Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zebrane w tym tomie opowiadania pochodzą z różnych czasów, traktują o różnorodnych sprawach, jednak wszystkie starają się odpowiadać na najgłębiej w samym autorze zakorzenione i wciąż przez dziesięciolecia powracające pytania natury filozoficznej. Dają też próbkę niezwykłego kunsztu Lema w przetwarzaniu typowych wątków fantastyki w oryginalny i wielowarstwowy dyskurs o istocie człowieczeństwa i możliwości wyjścia ku innemu już, nieczłowieczemu myśleniu.
SPIS TREŚCI:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 538
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
"Maska"
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.LEM.pl
ISBN 978-83-63471-36-1
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
Szczur w labiryncie
Inwazja
Przyjaciel
Inwazja z Aldebarana
Ciemność i pleśń
Młot
Formuła Lymphatera
Pamiętnik
Prawda
Maska
Sto trzydzieści siedem sekund
Zagadka
Materac
– To już ostatni, co? – powiedział mężczyzna w deszczowym płaszczu.
Końcem bucika strącał z nasypu okruchy ziemi w dół, na dno leja, gdzie pod pochylonymi postaciami o niekształtnych, olbrzymich głowach huczały acetylenowe płomienie. Nottinsen odwrócił się, żeby wytrzeć załzawione oczy.
– Cholera, zapodziałem gdzieś ciemne szkła. Ostatni? Mam nadzieję. Ledwo już trzymam się na nogach. A pan?
Mężczyzna w lśniącym płaszczu, po którym ściekały drobne kropelki wody, schował ręce do kieszeni.
– Jestem przyzwyczajony. Niech pan nie patrzy – dodał, widząc, że Nottinsen znowu spogląda w głąb leja. Ziemia parowała i syczała pod palnikami.
– Żeby przynajmniej mieć pewność – mruknął Nottinsen. Mrużył oczy. – Jeżeli tu jest tak – wyobraża pan sobie, co tam musiało się dziać? – głową wskazał poza szosę, gdzie nad wywiniętymi brzegami krateru unosiły się cieniutkie smużki pary, rozpalającej się fiołkowo od błysku niewidzialnych promieni.
– On już wtedy na pewno nie żył – powiedział mężczyzna w deszczowcu. Po kolei wywracał obie kieszenie na lewą stronę i wytrząsał z nich wodę. Drobny deszcz wciąż padał.
– Nie zdążył się nawet przestraszyć – i nic nie czuł.
– Przestraszyć się? – powiedział Nottinsen. Chciał spojrzeć w niebo, ale schował zaraz głowę w kołnierz przed deszczem. – On?! To pan go nie znał. No, pewno, że go pan nie znał – zreflektował się. – On pracował nad tym cztery lata – w każdej sekundzie tych czterech lat to się mogło stać.
– To dlaczego pozwolili mu to robić? – mężczyzna w mokrym płaszczu popatrzał spode łba na Nottinsena.
– Bo nie wierzyli, że mu się uda – odpowiedział ponuro Nottinsen.
Sine, kolące wzrok płomienie lizały wciąż dno leja.
– Tak? – powiedział tamten. – Ja… miałem trochę oko na to, jak się budowało – spojrzał w stronę odległego o kilkaset metrów, słabo dymiącego krateru. – Musiało kosztować ładny grosz…
– Trzydzieści milionów – przyznał Nottinsen. Przestąpił z nogi na nogę. Zdawało mu się, że buciki przemakają. – Co z tego? Daliby mu trzysta albo trzy tysiące, gdyby mieli pewność…
– To miało coś wspólnego z atomami, prawda? – powiedział mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu.
– Skąd pan wie?
– Słyszałem. Zresztą widziałem słup.
– Eksplozji?
– A zresztą po co było budować to tak daleko, nie?
– To było jego życzenie – odparł Nottinsen. – Dlatego pracował sam – od czterech miesięcy, kiedy udało mu się… – popatrzał na tamtego i dodał, zniżając głowę: – To miało być gorsze niż atomy. Gorsze niż atomy! – powtórzył.
– Co może być już gorsze od końca świata?
– Można zrzucić jedną atomówkę i przestać – powiedział Nottinsen. – Ale jedna Whisteria – wystarczyłaby jedna! Już nikt by tego nie powstrzymał! Hej, tam! – krzyknął, pochylając się nad lejem. – Nie tak prędko!! Nie spieszyć się! Nie odsuwać płomienia! Każdy cal ma być porządnie wyżarzony!
– Nic mnie to nie obchodzi – powiedział tamten. – Ale… jeżeli to jest takie – co pomoże trochę ognia?
– Pan wie, co to miało być? – powoli spytał Nottinsen.
– Nie znam się na tym. Aldershot powiedział, żebym panu pomógł, lokalnymi siłami, że to były… że on pracował nad jakimiś bakteriami atomowymi. Coś w tym rodzaju.
– Bakteria atomowa? – Nottinsen zaczął się śmiać, ale natychmiast przestał. Odchrząknął i powiedział:
– Whisteria Cosmolytica – on to tak nazwał. Drobnoustrój unicestwiający materię i czerpiący z tego procesu energię życiową.
– Skąd on to wziął?
– Pochodna sterowanych mutacji. To znaczy – wyszedł z istniejących bakterii i stopniowo poddawał je działaniu coraz większych dawek promieniowania. Aż doszedł do Whisterii. Ona istnieje w dwu stanach – jako przetrwalnik, nieszkodliwy jak mąka. Można nim posypywać ulice. Ale kiedy ożyje i zacznie się rozmnażać – to byłby koniec.
– Tak. Aldershot mówił mi – powiedział tamten.
– Że co?
– Że to miało się rozmnażać i pożerać wszystko – mury, ludzi, żelazo.
– To prawda.
– I że tego nie można by już powstrzymać.
– Tak.
– Co warta jest taka broń?
– Toteż na razie nie można jej było stosować. Whister pracował nad tym, żeby powstrzymać ten proces, żeby uczynić go odwracalnym. Rozumie pan?
Mężczyzna popatrzał najpierw na Nottinsena, potem na okolicę – malejące w oddali, zamglone pierwszym zmierzchem szeregi koncentrycznych, obwałowanych ziemią lejów, z których gdzieniegdzie wciąż jeszcze smużyła para – i nic nie odpowiedział.
– Miejmy nadzieję, że żaden nie ocalał – powiedział Nottinsen. – Nie przypuszczam, żeby zrobił coś tak szalonego, nie mając pewności, że potrafi z powrotem… – mówił do siebie, nie patrząc na towarzysza.
– Dużo tego było? – odezwał się tamten.
– Przetrwalników? To zależy, jak na to patrzeć. Były w sześciu probówkach, w kasie ogniotrwałej.
– Tam, w tym jego gabinecie na drugim piętrze? – spytał mężczyzna.
– Tak. Tam jest teraz lej, w którym zmieściłyby się dwa domy – powiedział Nottinsen i wzdrygnął się. Popatrzył w dół, na migające płomienie, i dodał:
– Poza lejami trzeba będzie przepalić cały teren, wszystko, w promieniu pięciu kilometrów. Jutro rano przyjedzie Aldershot. Obiecał mi zmobilizować wojsko – nasi ludzie nie dadzą sami rady.
– Czego ona potrzebuje, żeby – zacząć? – spytał mężczyzna. Nottinsen popatrzał na niego chwilę, jakby nie rozumiejąc.
– Żeby się uczynnić? Ciemności. W kasie pancernej paliło się światło, były specjalne baterie akumulatorów na wypadek przerwy w prądzie – osiemnaście lamp, każda z osobnym obwodem, jedna niezależna od drugiej.
– Ciemność – i nic więcej?
– Ciemność i – jakaś pleśń. Obecność pleśni też była potrzebna. Dostarczała jakichś katalizatorów organicznych. Whister nie podał tego dokładnie w swoim raporcie podkomisji – miał papiery i wszystko na dole, w swoim pokoju.
– Widać nie spodziewał się – powiedział mężczyzna.
– Może właśnie się spodziewał – mruknął niewyraźnie Nottinsen.
– Myśli pan, że światło zgasło? Ale skąd się wzięła pleśń? – powiedział mężczyzna.
– Ależ nie!
Nottinsen patrzał na niego rozszerzonymi oczami.
– To nie one. To… to… one rozmnażają się zupełnie niewybuchowo. Spokojnie. Przypuszczam, że robił coś przy tym wielkim paratronie w podziemiu – chodziło o to, żeby znaleźć sposób powstrzymania ich rozwoju i żeby go mieć przygotowanym na wypadek…
– Wojny?
– Tak.
– I co on tam robił?
– Tego nie wiemy. To miało coś wspólnego z antymaterią. Bo Whisteria – ona unicestwia materię. Synteza antyprotonów – wytwarzanie otoczki siłowej – podział – tak wygląda jej cykl życiowy.
Jakiś czas patrzyli w milczeniu na pracujących pod nimi.
Płomienie na dnie leja gasły jeden po drugim. W szarobłękitnym zmierzchu ludzie wspinali się na górę, ciągnąc za sobą giętkie węże przewodów – ogromni, w azbestowych maskach, po których ściekał deszcz.
– Idziemy – odezwał się Nottinsen. – Pańscy ludzie są na szosie?
– Tak. Może pan być spokojny. Nikt nie przejedzie.
Deszcz padał coraz drobniejszy – chwilami zdawało się, że na twarzach i ubraniach osiada tylko skroplona mgła.
Szli polem, wymijając leżące w wysokiej trawie, potrzaskane, skręcone i opalone odłamki drzew.
– Aż tu przyniosło – mężczyzna idący obok Nottinsena odwrócił się i spojrzał za siebie. Ale widać było tylko szarą, coraz szybciej ciemniejącą mgłę.
– Jutro o tej porze będziemy mieli to za sobą – powiedział Nottinsen.
Podchodzili już do szosy.
– A… wiatr nie mógł zanieść tego dalej?
Nottinsen popatrzał na niego.
– Nie myślę – powiedział. – Najprawdopodobniej samo ciśnienie eksplozji musiało je zemleć na proch. Przecież to, co tu leży – spojrzał na pole – to są resztki drzew, które stały o trzysta metrów od gmachu. Z murów, aparatów, nawet z fundamentów nie zostało nic. Ani okruszyny. Przecież sialiśmy wszystko przez siatki, pan był przy tym.
– Tak – powiedział mężczyzna w płaszczu. Nie patrzał na niego.
– No widzi pan. To, co robimy – robimy tylko na wszelki wypadek, po to, żeby mieć już całkowitą pewność.
– To miała być broń, co? – powiedział tamten. – Jak się nazywała? Jak pan mówił?
– Whisteria Cosmolytica – Nottinsen daremnie usiłował podnieść przemoczony, rozmiękły kołnierz płaszcza. Było mu coraz zimniej. – Ale w departamencie miała kryptonim, oni lubią takie kryptonimy, wie pan – „Ciemność i Pleśń”.
W pokoju było zimno. Po szybach spływały krople deszczu. Koc osunął się z jednej strony, gwóźdź puścił, widać było kawałek błotnistej drogi za ogrodem i bąbelki powietrza pływające na kałużach. Godzina? Ocenił ją według szarości nieba, cieni w kątach pokoju i ciężaru w piersiach. Długo kaszlał. Przysłuchiwał się, jak trzeszczą stawy, kiedy naciągał spodnie. Zaparzył herbatę, wyłuskawszy czajniczek i papierową torebkę spomiędzy papierzysk na biurku, łyżeczka leżała pod oknem. Siorbał głośno, gorący płyn był cierpki i blady. Szukając cukru, znalazł między książkami pędzel do golenia z zaschniętym mydłem, który przepadł przed trzema dniami. Czy przed czterema? Zbadał brodę kciukiem – zarost kłuł jeszcze jak szczotka, nie zmiękł.
Sterta gazet, bielizny i książek chyliła się niebezpiecznie, aż z sypkim szelestem runęła za krawędź biurka i znikła, podniósł się obłoczek kurzu, aż zakręciło mu w nosie. Kichał powoli, z przerwami, wypełniając się ożywczą mocą kichnięć. Kiedy ostatni raz odsuwał biurko? Obmierzła robota. Może lepiej wyjść? Lało.
Poszurał do biurka, ujął jego krawędź przy samej ścianie, pociągnął.
Drgnęło i zakurzyło.
Pchał z całej siły, niespokojny tylko, czy nie poczuje serca. – Jeżeli się odezwie, dam spokój – postanowił. Nie powinno. Wszystko, co spadło za biurko, przestało go obchodzić, teraz była to tylko próba sił, próba zdrowia. Jestem jeszcze wcale krzepki – rozważał z satysfakcją, obserwując, jak ciemna szczelina między biurkiem a ścianą poszerza się. Coś, co było tam wklinowane, osunęło się, a potem stoczyło z brzękiem na podłogę.
Może to druga łyżeczka, albo nie – raczej grzebień? – zaciekawił się. – Tylko grzebień nie wydałby takiego blaszanego odgłosu. Może szczypce do cukru?
Ciemność między spękanym tynkiem i czarną listwą biurka ziała już szeroka na dłoń. Wiedział z doświadczenia, że teraz będzie najtrudniej, bo noga biurka zatrzyma się zaraz w dużej szparze podłogi. Stało się. Zaskoczyła. Przez kilka chwil mocował się z martwym ciężarem.
Siekierą, siekierą po tym trupie! – pomyślał ze słodyczą podlaną rosnącym gniewem, który go odmładzał. Targał, choć wiedział, że to bezskuteczne. Biurko trzeba przeważyć, dźwignąć, rozkołysawszy, bo noga od ściany krótsza i wylatuje. Lepiej, żeby nie wypadła – przestrzegał rozsądek – potem trzeba będzie podtykać od dołu książki, prostować w pocie czoła gwoździe, młotkiem wbijać nogę. Ale już za bardzo nienawidził tej upartej bryły, którą karmił papierami przez tyle lat.
– Bydlaku!! – wyrwało mu się to słowo z jękiem, nie mógł już dozować wysiłków, zgrzany, z zapachem kurzu i potu w nozdrzach, napiął grzbiet, mocował się, kołysał bezwładnym ciężarem, jak zwykle w takiej chwili miał piękne wrażenie, że sama wzbudzona wściekłość uniesie i odtrąci czarny grat bez najmniejszego wysiłku!
Noga wyskoczyła z koleiny, najechała mu na palce, zdusił bolesny jęk, do gniewu dołączyła się mściwość, oparł się plecami o ścianę i pchał rękami i kolanami. Czarny rozziew rósł, już mógłby się tam wcisnąć, ale zajadle pchał dalej, pierwszy promyk nawiedził cmentarzysko odsłaniające się za biurkiem, które znieruchomiało z agonalnym skrzypnięciem.
Osunął się na stos przewróconych tomów, nie wiedzieć kiedy zleciały podczas szamotaniny na podłogę. Siedział na nim chwilę, ze stygnącym na czole potem. Coś miał sobie przypomnieć – aha, że serce się nie odezwało. To dobrze.
Pieczara, wyryta w gęstym mroku za biurkiem, była niewidoczna prócz samego jej ujścia, w którym walały się miękkie, lekkie jak puch, polatujące „koty”. „Koty” – tak nazywały się mysioszare zwitki, kłębki pajęczyniastych brudów, narastające pod starymi szafami, rozmnażające się we wnętrznościach kanap, spilśniałe, mszyste, przesycone prochem.
Nie spieszył się z badaniem zawartości odtrzaśniętego zakątka. Co tam może być? Było mu przyjemnie, choć nie pamiętał, po co odsuwał biurko. Brudna bielizna i gazety leżały teraz na środku pokoju – musiał je tam wywlec jakimś nieprzytomnym kopnięciem, kiedy odpychał biurko. Z siedzącej pozycji przeniósł się na czworaki i powoli wsunął głowę w półmrok. Zasłonił sobą resztkę światła, przestał cokolwiek widzieć, wciągnął w nozdrza kurz i rozkichał się raz jeszcze, ale teraz ze złością.
Wycofał się, siąkał długo nos i postanowił odsunąć biurko tak daleko, jak jeszcze nigdy. Obmacał jego tylną, potrzaskującą ostrzegawczo ściankę, przymierzył się, pochylił, naparł i biurko pojechało nadspodziewanie lekko prawie do połowy pokoju, wywracając nocny stolik. Czajnik spadł i herbata się wylała. Kopnął go.
Wrócił na środek otworzonego skarbca. Przy najmniejszym ruchu sute obłoki kurzu wstawały z ledwo widocznych deseczek parkietu, na których walały się jakieś niewyraźne kształty. Przyniósł lampę, postawił ją z boku na umywalce, włączył do kontaktu i odwrócił się. Ściana, zasłonięta biurkiem, porosła cała pasmami pajęczyn, tworzącymi ciemne oploty, miejscami grube jak sznury. Z pożółkłej gazety ukręcił wiecheć i zaczął wygarniać nim wszystko, co napotykał, na jedną stertę, pracował tak, wstrzymując oddech, w kłębach pyłu, nisko zgięty, znalazł kółko od firanki, hak, kawałek paska, sprzączkę, pomięty, ale nieużywany papier listowy, pudełko od zapałek, nadtopioną laskę laku, został tylko kąt między listwami podłogi, przy samej ścianie, porosły jakby szarawym włosiem, spilśniałymi szczątkami, niespokojnie tknął tam końcem pantofla i przestraszył się prawie do zachwytu – coś małego, elastycznego odbiło mu się o duży palec nogi, który wystawał z dziury w pantoflu, zaczął szukać – ale nie znalazł nic.
– Zdawało mi się – pomyślał.
Przysunął krzesło do biurka, nie to bez nogi, wolał go nie ruszać, ale drugie, na którym stała miednica. Strącił ją, rozłomotała się wrzaskliwie, uśmiechnął się, usiadł i zaczął badać znalezione za biurkiem rzeczy.
Zdmuchnął ostrożnie szary puder kurzu. Mosiężne kółko zalśniło jak złote, spróbował włożyć je na palec – za duże. Zardzewiały, zgięty hak, z przywartą do ostrza grudką wapiennej zaprawy, przybliżył do nosa. Hak miał wyrazistość rzeczy, która dużo przeszła – wierzch rozpłaszczony, wyładowała się widać na nim kiedyś wielka pasja, znaki po ciosach wystrzępiły z boków malutkie wiórki żelaza, teraz zżarte już rdzą i rozsypujące się przy mocniejszym dotknięciu. Ostrze, gruzłowato stępione, trafiło widać w murze na twardego przeciwnika – wyrwane z korzeniem ze swojej jamki, przypomniało mu ząb, dotknął z troską samotnego pieńka sterczącego z dziąsła, jakby tym ruchem wyrażał hakowi współczucie.
Resztę znalezionych rzeczy wrzucił do szuflady i przekręcił abażur lampy.
Przechylony przez biurko patrzał w dół, na podłogę – w żółtawym świetle lampy czerniała ohydna kosmacizna ściany, a od desek biurka ciągnęły się polatujące sennie, roziskrzone, stargane nitki pajęczyn. Pośrodku, zasypana kurzem, leżała na parkiecie koperta ze starego listu, znaczkiem i adresem do góry – pod nią tkwiło coś – unosząc jej brzeżek – coś małego. Jak orzech.
Zaledwie pomyślał: mysz – obrzydzenie chwyciło go za gardło. Wstrzymał dech i nie patrząc, zaczął ciągnąć brązowy przycisk, ciężki jak z żelaza. Serce zastygło mu w oczekiwaniu, że nie zdąży, że wstrętna szara smużka okropnej ucieczki lada sekunda wypryśnie spod koperty. Nic się jednak nie działo – koperta spoczywała dalej lekko uniesiona, lampa oświetlała ją, pajęczyny tylko drżały nieustannie własnym, miarowym życiem, pochylił się jeszcze bardziej i leżąc już płasko na biurku, spuścił z impetem przycisk, który wyrżnął miękko w kopertę, jakby przytłaczając do ziemi coś prężnego, zakołysał się i klapnął głucho na podłogę w obłoku szarego pyłu.
Wówczas jakiś szał obrzydzenia i rozpaczy opanował go – bez opamiętania, bez rachuby, zaczął strącać na kopertę wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego rąk: grube tomy niemieckiej historii, słowniki, pudło od tytoniu obite srebrną blachą – aż pod ospale fruwającymi nićmi pajęczyn powstał chaotyczny stos, na którego dnie, w odgłosie upadków, w niepojęty sposób wciąż wyczuwał niezmożoną, żywą, broniącą się elastyczność.
W paroksyzmie trwogi (czuł instynktownie, że jeśli nie zabije t e g o – przyjdzie zemsta) przywlókł, jęcząc z wytężenia, szeroki, lany z żelaza popielnik i roztrąciwszy nogą stos książek, cisnął nim z nadludzkim wysiłkiem w wypuczony brzeżek listu.
Coś trzepnęło go wówczas od niechcenia po nogach, poczuł ten sam, co przedtem, żywy, ciepły dotyk i z gardłem pękającym od panicznego wrzasku rzucił się na oślep ku drzwiom.
W sionce było dużo jaśniej niż w pokoju. Trzymał się kurczowo klamki, walcząc z zawrotem głowy. Zmierzył wzrokiem uchylone drzwi. Zbierał siły na powrót do mieszkania, gdy pojawił się czarny punkt.
Nie dostrzegł go, aż w chwili, kiedy stawiał na nim nogę. Był mniejszy od łebka szpilki, wyglądał jak ziarnko, drobina kurzu czy sadzy, niesiona leniwym powiewem tuż nad podłogą. Stopa nie dotknęła desek. Pośliznęła się, a raczej potoczyła, jakby trafiając na niewidzialną, sprężystą piłeczkę, która umknęła zaraz w bok. Tracąc równowagę, zatańczył rozpaczliwie i runął na drzwi. Uderzył się boleśnie w łokieć. Zbierał się z ziemi, łkał z podniecenia.
– To nic, kochany, to nic – mamrotał, wstając z klęczek. Sykał, spróbował ruszyć nogą – była cała. Stał teraz przy progu i rozpaczliwymi spojrzeniami latał po otoczeniu. Naraz tuż nad podłogą, na tle uchylonych drzwi do ogrodu, który szemrał miarowo deszczem, dostrzegł czarny punkt. Drżał łagodnie w kącie między progiem wyjściowych drzwi a szparą w deskach, nieruchomiejąc powoli. Pochylał się nad nim coraz bardziej, aż zgiął się niemal we dwoje. Patrzał i patrzał w czarny punkt, który wydał mu się z bliska lekko podługowaty.
Pajączek na nóżkach tak cienkich, że ich nie widzę – zakonkludował. Myśl o nitkowatych nogach stworzenia napełniła go mdlącą niepewnością. Znieruchomiał z chustką wydobytą z kieszeni. Układał ją w dłoni w pułapkę i cofał rękę, niezdecydowany. Wreszcie opuścił koniec luźno zwisającej chusteczki i zbliżył go do czarnego pajączka. Przestraszy się i ucieknie – pomyślał. – Będzie spokój.
Czarny punkt nie umykał. Koniec chustki nie dosięgnął go, lecz ugiął się o szerokość palca ponad nim, jakby natrafił na niedostrzegalną przeszkodę. Dziobał bezsilnie mnącym się i zwijającym rożkiem chustki powietrze, aż, rozzuchwalony (własna przedsiębiorczość zapierała mu dech), wyciągniętym z kieszeni kluczem dźgnął czarny punkt.
Poczuł ręką ten sam, co przedtem, elastyczny opór, klucz zwichrował mu się w palcach, a czarny punkt wyprysnął w górę tuż przed jego twarzą, zatańczył nerwowo, robiąc wciąż pionowe, gasnące, coraz niższe susy, aż zamarł na powrót w kącie między progiem i podłogą. Nie zdążył się na dobre przestraszyć, tak szybko się to stało.
Powoli, mrużąc powieki, jak przed patelnią ze strzelającym na ogniu boczkiem, nakrył czarny punkt rozłożoną płasko chusteczką. Opadła lekko i wzdęła się, jakby leżała pod nią pingpongowa piłeczka. Zebrał rogi, zbliżył je przemyślnie do siebie, naraz zawinął wszystkie – kulisty kształt był uwięziony. Tknął go najpierw końcem klucza, potem palcem.
Był w samej rzeczy elastyczny, sprężynował pod naciskiem, ale im mocniej się go ściskało, tym wyraźniej jego opór rósł. Był lekki – chustka nie ważyła więcej niż pusta, przynajmniej nie mógł tego wyczuć. Wyprostował się na ścierpłych nogach, drugą, wolną ręką oparł się o ścianę i pokusztykał do pokoju.
Serce biło mu mocno, kiedy zawiązaną na supeł chustkę kładł pod lampą na oczyszczonej z rupieci powierzchni biurka. Zaświecił światło, poszukał okularów, po namyśle, nie szczędząc fatygi, już w drugiej z kolei szufladzie znalazł lupę – wielkie jak spodek szkło powiększające w czarnym, oksydowanym pierścieniu z drewnianą rączką. Przyciągnął krzesło, usuwając z przejścia rozrzucone bezładnie, otwarte tomiska, i począł rozsupływać ostrożnie chusteczkę. Jeszcze raz przerwał swą czynność, wstał, w rupieciach pod oknem odnalazł klosz do sera, z jednej strony nadpękły, ale cały, nakrył nim chustkę, zostawiając tylko wystające rogi, pociągnął za nie, aż się powoli rozłożyła, cała w plamach i zaciekach.
Nie widział nic. Zbliżał coraz bardziej głowę, aż tknął nosem w zimne szkło klosza i wzdrygnął się od tego nieoczekiwanego dotknięcia.
Czarny punkt ukazał się dopiero pod lupą. Wyglądał w powiększeniu jak malutkie ziarnko zboża. Miał jaśniejszą, szarawą wypukłość na jednym końcu i dwie tak drobne, że nawet przez lupę ledwo dostrzegalne, zielone kropki – na drugim. Nie był pewien, czy tego odcienia nie nadaje im załamujące światło, grube szkło klosza. Pociągając delikatnie za rogi, wydobył całą chustkę spod klosza. Trwało to chyba minutę. Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Przesunął klosz po płycie, aż szklane obrzeże wysunęło się poza brzeg biurka, i przygotowaną wprzód zapałkę, którą potarł w ostatniej chwili o pudełko, wprowadził na długim druciku do środka.
Przez chwilę wyglądało na to, że zapałka zgaśnie, potem, kiedy rozpaliła się żywiej, nie mógł jej przesunąć we właściwym kierunku, wreszcie i to się udało. Żółtawy płomyczek przybliżył się do czarnego punktu, wiszącego dwa centymetry nad powierzchnią biurka, i naraz załopotał niespokojnie, a pchnięty odrobinę dalej, owinął się niczym wokół niewidzialnej wypukłości. Trwał tak przez chwilę, strzelił ostatnią, błękitnawą iskierką i zgasł – tylko zwęglone drewienko żarzyło się jeszcze przez chwilę.
Odetchnął, przesunął na powrót klosz pod abażur lampy i długo wpatrywał się bez ruchu w czarny punkt, nieznacznie poruszający się wewnątrz klosza.
– Niewidzialna kulka – mruknął – niewidzialna kulka…
Był prawie szczęśliwy, a nawet o tym nie wiedział. Następną godzinę zajęło mu umieszczanie pod kloszem spodka od filiżanki, wypełnionego atramentem. Cały system patyczków i drucików okazał się niezbędny, aby umieścić badany twór w obrębie miseczki. Powierzchnia atramentu ugięła się prawie niedostrzegalnie w jednym miejscu, tam gdzie powinna się z nią była stykać dolna część kulki. Nic więcej się nie stało. Próby pomalowania jej atramentem spełzły na niczym.
W południe poczuł doskwierające ssanie żołądka, zjadł więc resztki owsianki i rozkruszonych keksów z płóciennego woreczka i popił je herbatą. Wróciwszy do biurka, w pierwszej chwili nie odnalazł czarnego punktu i poczuł gwałtowny strach. Zapominając o ostrożności, podniósł klosz i jak ślepiec obmacywał gorączkowo powierzchnię biurka rozpostartymi rękami. Naraz kulisty kształt wtulił mu się spokojnie w palce. Zacisnął rękę i siedział tak, pełen wdzięczności, uspokojony, pomrukując coś z cicha. Niewidzialna kulka grzała mu rękę. Czuł płynące z niej ciepło, bawił się nią coraz ryzykowniej, przetaczając ją, nieważką, z jednej dłoni do drugiej, aż wzrok jego zaczepił o coś błyszczącego w kurzu pod piecem, gdzie wywaliły się z przewróconego kubła śmieci. Był to arkusik zmiętego staniolu od czekolady. Natychmiast wziął się do owijania kulki w staniol. Poszło nadspodziewanie łatwo. Zostawił tylko dwa małe z dwu przeciwnych końców otworki, zrobione szpilką, by móc, patrząc pod światło, badać obecność maleńkiego czarnego więźnia w środku.
Kiedy musiał wreszcie opuścić dom, aby kupić coś do jedzenia, zamknął kulkę pod kloszem i dla zwiększenia pewności przycisnął go jeszcze i ze wszystkich stron obłożył książkami.
Odtąd poszły wspaniałe dni. Od czasu do czasu próbował jakichś eksperymentów z kulką, ale przeważnie leżał w łóżku, czytając ulubione fragmenty starych książek. Zwijał się pod kocem, gromadząc, jak mógł, ciepło, rękę wyciągał tylko, aby odwrócić stronę i, pogrążony w dokładnych opisach śmierci towarzyszy Amundsena wśród lodów albo podczas ponurych zwierzeń Nobilego o wypadkach ludożerstwa po katastrofie jego podbiegunowej wyprawy, zwracał chwilami oczy na klosz z błyszczącą spokojnie pod szkłem kulką, która kiedy niekiedy odmieniała nieznacznie położenie, przemieszczając się łagodnie od jednej ścianki do drugiej, jakby ją coś niewidzialnego popychało.
Nie chciało mu się chodzić na kupno ani gotować obiadów, zajadał się więc keksami, a jeśli miał trochę drzewa, piekł w popielniku kartofle, wieczorami zanurzał kulkę pod wodę albo próbował kłuć ją czymś ostrym – wyszczerbił na niej brzytwę, zresztą bez widocznego rezultatu – i trwało to tak długo, aż spokój jął się nadpsuwać. Zamyślał rzecz wielką: chciał przywlec stary śrubsztak z piwnicy, by wziąć kulkę w imadło i zgnieść ją aż do centralnego, czarnego punkcika, ale było to połączone z tak wielkimi kłopotami (musiałby Bóg wie jak długo grzebać się w starym żelastwie i rupieciach, a na domiar nie był pewny, czy przydźwiga śrubsztak, który zniósł na dół przed trzema laty), że koncept ten pozostał tylko w sferze planów.
Raz grzał kulkę długo na ogniu, z takim skutkiem, że przepalił dno całkiem jeszcze dobrego rondelka. Staniol pociemniał i zetlał, ale sama kulka nie poniosła żadnego szwanku. Już zaczynał się niecierpliwić, przychodziły mu do głowy myśli o silnych środkach, bo coraz większą odczuwał pewność, że kulka jest niezniszczalna, a ta odporność krzepiła jego zadowolenie, kiedy pewnego dnia zauważył coś, co właściwie powinien był dostrzec już dużo wcześniej.
Staniol (nowy, bo stary rozlazł się w toku rozmaitych eksperymentów na strzępy) pękł w kilku miejscach naraz i w prześwitach ukazało się wnętrze. Kulka rosła! Zadrżał cały, kiedy to w końcu zrozumiał, wziął ją pod lupę, przyglądał się długo obnażonej, badał ją pod podwójnymi szkłami, które wykopał z najniższej szuflady biurka, nareszcie pewny był, że się nie omylił.
Kulka nie tylko rosła, ale zmieniała kształt. Nie była już całkiem okrągła – ukazały się na niej dwa łagodne wybrzuszenia, jak gdyby bieguny, a czarny punkt wydłużał się tak, że widać to było teraz nawet gołym okiem. Za karbowanym łebkiem, u pary zielonawych kropek, pojawiła się słabo błyszcząca kreseczka, która powoli wywijała się, ruchem trudniejszym do uchwycenia niż przesuwanie się godzinowej wskazówki zegara, ale po nocy mógł stwierdzić postęp zjawiska ponad wszelką wątpliwość. Kulka była już wydłużona jak jajo o dwu jednakowo grubych końcach. Czarny punkt w centrum wyraźnie brzękł.
Następnej nocy obudził go krótki, ale potężny dźwięk, jakby na wielkim mrozie strzeliła nagle masywna szklana płyta. Dźwięczał mu jeszcze w uszach, kiedy zerwał się i boso pobiegł do biurka. Światło oślepiło go – stał z ręką na oczach, rozpaczliwie czekając, aż przejrzy. Klosz od sera był cały. Pozornie nic się w nim nie zmieniło. Szukał wzrokiem czarnej, podłużnej niteczki i nie znajdował jej. Kiedy ją odkrył, zmartwiał, tak się skurczyła. Podniósł z przestrachem klosz i coś przytuliło się do grzbietu jego dłoni. Pochylony nisko, zbliżał twarz do pustej powierzchni biurka, aż zobaczył.
Były dwie, rozgrzane, jakby przed chwilą wyjęte z gorącej wody. W każdej ciemniało malutkie jąderko – czarny, matowy punkt. Opanowała go niewytłumaczalna błogość, rozrzewnienie. Drżał nie z chłodu, ale z podniecenia. Położył je na dłoni, ciepłe jak pisklęta, chuchał na nie delikatnie, aby nie zdmuchnąć ich, prawie nieważkich, na podłogę. Potem owinął każdą starannie staniolem i schował pod klosz. Stał nad nimi długo, usilnie pragnąc dojść tego, co może dla nich jeszcze zrobić, aż wrócił do łóżka z sercem bijącym mocno, trochę rozżalony własną bezsilnością, ale spokojny i do łez prawie rozczulony.
– Maluśkie moje… – mruczał, zapadając w błogi, posilny sen.
Po miesiącu kulki nie mieściły się już pod kloszem. Po następnych stracił rachubę – nie mógł ich już zliczyć. Ledwo czarne jąderko przybrało zwykłe rozmiary, kulka poczynała nabrzmiewać na biegunach. Raz tylko udało mu się czuwać w chwili podziału – który następował zawsze nocą. Dźwięk, dobywający się spod klosza, ogłuszył go na długie minuty, ale w jeszcze większe osłupienie wprawił go błysk, w którym pokój wyskoczył na mgnienie z ciemności, niczym w łyśnięciu mikroskopijnego pioruna. Nie rozumiał nic z tego, co się działo, ale poprzez łóżko wyczuł momentalne drgnięcie podłogi i przeniknęła go całego świadomość, że pleniący się przed nim drobiazg jest czymś nieskończenie potężnym. Doznał uczucia podobnego jak wobec przytłaczającego zjawiska natury – jakby spojrzał na sekundę w otwierającą się otchłań wodospadu czy poczuł trzęsienie ziemi; w momentalnym, dzwoniącym szczęknięciu, którego echo zdawały się wchłaniać jeszcze ściany domu, na ułamek sekundy rozwarła się i zatrzasnęła moc, nieporównywalna z niczym. Lęk trwał krótko – rano wydał mu się sennym majakiem.
Następnej nocy usiłował czuwać po ciemku. Wtedy po raz pierwszy, jednocześnie z falą drgnienia i głuchym dźwiękiem, dostrzegł dokładnie zygzakowaty wybłysk, który rozkroił nabrzmiałe jajo i znikł tak gwałtownie, że nie wiedział potem, czy nie było to tylko złudzenie.
Nie pamiętał nawet śniegu tej zimy, tak rzadko wychodził, tyle tylko, ile trzeba było, aby dojść do sklepiku za zakrętem drogi. Z nadejściem przedwiośnia pokój mrowił się od kulek. Nie zdobyłby się na przyodziewek dla wszystkich – skąd miał wziąć tyle staniolu? Wałęsały się wszędzie, poszturchiwał je niechcący nogami, bezszelestnie spadały z półek z książkami – najlepiej widać je było właśnie na nich, kiedy od dłuższego leżenia przytrząśnięte zostały jak pudrem subtelną warstewką kurzu, który delikatną, matową błoną zarysowywał ich krągłość.
Ciągłe nowe przygody (wyławiał je z owsianki, z mleka, znajdował w woreczku z cukrem, wytaczały się, niewidzialne, z naczyń, gotowały z zupą), obfitość, jaka go otaczała, jęły nasuwać mu nowe pomysły i z lekka niepokoić.
Rozrastająca się tak niepohamowanie czereda mało się o niego troszczyła. Drżał, aby któraś nie wymknęła się do sieni i dalej, do ogrodu, na drogę, gdzie mogłyby znaleźć ją dzieciaki. Postawił przed progiem siatkę drucianą o oczkach dostatecznie gęstych, z czasem zaś wychodzenie na dwór stało się całym skomplikowanym rytuałem – po kolei przetrząsał wszystkie kieszenie, zaglądał do mankietów spodni, dla wszelkiej pewności strzepywał je jeszcze parę razy, drzwi otwierał i zamykał powoli, aby powstały przeciąg nie porwał której niebacznie, a im było ich więcej, tym bardziej się wszystko komplikowało.
Jedną cierpiał tylko prawdziwą, wielką niedogodność takiego współżycia, pełnego licznych emocji: było ich już tak wiele, że pleniły się prawie nieustannie i dzwoniący potężny dźwięk rozlegał się czasem pięć i sześć razy w ciągu jednej godziny. Ponieważ budził go w nocy, zaczął odsypiać zmęczenie dniem – kiedy panowała cisza. Chwilami brał go niewyraźny niepokój wobec fali niewzruszonego, miarowego rozplenu, coraz trudniej było chodzić, na każdym kroku spod podeszew uciekały niewidzialne, sprężyste piłeczki, rozbiegały się na wszystkie strony, widział, że niebawem będzie w nich brodził jak w głębokiej wodzie. Nad tym, czym żyły, czym się odżywiały, nie zastanawiał się.
Choć przedwiośnie było chłodne, z częstymi przymrozkami i śnieżycami, od dawna nie palił już wcale. Mrowie kulek użyczało swej równomiernej ciepłoty otoczeniu. Nigdy jeszcze nie było w pokoju tak ciepło, tak przytulnie jak teraz, kiedy w kurzu mrowiło się od zabawnych śladów po ich skokach, toczeniach się, jakby przed chwilą igrały w nim młode kocięta.
Im więcej było kulek, tym łatwiej dawały poznać swoje zwyczaje. Można było sądzić, że się nie lubią nawzajem, a w każdym razie nie cierpią zbyt bliskiego sąsiedztwa podobnych sobie – bo między zbliżonymi pozostawała zawsze cienka warstewka powietrza, której niepodobna było wycisnąć nawet przy użyciu znacznej siły. Najlepiej widział to, kiedy zbliżał ku sobie dwie owinięte staniolem. Z czasem zaczął uprzątać ich nadmiar: wrzucał je do blaszanej wanienki, w której pod błonką kurzu leżały jak stos gruboziarnistej żabiej ikry, od czasu do czasu tylko wstrząsany wewnętrznym ruchem, kiedy któreś przezroczyste jajko dzieliło się na dwa potomne.
Trzeba wyznać, że miewał nieraz najdziwniejsze zachcianki, na przykład walczył ze sobą długo – taką miał chętkę połknąć jedno z podopiecznych dzieciątek! Ostatecznie skończyło się tylko na wzięciu niewidzialnej kulki do ust. Obracał ją delikatnie językiem, czując na podniebieniu i dziąsłach miękki, sprężysty, obły kształt, promieniujący nikłym ciepłem. Nazajutrz po tym wypadku zauważył na języku powierzchowną wybroczynę. Nie połączył tych faktów. Coraz częściej jednak zdarzało się, że sypiał z nimi i nie pojmował, dlaczego powłóczki poduszki i koca, tak dobrze dotąd służące, zaczęły się sypać, jakby naraz zetlałe. Na koniec prześcieradło podarło się wprost na strzępy, więcej było w nim dziur niż płótna – ale on wciąż niczego nie pojmował.
Pewnej nocy obudził go piekący ból nogi. Przy świetle zobaczył kilka czerwonawych plamek na skórze łydki. Odkrywał ich coraz więcej – wyglądały jak rozlane oparzenia. Niewidzialne kulki skakały po całej pościeli, kiedy układał się na powrót do snu, i ten obraz nastroił go podejrzliwie – jąderka ich migały niczym pchełki.
– Co, u diabła, czy wy gryziecie tatę?! – szepnął z wyrzutem. Rozejrzał się po pokoju.
Matowy odblask zaprószonych kulek dobiegał zewsząd – pokrywały całe biurko, leżały na podłodze, na półkach, w rondlach, garnkach, nawet w filiżance z resztką herbaty majaczyło coś podejrzanego. Niepojęty strach rozłomotał mu w sekundzie serce. Trzęsącymi się rękami strzepywał koc, powłóczkę, wymachiwał wysoko wzniesionymi rękami, rozpościerając w nich poduszkę, strącił wszystkie kulki na podłogę, raz jeszcze obejrzał troskliwie plackowate zaczerwienienia na łydkach, owinął się kocem i zgasił światło. Pokój co kilka minut rozbrzmiewał dźwiękiem podobnym do metalicznej fanfary, przerywanej zatrzaskującym się nagle wiekiem.
Czy to możliwe? Czy to możliwe? – pomyślał.
– Wyrzucę was! Wypędzę co do jednej na ulicę – precz! – oświadczył nagle szeptem, bo głos nie przechodził mu przez zaschnięte gardło. Bezmierny żal dławił go, wyciskał z oczu łzy.
– Niewdzięczne bydlątka – szeptał, opierając się o ścianę, i tak, na wpół siedząc, na wpół leżąc, zapadł w sen.
Rano zbudził się rozbity, z poczuciem klęski, nieszczęścia. Szukał rozpaczliwie mętnymi oczami, całą pamięcią, co takiego utracił wczoraj, naraz ocknął się, wylazł z łóżka i postawiwszy lampę na krześle, przystąpił do metodycznego badania podłogi.
Nie było wątpliwości – nosiła wyraźne ślady nadgryzienia, jakby ją ktoś polewał drobnymi, rozpryskującymi się kropelkami niewidzialnego kwasu. Podobne ślady, choć w mniejszej ilości, dostrzegł na biurku. Szczególnie poszkodowane były sterty starych gazet i tygodników – wierzchnie strony wszystkie niemal były podziurawione jak rzeszoto. Także emalia wewnątrz garnków pokryta była płytkimi nadżerkami. Długo patrzał, osłupiały, na pokój, potem zabrał się do zbierania kulek. Nosił je wiadrem do wanienki, ale gdy wypełniła się wyżej brzegów, w pokoju było ich jakby tyle, co i przedtem. Toczyły się pod ścianami, czuł ich niepokojące ciepło, gdy tuliły mu się do nóg. Były wszędzie – matowe sterty na półkach, na stole w słoikach, w kątach – całe stosy.
Łaził ogłupiały, strwożony, cały dzień przeszedł mu na wymiataniu ich z jednego miejsca w inne, na koniec częściowo wypełnił nimi starą pustą komodę i odetchnął. W nocy kanonada była gwałtowniejsza jakby niż zwykle – drewniane pudło komody stało się wielkim rezonatorem, który wydawał z siebie głuche, niesamowite dźwięki, jakby niewidzialni więźniowie dzwonami walili od środka w jej ściany. Nazajutrz kulki poczęły przesypywać się ponad ochronną siatką u drzwi. Przeniósł materac, koc i poduszkę na biurko i tam zrobił sobie posłanie. Siedział na nim z podkurczonymi nogami. Od razu trzeba było przynieść śrubsztak – przemykało mu przez głowę – co teraz? Wyrzucić je nocą do rzeki?
Zdecydował, że to będzie najlepsze, bał się jednak wypowiedzieć tę groźbę głośno. Nikt inny nie będzie ich miał, a on zostawi sobie parę sztuk – nic więcej. Mimo wszystko był do nich przywiązany – tyle że teraz do przywiązania poczynał się przyłączać lęk. Będzie je topił jak… kocięta!
Pomyślał o taczce. Inaczej nie nadążyłby z wynoszeniem – ale spróbował tylko podźwignąć ją, zarytą pod ścianą w starym wykopie, i podreptał do domu. Był słaby, bardzo słaby. Musiał to odłożyć. Postanowił więcej jeść.
Noc była okropna. Zmęczony – zasnął mimo wszystko. Pierwszy metaliczny dźwięk obudził go, usiadł w mroku, a cały pokój łyskał przed nim krótkimi zygzakami, z czerni wyskakiwały na ułamki sekund oświetlone fragmenty ścian, pokrytych kurzem półek, wytartego dywanika przed łóżkiem, blaski powielały się w szkle dygocących naczyń, naraz coś prześwietliło matowo powłoczkę koca, którym się okrywał – a więc przyczaiła się tam któraś chytrze schowana bestia! Wytrząsnął ją z obrzydzeniem.
Ten obłędny połóg sprawiał wrażenie krajobrazu oświetlanego błyskawicami, tyle że zamiast grzmotów następowały po miniaturowych błyskach ciosy dzwonu, od których odzywały się szyby. Usnął, siedząc, oparty o ścianę. Tuż nad ranem obudził się jeszcze raz ze słabym krzykiem – fala błękitnych rozbryzgów rozjaśniała pokój, zalewała go, zwielokrotnione zygzaki podchodziły niemal ku powierzchni biurka, które drgnęło naraz mocno, odsunięte od ściany – dzieląc się, niewidzialna kulka odepchnęła je; ten ruch – poczuł jego nieubłaganą siłę – oblał go lodowatym potem, patrzał na pokój wytrzeszczonymi oczami, mamrocząc coś – i raz jeszcze usnął, z wyczerpania.
Nazajutrz obudził się bardzo słaby – tak słaby, że ledwo zlazł na dół, aby wypić resztkę zimnej, gorzkiej herbaty. Zatrząsł się, kiedy do połowy ciała zapadł się w miękki, niewidzialny zwał – było ich tak wiele, że ledwo mógł się poruszać, z największym trudem dobrnął do stołu, pokój pełen był dusznego, nagrzanego powietrza, jakby palił się w nim niewidzialny piec. Zrobiło mu się dziwnie – osunął się na ziemię, nie upadł – podtrzymały go elastyczną, prężną masą, ten dotyk napełnił go niewypowiedzianą trwogą, tak był łagodny, miękki, przyszła mu do głowy straszna myśl, że może połknął już którąś z owsianką, jakąś mniejszą, i tej nocy, we wnętrznościach…
Chciał uciec. Wyjść. Wyjść! Nie mógł otworzyć drzwi. Odemknęły się na kilka centymetrów, potem elastyczna masa, poddająca się prężnie, zatrzymała je – i nie puściła dalej. Bał się mocować z drzwiami, czuł nadchodzący zawrót głowy. Trzeba będzie wybić szybę – pomyślał – ale co policzy szklarz?
Trzęsąc się, utorował sobie drogę do biurka, wlazł na nie, patrząc tępo na pokój – kulki szarą, punktowaną mgłą, ledwo dostrzegalnym, milczącym obłokiem otaczały go ze wszystkich stron. Był głodny, a nie miał już odwagi zejść, kilka razy słabo, bez przekonania, zawołał z zamkniętymi oczami:
– Ratunku! Ratunku!
Usnął przed zmierzchem. W zapadającej ciemności pokój ożył blaskiem i hukiem, coraz potężniejszym. Prześwietlana od wewnątrz błyśnięciami masa rosła, piętrzyła się, wypuczała z wolna w górę, drgała, wstrząsana delikatnie, z półek, spomiędzy książek, rozpychając je, wyskakiwały i leciały łukami w błękitnym roziskrzeniu rozgrzane, dygocące kulki, jedna stoczyła mu się z góry na pierś, druga dotknęła policzka, następna przywarła do ust, coraz więcej pokrywało materac wokół jego wpółłysej czaszki, błyskały mu w półotwarte oczy, ale już nie budził się…
Następnej nocy, około trzeciej nad ranem, drogą do miasteczka przejeżdżał ciężarowy samochód. Wiózł mleko w dwudziestogalonowych bańkach. Szofer, zmęczony całonocną jazdą, kiwał się nad kierownicą. Była to najgorsza pora – kiedy senności niepodobna wprost opanować. Naraz usłyszał nadciągający z dala, przeciągły huk. Odruchowo zwolnił, zobaczył za drzewami parkan, w głębi – ciemny, zarosły ogród, a w nim parterowy domek, w którego oknach błyskało.
Pożar! – pomyślał, zjechał na skraj szosy, zahamował gwałtownie i podbiegł do furtki, żeby obudzić mieszkańców.
Był w połowie zarosłej trawą ścieżki, gdy zobaczył, że z okien domu, spomiędzy resztek wyduszonych szyb, leją się nie płomienie, lecz spieniona, bezustannie dźwięcząca i błyskająca fala, która kipi coraz szerzej i dalej pod ścianami; na rękach, na twarzy poczuł miękkie, niewidzialne dotyki, jakby skrzydeł tysiąca ciem, pomyślał, że śni – kiedy trawa i krzaki dokoła zaroiły się od błękitnych ogników, lewe okienko strychowe zajarzyło się jak szeroko otwarte, olbrzymie kocie oko, wejściowe drzwi zatrzeszczały, pękły z hukiem – i rzucił się do ucieczki, mając jeszcze w oczach górę migocącej ikry, która przeciągłym grzmotem rozsadzała dom.