Maska Mefisto - Małgorzata Wachowicz - ebook + książka

Maska Mefisto ebook

Małgorzata Wachowicz

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bezwzględny zbrodniarz działa precyzyjnie. Opróżnia sejfy, zostawiając za sobą trupy, ale żadnych śladów.

Ściga go grupa operacyjna komisarza Dzikiego. Mała liczba poszlak utrudnia dochodzenie. Czy uda się zapobiec kolejnemu morderstwu?

Co wspólnego z toczącym się śledztwem ma niewyjaśnione zniknięcie przed laty policjanta z małego miasteczka? Czy znaleziony pocisk pomoże w złapaniu zbrodniarza i zamknięciu sprawy, czy też jeszcze bardziej ją skomplikuje? Kto kryje się pod maską Mefisto?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 332

Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry kryminał z romantycznym wątkiem.Czyta się lekko,przyjemnie śledząc poczynania komisarza Dzikiego,którego postać bardzo mi się podoba.
20
RozchelstanaOwca

Nie oderwiesz się od lektury

Małgosia i jej książki to dla mnie miód na duszę. Miałam ogromną przyjemność poznać jej pióro przy dwóch innych pozycjach i uważam, że to jedna z lepszych polskich pisarek. Żałuję, że tak nie wiele o niej słychać, bo naprawdę zasługuje na to, by jej powieści dotarły do większej społeczności czytającej. Nie ukrywam, że z ogromną ciekawością podchodziłam do powieści Małgosi. Znam ją z obyczajówek zakrapianych uczuciami, a jednak kryminał jest jednak bardziej wymagający. Największym atutem tej powieści jest fabuła prowadzona w bardzo przyjemnym, klasycznym stylu. Akcja dzieje się w Łodzi. Grasuje morderca, który również kradnie i jest nieuchwytny, a policja wie nie wiele, by porządnie złapać gagatka. Do tego mamy świetnego komisarza Adama i dziennikarkę Igę. Wszystko zaś połączone ze sobą idealnie. Podoba mi się lekkość dialogów, a przez historię się płynie, z zainteresowaniem wyczekując czy nasze podejrzenia są prawdziwe. To właśnie taki klasyczny kryminał dzięki któremu kolejny raz mam...
20
aspia

Całkiem niezła

Początek był straszny do czytania. Chaos, ale z tego chaosu wynurzyła się całkiem niezła fabuła.Mocna książka, choć osłodził ją miłosny wątek i ten bardzo mi się podobał.
00

Popularność




Sznur

6 lutego 2017, ponie­dzia­łek

Czerń nocy wchło­nęła całe świa­tło…

Pstryk­nię­ciem palca wysu­nął z paczki papie­rosa i umie­ścił w kąciku ust. Pło­mień zapałki oświe­tlił na krótką chwilę wiszącą na ścia­nie pokoju białą maskę. Znie­kształ­cił cie­niem krwawą pręgę ust.

Jest i nie ma. Jak życie – prze­mknęła mu przez głowę myśl szybka jak bły­ska­wica i rów­nie ulotna. – Brak świa­tła i brak tlenu powo­dują jed­na­kowy sku­tek, wieczną ciem­ność.

Wró­cił do zda­rze­nia, które roze­grało się w podob­nie krót­kim cza­sie.

Wysia­dła z windy. Zamy­kał wła­śnie drzwi miesz­ka­nia, za któ­rymi zosta­wił zwłoki gru­basa… Widziała go. Czy zauwa­żyła jego szcze­gólny znak? Zawa­hał się, czy nie zli­kwi­do­wać świadka. Nad­je­chała druga winda…

Zbiegł scho­dami z czter­na­stego pię­tra. Nie mógł nara­żać się na spo­tka­nie kolej­nych osób. Nie ryzy­ko­wał jazdy windą, nie była bez­a­wa­ryj­nym środ­kiem trans­portu. Narzę­dzie zbrodni miał przy sobie. Oraz sto pięć­dzie­siąt koła1 w bank­no­tach dwu­stu­zło­to­wych.

Na ulicy stała grupa repor­te­rów. Pako­wali sprzęt do samo­chodu. Wyszedł na stronę podwórka i znik­nął.

Zacią­gnął się dymem. Wypeł­nił nim płuca i powoli wypu­ścił.

Od tam­tego zda­rze­nia minęło sie­dem mie­sięcy. Musiała nie zauwa­żyć… Ale czy cze­go­kol­wiek mógł być pewien?

Sie­dział w ciem­no­ści, a prze­cież ona nie ist­niała. Była jedy­nie bra­kiem świa­tła widzial­nego.

Nic nie jest tym, na co wygląda…

Sku­pił się na odbi­ciu żarzą­cej się koń­cówki papie­rosa w szy­bie okien­nej. Jeden maleńki punk­cik świa­tła na tle mroku wszech­świata. Tak jak on sam. Pod­szedł do okna. Mylił się. To nie był jeden punkt. Niebo usiane było gwiaz­dami…

22 lutego 2017, środa

Śnieg prze­stał padać. Wiatr roz­wiał chmury i przez powstałą szcze­linę przedarła się wiązka pro­mieni sło­necz­nych. Jak obraz z pro­jek­tora rzu­cony na ekran ozło­ciły szary świat.

– To mi było potrzebne. – Komi­sarz wydziału kry­mi­nal­nego Adam Dziki poczuł przy­pływ ener­gii i prze­cią­gnął się.

Słowa skie­ro­wane były do Witka Wilka, naczel­nika wydziału i jego szefa.

– Włamy na Limance prze­każ pro­ku­ra­to­rowi… – Wilk odsu­nął plik kar­tek. – Temat zakoń­czony. Przejdźmy do sprawy naj­waż­niej­szej. Adam, chcę go dorwać przed eme­ry­turą.

– Moją czy twoją? – Prze­jawy nad­cho­dzą­cej wio­sny rady­kal­nie popra­wiły Dzi­kiemu humor.

– Bądź poważny, zbliża się twoja czter­dziestka!

– Masz dobrego infor­ma­tora.

– Zaraz infor­ma­tora… Cze­piasz się szcze­gó­łów…

– Sta­rzeję się – roze­śmiał się Dziki. – A na cze­pia­niu się szcze­gó­łów polega moja praca.

– Słusz­nie, komi­sa­rzu, słusz­nie! – Wilk wzru­szył ramio­nami. – A od prze­słu­cha­nia2 się nie wymi­gasz. I jed­nym fla­ko­nem3 nie wykrę­cisz!

– Obie­cuję ci poważne prze­słu­cha­nie. Nie­jed­nego świadka oczy­ścimy z zarzu­tów4. Żaró­wek 455 volt nie zabrak­nie.. Będziesz cał­ko­wi­cie wysprzę­glony6 słu­chał płyt7.

– Na to liczę!

Obaj rów­no­cze­śnie ryk­nęli śmie­chem. Po chwili spo­waż­nieli.

– Przejdźmy do sprawy.

Prze­stępca dzia­łał od roku. Zabi­jał i okra­dał. W prze­ci­wień­stwie do kla­sycz­nych zło­dziei, któ­rzy ogo­ła­cali domy ze wszyst­kich cen­nych przed­mio­tów, on zabie­rał wyłącz­nie gotówkę.

Seria roz­po­częła się w lutym 2016 roku, w ostat­nią sobotę kar­na­wału. Kac­per Sądecki, poten­tat cukier­ni­czy, pod­czas swo­ich sie­dem­dzie­sią­tych uro­dzin zor­ga­ni­zo­wa­nych w for­mie balu prze­bie­rań­ców został zamor­do­wany we wła­snej rezy­den­cji. Stało się to na pię­trze, w jego gabi­ne­cie, w cza­sie kiedy na par­te­rze bawiło się dwu­stu gości.

Posia­dłość leżała na ubo­czu. Droga dojaz­dowa tutaj się koń­czyła.

Sejf został opróż­niony. Oddarta połówka dwu­stu­zło­to­wego bank­notu przy­ci­śnięta była butem ofiary. Sprawca zabrał narzę­dzie zbrodni oraz rekwi­zyt, któ­rego zna­cze­nia na początku nie dostrze­żono. Maskę kar­na­wa­łową jed­nego z gości.

Pięć mie­sięcy póź­niej zamor­do­wał sześć­dzie­się­cio­ośmio­let­niego biz­nes­mena Adriana Lor­do­wi­cza w jego miesz­ka­niu w War­sza­wie.

Modus ope­randi był ten sam: opróż­niony sejf, cenne przed­mioty leżące na wierz­chu nie­tknięte i zagar­dle­nie ofiary. Sprawca użył baweł­nia­nego sznura, który przy­niósł ze sobą.

Zadbał o brak śla­dów, które pro­wa­dzi­łyby do jego iden­ty­fi­ka­cji. Jakby znał metody, któ­rymi będzie posłu­gi­wać się poli­cja. Nie­zro­zu­miały wobec tego dla orga­nów ści­ga­nia był fakt, że zosta­wił „wizy­tówkę” potwier­dza­jącą, że jest sprawcą pierw­szego zabój­stwa.

Była to bra­ku­jąca część bank­notu.

Kolejne trzy mie­siące póź­niej okradł dealera samo­cho­dów i zabił jego prze­by­wa­jącą w domu żonę. Ten sam modus ope­randi. Zagar­dle­nie, kra­dzież, zigno­ro­wa­nie leżą­cych na widoku war­to­ścio­wych przed­mio­tów oraz „wizy­tówka” mor­dercy, połowa bank­notu dwu­stu­zło­to­wego

Śledz­two powie­rzono Woje­wódz­kiej Komen­dzie Poli­cji w Łodzi. Objęło ono rów­nież zabój­stwo na tere­nie War­szawy z uwagi na tego samego sprawcę. Na czele czte­ro­oso­bo­wego zespołu ope­ra­cyj­nego sta­nął komi­sarz Adam Dziki, towa­rzy­szyli mu aspi­ranci Bro­ni­sław Jasie­czek, Karol Maku­szyń­ski i Sta­ni­sław Danek. Z ramie­nia pro­ku­ra­tury sprawę objął Jerzy Jasień.

– W przy­padku pierw­szej zbrodni sprawca przy­szedł z zewnątrz i znik­nął przez nikogo nie­zau­wa­żony. Nie miał powią­zań z dena­tem ani nikim z gości. Zosta­wił jedy­nie ślady mikrow­łó­kien czar­nych skó­rza­nych ręka­wi­czek, co wyja­śnia brak dak­ty­lo­sko­pii. Mamy też bio­me­cha­nikę chodu. W gabi­ne­cie, gdzie popeł­nione zostało prze­stęp­stwo, tech­nicy zebrali z dywanu ślady obu­wia metodą elek­tro­sta­tyczną8. Tak samo było rów­nież w przy­padku dwóch pozo­sta­łych zbrodni. Potwier­dzają tego samego sprawcę, o co sam zadbał, pozo­sta­wiw­szy kawałki bank­no­tów – refe­ro­wał Dziki.

– Więc musimy zna­leźć buty, któ­rych pode­szwy będą paso­wały. – Wilk roze­śmiał się roz­ba­wiony. – A sprawca nie zaprze­czy, że należą do niego.

– Jeśli zaprze­czy, zafun­du­jemy mu spa­cer po pły­cie9. Spo­sób sta­wia­nia kro­ków jest rów­nie nie­po­wta­rzalny, jak odci­ski dak­ty­lo­sko­powe pal­ców. Pro­blem, że wła­ści­ciela tych butów na razie nie mamy.

– Co ze śla­dami tra­se­olo­gicz­nymi pojaz­dów?

– Zdję­li­śmy odci­ski opon i mikro­ślady lakieru, czar­nego. Otarł się o drzewo. Samo­chód pro­duk­cji nie­miec­kiej, sied­mio­letni, z dużym praw­do­po­do­bień­stwem volks­wa­gen golf. Jedna z naj­po­pu­lar­niej­szych marek, kolor rów­nież. Jest takich kil­ka­set tysięcy. Szu­kamy, ale to igła w stogu siana. Pozo­stałe zabój­stwa zostały odkryte po kilku dniach.

– Sądecki na takim odlu­dziu nie miał kamer?

– Miał, ale wyłą­czył. Czuł się bez­piecz­nie w takim tłu­mie. Nie chciał nagry­wać zachla­nych gości ani samego sie­bie, jak się wygłu­pia. Nie wyle­wali za koł­nierz.

– Zro­zu­miałe.

– Sądec­kiemu ukradł co naj­mniej pięć­dzie­siąt osiem tysięcy zło­tych i dwa tysiące dola­rów. Tyle wiemy od sekre­tarki. Z sejfu Radzie­jew­skich wyjął dwie­ście dzie­sięć tysięcy zło­tych. Lor­do­wicz miał sto pięć­dzie­siąt tysięcy w sej­fie. Sejfy otwie­rał per­fek­cyj­nie. – Dziki miał przed sobą pro­to­koły zeznań.

– Mniej­sze kwoty bywają moty­wem zbrodni. Dla­czego trzy­mali tyle pie­nię­dzy w domu, a nie w banku?

– To aku­rat nie nasza sprawa, gdzie ludzie prze­cho­wują pie­nią­dze.

– To były ich wszyst­kie oszczęd­no­ści?

– Nazy­wasz takie kwoty oszczęd­no­ściami? – Dziki wybuch­nął śmie­chem. – Muszę zacząć być mniej roz­rzutny. Będę pił jedną kawę dzien­nie zamiast trzech.

– Nie żar­tuj.

– To była kro­pla w morzu w sto­sunku do tego, co mają w ban­kach. Jak wyda­jesz kro­cie, to pew­nie faj­nie jest mieć pod ręką więk­szą sumę. Może zresztą dla nich nie była więk­sza. Co do świad­ków… Mamy jed­nego, który go widział po zabój­stwie Lor­do­wi­cza w War­sza­wie.

– Roz­ma­wia­łeś z nim?

– Z nią. To kobieta.

– Prze­słu­cha­łeś ją?

– Nie było potrzeby. Dosta­li­śmy z War­szawy pełne zezna­nie. Nie­wiele wnosi. Na początku nie powią­zali tej sprawy z pro­wa­dzo­nym przez nas śledz­twem. Powia­do­mili nas dopiero tydzień po zna­le­zie­niu zwłok. Widziała go przez moment, mijała go na kory­ta­rzu. Nie miał­bym pytań uzu­peł­nia­ją­cych, niczego nie pomi­nęli. Zna­la­zła guzik, który zgu­bił. Nie było na nim mate­riału bio­lo­gicz­nego, ślady dak­ty­lo­sko­powe wyłącz­nie jej.

– Bie­rzesz pod uwagę, że zabójca jest psy­chicz­nie chory? – Wilk prze­glą­dał zdję­cia ofiar. – Kla­syczny zło­dziej rzadko zabija.

– Psy­chicz­nie chory nie zabija dla forsy. Ma oso­bi­ste motywy. Leczące kom­pleksy, potwier­dza­jące nad­zwy­czajną moc czy wła­dzę. Two­rzy wła­sne sce­na­riu­sze. Tu tego nie mamy.

– Jed­nak…

– Zacznijmy od tego, że „psy­cho­pata” i „chory psy­chicz­nie” to dwa różne poję­cia. Każdy, kto zabija, jest psy­cho­patą. Chyba że robi to w obro­nie wła­snej, z czym nie mamy tu do czy­nie­nia. Ale nie każdy, kto zabija, jest chory psy­chicz­nie. Psy­cho­patę two­rzy defi­cyt empa­tii. Nor­malny czło­wiek, nawet bar­dzo agre­sywny, powstrzyma eska­la­cję dzia­łań, kiedy zoba­czy łzy czy prze­ra­że­nie ofiary, a psy­cho­pata nie. Ma też obni­żony poziom lęku. Nie czuje stra­chu przed karą, co dodat­kowo zmniej­sza hamulce jego dzia­ła­nia. Nie funk­cjo­nują u niego pra­wi­dłowo te struk­tury mózgu, które odpo­wia­dają za posza­no­wa­nie norm spo­łecz­nych czy poczu­cie winy.

– I tu, i tu nie styka we łbie. – Wilk był uparty.

– Niby tak, ale… Róż­nica w nie­sty­ka­niu jest zasad­ni­cza. Psy­cho­pata to oso­bo­wość dys­so­cjalna. Ale jego dzia­ła­nia wyni­kają z logicz­nych prze­my­śleń i pro­ce­sów inte­lek­tu­al­nych. Wszystko ma zapla­no­wane. Nato­miast psy­chicz­nie chory – kon­ty­nu­ował Dziki – działa irra­cjo­nal­nie. Ata­kuje kogoś, bo poja­wił się w jego pro­ce­sie uro­je­nio­wym, wyzwa­la­jąc nie­uza­sad­nioną agre­sję. Ofiara może pobu­dzić go swoim zacho­wa­niem, wyglą­dem czy wyróż­nia­niem się. Cechą, która zadziała jak zapal­nik, ale tylko u niego.

– Czy te róż­nice mają w prak­tyce jakieś zna­cze­nie? W obu przy­pad­kach może dojść do agre­sji i prze­mocy. Naru­sze­nia nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej, wresz­cie zbrodni. Roz­dzie­lamy nie­po­trzeb­nie włos na czworo.

– Mylisz się. Psy­cho­pata to nie wariat. Jeśli jest dobrze wykształ­cony, ma wysoki poziom inte­li­gen­cji, to jest go cho­ler­nie trudno namie­rzyć. Bo stać go na pre­cy­zyjne opra­co­wa­nie planu.

– Co naj­wy­raź­niej ma tu miej­sce.

– Wła­śnie. Ma wszystko dograne w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Więc wróćmy do tego, na co przed chwilą zwró­ci­łeś uwagę. Dla­czego zabija? To jeden cztery osiem10 kk. Czemu nie krad­nie, kiedy nikogo nie ma w domu?

– Może myśli, że nikogo nie ma, nie wie, że ktoś jest?

– Wszystko ma dograne per­fek­cyj­nie, a ten jedyny aspekt wymyka mu się spod kon­troli? I to pod­sta­wowy? – Dziki roz­ło­żył ramiona w geście bez­rad­no­ści. – Przyj­mijmy teo­re­tyczny wariant, że jed­nak tak jest. Dla­czego zatem po pro­stu go nie obez­wład­nia?

– Został roz­po­znany. Działa w sta­nie napię­cia. Sytu­acja wów­czas łatwo może się wymknąć spod kon­troli. – Wilk wstał, żeby roz­pro­sto­wać kości.

– A dla­czego zosta­wia przedarty bank­not? – Dziki znowu zaczął prze­mie­rzać trasę okno – drzwi. – Mia­łoby to sens, gdyby chciał nas prze­ko­nać, że mamy do czy­nie­nia z jed­nym zabójcą, a w rze­czy­wi­sto­ści tak by nie było… Byłaby to zor­ga­ni­zo­wana grupa prze­stęp­cza… W razie wpadki dawa­liby sobie nawza­jem alibi. Temu jed­nak zaprze­czają ślady tra­se­olo­giczne.

– Wra­camy do wer­sji psy­chicz­nie cho­rego?

– Nie… Nie! On pro­wa­dzi jakąś grę.

– Z kim?

– To aku­rat jest oczy­wi­ste. Z nami. Z poli­cją.

– Po co?

– Może miał jakieś zatargi z poli­cją. Skrzyw­dzili go… Nie­na­wiść albo chęć poka­za­nia, że jest lep­szy.

Dziki otwo­rzył sze­roko jedno skrzy­dło okienne. Do pokoju wpa­dło chłodne powie­trze, wcią­gnęli je z lubo­ścią do płuc.

– Wra­cam cią­gle myślami do pierw­szej sprawy, Sądec­kiego – powie­dział Wilk. – Dla­czego taki defi­cyt świad­ków? Tam było dwie­ście osób!

– Byli urżnięci w trupa. Nie tylko alko­ho­lem się raczyli. To nie był począ­tek imprezy, zdą­żyli się nasą­czyć jak gąbki. Można ich było wyży­mać! Widzieli faceta w masce Wal­de­mara Maza­gal­lego, byli pewni, że to Maza­galli. Sam byś tak pomy­ślał.

– Logiczne. Ale dla­czego sam Maza­galli go nie zde­kon­spi­ro­wał?

– Jak nie wiesz, o co cho­dzi, to na ogół po pierw­sze cho­dzi o pie­nią­dze… A zaraz potem o dupę. Tu mamy do czy­nie­nia z tym dru­gim przy­pad­kiem. Bzy­kał w tym cza­sie blond pięk­ność prze­braną za Mari­lyn Mon­roe, któ­rej mąż jako Spi­der­man chlał z Fan­to­ma­sem Sądec­kim.

– Kel­ne­rzy musieli być trzeźwi!

– Obsługa nie znała tych ludzi. Ale zda­rzył się cie­kawy incy­dent… Jedna z kel­ne­rek zeznała, że facet zalany w trupa w, jak to okre­śliła, „bia­łej jak śmierć masce”, spy­tał ją, gdzie jest szef tego bur­delu. Prze­cież jak bar­dzo byś się nie upił, nie zapo­mnisz, do kogo przy­sze­dłeś i jak się nazywa gospo­darz, prawda?

– No raczej!

– Więc takie pyta­nie mógł zadać tylko ktoś, kto zna­lazł się tam przy­pad­kowo i nie wie­dział nawet, gdzie jest. A ta infor­ma­cja była mu potrzebna. Zga­dza się?

– Sprytne sfor­mu­ło­wa­nie. Kel­nerka głu­pie zapy­ta­nie zali­czyła na karb upo­je­nia alko­ho­lo­wego…

– Ale z tego pły­nie po raz kolejny wnio­sek, że zna­lazł się tam przez przy­pa­dek. Wszedł i oka­zja sama się nada­rzyła.

– Myślisz, że to go ośmie­liło i skło­niło do dal­szych prze­stępstw?

– Zoba­czył, jakie to było pro­ste. Była zima. Miał ręka­wiczki, zna­lazł maskę. Nawet gdyby dzia­łały kamery, był nie­roz­po­zna­walny. Nie był z nikim powią­zany. Czło­wiek zni­kąd. Odszedł i ślad się urwał. Zbrod­nia, kurwa, dosko­nała! – Dziki ude­rzył pię­ścią w biurko. – I wiesz co? Mam prze­czu­cie, że skoń­czy­łoby się na kra­dzieży, gdyby nie tele­fon sekre­tarki.

– Prze­czu­cia nie zali­czają się do metod naszych dzia­łań. – zażar­to­wał Wilk. – Ale rzadko cię mylą… Nie mogę zro­zu­mieć braku śla­dów bio­lo­gicz­nych… Ręka­wiczka może się uszko­dzić, zsu­nąć. Ofiara się broni, dra­pie… Powinna mieć komórki jego naskórka pod paznok­ciami. Włos, rzęsę, krew. Cokol­wiek!

– Zagar­dle­nie bły­ska­wicz­nie pozba­wia przy­tom­no­ści. Krew dopływa tęt­ni­cami do głowy, sznur blo­kuje odpływ. Odru­chowo pró­bu­jesz zmniej­szyć ucisk, nie masz czasu na kontr­atak. Po czte­rech minu­tach jest po wszyst­kim… Pyta­nie, dla­czego wybrał takie narzę­dzie zbrodni. Wymaga walki, fizycz­nego wysiłku i bli­skiego kon­taktu z ofiarą. Czemu nie używa broni pal­nej? W apar­ta­men­towcu strzał usły­sze­liby sąsie­dzi, ale w rezy­den­cjach leżą­cych na ubo­czu takiego nie­bez­pie­czeń­stwa nie było.

– Nie posiada pisto­letu. – Wilk wycią­gnął naj­prost­szy wnio­sek.

– Jaki pro­blem zdo­być go na czar­nym rynku?

– Musisz mieć dostawcę, a więc świadka zakupu. – Wilk był uparty.

– Coś innego przy­szło mi do głowy. On ma broń, tylko nie chce jej uży­wać.

– Dla­czego?

– Bo sta­nowi ślad pro­wa­dzący do niego. Jakie grupy ludzi w Pol­sce mają broń?

– Zare­je­stro­wani detek­tywi, osoby pry­watne, myśliwi…

– Kto jesz­cze? – Dziki wpa­try­wał się w szefa z ocze­ki­wa­niem.

– Prze­stępcy oczy­wi­ście. Ale ja mówię o broni zare­je­stro­wa­nej ofi­cjal­nie.

– Ja rów­nież.

– To już nie mam pomy­słu. – Wilk opadł bez­rad­nie na opar­cie krze­sła.

– Poli­cja.

27 lutego 2017, ponie­dzia­łek

Ekran tele­wi­zora sta­no­wił jedyne źró­dło świa­tła w mroku pokoju. Powle­kało wszystko pul­su­jącą nie­bie­ską poświatą. Poja­wiły się napisy koń­cowe, wycią­gnął dłoń uzbro­joną w pilota i klik­nął. Zapa­dła ciem­ność.

Odgar­nął do tyłu włosy, długa płowa grzywka wyma­gała wizyty u fry­zjera. Włą­czył lampę i pokój zalało świa­tło. Zmru­żył oczy i skrzy­wił się. Wyjął płytę z napędu, Zawrót głowy11.

Intryga dopra­co­wana w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Kim Novak nie­wzru­szona jak lalka. Wyprana z uczuć, jak on.

Reali­zuje pre­cy­zyjny plan. Jak on. Dokładna w deta­lach, reży­ser był mistrzem.

Wsu­nął ostroż­nie płytę na miej­sce. Pomię­dzy zie­loną z napi­sem Czło­wiek, który wie­dział za dużo z 1956 roku a szarą Pół­noc, pół­nocny zachód z 1959 roku. Dalej Psy­choza 1960 rok i Ptaki z 1963 roku.

Zawrót głowy reży­ser nakrę­cił w roku 1958. Wszyst­kie filmy stały w kolej­no­ści zgod­nej z datą ich powsta­nia. Począw­szy od naj­star­szego.

Liczył się porzą­dek. Tak na półce, jak i w życiu.

Oraz odpo­wied­nie rekwi­zyty…

Cza­sem peł­niły jedy­nie funk­cję Mac Guf­fina12 , ale czę­ściej były clou planu. Nie­zbędne w każ­dym sce­na­riu­szu. Zarówno sztuki, jak i życia. Nie zawsze były to przed­mioty mar­twe. Rekwi­zy­tem mógł być sam czło­wiek, jak w fil­mie Star­sza pani znika z 1938 roku.

Zamy­ślił się…

Hitch­cock poja­wiał się na led­wie zauwa­żalny moment w każ­dym swoim fil­mie. Widzo­wie sku­piali uwagę, żeby tego nie prze­ga­pić. Sto­so­wał ten trik na samym początku filmu, żeby potem mogli śle­dzić uważ­nie fabułę. Dawał im to, na co cze­kali, ale to on wyzna­czał, na co mają cze­kać… Zawłasz­czał umy­sły widzów…

On też zasto­so­wał trik auto­ry­zu­jący swoje dzieło, był nim przedarty bank­not. Wska­zał psom13, czego mają szu­kać. On grał, oni tań­czyli do jego rytmu…

Dolus direc­tus14 miał taki sam jak Mistrz, pie­nią­dze i satys­fak­cję.

Zga­sił świa­tło. Miga­jące punk­ciki na czar­nym fir­ma­men­cie sta­no­wiły jedy­nie obraz ciał nie­bie­skich sprzed wie­ków, który dopiero teraz dotarł na Zie­mię. W rze­czy­wi­sto­ści wiele z nich dawno nie ist­niało.

Nic nie jest tym, na co wygląda…

Sku­pił się na ostat­nich deta­lach akcji pla­no­wa­nej na następny dzień. Jej sce­na­riusz róż­nił się w szcze­gó­łach od poprzed­nich.

28 lutego 2017, wto­rek

Body cze­kał na szefa. Swoją ksywę zawdzię­czał musku­lar­nej budo­wie ciała. Metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i sto dwa­dzie­ścia jeden kilo­gra­mów mię­śni pozba­wio­nych grama tłusz­czu. O dzie­więć kilo­gra­mów wię­cej niż Wita­lij Kliczko, bok­ser WBC.

Naresz­cie pryn­cy­pał poja­wił się w drzwiach. Body w każdy wto­rek odwo­ził go na lot­ni­sko na Lublinku, a potem dostar­czał mer­ce­desa i walizkę z kasą do jego willi. Następ­nie powi­nien wró­cić do domu swoim pas­sa­tem, któ­rego tam zosta­wił.

Po umiesz­cze­niu kasy w sej­fie nastę­po­wała jed­nak drobna mody­fi­ka­cja planu, o któ­rej szef nie wie­dział. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Cze­kała tam na niego, rów­nie nie­cier­pli­wie jak on, żona szefa. Dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia dłu­go­noga ruda pięk­ność ze świeżą opa­le­ni­zną pro­sto z Dubaju. Z którą przy­pa­dli sobie do gustu i spo­ty­kali się od pół roku. Oczy­wi­ście jedy­nie wów­czas, kiedy jej męża nie było w domu. A że czę­sto go nie było, to Body spę­dzał z panią Winiar­ską wię­cej czasu niż jej pra­wo­wity mał­żo­nek. Dbał o każdy kawa­łe­czek jej ciała.

Na to cze­kał, od kiedy Winiar­ski powie­dział o dzi­siej­szym wyjeź­dzie. On, jego testo­ste­ron i pozo­stałe krą­żące we krwi hor­mony. Które nie tyle krą­żyły, ile zapier­da­lały w żyłach jak małe samo­cho­dziki i Body czuł się jak tyka­jąca bomba, która w każ­dej chwili może eks­plo­do­wać. Zaczął ukła­dać sce­na­riusz spo­tka­nia. Dłoń powę­dro­wała na kolano i musiał sobie wbić do głowy, że jesz­cze chwilkę musi pocze­kać.

Wra­cał obrze­żami mia­sta, skrę­cił już ze Szcze­ciń­skiej w Sia­no­kosy, po chwili był na Oku­lic­kiego. Lekko go zarzu­ciło na ostrym zakrę­cie. Pano­wały egip­skie ciem­no­ści, szosę oświe­tlały wyłącz­nie reflek­tory jego samo­chodu. W tych warun­kach powi­nien zwol­nić, ale hor­mony wymie­szane z opa­rami ben­zyny tłu­miły roz­są­dek, a droga była pusta. Przy­ha­mo­wał przed prze­jaz­dem kole­jo­wym, po czym znów doci­snął gaz. Zro­bił objazd i doje­chał do Łozo­wej. Już czuł zapach per­fum Ilonki. Musiał zwol­nić z powodu dziur w asfal­cie i sła­bej widocz­no­ści. Minął ostat­nie zabu­do­wa­nia i dojeż­dżał do nasypu nie­strze­żo­nego prze­jazdu kolei aglo­me­ra­cyj­nej. Za nim były już tylko poro­śnięte samo­siejką pust­ko­wia. Z pra­wej strony opusz­czony zakład pro­duk­cyjny ze spa­loną do połowy ruiną i ogródki dział­kowe, wymarłe o tej porze roku. Wokół żywego ducha. Zbli­żała się pół­noc.

Przed torami stał samo­chód. Miał włą­czone świa­tła awa­ryjne, dzięki czemu Body nie zapar­ko­wał mu w dupie. Zaklął i gwał­tow­nie zaha­mo­wał. Obok auta leżał pogięty rower i czło­wiek wyglą­da­jący jak kupka szmat, zagra­dza­jąc prze­jazd. Zatrzy­mał się tuż za zde­rza­kiem volks­wa­gena. Drzwi od strony kie­rowcy były sze­roko otwarte.

– Kurwa, trzeba być debi­lem, żeby w lutym popier­da­lać na rowe­rze, i to w środku nocy – zaklął wku­rzony.

Gdyby hor­mony nie zmą­ciły mu umy­słu, zacho­wałby czuj­ność, wio­ząc dwie­ście dwa­dzie­ścia koła. Na tle otwar­tych drzwi samo­chodu zary­so­wała się syl­wetka męż­czy­zny. Twarz zaja­śniała nie­współ­mier­nie mocno w sto­sunku do reszty postaci. Body wes­tchnął zre­zy­gno­wany i odchy­lił się, wypi­na­jąc pas. Oswo­bo­dzony wysta­wił lewą nogę na jezd­nię. Pod­niósł głowę do góry i zamarł. Strach spa­ra­li­żo­wał jego ciało. Poczuł skurcz żołądka i ucisk w klatce pier­sio­wej. Serce pode­szło mu do gar­dła. Przed nim stała postać w bia­łej masce z agre­syw­nym maki­ja­żem i czer­wo­nymi ustami…

Śmierć…! Źre­nice mu się roz­sze­rzyły, mię­śnie łydek i ramion napięły.

Nie, zaraz… To maska Mefi­sto! Widział ten chro­mo­lony film dawno temu… Spa­ra­li­żo­wany stra­chem mózg zaczął znowu pra­co­wać. Prze­cież dziś ostatki! Prze­bie­ra­niec wraca z balu!

Ulga roz­luź­niła napięte mię­śnie. Ode­tchnął pełną pier­sią.

Wokół pano­wała cał­ko­wita cisza. Gdzieś w oddali zaszcze­kał pies. Postać unio­sła wypro­sto­wane ramiona. Bły­snął srebrny metal. Wylot lufy pisto­letu był ostat­nią rze­czą, jaką Body zoba­czył.

Wraz z hukiem wystrzału w jego czole poja­wił się otwór. Try­snęła krew i popły­nęła cie­płą strugą, zale­wa­jąc mu usta. Opadł na plecy w poprzek sie­dzeń. Twarz prze­cięta krwawą wstęgą upodob­niła go do maski Mefi­sto. Reży­ser tego spek­ta­klu doce­niał takie bonusy. Przez chwilę kon­tem­plo­wał dzieło w pul­su­ją­cym świe­tle lamp awa­ryj­nych.

Wyjął z mer­ce­desa reje­stra­tor jazdy, a z nese­sera gotówkę i wło­żył tam przedarty bank­not. Scho­wał do bagaż­nika rekwi­zyty, rower i udra­po­wane szmaty. Poha­mo­wał chęć zapa­le­nia papie­rosa. Spoj­rzał w niebo. Tylko gwiazdy były świad­kami jego poczy­nań. Wyglą­dały jak maleń­kie świe­tliki, a w rze­czy­wi­sto­ści miały śred­nice milio­nów kilo­me­trów.

Nic nie jest takie, jak wygląda.

Minął tory i poje­chał szu­trową drogą, dalej nie było już żad­nych zabu­do­wań. Przy prze­jeź­dzie kole­jo­wym został srebrny ośmio­cy­lin­drowy mer­ce­des S 320 CDI.

1 marca 2017, środa

Pies biegł w kie­runku torów. Wiatr roz­wie­wał mu futerko, a łapy miał ubło­cone aż do brzu­cha. Wolała nie myśleć, ile czasu będzie go czy­ścić pod prysz­ni­cem po powro­cie do domu. Zawo­łała, żeby wra­cał, ale roz­sza­lał się na całego. Kiedy pod­cho­dziła bli­żej, przy­pa­dał do ziemi i wyska­ki­wał do góry, okrę­cał się wokół wła­snego ogona i gnał przed sie­bie. Pro­wo­ko­wał ją do zabawy. Cóż, skoro zde­cy­do­wała się na szcze­niaka…

– Dobrze, Maks, do torów i z powro­tem. – Rzu­ciła psu patyk. Pobiegł jak sza­lony, uszy powie­wały mu w pędzie. Uśmiech­nęła się roz­bro­jona. Sło­dziak.

Przed samymi torami na pobo­czu stał ele­gancki srebrny samo­chód. Nikogo obok nie było. Pode­szła bli­żej, żeby spraw­dzić, czy kie­rowca źle się nie poczuł. Zaj­rzała przez szybę. Zakryła usta, wyjęła z kie­szeni tele­fon i połą­czyła się z nume­rem 997.

8 marca, środa

Dziki i Jasień prze­glą­dali zdję­cia z miej­sca zbrodni. Minął tydzień od zda­rze­nia. Sek­cja potwier­dziła przy­czynę śmierci. Strzał z pisto­letu. Kula została w czaszce ofiary. Modus ope­randi zabój­stwa Lucjana Bosaka, ksywa Body, odbie­gał od poprzed­nich, co było zro­zu­miałe. Bio­rąc pod uwagę jego posturę, próba udu­sze­nia go miała małe szanse powo­dze­nia.

– Mia­łeś, Adam, rację, twier­dząc, że zabójca ma broń – powie­dział Wilk, wita­jąc się rów­no­cze­śnie z pro­ku­ra­to­rem. – Obyś się mylił w dru­giej kwe­stii.

– Też bym chciał. – Dziki wyjął z szafki fili­żankę. – Espresso czy ame­ri­cano?

– O czym mówi­cie? – zain­te­re­so­wał się Jasień.

– O por­cji kawy, espresso to…

– Pytam, w jakiej kwe­stii wolał­byś się mylić – spre­cy­zo­wał pro­ku­ra­tor.

– A, jasne. – Dziki prze­tarł dło­nią łuki brwi. – Jestem roz­ko­ja­rzony, w nocy mie­li­śmy dwa wezwa­nia. Sprawca jakby znał metody pro­wa­dze­nia śledz­twa. Wie, jakich śla­dów będziemy szu­kać…

– Podej­rze­wasz, że to glina? – Jasień wycią­gnął oczy­wi­sty wnio­sek.

– Nie wiem… Tym razem mamy pocisk, cze­kamy, czy ARSE­NAŁ go ziden­ty­fi­kuje.

Broń palna po zde­to­no­wa­niu ładunku pro­cho­wego zosta­wia na łusce oraz poci­sku ślady mecha­nicz­nych zary­so­wań, two­rząc zacię­cia cha­rak­te­ry­styczne dla danego egzem­pla­rza. Broń posia­dana legal­nie jest przed sprze­dażą odstrze­li­wana, a odstrze­lony pocisk, będący wizy­tówką pisto­letu i wła­ści­ciela, tra­fia do bazy Auto­ma­tycz­nego Sys­temu Iden­ty­fi­ka­cji Broni ARSE­NAŁ i czeka na mate­riał porów­naw­czy, czyli w prak­tyce na zna­le­zie­nie broni, a tym samym jej wła­ści­ciela.

Otwo­rzyły się drzwi i wszedł tech­nik z uśmie­chem kota z Che­shire.

– Co tam, chło­paki? – Rzu­cił się zama­szy­ście na krze­sło. Wie­dział, że nie­cier­pli­wie cze­kają na tę infor­ma­cję, więc celowo ocią­gał się z jej poda­niem. W tej pracy miał mało roz­ry­wek.

– Gadaj, kurwa, bo cię zapusz­kuję za znę­ca­nie się. – Dzi­kiemu naj­szyb­ciej puściły nerwy.

– No więc, pano­wie… – Zamie­rzał się podro­czyć, ale spoj­rzał na Dzi­kiego i odpu­ścił, tam­ten miał mocny prawy sier­powy. – Mamy pisto­let!

– A więc zare­je­stro­wany! – ucie­szył się Dziki. – Bingo!

– Do kogo należy? – Jasie­niowi zaświe­ciły się oczy.

– Po kolei… – Sady­sta uniósł otwartą dłoń do góry, jakąś przy­jem­ność musiał mieć. – To pol­ski pisto­let samo­pow­ta­rzalny P-64 z lufą na cztery bruzdy pra­wo­skrętne, tak zwany CZAK. Z maga­zyn­kiem wymien­nym pudeł­ko­wym na sześć naboi 9 mm Maka­rowa. Jesz­cze do nie­dawna naj­mniej­szy pisto­let zasi­lany tym nabo­jem… – Patrzył z satys­fak­cją na wra­że­nie, jakie zro­bił. – Zatkało kakało?

– Bez gastro­no­mii! To stary rupieć, ktoś go jesz­cze używa? Wieki temu TT-tki go wyparły, w latach sześć­dzie­sią­tych chyba… To zaby­tek.

– Model „M” – dodał z satys­fak­cją zwia­stun rewe­la­cji.

– M? Wer­sja mili­cyjna…

– Zga­dza się, komi­sa­rzu.

– Na kogo zare­je­stro­wany?

– Zaraz z butów powy­ska­ku­je­cie. – Pod­parł się pod boki, ale napo­tkał wzrok Dzi­kiego i szybko dokoń­czył. – Zare­je­stro­wany został na funk­cjo­na­riu­sza poli­cji, sier­żanta Kazi­mie­rza Loc­kiego.

– Niech to szlag, Adam! Więc mia­łeś rację! – Wilk zaczął krą­żyć po pokoju.

– Gdzie pra­cuje? – odzy­skał głos Jasień.

– Tu jest pro­blem…

– Chyba nie chcesz powie­dzieć, że u nas?

– Sier­żant Locki zagi­nął osiem­na­ście lat temu.

– Jak to? – wykrzyk­nęli wszy­scy trzej rów­no­cze­śnie.

– Powin­ni­ście się sły­szeć! – Tech­nik ucie­szył się z wra­że­nia, jakie zro­bił. Miał dziś bar­dzo udany dzień.

– Co to zna­czy? Nie żyje?

– Nie wia­domo. Znik­nął i nikt nie wie, co się z nim stało. Ciała do dziś nie zna­le­ziono.

– Miał jakąś rodzinę?

– Ja swoje zro­bi­łem, reszta to wasza działka.

– Gdzie to się stało?

– Był wtedy poste­ru­nek w wio­sce Chów-Par­cele. Za Ozor­ko­wem. Ponad dzie­sięć lat temu został zli­kwi­do­wany, doku­menty prze­jął Zgierz.

10 marca, pią­tek

Dziki przy­je­chał do Zgie­rza prze­stu­dio­wać doku­men­ta­cję sier­żanta Loc­kiego. Zagi­nął w maju 1999 roku, mając czter­dzie­ści lat. Zosta­wił żonę i syna. Tu, w Zgie­rzu, pra­co­wał czło­wiek, który był pod­wład­nym Loc­kiego na poste­runku w Par­ce­lach. Pięć­dzie­się­cio­ośmio­letni Sta­ni­sław Kasprzy­kow­ski na początku potrak­to­wał Adama nie­uf­nie. Oba­wiał się, że Woje­wódzka wykryła jakieś nie­pra­wi­dło­wo­ści w funk­cjo­no­wa­niu poste­runku w Chów-Par­ce­lach sprzed lat i on zosta­nie za nie obcią­żony odpo­wie­dzial­no­ścią. Kiedy dowie­dział się, o co cho­dzi, stał się bar­dziej roz­mowny.

– Żona nie wie­działa, co mogło się z nim stać? – Dziki zaczął prze­słu­cha­nie od pytań o rodzinę sier­żanta.

– Żona? Skąd! On robił, co chciał, nie pytał o pozwo­le­nie. Piękna kobieta. Jak z ame­ry­kań­skiego filmu. Jesz­cze teraz nie­źle wygląda.

– Co to zna­czy, zdra­dzał ją?

– Na ten temat to nic nie wiem. Ale… na początku parę razy widzia­łem u niej siniaki na twa­rzy… wie pan. Nie­obli­czalny był.

– Na początku?

– Potem nauczyła się nie pro­wo­ko­wać go. Scho­dzić z drogi.

– Skąd pan wie, że to mąż ją ude­rzył?

– Komi­sa­rzu! Pan go nie znał! Gdyby ktoś inny to zro­bił, toby go pocho­wali następ­nego dnia. To był furiat…

– Sady­sta?

– Mało powie­dziane. Oszo­łom. Ona się nauczyła z tym żyć i nie pod­ska­ki­wała. Wie­działa, że jakby chciała uciec, to by go ośmie­szyła. Zna­la­złby ją na końcu świata. Może mi pan wie­rzyć…

– Tole­ro­wa­li­ście to?

– Komi­sa­rzu, było nas tam trzech. Bo czwarty wła­śnie spró­bo­wał nie tole­ro­wać. Z poła­ma­nymi żebrami i szczęką odwieźli go karetką do szpi­tala. Zanim go zabrali, Locki zagro­ził, żeby nie szu­rał, bo to samo może spo­tkać jego brata. To bie­dak zeznał, że go napa­dli w lesie po ciemku, i nie roz­po­znał. Wypro­wa­dził się, jak tylko wyszedł ze szpi­tala, zabrał całą rodzinę i już go nie widzie­li­śmy. Nikt Loc­kiemu nie pod­sko­czył. Nikt…

– A pan? Mógł pan patrzeć, jak nad­uży­wał sta­no­wi­ska?

– Nie zro­zu­mie pan tego. On miał kolesi w powie­cie. I paru zbi­rów u nas. A dono­siła mu więk­szość. To mała spo­łecz­ność. Maleńka. Nie było tajem­nic. A on potrze­bo­wał wor­ków do bicia… Gnida jakich mało. Miał dni złe i dni gor­sze. W te gor­sze strach było wejść mu w drogę… A potem zaczął w te gor­sze pić… Coraz wię­cej… I coraz mniej było tych złych…

– To rysuje mi się kon­cep­cja… Wielu oso­bom się nara­ził. Mogli chcieć się zemścić. Nawet ten Czwarty, co mu Locki żebra poła­mał.

– Spraw­dzali go wtedy. Do Szcze­cina się prze­niósł. Nie miał z tym nic wspól­nego.

– Co ludzie mówili? Prze­cież jakieś podej­rze­nia mie­li­ście? W takiej małej spo­łecz­no­ści trudno coś ukryć.

– My miej­scowi to pew­ność mie­li­śmy.

– Słu­cham? – Adam wstał i pod­szedł do okna. – Wie­dzie­li­ście, co się stało? Mam całą doku­men­ta­cję. Woje­wódzka pro­wa­dziła docho­dze­nie, nawet Komenda Główna przez jakiś czas się zaj­mo­wała sprawą. To był jed­nak funk­cjo­na­riusz… Nie widzę żad­nych kon­kret­nych hipo­tez.

– Ano, bo nie ma… A chce pan usły­szeć? Nie­ofi­cjal­nie.

– Jasne. – Dziki spoj­rzał zdzi­wiony. Tego jesz­cze nie grali… – Wie­cie, co z cia­łem się stało? – nagle go oświe­ciło. – Rozu­miem! Wspól­nie się go pozby­li­ście?

– Nie, komi­sa­rzu, skąd. – Kasprzy­kow­ski się uśmiech­nął. – Nic z tych rze­czy. I nie dla­tego, że mu się nie nale­żało, skur­wie­lowi. Nie było odważ­nego.

– Więc co się stało?

Kasprzy­kow­ski spoj­rzał na zega­rek. Stara gwar­dia, która nosiła jesz­cze zegarki. I to mecha­niczne. Adam nie omiesz­kał tego sko­men­to­wać.

– Jak pan widzi. Ale i komi­sarz widzę z tego samego klubu.

– Tak. Mia­łem kie­dyś po dziadku, ale dwa lata temu zasza­la­łem i za dwie pen­sje kupi­łem nowy.

– Robi wra­że­nie. Mój po ojcu.

– Będzie cho­dził dłu­żej niż ten – zauwa­żył Dziki. – Spie­szy się pan? Zają­łem dużo czasu.

– Nie o to cho­dzi. Mogę już wycho­dzić, więc może sią­dziemy coś prze­gryźć po dru­giej stro­nie ulicy? Pyszny kapu­śniak na wędzonce robią. Palce lizać. Tam spo­koj­nie poga­damy.

– Z chę­cią. – Adam zro­zu­miał, że Kasprzy­kow­ski nie chce oma­wiać sprawy na komen­dzie.

Usie­dli w kącie przy­tul­nej salki. Sto­liki nakryte były kwie­ci­stymi obru­sami. Zamó­wili zachwa­lany przez Kasprzy­kow­skiego kapu­śniak na wędzonce i cepe­liny.

– Zdziwi się pan, że pamię­tam nie­które rze­czy po pięt­na­stu latach, zaraz, nawet chyba już wię­cej czasu minęło, odkąd zgi­nął.

– Osiem­na­ście – popra­wił go Adam.

– A cho­lera, jak ten czas leci… Wtedy zda­rzyło się coś, można powie­dzieć, nie­spo­ty­ka­nego. Locki dostał w dupę.

– Kto się odwa­żył?

– Pan słu­cha, komi­sa­rzu. Jedna nitka do nas od szosy głów­nej pro­wa­dziła… Zresztą do tej pory tak tam jest. Synuś prusz­kow­skiego mafioza zapu­ścił się swoim lam­bor­ghini i zgu­bił drogę. A Locki pre­tek­stu, żeby dać komuś wpier­dol, od dawna nie miał, bo mu wszy­scy z drogi scho­dzili. Więc na gło­dzie był.

– Zapo­wiada się cie­ka­wie. – Dziki powstrzy­mał uśmiech, domy­ślał się już dal­szego ciągu.

– Słu­chaj pan dalej… – Kasprzy­kow­ski też uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie tam­tego dnia. Więk­szość minio­nych zda­rzeń stała się z cza­sem białą plamą, a tamto wspo­mnie­nie było wiecz­nie żywe. Jakieś kolo­rowe takie. Powie­dział o tym Ada­mowi.

– Może cze­kał pan na to z utę­sk­nie­niem?

– Wszy­scy cze­ka­li­śmy jak cho­lera!

– I…?

– I się docze­ka­li­śmy! Loc­kiego już sam widok lalu­sia wkur­wił. A to auto jesz­cze bar­dziej. Przy ryneczku nasz poste­ru­nek był, aku­rat sporo ludzi się krę­ciło. Każdy niby odwra­cał głowę, przy­glą­dać się sier­żan­towi też nie było bez­piecz­nie. Ale wszy­scy cze­kali, co z tego wynik­nie. A laluś pod­je­chał i zasta­wił radio­wóz. I pre­tekst był… Cho­ciaż dla niego nie zawsze był potrzebny. Od słowa do słowa, za dużo tych słów nie było, synuś dostał man­tel i z buzią jak świeży tatar z cebulką i zła­maną ręką został wepchnięty do swo­jej luk­stor­pedy z przy­ka­za­niem, żeby jego dupa wię­cej w Chów-Par­ce­lach się nie poka­zy­wała. Na odjezdne dostał jesz­cze parę razy lolą w maskę… Aż bolało, jak ten złoty lakier pry­skał.

Kasprzy­kow­ski na to wspo­mnie­nie aż się przy­gar­bił.

– Wró­cił? – Nie mógł się docze­kać dal­szego ciągu Dziki.

– Nie sam. Synuś przy­je­chał z dwoma fiszami. Locki musiał go prze­pro­sić pod groźbą utraty pracy i wsa­dze­nia do pier­dla. Wię­zie­nia bał się mniej niż utraty sta­no­wi­ska, to ono czy­niło go Bogiem w tej dziu­rze. Prze­pro­sił, a laluś drwił z niego w żywe oczy, nie żało­wał sobie. Publicz­nie.

– Wyobra­żam to sobie!

– Mia­łem farta widzieć to na wła­sne oczy. Mio­dzio! Synuś wyco­fał zarzuty, a sier­żant dostał ostrze­że­nie. Jeśli sytu­acja się powtó­rzy, wypier­dol z roboty. Kiedy odje­chali, uchlał się. Co dalej, nie wiem, bo ludzie poucie­kali, żeby mu się gdzieś nie­chcący nie napa­to­czyć. Poza­my­kali się w domach. Następ­nego dnia już go nie było.

– Więc co się stało?

– Nikt nie miał wąt­pli­wo­ści. Synuś ofi­cjal­nie odpu­ścił, bo był jakiś układ. Ale tatuś musiał zacho­wać twarz i zemścił się za ska­to­wa­nie jedy­naka… nieofi­cjal­nie. Przy­je­chali w nocy i zabrali Loc­kiego albo na miej­scu utłu­kli. Mafia skłonna do wyba­cza­nia nie jest, nie?

– Więc taki wariant przy­ję­li­ście? Logiczny… A nie mógł uciec, wie­dząc, że tak się może to skoń­czyć? On cał­kiem głupi nie był?

– W tam­tym cza­sie? Pijany jak świ­nia? Na pie­szo z tego zadu­pia, bo radio­wóz został? Nie, raczej tego nie widzę…

– Więc co stało się z cia­łem?

– Musieli wywieźć pod osłoną nocy. Poli­cja roz­orała cały teren w pro­mie­niu kilku kilo­me­trów. Rzeki nie ma, żeby uto­pili. Stud­nie spraw­dzili. Psy poli­cyjne wario­wały, bo jego ślady były wszę­dzie… Ale nie zna­la­zły nic.

– No dobrze, ale droga dojaz­dowa jest jedna. Polem nie poje­chali… Mam w zezna­niach, że nikt nie sły­szał w nocy, żeby prze­jeż­dżał samo­chód. No i z domu musie­liby go wycią­gnąć. Tam była żona…

– Nie wiem, sam miesz­ka­łem tuż przy dro­dze. Musie­liby koło mnie jechać… Nie sły­sza­łem. To jest, kurwa, zagwozdka.

– Są zezna­nia świad­ków. – Adam miał w gło­wie całą doku­men­ta­cję. – Mafiozo i jego syn mają na ten czas alibi. I to nie fik­cyjne, byli rze­czy­wi­ście w miej­scu publicz­nym. Tyle że takie zada­nia ludziom się zleca.

– To jest zagadka. Jak pan to odkryje, do tego po tylu latach, to… sta­wiam obiad w Ana­tewce!!! Gęsi pipek palce lizać tam dają… I barsz­czyk z fasolką. Raz byłem. Bo wie pan, co?

– Tak?

– Ja tamtą noc pamię­tam jesz­cze z jed­nego powodu… – Kasprzy­kow­ski lekko się zaczer­wie­nił. – Dziew­czyna ze mną była… Moja obecna żona… Jasno już było, jak spać poszli­śmy… Okno było otwarte.

– Sły­szałby pan, gdyby samo­chód prze­jeż­dżał?

– Bez­względ­nie.

– Ale był pan… hm… zajęty. Mógł pan nie sku­piać się na dro­dze. Przez okno pan nie wyglą­dał.

– Moja uwaga istot­nie była skie­ro­wana gdzie indziej, ale…

– Ale?

– Jest „ale”… Rurę w poprzek drogi kła­dli. Wtedy prze­wier­tem tego nie robili. Cham­ski rów był wyko­pany. I przy­kryty dechami. Pan możesz sobie wyobra­zić, jaki to hałas robiło? Każdy prze­jazd po tych dechach sta­wiał na nogi, tak napier­da­lało.

– Nie ma tego w pana zezna­niach.

– Bo nie powie­dzia­łem. Celowo. Chcia­łem, żeby się wynie­śli i dali nam spo­kój. A to był dowód, że on jed­nak gdzieś tu był. Skur­wiel, niech mu zie­mia czy co tam go przy­krywa cię­ża­rem będzie…

– Może do tej dziury koło pana go wpa­ko­wali? – Przy­szło Ada­mowi do głowy.

– Nie, na drugi dzień opier­do­li­łem roboli, sam deski zwa­li­łem i kaza­łem zasy­pać. Nie­stety, bo by się sprawa roz­wią­zała.

– To mamy pro­blem.

– Wie pan, jak tak wra­cam myślami wstecz… – Kasprzy­kow­ski głę­boko się zamy­ślił – to się różne dziwne rze­czy przy­po­mi­nają… On miał takie powie­dzonko, naj­czę­ściej go uży­wał, jak komuś dawał wpier­dol, a bie­dak się pró­bo­wał tłu­ma­czyć… Mówił: „Nic nie jest takie, na jakie wygląda”. Wszy­scy to powta­rzali, kiedy jego nie było w pobliżu. Został kie­dyś odzna­czony, takie były czasy, uro­czy­stość się odbyła w naszym zadu­piu. Jak mu przy­pi­nali odzna­cze­nie, ludzi­ska mię­dzy sobą to zda­nie powta­rzali…

– Dobre…

– Można po tylu latach dać sobie spo­kój z gno­jem.

– Można by było, gdyby w zeszłym tygo­dniu nie zgi­nął czło­wiek.

– A co ma pier­nik do wia­traka?

– Zastrze­lono go z P-64 CZAK nale­żą­cego do sier­żanta Loc­kiego.

– O kurwa! – Poli­cjant wychy­lił się do przodu. – Czyli mafia go wtedy dopa­dła i zabrali mu spluwę… Ale szu­kać to ich w polu teraz można.

– A nie dopusz­cza pan faktu, że on żyje? Miałby teraz pięć­dzie­siąt osiem lat. Tyle, ile pan.

Cień wątpliwości

13 marca, ponie­dzia­łek

Czarne bmw wyprze­dziło dwa tiry i mer­ce­desa. Do skrętu na Chów-Par­cele zostało osiem kilo­me­trów. Dziki był umó­wiony z żoną Kazi­mie­rza Loc­kiego. Wła­ści­wie wdową po nim. „Nic nie jest tym, na co wygląda”, przy­po­mniał sobie powie­dzonko sier­żanta przy­to­czone przez Kasprzy­kow­skiego.

Ano nie jest!

Nie ocze­ki­wał po tej wypra­wie spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sów. Był pewien, że osiem­na­ście lat temu poszu­ki­wa­nia zostały popro­wa­dzone z nale­żytą sta­ran­no­ścią. Tak się zawsze działo, kiedy sprawa doty­czyła funk­cjo­na­riu­sza. Liczył na zna­le­zie­nie jakie­goś punktu zacze­pie­nia. Ludzie nie zni­kają bez śladu! Gdzieś musiał być błąd… Nie­uważ­ność…

Coś tak oczy­wi­stego, że nikt nie poświę­cił temu uwagi.

Skrę­cił w prawo w wąską szosę obsa­dzoną po obu stro­nach drze­wami. Koła sunęły miękko po asfal­cie. Na zdję­ciach sprzed osiem­na­stu lat droga była pokryta kocimi łbami. Lustro­wał oto­cze­nie, roz­wa­ża­jąc moż­li­wość, że Locki jed­nak zbiegł. Wycho­dził z zało­że­nia, że jeżeli zda­rze­nia z logicz­nego punktu widze­nia nie mogły zaist­nieć, to zna­czy, że nie zaist­niały. Nikt nie widział wjeż­dża­ją­cego obcego samo­chodu od strony szosy głów­nej. Tak było spi­sane w pro­to­ko­łach zeznań i potwier­dził to w roz­mo­wie Kasprzy­kow­ski.

Zabójcy na pie­chotę nie przy­szli. Czyli nie zabili Loc­kiego.

Sier­żant nie wyje­chał, ponie­waż jedyny samo­chód, jakim dys­po­no­wał, został na miej­scu. Ale mógł przejść w nocy nie­zau­wa­żony do szosy i zła­pać stopa albo prze­cze­kać do rana, a potem jakim­kol­wiek środ­kiem loko­mo­cji odje­chać w dowol­nym kie­runku…

Na pod­sta­wie wie­dzy, jaką dotych­czas posia­dał, logika pod­po­wia­dała mu taki prze­bieg zda­rzeń.

Zbli­żała się godzina dzie­wiąta, z Locką umó­wił się o jede­na­stej… Teraz nazy­wała się Rolecka.

Wje­chał na rynek zabu­do­wany wokół dwu­kon­dy­gna­cyj­nymi budyn­kami. Znał go już pra­wie na pamięć ze zdjęć. Zmie­niły się szyldy i branże skle­pi­ków, ale poza tym nie­wiele. Sklep mię­sny pozo­stał w tym samym miej­scu, gdzie był pięt­na­ście lat wcze­śniej. Rów­nież księ­gar­nia i warzyw­niak. Na miej­scu poste­runku poli­cji była teraz apteka.

Rynek leżał przy skrzy­żo­wa­niu dwóch dróg. Jedną z nich przy­je­chał, pro­wa­dziła dalej do miej­sco­wego kościoła, który był widoczny z rynku. Surowe neo­go­tyc­kie ceglane mury wspi­nały się wysoko, nisko pły­nące chmury zakry­wały co jakiś czas dach wieży i krzyż. Poja­wiał się i zni­kał. Dzi­kiego tak pochło­nął malow­ni­czy widok, że omal nie zapo­mniał, po co się tu zna­lazł. Z dru­giej strony warto było poznać atmos­ferę miej­sca, w któ­rym wyda­rzyło się nie­wy­tłu­ma­czalne. Ruszył na prze­chadzkę.

Przy kolej­nym skrzy­żo­wa­niu ulica się koń­czyła sta­rym, poro­śnię­tym drze­wami cmen­ta­rzem. Cią­gnął się aż do muru kościoła. Skie­ro­wał się w tamtą stronę. Chod­nik pod jego sto­pami był nowy, uło­żony we wzory z sza­rych i czer­wo­nych kostek beto­no­wych. Cmen­tarz od ulicy oddzie­lał solidny mur z czer­wo­nej cegły. Był poła­tany i odno­wiony. Ulice były czy­ste. Ściany budyn­ków świeżo poma­lo­wane. Chów-Par­cele miały dobrego gospo­da­rza.

Mijał bramę, kiedy jego wzrok przy­cią­gnęła nie­wielka kaplica cmen­tarna z suro­wej czer­wo­nej cegły, wyglą­da­jąca na dużo star­szą niż kościół. Pod­szedł bli­żej. Było w niej coś upior­nego. Mroczna archi­tek­tura sko­ja­rzyła mu się z łódzką kamie­nicą braci Auer­ba­chów przy ulicy Naru­to­wi­cza. Poło­żył dłoń na zim­nej wie­ko­wej klamce, kiedy usły­szał za sobą kroki.

– Dzień dobry, zwie­dzamy od rana? – Star­szy wąsaty męż­czy­zna w piko­wa­nej kufajce z mio­tłą w dłoni pod­szedł bli­żej.

– Dzień dobry. Wła­ści­wie przy­je­cha­łem w innej spra­wie, ale nie mogłem się oprzeć…

– To nasza naj­więk­sza duma. Osiem­na­sty wiek. Dużo wycie­czek przy­jeż­dża… Dzięki temu coś się dzieje. A pan nie­tu­tej­szy… – Zacie­ka­wie­nie prze­bi­jało z głosu męż­czy­zny.

– Robi wra­że­nie. Mogę zaj­rzeć do środka?

– Każdy może.

Nie bez trudu otwo­rzył cięż­kie drew­niane wrota. Zaskrzy­piały żela­zne zawiasy. Wewnątrz pano­wał pół­mrok. Pod sto­pami miał zimne kamienne bloki wytarte sto­pami kilku poko­leń. Wnę­trze doświe­tlały jedy­nie górne okienka prze­szklone witra­żami. Osa­dzone w gru­bym murze, wpusz­czały nie­wiele świa­tła.

Oczy powoli przy­zwy­cza­jały się do pół­mroku, doj­rzał obraz z wize­run­kiem świę­tego Anto­niego wiszący na wprost wej­ścia. Na ocio­sa­nym kamien­nym ołta­rzu stała grom­nica. Drzwi z gło­śnym zgrzy­tem same zamknęły się za nimi, cał­ko­wi­cie odci­na­jąc świa­tło sło­neczne. Drew­niana więźba dachowa pra­co­wała, skrzy­piąc i trzesz­cząc, poru­szana nie­wi­dzial­nymi siłami.

Ze wszyst­kich zaka­mar­ków wiało chło­dem. Wstrzą­snął się, cho­ciaż nie był podatny na takie bodźce.

– Boi się pan? – Głos orga­ni­sty odbił się echem od ścian i wró­cił dziw­nie zmie­niony.

– A powi­nie­nem?

– To miej­sce na wszyst­kich źle działa.

– Piękna archi­tek­tura, ale… istot­nie, pobu­dza wyobraź­nię…

– Po ojcu jestem orga­ni­stą. Zaj­muję się opo­rzą­dze­niem terenu i kościoła. O kaplicę też muszę zadbać, świece wymie­nić…

– Pew­nie robi pan to przy otwar­tych drzwiach.

Ich gło­śny śmiech odbił się echem, odcza­ro­wu­jąc grozę miej­sca. Wyszli na zewnątrz, gdzie przy­wi­tało ich słońce.

– Od razu lepiej… – Dziki spoj­rzał na zega­rek. Zostało sporo czasu do godziny jede­na­stej.

– Spie­szy się pan? Pew­nie do rodziny? – Sta­ru­szek wyraź­nie szu­kał roz­mówcy.

– Nie. Do pani Rolec­kiej przy­je­cha­łem. – Wyjął legi­ty­ma­cję poli­cyjną. – Komi­sarz Adam Dziki z Komendy Woje­wódz­kiej w Łodzi.

– Ja Macia­szek Józef jestem. Zna­leź­li­ście Loc­kiego!? – Sta­ru­szek zatrzy­mał się prze­jęty.

– Nie. Ale przy­je­cha­łem w tej spra­wie. Pamięta pan coś z tam­tych wyda­rzeń? Może dzień, kiedy zagi­nął?

– Sporo lat minęło. Lał wtedy deszcz… Niebo pła­kało… – Macia­szek spoj­rzał w górę i się zadu­mał.

– Słu­cham?

– Ulewa, mówię, była wtedy. Jak ni­gdy przed­tem i ni­gdy potem…

– Ma pan genialną pamięć!

– Pamięć mam jak sito, ale daw­niej­sze sprawy jakby bar­dziej sie­dzą w gło­wie. Tam­ten dzień nie ze względu na Loc­kiego zosta­nie mi na zawsze w sercu. Nie tylko niebo pła­kało, ja też… Ojca wtedy pocho­wa­łem.

– Rozu­miem… A pamięta pan jesz­cze, co się wtedy działo? Możemy chwilę poroz­ma­wiać?

– Pew­nie, dla mnie to przy­jem­ność, bo za bar­dzo gęby otwo­rzyć nie mam do kogo. Ale usiądźmy gdzieś, bo nogi już nie te.

Wró­cili na rynek i usie­dli w kawiarni. Dziki zamó­wił her­batę i ser­nik dla nich obu.

Poło­żył na sto­liku dyk­ta­fon.

– Zga­dza się pan, żebym nagry­wał naszą roz­mowę?

– Oczy­wi­ście, panie komi­sa­rzu.

– Więc co istot­nego przy­po­mina pan sobie?

– Poprzed­niego dnia, zanim znik­nął, to była dopiero chryja… – zaczął roz­e­mo­cjo­no­wany roz­mówca i Dziki usły­szał to samo, co wcze­śniej opo­wie­dział mu Kasprzy­kow­ski. Było to naj­wy­raź­niej nie­za­po­mniane wyda­rze­nie dla całej tutej­szej spo­łecz­no­ści. Zakoń­czył kon­cep­cją, co według więk­szo­ści miesz­kań­ców stało się z sier­żan­tem. Pokry­wała się z prze­ka­zem, który dostał wcze­śniej od Kasprzy­kow­skiego.

– Więc jak pan wytłu­ma­czy – Dziki upił łyk gorą­cej her­baty – fakt, że nikt nie widział wjeż­dża­ją­cych obcych samo­cho­dów.

– Panie, a kto tam wie. Ludzi­ska poszli spać, nikt nie kon­tro­lo­wał, co się w nocy działo. A musiało się to stać w nocy, bo jesz­cze po zmroku parę osób widziało sier­żanta na ulicy… Zapity w bańkę…

– Tak, mam to w pro­to­ko­łach zeznań.

– No wła­śnie. A następ­nego dnia… Wła­ści­wie kon­kret­nie o któ­rej godzi­nie on znik­nął, to nie wia­domo. Bo rano był pogrzeb mojego ojca, był orga­ni­stą, więc na cere­mo­nię sta­wili się pra­wie wszy­scy. Ojciec był lubiany. Do rany przy­łóż… Dwa lata do dzie­więć­dzie­siątki mu zostało. Ale nie docze­kał, Pan Bóg miał swój plan…

– Bli­scy zawsze odcho­dzą za szybko, nie­za­leż­nie od tego, w jakim są wieku. Trudno się z tym pogo­dzić.

– O, to, to… Za szybko. – Józef Macia­szek zapa­trzył się w resztki ser­nika na tale­rzyku, oczy mu się zaszkliły. Po chwili się pozbie­rał. – Po pogrze­bie była stypa, dopiero w porze obia­do­wej oka­zało się, że ni­gdzie nie można zna­leźć sier­żanta.

– Kto to zauwa­żył pierw­szy?

– Nie mam poję­cia. I tak cud, że ktoś zwró­cił tak szybko uwagę, że go nie ma. Locki lubił sobie… – Sta­ru­szek ude­rzył się kan­tem dłoni w szyję i spoj­rzał wymow­nie. Gest nie budził wąt­pli­wo­ści. – Cza­sem na całe dni zni­kał.

– Tak, to też mam w zezna­niach…

– A po tym, co go spo­tkało, to nawet nikt by się nie zdzi­wił. Tylko chyba z powiatu dzwo­nili, to zaczęli go szu­kać… I tak do dziś nie zna­leźli – pod­su­mo­wał dra­ma­tycz­nie.

– No wła­śnie. Może żyć?

– Coś pan, komi­sa­rzu! Wyklu­czone! Ubity w czam­buł.

– Gdzie w takim razie podziało się ciało?

– Tego to ja nie wiem. Ani chybi musieli wywieźć. Bo poli­cja takie poszu­ki­wa­nie urzą­dziła, z psami nawet… Psy z psami cho­dziły, rozu­miesz pan? – zare­cho­tał z wła­snego dow­cipu, po czym dotarło do niego, że z „psem” wła­śnie roz­ma­wia i zawsty­dzony zakrył dło­nią usta. – Oj, prze­pra­szam, komi­sa­rzu, tak mi się wymskło…

– Dobre. Powi­nien pan dodać, że co dwie głowy, to nie jedna. – Adam nie miał pro­blemu z dow­ci­pami doty­czą­cymi swo­jego zawodu.

– Pan to jest równy facet.

– Może zapa­mię­tał pan coś… dziw­nego… co pana zasko­czyło, co nie zda­rzało się stan­dar­dowo, dało panu do myśle­nia?

– Wszystko zezna­łem wtedy, nic nie zata­iłem, bo i nie było co… Teraz już wiele z tego nie pamię­tam.

– Jasne. Może jesz­cze po ser­niczku zjemy? Przy­niosę…

– Nie odmó­wię.

Po chwili stały przed nimi nowe por­cje cia­sta.

– Niech pan powie parę słów o żonie sier­żanta. Jak im się ukła­dało?

– To aku­rat żadna tajem­nica. Locki był bru­tal i rap­tus. Ale jakoś sobie z tym pora­dziła, chyba naj­mą­drzej, jak mogła. Wie pan, sto­so­wała trzy zasady wzo­ro­wej żony: nie zaprze­czaj, nie wypy­tuj, nie odma­wiaj. Ona innego wyj­ścia nie miała.

– Rozu­miem… Co jesz­cze o niej może pan powie­dzieć?

– Drobna, deli­katna kobieta. Zawsze ele­gancka, jakby w tej dziu­rze to miało zna­cze­nie… Włosy jasny blond, uma­lo­wana… Jak aktorki w fil­mach. Przy­stojna, kul­tu­ralna, szkoda jej dla takiego… Ech!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Koło – potocz­nie: tysiąc zło­tych [wróć]

2. Picie alko­holu (gwara poli­cyjna) [wróć]

3. Pół litra wódki (gw. pol.) [wróć]

4. Opróż­nimy nie­je­den kie­li­szek wódki (gw. pol.) [wróć]

5. Butelka wódki (gw. pol.) [wróć]

6. Zalany w trupa (gw. pol.) [wróć]

7. Leżał upity (gw. pol.) [wróć]

8. W miej­scu, gdzie poru­szał się prze­stępca, roz­kłada się folię meta­li­zo­waną. Sondą pod­łą­czoną do gene­ra­tora podaje się na nią ładu­nek elek­tryczny około 3000 wol­tów. Impuls przy­ciąga pył do folii, odwzo­ro­wu­jąc pode­szwę buta. [wróć]

9. Dwu­me­trowa płyta z urzą­dze­niem pomia­ro­wym dają­cym dyna­miczny odcisk stopy z zazna­czo­nymi punk­tami naci­sku (tzw. podo­metr). [wróć]

10. 148 kk; para­graf kodeksu kar­nego – zabój­stwo [wróć]

11. Film w reż. A. Hitch­cocka [wróć]

12. Ilu­zo­ryczny cel, do któ­rego podąża boha­ter (filmu), nie­ma­jący wpływu na prze­bieg akcji. [wróć]

13. Gwa­rowe okre­śle­nie poli­cjanta [wróć]

14. Zamiar bez­po­średni [wróć]