżono. Maskę karnawałową jednego z gości.
Pięć miesięcy później zamordował sześćdziesięcioośmioletniego biznesmena Adriana Lordowicza w jego mieszkaniu w Warszawie.
Modus operandi był ten sam: opróżniony sejf, cenne przedmioty leżące na wierzchu nietknięte i zagardlenie ofiary. Sprawca użył bawełnianego sznura, który przyniósł ze sobą.
Zadbał o brak śladów, które prowadziłyby do jego identyfikacji. Jakby znał metody, którymi będzie posługiwać się policja. Niezrozumiały wobec tego dla organów ścigania był fakt, że zostawił „wizytówkę” potwierdzającą, że jest sprawcą pierwszego zabójstwa.
Była to brakująca część banknotu.
Kolejne trzy miesiące później okradł dealera samochodów i zabił jego przebywającą w domu żonę. Ten sam modus operandi. Zagardlenie, kradzież, zignorowanie leżących na widoku wartościowych przedmiotów oraz „wizytówka” mordercy, połowa banknotu dwustuzłotowego
Śledztwo powierzono Wojewódzkiej Komendzie Policji w Łodzi. Objęło ono również zabójstwo na terenie Warszawy z uwagi na tego samego sprawcę. Na czele czteroosobowego zespołu operacyjnego stanął komisarz Adam Dziki, towarzyszyli mu aspiranci Bronisław Jasieczek, Karol Makuszyński i Stanisław Danek. Z ramienia prokuratury sprawę objął Jerzy Jasień.
– W przypadku pierwszej zbrodni sprawca przyszedł z zewnątrz i zniknął przez nikogo niezauważony. Nie miał powiązań z denatem ani nikim z gości. Zostawił jedynie ślady mikrowłókien czarnych skórzanych rękawiczek, co wyjaśnia brak daktyloskopii. Mamy też biomechanikę chodu. W gabinecie, gdzie popełnione zostało przestępstwo, technicy zebrali z dywanu ślady obuwia metodą elektrostatyczną8. Tak samo było również w przypadku dwóch pozostałych zbrodni. Potwierdzają tego samego sprawcę, o co sam zadbał, pozostawiwszy kawałki banknotów – referował Dziki.
– Więc musimy znaleźć buty, których podeszwy będą pasowały. – Wilk roześmiał się rozbawiony. – A sprawca nie zaprzeczy, że należą do niego.
– Jeśli zaprzeczy, zafundujemy mu spacer po płycie9. Sposób stawiania kroków jest równie niepowtarzalny, jak odciski daktyloskopowe palców. Problem, że właściciela tych butów na razie nie mamy.
– Co ze śladami traseologicznymi pojazdów?
– Zdjęliśmy odciski opon i mikroślady lakieru, czarnego. Otarł się o drzewo. Samochód produkcji niemieckiej, siedmioletni, z dużym prawdopodobieństwem volkswagen golf. Jedna z najpopularniejszych marek, kolor również. Jest takich kilkaset tysięcy. Szukamy, ale to igła w stogu siana. Pozostałe zabójstwa zostały odkryte po kilku dniach.
– Sądecki na takim odludziu nie miał kamer?
– Miał, ale wyłączył. Czuł się bezpiecznie w takim tłumie. Nie chciał nagrywać zachlanych gości ani samego siebie, jak się wygłupia. Nie wylewali za kołnierz.
– Zrozumiałe.
– Sądeckiemu ukradł co najmniej pięćdziesiąt osiem tysięcy złotych i dwa tysiące dolarów. Tyle wiemy od sekretarki. Z sejfu Radziejewskich wyjął dwieście dziesięć tysięcy złotych. Lordowicz miał sto pięćdziesiąt tysięcy w sejfie. Sejfy otwierał perfekcyjnie. – Dziki miał przed sobą protokoły zeznań.
– Mniejsze kwoty bywają motywem zbrodni. Dlaczego trzymali tyle pieniędzy w domu, a nie w banku?
– To akurat nie nasza sprawa, gdzie ludzie przechowują pieniądze.
– To były ich wszystkie oszczędności?
– Nazywasz takie kwoty oszczędnościami? – Dziki wybuchnął śmiechem. – Muszę zacząć być mniej rozrzutny. Będę pił jedną kawę dziennie zamiast trzech.
– Nie żartuj.
– To była kropla w morzu w stosunku do tego, co mają w bankach. Jak wydajesz krocie, to pewnie fajnie jest mieć pod ręką większą sumę. Może zresztą dla nich nie była większa. Co do świadków… Mamy jednego, który go widział po zabójstwie Lordowicza w Warszawie.
– Rozmawiałeś z nim?
– Z nią. To kobieta.
– Przesłuchałeś ją?
– Nie było potrzeby. Dostaliśmy z Warszawy pełne zeznanie. Niewiele wnosi. Na początku nie powiązali tej sprawy z prowadzonym przez nas śledztwem. Powiadomili nas dopiero tydzień po znalezieniu zwłok. Widziała go przez moment, mijała go na korytarzu. Nie miałbym pytań uzupełniających, niczego nie pominęli. Znalazła guzik, który zgubił. Nie było na nim materiału biologicznego, ślady daktyloskopowe wyłącznie jej.
– Bierzesz pod uwagę, że zabójca jest psychicznie chory? – Wilk przeglądał zdjęcia ofiar. – Klasyczny złodziej rzadko zabija.
– Psychicznie chory nie zabija dla forsy. Ma osobiste motywy. Leczące kompleksy, potwierdzające nadzwyczajną moc czy władzę. Tworzy własne scenariusze. Tu tego nie mamy.
– Jednak…
– Zacznijmy od tego, że „psychopata” i „chory psychicznie” to dwa różne pojęcia. Każdy, kto zabija, jest psychopatą. Chyba że robi to w obronie własnej, z czym nie mamy tu do czynienia. Ale nie każdy, kto zabija, jest chory psychicznie. Psychopatę tworzy deficyt empatii. Normalny człowiek, nawet bardzo agresywny, powstrzyma eskalację działań, kiedy zobaczy łzy czy przerażenie ofiary, a psychopata nie. Ma też obniżony poziom lęku. Nie czuje strachu przed karą, co dodatkowo zmniejsza hamulce jego działania. Nie funkcjonują u niego prawidłowo te struktury mózgu, które odpowiadają za poszanowanie norm społecznych czy poczucie winy.
– I tu, i tu nie styka we łbie. – Wilk był uparty.
– Niby tak, ale… Różnica w niestykaniu jest zasadnicza. Psychopata to osobowość dyssocjalna. Ale jego działania wynikają z logicznych przemyśleń i procesów intelektualnych. Wszystko ma zaplanowane. Natomiast psychicznie chory – kontynuował Dziki – działa irracjonalnie. Atakuje kogoś, bo pojawił się w jego procesie urojeniowym, wyzwalając nieuzasadnioną agresję. Ofiara może pobudzić go swoim zachowaniem, wyglądem czy wyróżnianiem się. Cechą, która zadziała jak zapalnik, ale tylko u niego.
– Czy te różnice mają w praktyce jakieś znaczenie? W obu przypadkach może dojść do agresji i przemocy. Naruszenia nietykalności cielesnej, wreszcie zbrodni. Rozdzielamy niepotrzebnie włos na czworo.
– Mylisz się. Psychopata to nie wariat. Jeśli jest dobrze wykształcony, ma wysoki poziom inteligencji, to jest go cholernie trudno namierzyć. Bo stać go na precyzyjne opracowanie planu.
– Co najwyraźniej ma tu miejsce.
– Właśnie. Ma wszystko dograne w najdrobniejszych szczegółach. Więc wróćmy do tego, na co przed chwilą zwróciłeś uwagę. Dlaczego zabija? To jeden cztery osiem10 kk. Czemu nie kradnie, kiedy nikogo nie ma w domu?
– Może myśli, że nikogo nie ma, nie wie, że ktoś jest?
– Wszystko ma dograne perfekcyjnie, a ten jedyny aspekt wymyka mu się spod kontroli? I to podstawowy? – Dziki rozłożył ramiona w geście bezradności. – Przyjmijmy teoretyczny wariant, że jednak tak jest. Dlaczego zatem po prostu go nie obezwładnia?
– Został rozpoznany. Działa w stanie napięcia. Sytuacja wówczas łatwo może się wymknąć spod kontroli. – Wilk wstał, żeby rozprostować kości.
– A dlaczego zostawia przedarty banknot? – Dziki znowu zaczął przemierzać trasę okno – drzwi. – Miałoby to sens, gdyby chciał nas przekonać, że mamy do czynienia z jednym zabójcą, a w rzeczywistości tak by nie było… Byłaby to zorganizowana grupa przestępcza… W razie wpadki dawaliby sobie nawzajem alibi. Temu jednak zaprzeczają ślady traseologiczne.
– Wracamy do wersji psychicznie chorego?
– Nie… Nie! On prowadzi jakąś grę.
– Z kim?
– To akurat jest oczywiste. Z nami. Z policją.
– Po co?
– Może miał jakieś zatargi z policją. Skrzywdzili go… Nienawiść albo chęć pokazania, że jest lepszy.
Dziki otworzył szeroko jedno skrzydło okienne. Do pokoju wpadło chłodne powietrze, wciągnęli je z lubością do płuc.
– Wracam ciągle myślami do pierwszej sprawy, Sądeckiego – powiedział Wilk. – Dlaczego taki deficyt świadków? Tam było dwieście osób!
– Byli urżnięci w trupa. Nie tylko alkoholem się raczyli. To nie był początek imprezy, zdążyli się nasączyć jak gąbki. Można ich było wyżymać! Widzieli faceta w masce Waldemara Mazagallego, byli pewni, że to Mazagalli. Sam byś tak pomyślał.
– Logiczne. Ale dlaczego sam Mazagalli go nie zdekonspirował?
– Jak nie wiesz, o co chodzi, to na ogół po pierwsze chodzi o pieniądze… A zaraz potem o dupę. Tu mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem. Bzykał w tym czasie blond piękność przebraną za Marilyn Monroe, której mąż jako Spiderman chlał z Fantomasem Sądeckim.
– Kelnerzy musieli być trzeźwi!
– Obsługa nie znała tych ludzi. Ale zdarzył się ciekawy incydent… Jedna z kelnerek zeznała, że facet zalany w trupa w, jak to określiła, „białej jak śmierć masce”, spytał ją, gdzie jest szef tego burdelu. Przecież jak bardzo byś się nie upił, nie zapomnisz, do kogo przyszedłeś i jak się nazywa gospodarz, prawda?
– No raczej!
– Więc takie pytanie mógł zadać tylko ktoś, kto znalazł się tam przypadkowo i nie wiedział nawet, gdzie jest. A ta informacja była mu potrzebna. Zgadza się?
– Sprytne sformułowanie. Kelnerka głupie zapytanie zaliczyła na karb upojenia alkoholowego…
– Ale z tego płynie po raz kolejny wniosek, że znalazł się tam przez przypadek. Wszedł i okazja sama się nadarzyła.
– Myślisz, że to go ośmieliło i skłoniło do dalszych przestępstw?
– Zobaczył, jakie to było proste. Była zima. Miał rękawiczki, znalazł maskę. Nawet gdyby działały kamery, był nierozpoznawalny. Nie był z nikim powiązany. Człowiek znikąd. Odszedł i ślad się urwał. Zbrodnia, kurwa, doskonała! – Dziki uderzył pięścią w biurko. – I wiesz co? Mam przeczucie, że skończyłoby się na kradzieży, gdyby nie telefon sekretarki.
– Przeczucia nie zaliczają się do metod naszych działań. – zażartował Wilk. – Ale rzadko cię mylą… Nie mogę zrozumieć braku śladów biologicznych… Rękawiczka może się uszkodzić, zsunąć. Ofiara się broni, drapie… Powinna mieć komórki jego naskórka pod paznokciami. Włos, rzęsę, krew. Cokolwiek!
– Zagardlenie błyskawicznie pozbawia przytomności. Krew dopływa tętnicami do głowy, sznur blokuje odpływ. Odruchowo próbujesz zmniejszyć ucisk, nie masz czasu na kontratak. Po czterech minutach jest po wszystkim… Pytanie, dlaczego wybrał takie narzędzie zbrodni. Wymaga walki, fizycznego wysiłku i bliskiego kontaktu z ofiarą. Czemu nie używa broni palnej? W apartamentowcu strzał usłyszeliby sąsiedzi, ale w rezydencjach leżących na uboczu takiego niebezpieczeństwa nie było.
– Nie posiada pistoletu. – Wilk wyciągnął najprostszy wniosek.
– Jaki problem zdobyć go na czarnym rynku?
– Musisz mieć dostawcę, a więc świadka zakupu. – Wilk był uparty.
– Coś innego przyszło mi do głowy. On ma broń, tylko nie chce jej używać.
– Dlaczego?
– Bo stanowi ślad prowadzący do niego. Jakie grupy ludzi w Polsce mają broń?
– Zarejestrowani detektywi, osoby prywatne, myśliwi…
– Kto jeszcze? – Dziki wpatrywał się w szefa z oczekiwaniem.
– Przestępcy oczywiście. Ale ja mówię o broni zarejestrowanej oficjalnie.
– Ja również.
– To już nie mam pomysłu. – Wilk opadł bezradnie na oparcie krzesła.
– Policja.
27 lutego 2017, poniedziałek
Ekran telewizora stanowił jedyne źródło światła w mroku pokoju. Powlekało wszystko pulsującą niebieską poświatą. Pojawiły się napisy końcowe, wyciągnął dłoń uzbrojoną w pilota i kliknął. Zapadła ciemność.
Odgarnął do tyłu włosy, długa płowa grzywka wymagała wizyty u fryzjera. Włączył lampę i pokój zalało światło. Zmrużył oczy i skrzywił się. Wyjął płytę z napędu, Zawrót głowy11.
Intryga dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Kim Novak niewzruszona jak lalka. Wyprana z uczuć, jak on.
Realizuje precyzyjny plan. Jak on. Dokładna w detalach, reżyser był mistrzem.
Wsunął ostrożnie płytę na miejsce. Pomiędzy zieloną z napisem Człowiek, który wiedział za dużo z 1956 roku a szarą Północ, północny zachód z 1959 roku. Dalej Psychoza 1960 rok i Ptaki z 1963 roku.
Zawrót głowy reżyser nakręcił w roku 1958. Wszystkie filmy stały w kolejności zgodnej z datą ich powstania. Począwszy od najstarszego.
Liczył się porządek. Tak na półce, jak i w życiu.
Oraz odpowiednie rekwizyty…
Czasem pełniły jedynie funkcję Mac Guffina12 , ale częściej były clou planu. Niezbędne w każdym scenariuszu. Zarówno sztuki, jak i życia. Nie zawsze były to przedmioty martwe. Rekwizytem mógł być sam człowiek, jak w filmie Starsza pani znika z 1938 roku.
Zamyślił się…
Hitchcock pojawiał się na ledwie zauważalny moment w każdym swoim filmie. Widzowie skupiali uwagę, żeby tego nie przegapić. Stosował ten trik na samym początku filmu, żeby potem mogli śledzić uważnie fabułę. Dawał im to, na co czekali, ale to on wyznaczał, na co mają czekać… Zawłaszczał umysły widzów…
On też zastosował trik autoryzujący swoje dzieło, był nim przedarty banknot. Wskazał psom13, czego mają szukać. On grał, oni tańczyli do jego rytmu…
Dolus directus14 miał taki sam jak Mistrz, pieniądze i satysfakcję.
Zgasił światło. Migające punkciki na czarnym firmamencie stanowiły jedynie obraz ciał niebieskich sprzed wieków, który dopiero teraz dotarł na Ziemię. W rzeczywistości wiele z nich dawno nie istniało.
Nic nie jest tym, na co wygląda…
Skupił się na ostatnich detalach akcji planowanej na następny dzień. Jej scenariusz różnił się w szczegółach od poprzednich.
28 lutego 2017, wtorek
Body czekał na szefa. Swoją ksywę zawdzięczał muskularnej budowie ciała. Metr dziewięćdziesiąt wzrostu i sto dwadzieścia jeden kilogramów mięśni pozbawionych grama tłuszczu. O dziewięć kilogramów więcej niż Witalij Kliczko, bokser WBC.
Nareszcie pryncypał pojawił się w drzwiach. Body w każdy wtorek odwoził go na lotnisko na Lublinku, a potem dostarczał mercedesa i walizkę z kasą do jego willi. Następnie powinien wrócić do domu swoim passatem, którego tam zostawił.
Po umieszczeniu kasy w sejfie następowała jednak drobna modyfikacja planu, o której szef nie wiedział. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Czekała tam na niego, równie niecierpliwie jak on, żona szefa. Dwudziestopięcioletnia długonoga ruda piękność ze świeżą opalenizną prosto z Dubaju. Z którą przypadli sobie do gustu i spotykali się od pół roku. Oczywiście jedynie wówczas, kiedy jej męża nie było w domu. A że często go nie było, to Body spędzał z panią Winiarską więcej czasu niż jej prawowity małżonek. Dbał o każdy kawałeczek jej ciała.
Na to czekał, od kiedy Winiarski powiedział o dzisiejszym wyjeździe. On, jego testosteron i pozostałe krążące we krwi hormony. Które nie tyle krążyły, ile zapierdalały w żyłach jak małe samochodziki i Body czuł się jak tykająca bomba, która w każdej chwili może eksplodować. Zaczął układać scenariusz spotkania. Dłoń powędrowała na kolano i musiał sobie wbić do głowy, że jeszcze chwilkę musi poczekać.
Wracał obrzeżami miasta, skręcił już ze Szczecińskiej w Sianokosy, po chwili był na Okulickiego. Lekko go zarzuciło na ostrym zakręcie. Panowały egipskie ciemności, szosę oświetlały wyłącznie reflektory jego samochodu. W tych warunkach powinien zwolnić, ale hormony wymieszane z oparami benzyny tłumiły rozsądek, a droga była pusta. Przyhamował przed przejazdem kolejowym, po czym znów docisnął gaz. Zrobił objazd i dojechał do Łozowej. Już czuł zapach perfum Ilonki. Musiał zwolnić z powodu dziur w asfalcie i słabej widoczności. Minął ostatnie zabudowania i dojeżdżał do nasypu niestrzeżonego przejazdu kolei aglomeracyjnej. Za nim były już tylko porośnięte samosiejką pustkowia. Z prawej strony opuszczony zakład produkcyjny ze spaloną do połowy ruiną i ogródki działkowe, wymarłe o tej porze roku. Wokół żywego ducha. Zbliżała się północ.
Przed torami stał samochód. Miał włączone światła awaryjne, dzięki czemu Body nie zaparkował mu w dupie. Zaklął i gwałtownie zahamował. Obok auta leżał pogięty rower i człowiek wyglądający jak kupka szmat, zagradzając przejazd. Zatrzymał się tuż za zderzakiem volkswagena. Drzwi od strony kierowcy były szeroko otwarte.
– Kurwa, trzeba być debilem, żeby w lutym popierdalać na rowerze, i to w środku nocy – zaklął wkurzony.
Gdyby hormony nie zmąciły mu umysłu, zachowałby czujność, wioząc dwieście dwadzieścia koła. Na tle otwartych drzwi samochodu zarysowała się sylwetka mężczyzny. Twarz zajaśniała niewspółmiernie mocno w stosunku do reszty postaci. Body westchnął zrezygnowany i odchylił się, wypinając pas. Oswobodzony wystawił lewą nogę na jezdnię. Podniósł głowę do góry i zamarł. Strach sparaliżował jego ciało. Poczuł skurcz żołądka i ucisk w klatce piersiowej. Serce podeszło mu do gardła. Przed nim stała postać w białej masce z agresywnym makijażem i czerwonymi ustami…
Śmierć…! Źrenice mu się rozszerzyły, mięśnie łydek i ramion napięły.
Nie, zaraz… To maska Mefisto! Widział ten chromolony film dawno temu… Sparaliżowany strachem mózg zaczął znowu pracować. Przecież dziś ostatki! Przebieraniec wraca z balu!
Ulga rozluźniła napięte mięśnie. Odetchnął pełną piersią.
Wokół panowała całkowita cisza. Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Postać uniosła wyprostowane ramiona. Błysnął srebrny metal. Wylot lufy pistoletu był ostatnią rzeczą, jaką Body zobaczył.
Wraz z hukiem wystrzału w jego czole pojawił się otwór. Trysnęła krew i popłynęła ciepłą strugą, zalewając mu usta. Opadł na plecy w poprzek siedzeń. Twarz przecięta krwawą wstęgą upodobniła go do maski Mefisto. Reżyser tego spektaklu doceniał takie bonusy. Przez chwilę kontemplował dzieło w pulsującym świetle lamp awaryjnych.
Wyjął z mercedesa rejestrator jazdy, a z nesesera gotówkę i włożył tam przedarty banknot. Schował do bagażnika rekwizyty, rower i udrapowane szmaty. Pohamował chęć zapalenia papierosa. Spojrzał w niebo. Tylko gwiazdy były świadkami jego poczynań. Wyglądały jak maleńkie świetliki, a w rzeczywistości miały średnice milionów kilometrów.
Nic nie jest takie, jak wygląda.
Minął tory i pojechał szutrową drogą, dalej nie było już żadnych zabudowań. Przy przejeździe kolejowym został srebrny ośmiocylindrowy mercedes S 320 CDI.
1 marca 2017, środa
Pies biegł w kierunku torów. Wiatr rozwiewał mu futerko, a łapy miał ubłocone aż do brzucha. Wolała nie myśleć, ile czasu będzie go czyścić pod prysznicem po powrocie do domu. Zawołała, żeby wracał, ale rozszalał się na całego. Kiedy podchodziła bliżej, przypadał do ziemi i wyskakiwał do góry, okręcał się wokół własnego ogona i gnał przed siebie. Prowokował ją do zabawy. Cóż, skoro zdecydowała się na szczeniaka…
– Dobrze, Maks, do torów i z powrotem. – Rzuciła psu patyk. Pobiegł jak szalony, uszy powiewały mu w pędzie. Uśmiechnęła się rozbrojona. Słodziak.
Przed samymi torami na poboczu stał elegancki srebrny samochód. Nikogo obok nie było. Podeszła bliżej, żeby sprawdzić, czy kierowca źle się nie poczuł. Zajrzała przez szybę. Zakryła usta, wyjęła z kieszeni telefon i połączyła się z numerem 997.
8 marca, środa
Dziki i Jasień przeglądali zdjęcia z miejsca zbrodni. Minął tydzień od zdarzenia. Sekcja potwierdziła przyczynę śmierci. Strzał z pistoletu. Kula została w czaszce ofiary. Modus operandi zabójstwa Lucjana Bosaka, ksywa Body, odbiegał od poprzednich, co było zrozumiałe. Biorąc pod uwagę jego posturę, próba uduszenia go miała małe szanse powodzenia.
– Miałeś, Adam, rację, twierdząc, że zabójca ma broń – powiedział Wilk, witając się równocześnie z prokuratorem. – Obyś się mylił w drugiej kwestii.
– Też bym chciał. – Dziki wyjął z szafki filiżankę. – Espresso czy americano?
– O czym mówicie? – zainteresował się Jasień.
– O porcji kawy, espresso to…
– Pytam, w jakiej kwestii wolałbyś się mylić – sprecyzował prokurator.
– A, jasne. – Dziki przetarł dłonią łuki brwi. – Jestem rozkojarzony, w nocy mieliśmy dwa wezwania. Sprawca jakby znał metody prowadzenia śledztwa. Wie, jakich śladów będziemy szukać…
– Podejrzewasz, że to glina? – Jasień wyciągnął oczywisty wniosek.
– Nie wiem… Tym razem mamy pocisk, czekamy, czy ARSENAŁ go zidentyfikuje.
Broń palna po zdetonowaniu ładunku prochowego zostawia na łusce oraz pocisku ślady mechanicznych zarysowań, tworząc zacięcia charakterystyczne dla danego egzemplarza. Broń posiadana legalnie jest przed sprzedażą odstrzeliwana, a odstrzelony pocisk, będący wizytówką pistoletu i właściciela, trafia do bazy Automatycznego Systemu Identyfikacji Broni ARSENAŁ i czeka na materiał porównawczy, czyli w praktyce na znalezienie broni, a tym samym jej właściciela.
Otworzyły się drzwi i wszedł technik z uśmiechem kota z Cheshire.
– Co tam, chłopaki? – Rzucił się zamaszyście na krzesło. Wiedział, że niecierpliwie czekają na tę informację, więc celowo ociągał się z jej podaniem. W tej pracy miał mało rozrywek.
– Gadaj, kurwa, bo cię zapuszkuję za znęcanie się. – Dzikiemu najszybciej puściły nerwy.
– No więc, panowie… – Zamierzał się podroczyć, ale spojrzał na Dzikiego i odpuścił, tamten miał mocny prawy sierpowy. – Mamy pistolet!
– A więc zarejestrowany! – ucieszył się Dziki. – Bingo!
– Do kogo należy? – Jasieniowi zaświeciły się oczy.
– Po kolei… – Sadysta uniósł otwartą dłoń do góry, jakąś przyjemność musiał mieć. – To polski pistolet samopowtarzalny P-64 z lufą na cztery bruzdy prawoskrętne, tak zwany CZAK. Z magazynkiem wymiennym pudełkowym na sześć naboi 9 mm Makarowa. Jeszcze do niedawna najmniejszy pistolet zasilany tym nabojem… – Patrzył z satysfakcją na wrażenie, jakie zrobił. – Zatkało kakało?
– Bez gastronomii! To stary rupieć, ktoś go jeszcze używa? Wieki temu TT-tki go wyparły, w latach sześćdziesiątych chyba… To zabytek.
– Model „M” – dodał z satysfakcją zwiastun rewelacji.
– M? Wersja milicyjna…
– Zgadza się, komisarzu.
– Na kogo zarejestrowany?
– Zaraz z butów powyskakujecie. – Podparł się pod boki, ale napotkał wzrok Dzikiego i szybko dokończył. – Zarejestrowany został na funkcjonariusza policji, sierżanta Kazimierza Lockiego.
– Niech to szlag, Adam! Więc miałeś rację! – Wilk zaczął krążyć po pokoju.
– Gdzie pracuje? – odzyskał głos Jasień.
– Tu jest problem…
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że u nas?
– Sierżant Locki zaginął osiemnaście lat temu.
– Jak to? – wykrzyknęli wszyscy trzej równocześnie.
– Powinniście się słyszeć! – Technik ucieszył się z wrażenia, jakie zrobił. Miał dziś bardzo udany dzień.
– Co to znaczy? Nie żyje?
– Nie wiadomo. Zniknął i nikt nie wie, co się z nim stało. Ciała do dziś nie znaleziono.
– Miał jakąś rodzinę?
– Ja swoje zrobiłem, reszta to wasza działka.
– Gdzie to się stało?
– Był wtedy posterunek w wiosce Chów-Parcele. Za Ozorkowem. Ponad dziesięć lat temu został zlikwidowany, dokumenty przejął Zgierz.
10 marca, piątek
Dziki przyjechał do Zgierza przestudiować dokumentację sierżanta Lockiego. Zaginął w maju 1999 roku, mając czterdzieści lat. Zostawił żonę i syna. Tu, w Zgierzu, pracował człowiek, który był podwładnym Lockiego na posterunku w Parcelach. Pięćdziesięcioośmioletni Stanisław Kasprzykowski na początku potraktował Adama nieufnie. Obawiał się, że Wojewódzka wykryła jakieś nieprawidłowości w funkcjonowaniu posterunku w Chów-Parcelach sprzed lat i on zostanie za nie obciążony odpowiedzialnością. Kiedy dowiedział się, o co chodzi, stał się bardziej rozmowny.
– Żona nie wiedziała, co mogło się z nim stać? – Dziki zaczął przesłuchanie od pytań o rodzinę sierżanta.
– Żona? Skąd! On robił, co chciał, nie pytał o pozwolenie. Piękna kobieta. Jak z amerykańskiego filmu. Jeszcze teraz nieźle wygląda.
– Co to znaczy, zdradzał ją?
– Na ten temat to nic nie wiem. Ale… na początku parę razy widziałem u niej siniaki na twarzy… wie pan. Nieobliczalny był.
– Na początku?
– Potem nauczyła się nie prowokować go. Schodzić z drogi.
– Skąd pan wie, że to mąż ją uderzył?
– Komisarzu! Pan go nie znał! Gdyby ktoś inny to zrobił, toby go pochowali następnego dnia. To był furiat…
– Sadysta?
– Mało powiedziane. Oszołom. Ona się nauczyła z tym żyć i nie podskakiwała. Wiedziała, że jakby chciała uciec, to by go ośmieszyła. Znalazłby ją na końcu świata. Może mi pan wierzyć…
– Tolerowaliście to?
– Komisarzu, było nas tam trzech. Bo czwarty właśnie spróbował nie tolerować. Z połamanymi żebrami i szczęką odwieźli go karetką do szpitala. Zanim go zabrali, Locki zagroził, żeby nie szurał, bo to samo może spotkać jego brata. To biedak zeznał, że go napadli w lesie po ciemku, i nie rozpoznał. Wyprowadził się, jak tylko wyszedł ze szpitala, zabrał całą rodzinę i już go nie widzieliśmy. Nikt Lockiemu nie podskoczył. Nikt…
– A pan? Mógł pan patrzeć, jak nadużywał stanowiska?
– Nie zrozumie pan tego. On miał kolesi w powiecie. I paru zbirów u nas. A donosiła mu większość. To mała społeczność. Maleńka. Nie było tajemnic. A on potrzebował worków do bicia… Gnida jakich mało. Miał dni złe i dni gorsze. W te gorsze strach było wejść mu w drogę… A potem zaczął w te gorsze pić… Coraz więcej… I coraz mniej było tych złych…
– To rysuje mi się koncepcja… Wielu osobom się naraził. Mogli chcieć się zemścić. Nawet ten Czwarty, co mu Locki żebra połamał.
– Sprawdzali go wtedy. Do Szczecina się przeniósł. Nie miał z tym nic wspólnego.
– Co ludzie mówili? Przecież jakieś podejrzenia mieliście? W takiej małej społeczności trudno coś ukryć.
– My miejscowi to pewność mieliśmy.
– Słucham? – Adam wstał i podszedł do okna. – Wiedzieliście, co się stało? Mam całą dokumentację. Wojewódzka prowadziła dochodzenie, nawet Komenda Główna przez jakiś czas się zajmowała sprawą. To był jednak funkcjonariusz… Nie widzę żadnych konkretnych hipotez.
– Ano, bo nie ma… A chce pan usłyszeć? Nieoficjalnie.
– Jasne. – Dziki spojrzał zdziwiony. Tego jeszcze nie grali… – Wiecie, co z ciałem się stało? – nagle go oświeciło. – Rozumiem! Wspólnie się go pozbyliście?
– Nie, komisarzu, skąd. – Kasprzykowski się uśmiechnął. – Nic z tych rzeczy. I nie dlatego, że mu się nie należało, skurwielowi. Nie było odważnego.
– Więc co się stało?
Kasprzykowski spojrzał na zegarek. Stara gwardia, która nosiła jeszcze zegarki. I to mechaniczne. Adam nie omieszkał tego skomentować.
– Jak pan widzi. Ale i komisarz widzę z tego samego klubu.
– Tak. Miałem kiedyś po dziadku, ale dwa lata temu zaszalałem i za dwie pensje kupiłem nowy.
– Robi wrażenie. Mój po ojcu.
– Będzie chodził dłużej niż ten – zauważył Dziki. – Spieszy się pan? Zająłem dużo czasu.
– Nie o to chodzi. Mogę już wychodzić, więc może siądziemy coś przegryźć po drugiej stronie ulicy? Pyszny kapuśniak na wędzonce robią. Palce lizać. Tam spokojnie pogadamy.
– Z chęcią. – Adam zrozumiał, że Kasprzykowski nie chce omawiać sprawy na komendzie.
Usiedli w kącie przytulnej salki. Stoliki nakryte były kwiecistymi obrusami. Zamówili zachwalany przez Kasprzykowskiego kapuśniak na wędzonce i cepeliny.
– Zdziwi się pan, że pamiętam niektóre rzeczy po piętnastu latach, zaraz, nawet chyba już więcej czasu minęło, odkąd zginął.
– Osiemnaście – poprawił go Adam.
– A cholera, jak ten czas leci… Wtedy zdarzyło się coś, można powiedzieć, niespotykanego. Locki dostał w dupę.
– Kto się odważył?
– Pan słucha, komisarzu. Jedna nitka do nas od szosy głównej prowadziła… Zresztą do tej pory tak tam jest. Synuś pruszkowskiego mafioza zapuścił się swoim lamborghini i zgubił drogę. A Locki pretekstu, żeby dać komuś wpierdol, od dawna nie miał, bo mu wszyscy z drogi schodzili. Więc na głodzie był.
– Zapowiada się ciekawie. – Dziki powstrzymał uśmiech, domyślał się już dalszego ciągu.
– Słuchaj pan dalej… – Kasprzykowski też uśmiechnął się na wspomnienie tamtego dnia. Większość minionych zdarzeń stała się z czasem białą plamą, a tamto wspomnienie było wiecznie żywe. Jakieś kolorowe takie. Powiedział o tym Adamowi.
– Może czekał pan na to z utęsknieniem?
– Wszyscy czekaliśmy jak cholera!
– I…?
– I się doczekaliśmy! Lockiego już sam widok lalusia wkurwił. A to auto jeszcze bardziej. Przy ryneczku nasz posterunek był, akurat sporo ludzi się kręciło. Każdy niby odwracał głowę, przyglądać się sierżantowi też nie było bezpiecznie. Ale wszyscy czekali, co z tego wyniknie. A laluś podjechał i zastawił radiowóz. I pretekst był… Chociaż dla niego nie zawsze był potrzebny. Od słowa do słowa, za dużo tych słów nie było, synuś dostał mantel i z buzią jak świeży tatar z cebulką i złamaną ręką został wepchnięty do swojej lukstorpedy z przykazaniem, żeby jego dupa więcej w Chów-Parcelach się nie pokazywała. Na odjezdne dostał jeszcze parę razy lolą w maskę… Aż bolało, jak ten złoty lakier pryskał.
Kasprzykowski na to wspomnienie aż się przygarbił.
– Wrócił? – Nie mógł się doczekać dalszego ciągu Dziki.
– Nie sam. Synuś przyjechał z dwoma fiszami. Locki musiał go przeprosić pod groźbą utraty pracy i wsadzenia do pierdla. Więzienia bał się mniej niż utraty stanowiska, to ono czyniło go Bogiem w tej dziurze. Przeprosił, a laluś drwił z niego w żywe oczy, nie żałował sobie. Publicznie.
– Wyobrażam to sobie!
– Miałem farta widzieć to na własne oczy. Miodzio! Synuś wycofał zarzuty, a sierżant dostał ostrzeżenie. Jeśli sytuacja się powtórzy, wypierdol z roboty. Kiedy odjechali, uchlał się. Co dalej, nie wiem, bo ludzie pouciekali, żeby mu się gdzieś niechcący nie napatoczyć. Pozamykali się w domach. Następnego dnia już go nie było.
– Więc co się stało?
– Nikt nie miał wątpliwości. Synuś oficjalnie odpuścił, bo był jakiś układ. Ale tatuś musiał zachować twarz i zemścił się za skatowanie jedynaka… nieoficjalnie. Przyjechali w nocy i zabrali Lockiego albo na miejscu utłukli. Mafia skłonna do wybaczania nie jest, nie?
– Więc taki wariant przyjęliście? Logiczny… A nie mógł uciec, wiedząc, że tak się może to skończyć? On całkiem głupi nie był?
– W tamtym czasie? Pijany jak świnia? Na pieszo z tego zadupia, bo radiowóz został? Nie, raczej tego nie widzę…
– Więc co stało się z ciałem?
– Musieli wywieźć pod osłoną nocy. Policja rozorała cały teren w promieniu kilku kilometrów. Rzeki nie ma, żeby utopili. Studnie sprawdzili. Psy policyjne wariowały, bo jego ślady były wszędzie… Ale nie znalazły nic.
– No dobrze, ale droga dojazdowa jest jedna. Polem nie pojechali… Mam w zeznaniach, że nikt nie słyszał w nocy, żeby przejeżdżał samochód. No i z domu musieliby go wyciągnąć. Tam była żona…
– Nie wiem, sam mieszkałem tuż przy drodze. Musieliby koło mnie jechać… Nie słyszałem. To jest, kurwa, zagwozdka.
– Są zeznania świadków. – Adam miał w głowie całą dokumentację. – Mafiozo i jego syn mają na ten czas alibi. I to nie fikcyjne, byli rzeczywiście w miejscu publicznym. Tyle że takie zadania ludziom się zleca.
– To jest zagadka. Jak pan to odkryje, do tego po tylu latach, to… stawiam obiad w Anatewce!!! Gęsi pipek palce lizać tam dają… I barszczyk z fasolką. Raz byłem. Bo wie pan, co?
– Tak?
– Ja tamtą noc pamiętam jeszcze z jednego powodu… – Kasprzykowski lekko się zaczerwienił. – Dziewczyna ze mną była… Moja obecna żona… Jasno już było, jak spać poszliśmy… Okno było otwarte.
– Słyszałby pan, gdyby samochód przejeżdżał?
– Bezwzględnie.
– Ale był pan… hm… zajęty. Mógł pan nie skupiać się na drodze. Przez okno pan nie wyglądał.
– Moja uwaga istotnie była skierowana gdzie indziej, ale…
– Ale?
– Jest „ale”… Rurę w poprzek drogi kładli. Wtedy przewiertem tego nie robili. Chamski rów był wykopany. I przykryty dechami. Pan możesz sobie wyobrazić, jaki to hałas robiło? Każdy przejazd po tych dechach stawiał na nogi, tak napierdalało.
– Nie ma tego w pana zeznaniach.
– Bo nie powiedziałem. Celowo. Chciałem, żeby się wynieśli i dali nam spokój. A to był dowód, że on jednak gdzieś tu był. Skurwiel, niech mu ziemia czy co tam go przykrywa ciężarem będzie…
– Może do tej dziury koło pana go wpakowali? – Przyszło Adamowi do głowy.
– Nie, na drugi dzień opierdoliłem roboli, sam deski zwaliłem i kazałem zasypać. Niestety, bo by się sprawa rozwiązała.
– To mamy problem.
– Wie pan, jak tak wracam myślami wstecz… – Kasprzykowski głęboko się zamyślił – to się różne dziwne rzeczy przypominają… On miał takie powiedzonko, najczęściej go używał, jak komuś dawał wpierdol, a biedak się próbował tłumaczyć… Mówił: „Nic nie jest takie, na jakie wygląda”. Wszyscy to powtarzali, kiedy jego nie było w pobliżu. Został kiedyś odznaczony, takie były czasy, uroczystość się odbyła w naszym zadupiu. Jak mu przypinali odznaczenie, ludziska między sobą to zdanie powtarzali…
– Dobre…
– Można po tylu latach dać sobie spokój z gnojem.
– Można by było, gdyby w zeszłym tygodniu nie zginął człowiek.
– A co ma piernik do wiatraka?
– Zastrzelono go z P-64 CZAK należącego do sierżanta Lockiego.
– O kurwa! – Policjant wychylił się do przodu. – Czyli mafia go wtedy dopadła i zabrali mu spluwę… Ale szukać to ich w polu teraz można.
– A nie dopuszcza pan faktu, że on żyje? Miałby teraz pięćdziesiąt osiem lat. Tyle, ile pan.
13 marca, poniedziałek
Czarne bmw wyprzedziło dwa tiry i mercedesa. Do skrętu na Chów-Parcele zostało osiem kilometrów. Dziki był umówiony z żoną Kazimierza Lockiego. Właściwie wdową po nim. „Nic nie jest tym, na co wygląda”, przypomniał sobie powiedzonko sierżanta przytoczone przez Kasprzykowskiego.
Ano nie jest!
Nie oczekiwał po tej wyprawie spektakularnych sukcesów. Był pewien, że osiemnaście lat temu poszukiwania zostały poprowadzone z należytą starannością. Tak się zawsze działo, kiedy sprawa dotyczyła funkcjonariusza. Liczył na znalezienie jakiegoś punktu zaczepienia. Ludzie nie znikają bez śladu! Gdzieś musiał być błąd… Nieuważność…
Coś tak oczywistego, że nikt nie poświęcił temu uwagi.
Skręcił w prawo w wąską szosę obsadzoną po obu stronach drzewami. Koła sunęły miękko po asfalcie. Na zdjęciach sprzed osiemnastu lat droga była pokryta kocimi łbami. Lustrował otoczenie, rozważając możliwość, że Locki jednak zbiegł. Wychodził z założenia, że jeżeli zdarzenia z logicznego punktu widzenia nie mogły zaistnieć, to znaczy, że nie zaistniały. Nikt nie widział wjeżdżającego obcego samochodu od strony szosy głównej. Tak było spisane w protokołach zeznań i potwierdził to w rozmowie Kasprzykowski.
Zabójcy na piechotę nie przyszli. Czyli nie zabili Lockiego.
Sierżant nie wyjechał, ponieważ jedyny samochód, jakim dysponował, został na miejscu. Ale mógł przejść w nocy niezauważony do szosy i złapać stopa albo przeczekać do rana, a potem jakimkolwiek środkiem lokomocji odjechać w dowolnym kierunku…
Na podstawie wiedzy, jaką dotychczas posiadał, logika podpowiadała mu taki przebieg zdarzeń.
Zbliżała się godzina dziewiąta, z Locką umówił się o jedenastej… Teraz nazywała się Rolecka.
Wjechał na rynek zabudowany wokół dwukondygnacyjnymi budynkami. Znał go już prawie na pamięć ze zdjęć. Zmieniły się szyldy i branże sklepików, ale poza tym niewiele. Sklep mięsny pozostał w tym samym miejscu, gdzie był piętnaście lat wcześniej. Również księgarnia i warzywniak. Na miejscu posterunku policji była teraz apteka.
Rynek leżał przy skrzyżowaniu dwóch dróg. Jedną z nich przyjechał, prowadziła dalej do miejscowego kościoła, który był widoczny z rynku. Surowe neogotyckie ceglane mury wspinały się wysoko, nisko płynące chmury zakrywały co jakiś czas dach wieży i krzyż. Pojawiał się i znikał. Dzikiego tak pochłonął malowniczy widok, że omal nie zapomniał, po co się tu znalazł. Z drugiej strony warto było poznać atmosferę miejsca, w którym wydarzyło się niewytłumaczalne. Ruszył na przechadzkę.
Przy kolejnym skrzyżowaniu ulica się kończyła starym, porośniętym drzewami cmentarzem. Ciągnął się aż do muru kościoła. Skierował się w tamtą stronę. Chodnik pod jego stopami był nowy, ułożony we wzory z szarych i czerwonych kostek betonowych. Cmentarz od ulicy oddzielał solidny mur z czerwonej cegły. Był połatany i odnowiony. Ulice były czyste. Ściany budynków świeżo pomalowane. Chów-Parcele miały dobrego gospodarza.
Mijał bramę, kiedy jego wzrok przyciągnęła niewielka kaplica cmentarna z surowej czerwonej cegły, wyglądająca na dużo starszą niż kościół. Podszedł bliżej. Było w niej coś upiornego. Mroczna architektura skojarzyła mu się z łódzką kamienicą braci Auerbachów przy ulicy Narutowicza. Położył dłoń na zimnej wiekowej klamce, kiedy usłyszał za sobą kroki.
– Dzień dobry, zwiedzamy od rana? – Starszy wąsaty mężczyzna w pikowanej kufajce z miotłą w dłoni podszedł bliżej.
– Dzień dobry. Właściwie przyjechałem w innej sprawie, ale nie mogłem się oprzeć…
– To nasza największa duma. Osiemnasty wiek. Dużo wycieczek przyjeżdża… Dzięki temu coś się dzieje. A pan nietutejszy… – Zaciekawienie przebijało z głosu mężczyzny.
– Robi wrażenie. Mogę zajrzeć do środka?
– Każdy może.
Nie bez trudu otworzył ciężkie drewniane wrota. Zaskrzypiały żelazne zawiasy. Wewnątrz panował półmrok. Pod stopami miał zimne kamienne bloki wytarte stopami kilku pokoleń. Wnętrze doświetlały jedynie górne okienka przeszklone witrażami. Osadzone w grubym murze, wpuszczały niewiele światła.
Oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku, dojrzał obraz z wizerunkiem świętego Antoniego wiszący na wprost wejścia. Na ociosanym kamiennym ołtarzu stała gromnica. Drzwi z głośnym zgrzytem same zamknęły się za nimi, całkowicie odcinając światło słoneczne. Drewniana więźba dachowa pracowała, skrzypiąc i trzeszcząc, poruszana niewidzialnymi siłami.
Ze wszystkich zakamarków wiało chłodem. Wstrząsnął się, chociaż nie był podatny na takie bodźce.
– Boi się pan? – Głos organisty odbił się echem od ścian i wrócił dziwnie zmieniony.
– A powinienem?
– To miejsce na wszystkich źle działa.
– Piękna architektura, ale… istotnie, pobudza wyobraźnię…
– Po ojcu jestem organistą. Zajmuję się oporządzeniem terenu i kościoła. O kaplicę też muszę zadbać, świece wymienić…
– Pewnie robi pan to przy otwartych drzwiach.
Ich głośny śmiech odbił się echem, odczarowując grozę miejsca. Wyszli na zewnątrz, gdzie przywitało ich słońce.
– Od razu lepiej… – Dziki spojrzał na zegarek. Zostało sporo czasu do godziny jedenastej.
– Spieszy się pan? Pewnie do rodziny? – Staruszek wyraźnie szukał rozmówcy.
– Nie. Do pani Roleckiej przyjechałem. – Wyjął legitymację policyjną. – Komisarz Adam Dziki z Komendy Wojewódzkiej w Łodzi.
– Ja Maciaszek Józef jestem. Znaleźliście Lockiego!? – Staruszek zatrzymał się przejęty.
– Nie. Ale przyjechałem w tej sprawie. Pamięta pan coś z tamtych wydarzeń? Może dzień, kiedy zaginął?
– Sporo lat minęło. Lał wtedy deszcz… Niebo płakało… – Maciaszek spojrzał w górę i się zadumał.
– Słucham?
– Ulewa, mówię, była wtedy. Jak nigdy przedtem i nigdy potem…
– Ma pan genialną pamięć!
– Pamięć mam jak sito, ale dawniejsze sprawy jakby bardziej siedzą w głowie. Tamten dzień nie ze względu na Lockiego zostanie mi na zawsze w sercu. Nie tylko niebo płakało, ja też… Ojca wtedy pochowałem.
– Rozumiem… A pamięta pan jeszcze, co się wtedy działo? Możemy chwilę porozmawiać?
– Pewnie, dla mnie to przyjemność, bo za bardzo gęby otworzyć nie mam do kogo. Ale usiądźmy gdzieś, bo nogi już nie te.
Wrócili na rynek i usiedli w kawiarni. Dziki zamówił herbatę i sernik dla nich obu.
Położył na stoliku dyktafon.
– Zgadza się pan, żebym nagrywał naszą rozmowę?
– Oczywiście, panie komisarzu.
– Więc co istotnego przypomina pan sobie?
– Poprzedniego dnia, zanim zniknął, to była dopiero chryja… – zaczął rozemocjonowany rozmówca i Dziki usłyszał to samo, co wcześniej opowiedział mu Kasprzykowski. Było to najwyraźniej niezapomniane wydarzenie dla całej tutejszej społeczności. Zakończył koncepcją, co według większości mieszkańców stało się z sierżantem. Pokrywała się z przekazem, który dostał wcześniej od Kasprzykowskiego.
– Więc jak pan wytłumaczy – Dziki upił łyk gorącej herbaty – fakt, że nikt nie widział wjeżdżających obcych samochodów.
– Panie, a kto tam wie. Ludziska poszli spać, nikt nie kontrolował, co się w nocy działo. A musiało się to stać w nocy, bo jeszcze po zmroku parę osób widziało sierżanta na ulicy… Zapity w bańkę…
– Tak, mam to w protokołach zeznań.
– No właśnie. A następnego dnia… Właściwie konkretnie o której godzinie on zniknął, to nie wiadomo. Bo rano był pogrzeb mojego ojca, był organistą, więc na ceremonię stawili się prawie wszyscy. Ojciec był lubiany. Do rany przyłóż… Dwa lata do dziewięćdziesiątki mu zostało. Ale nie doczekał, Pan Bóg miał swój plan…
– Bliscy zawsze odchodzą za szybko, niezależnie od tego, w jakim są wieku. Trudno się z tym pogodzić.
– O, to, to… Za szybko. – Józef Maciaszek zapatrzył się w resztki sernika na talerzyku, oczy mu się zaszkliły. Po chwili się pozbierał. – Po pogrzebie była stypa, dopiero w porze obiadowej okazało się, że nigdzie nie można znaleźć sierżanta.
– Kto to zauważył pierwszy?
– Nie mam pojęcia. I tak cud, że ktoś zwrócił tak szybko uwagę, że go nie ma. Locki lubił sobie… – Staruszek uderzył się kantem dłoni w szyję i spojrzał wymownie. Gest nie budził wątpliwości. – Czasem na całe dni znikał.
– Tak, to też mam w zeznaniach…
– A po tym, co go spotkało, to nawet nikt by się nie zdziwił. Tylko chyba z powiatu dzwonili, to zaczęli go szukać… I tak do dziś nie znaleźli – podsumował dramatycznie.
– No właśnie. Może żyć?
– Coś pan, komisarzu! Wykluczone! Ubity w czambuł.
– Gdzie w takim razie podziało się ciało?
– Tego to ja nie wiem. Ani chybi musieli wywieźć. Bo policja takie poszukiwanie urządziła, z psami nawet… Psy z psami chodziły, rozumiesz pan? – zarechotał z własnego dowcipu, po czym dotarło do niego, że z „psem” właśnie rozmawia i zawstydzony zakrył dłonią usta. – Oj, przepraszam, komisarzu, tak mi się wymskło…
– Dobre. Powinien pan dodać, że co dwie głowy, to nie jedna. – Adam nie miał problemu z dowcipami dotyczącymi swojego zawodu.
– Pan to jest równy facet.
– Może zapamiętał pan coś… dziwnego… co pana zaskoczyło, co nie zdarzało się standardowo, dało panu do myślenia?
– Wszystko zeznałem wtedy, nic nie zataiłem, bo i nie było co… Teraz już wiele z tego nie pamiętam.
– Jasne. Może jeszcze po serniczku zjemy? Przyniosę…
– Nie odmówię.
Po chwili stały przed nimi nowe porcje ciasta.
– Niech pan powie parę słów o żonie sierżanta. Jak im się układało?
– To akurat żadna tajemnica. Locki był brutal i raptus. Ale jakoś sobie z tym poradziła, chyba najmądrzej, jak mogła. Wie pan, stosowała trzy zasady wzorowej żony: nie zaprzeczaj, nie wypytuj, nie odmawiaj. Ona innego wyjścia nie miała.
– Rozumiem… Co jeszcze o niej może pan powiedzieć?
– Drobna, delikatna kobieta. Zawsze elegancka, jakby w tej dziurze to miało znaczenie… Włosy jasny blond, umalowana… Jak aktorki w filmach. Przystojna, kulturalna, szkoda jej dla takiego… Ech!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Koło – potocznie: tysiąc złotych [wróć]
2. Picie alkoholu (gwara policyjna) [wróć]
3. Pół litra wódki (gw. pol.) [wróć]
4. Opróżnimy niejeden kieliszek wódki (gw. pol.) [wróć]
5. Butelka wódki (gw. pol.) [wróć]
6. Zalany w trupa (gw. pol.) [wróć]
7. Leżał upity (gw. pol.) [wróć]
8. W miejscu, gdzie poruszał się przestępca, rozkłada się folię metalizowaną. Sondą podłączoną do generatora podaje się na nią ładunek elektryczny około 3000 woltów. Impuls przyciąga pył do folii, odwzorowując podeszwę buta. [wróć]
9. Dwumetrowa płyta z urządzeniem pomiarowym dającym dynamiczny odcisk stopy z zaznaczonymi punktami nacisku (tzw. podometr). [wróć]
10. 148 kk; paragraf kodeksu karnego – zabójstwo [wróć]
11. Film w reż. A. Hitchcocka [wróć]
12. Iluzoryczny cel, do którego podąża bohater (filmu), niemający wpływu na przebieg akcji. [wróć]
13. Gwarowe określenie policjanta [wróć]
14. Zamiar bezpośredni [wróć]