Mąż, ojciec, dusiciel - Green Ryan - ebook + audiobook + książka

Mąż, ojciec, dusiciel ebook i audiobook

Green Ryan

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Prawdziwa historia morderczej obsesji i tajemnic skrywanych przed najbliższymi

 

Jesienią 1994 roku bawiący się w porośniętej drzewami części rodzinnej posiadłości trzynastoletni chłopiec natknął się na częściowo zwęglone ludzkie kości. Jego matka, Julie, uwierzyła w wyjaśnienia męża, Herba, że szkielet miał być pomocą naukową nieżyjącego już ojca anestezjologa. Herb Baumeister nie wiedział, co zrobić z kośćmi, więc zakopał je w ogrodzie na tyłach domu.

Od tego czasu Herb coraz częściej dziwacznie się zachowywał. Kiedy wyjechał na wakacje, żona zezwoliła policji na wejście na teren posesji. W trakcie trwającego dziesięć dni przeszukania śledczy znaleźli tam szczątki ciał jedenastu ofiar. Po upublicznieniu informacji na temat odkrycia na Fox Hollow Farm Herb nagle zniknął.

Herbowi Baumeisterowi przypisano w następnych latach zabójstwo co najmniej dziesięciu kolejnych mężczyzn. Wiele wskazuje, że to nie wszystkie jego ofiary... Jak to możliwe, że wiódł jednocześnie zwykłe rodzinne życie?

 

 

Naszym najważniejszym pytaniem jest: jak to możliwe, że on nas kochał, a zrobił to, co zrobił? Nasze szczęście już nigdy nie powróci.

JULIE BAUMEISTER

 

 

Uwaga! KSIĄŻKA ZAWIERA OPISOWE RELACJE DOTYCZĄCE AKTÓW PRZEMOCY I ZNĘCANIA SIĘ. CZYTELNIKOM SZCZEGÓLNIE WRAŻLIWYM NA TEGO TYPU TREŚCI ODRADZA SIĘ CZYTANIE TEJ POZYCJI.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 36 min

Lektor: Mikołaj Gronet
Oceny
3,9 (82 oceny)
25
27
26
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joasso

Całkiem niezła

ciekawa
00
monixion

Dobrze spędzony czas

jedna z mniej drastycznie przedstawionych historii z tej serii
00
krztonia

Dobrze spędzony czas

Fajne i nie za długie, polecam.
00
nebraska1

Nie oderwiesz się od lektury

Seryjny morderca i jego chory umysł.Lektura nieodkładalna.
00
Neferet94

Dobrze spędzony czas

jedna z lepszych części
00

Popularność




Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Wy­ja­śnie­nie

Książka ta opo­wiada o praw­dzi­wych lu­dziach po­peł­nia­ją­cych praw­dziwe zbrod­nie. Do stwo­rze­nia fa­buły wy­ko­rzy­stano pewne fakty, ale nie­które sceny i dia­logi zo­stały wy­my­ślone, a nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie są fik­cyjni.

Wstęp

Trudno być do­ra­sta­ją­cym ho­mo­sek­su­ali­stą w In­dia­nie, je­śli nie po­siada się umie­jęt­no­ści czy­ta­nia lu­dzi. W świe­cie, gdzie za pusz­cze­nie oczka albo opo­wie­dze­nie spro­śnego żartu w nie­wła­ści­wym mo­men­cie można zo­stać po­bi­tym na ulicy, masz do wy­boru: albo cał­ko­wi­cie za­mknąć się w so­bie, albo na­uczyć se­kret­nego kodu, który po­zwoli ci w tej dżun­gli zna­leźć lu­dzi to­bie po­dob­nych. Wy­po­wia­dane przez cie­bie słowo, twój ton głosu – może być kłam­stwem. Ale to, jak się no­sisz, jak na ko­goś pa­trzysz – bar­dzo trudno jest tu uda­wać.

Na­wet w ba­rach dla ge­jów, ta­kich jak „501 Club”, w tych świę­tych en­kla­wach owej spo­łecz­no­ści, gdzie można czuć się swo­bod­nie i być sobą, nie mar­twiąc się o kon­se­kwen­cje, po­ja­wiali się męż­czyźni, któ­rzy nie pa­so­wali do tych miejsc. Męż­czyźni, któ­rzy nie po­winni tam się zna­leźć. Prze­stępcy roz­glą­da­jący się za kimś, kogo można ob­ra­bo­wać. Żo­naci, któ­rzy nie po­tra­fili po­zbyć się he­te­ro­sek­su­al­nej fa­sady, do­póki nie wy­pili ośmiu głęb­szych i nie do­pro­wa­dzili się do stanu bli­skiego utraty przy­tom­no­ści. Za­cznijmy od tego, że tak wła­śnie po­my­ślał Tony, pa­trząc na to, co wła­śnie miał przed sobą.

Fa­cet nie był prze­brany. Nie no­sił na tyle eks­tra­wa­ganc­kich ciu­chów, by móc ucho­dzić za drag qu­een, jego ubiór na­wet nie su­ge­ro­wał, że lubi męż­czyzn, ale prze­cież więk­szość fa­ce­tów przy­cho­dziła tu pro­sto z pracy, bez moż­li­wo­ści zro­bie­nia się na bó­stwo, więc to ni­czego nie do­wo­dziło. Jego ubra­nia nie były też ja­koś szcze­gól­nie twa­rzowe, ale ste­reo­typ na te­mat ob­se­sji ho­mo­sek­su­ali­stów na punk­cie mody po­wi­nien odejść do la­musa. Wy­star­czyło spoj­rzeć na ple­jadę je­dwab­nych pod­ko­szul­ków, ha­waj­skich ko­szul i wzo­rzy­stych spodni, jaka prze­wi­jała się przez bar, by dojść do wnio­sku, że he­te­ro­sek­su­alni wcale nie mają mo­no­polu na ubie­ra­nie się bez gu­stu. Tony ob­ser­wo­wał męż­czy­znę, jak ten idzie przez salę, cały czas strze­la­jąc oczami na prawo i lewo. To także nie wy­glą­dało na ża­den sy­gnał ostrze­gaw­czy – w klu­bach ta­kich jak „501 Club” można wiele zo­ba­czyć. Ja­skrawe ko­lory i bły­ska­jące świa­tła, nie mó­wiąc już o ku­szą­cym wi­doku ka­wałka na­giej skóry na par­kie­cie. Na­wet je­śli tę nadak­tyw­ność wzro­kową owego go­ścia po­wo­do­wała czy­sta che­mia, nikt tu­taj nie za­mie­rzał tego oce­niać. Po­łowa sali i tak wcią­gnęła pew­nie w któ­rymś mo­men­cie kre­skę koki w ła­zience. Ty­powe dla tego miej­sca.

Je­śli fa­cet byłby spięty, wszy­scy za­pewne spi­sa­liby go na straty, bio­rąc za żo­na­tego, który wy­pu­ścił się na po­szu­ki­wa­nie cze­goś bar­dziej in­te­re­su­ją­cego. Jed­nak w tym przy­padku wy­da­wało się, że jest wręcz od­wrot­nie. Gość za­cho­wy­wał się tak lu­zacko, że kiedy opadł na sto­łek, Tony’ego wcale by nie zdzi­wiło, gdyby za­raz po­tem osu­nął się pro­sto w ka­łużę na pod­ło­dze. Zu­peł­nie jakby nie miał ko­ści. Jakby „wy­cho­dząc z szafy”, wkro­czył na ja­kieś dziwne te­ry­to­rium. Kto wie, może wziął coś moc­niej­szego niż koka, skoro pły­nął te­raz przez bar ni­czym stary hi­pis pod­czas jed­nej ze swo­ich psy­cho­de­licz­nych wy­cie­czek. I to nie był pierw­szy raz. Cho­lera, o tej po­rze, po­śród mi­ga­ją­cych świa­teł i mło­dych pięk­nych ciał, to mo­gła być praw­dziwa przy­goda. Fa­cet zda­wał się jed­nak nie za­uwa­żać ni­kogo ani ni­czego wo­kół – był nie­mal za­sko­czony, kiedy na­tra­fił na bar. Więk­szość sie­dzą­cych przy kon­tu­arze w taki czy inny spo­sób do­ma­gała się uwagi. Chcieli drinka albo tego, by ich do­strze­żono, by przy­glą­dano się im z da­leka i ich po­dzi­wiano. A ten fa­cet... po pro­stu tam przy­sta­nął i pa­trzył przed sie­bie. To nie jest do­bre roz­wią­za­nie, je­śli chcesz zo­stać w końcu ob­słu­żo­nym. Bar­mani byli ra­czej w po­rządku, wła­ści­wie dość cza­ru­jący, i sta­rali się ob­słu­gi­wać lu­dzi we wła­ści­wej ko­lej­no­ści, ale na­wet oni nie zwró­ci­liby uwagi na ko­goś, kto nie pró­bo­wał na­wią­zać choćby kon­taktu wzro­ko­wego.

Tony przez chwilę ga­pił się na męż­czy­znę, przy­swa­ja­jąc so­bie ten ob­ra­zek. Mar­twa na­tura w po­staci ja­kie­goś czy­ha­ją­cego w ge­jow­skim ba­rze, na­ćpa­nego do nie­przy­tom­no­ści dzi­waka, który wpa­truje się w ścianę. Fa­cet był wy­soki, tycz­ko­waty i cho­ciaż w lo­kalu pa­no­wał gwar, jego mil­cze­nie sta­wało się wręcz ogłu­sza­jące. Tony wi­dział go już wcze­śniej. Męż­czy­zna po­ja­wiał się tam re­gu­lar­nie, za­wsze czaił się gdzieś w tle, za­wsze jakby lekko roz­myty. Tony nie mógł przy­po­mnieć so­bie do­kład­nie, gdzie i kiedy go wi­dział, ale twarz wy­da­wała mu się zna­joma. W In­dia­na­po­lis nie było aż tylu do­stęp­nych fa­ce­tów, by ktoś na­wet tak nie­rzu­ca­jący się w oczy jak on mógł po­zo­stać nie­zau­wa­żony. Tony ob­jął wzro­kiem całą po­stać nie­zna­jo­mego, a kiedy do­tarł do twa­rzy, za­marł. Męż­czy­zna prze­stał się roz­glą­dać. Te­raz pło­mienne spoj­rze­nie utkwione było w jed­nym punk­cie. Tony przy­su­nął się bli­żej, naj­ostroż­niej, jak tylko się dało, by spraw­dzić, na co tam­ten tak się gapi. Kiedy do­strzegł przy­kle­jony ta­śmą do lu­stra za ba­rem pla­kat, po­czuł ucisk w żo­łądku. Pla­kat in­for­mo­wał o za­gi­nię­ciu, a on sam oso­bi­ście upro­sił bar­mana, by móc go tam za­wie­sić.

Ro­ger Go­odlet był tu sta­łym klien­tem. Tony i on przy­jaź­nili się, lecz ni­gdy nie po­su­nęli się da­lej. Ro­ger lu­bił pić i im­pre­zo­wać, skut­kiem czego, kiedy za­gi­nął bez śladu, po­li­cjanci tylko wzru­szyli ra­mio­nami i nie zro­bili w za­sa­dzie nic w tej spra­wie. W przy­padku ko­goś po­kroju Ro­gera ro­dzina to za­wsze de­li­katny te­mat, ale kiedy za­gi­nął, wy­da­wało się, że jego ro­dzice są bar­dziej zmar­twieni, niż od­czu­wają ulgę. Tony po­zo­sta­wał więc z nimi w kon­tak­cie, za­ofe­ro­waw­szy wszelką moż­liwą po­moc. Przez mie­siąc po za­gi­nię­ciu sprawa Ro­gera krą­żyła tro­chę po wy­dziale śled­czym, aż w końcu jego ro­dzi­com znu­dziło się cze­ka­nie. Wy­na­jęli pry­wat­nego de­tek­tywa i roz­wie­sili pla­katy, a po­nie­waż ostat­nim miej­scem, w ja­kim wi­dziano Ro­gera, był bar dla ge­jów, wła­śnie tam udał się Tony, by rów­nież je po­roz­wie­szać. Prawi miesz­kańcy In­dia­na­po­lis za­gi­nię­cie ho­mo­sek­su­ali­sty mieli w głę­bo­kim po­wa­ża­niu. Więk­szość z nich skłonna była uznać ten fakt za czy­sty zysk dla mia­sta. Ale tu­taj, po­śród swo­ich, Tony ży­wił na­dzieję, że ktoś – kto­kol­wiek – okaże się na tyle prze­jęty sy­tu­acją, by przy­naj­mniej za­dzwo­nić do tego cho­ler­nego de­tek­tywa. W przy­padku kon­tak­to­wa­nia się z po­li­cją można by zro­zu­mieć ewen­tu­alny opór, ale pry­watny de­tek­tyw? Nie za­dzwo­nił kom­plet­nie nikt. Te­raz, gdy Ro­gera nie było, wszy­scy zda­wali się o nim nie pa­mię­tać. Zu­peł­nie jakby nie tyle znik­nął, ile po pro­stu ni­gdy nie ist­niał. Ta miej­scówka utrzy­my­wała się dzięki sta­łemu na­pły­wowi no­wych twa­rzy i mło­dych ciał. Ro­ger, a na­wet sam Tony po­zo­sta­wali odro­binę nie­wi­doczni, ale Tony’ego mimo wszystko bo­lało, że tak ła­two i chęt­nie za­po­mi­nali o nich lu­dzie, któ­rych po­wi­nien ob­cho­dzić ich los.

Tyle że tego dzi­waka w ca­su­alo­wym gar­ni­tu­rze, który za­cho­wy­wał się jak na­ćpany, to ob­cho­dziło. Stał jak za­hip­no­ty­zo­wany, wpa­tru­jąc się w czarno-białą kse­ro­ko­pię je­dy­nego do­brego zdję­cia do­ro­słego Ro­gera, ja­kie udało się zna­leźć jego ro­dzi­com. Na­wet je­śli Tony nie byłby cie­kawy owego nie-cał­kiem-ob­cego-czło­wieka, sam wzrok tam­tego wy­star­czył, aby wzbu­dzić w nim za­in­te­re­so­wa­nie. Z tak bli­skiej od­le­gło­ści mógł do­strzec wszystko, co ma­lo­wało się na twa­rzy tego fa­ceta. Wi­dział na­wet ko­niu­szek ję­zyka, który wy­su­nął się, by zwil­żyć wargi. I to, z czego na­gle zdał so­bie sprawę, za­le­gło w jego żo­łądku ni­czym ołów. Nie wie­dział dla­czego, ale gdzieś w trze­wiach czuł, że ten nie-cał­kiem-obcy-czło­wiek upro­wa­dził Ro­gera. Upro­wa­dził, a może na­wet za­bił. Tony nie miał po­ję­cia, skąd to wie. Nie miał po­ję­cia, dla­czego wy­głod­niałe spoj­rze­nie tam­tego spra­wiało, że był tak cho­ler­nie pe­wien, iż ten ko­leś za­mor­do­wał jego przy­ja­ciela. Ale wie­dział to.

Stał wciąż nie­ru­chomo, przy­cza­jony i zde­ter­mi­no­wany, by po­dejść ukrad­kiem do męż­czy­zny. Po­czuł, jak po jego krę­go­słu­pie prze­biega dreszcz stra­chu. Nie miał żad­nych do­wo­dów, a jed­nak wie­dział, że stoi w bli­skiej od­le­gło­ści od za­bójcy. Fa­cet na­dal nie od­ry­wał wzroku od pla­katu i tylko dzięki temu Tony był te­raz bez­pieczny. Z dru­giej strony tu prze­cież mógł czuć się bez­piecz­nie – w miej­scu, gdzie raz lub dwa razy w ty­go­dniu opusz­czał gardę, bez stra­chu o to, że ktoś go po­bije. Nie było się czego bać. Nie tu­taj. Ro­ger też nie mu­siał się oba­wiać...

Stopy Tony’ego po­ru­szały się bez udziału jego woli, pro­wa­dząc go co­raz bli­żej za­bójcy. We­wnętrzne prze­czu­cie i atak nie­po­koju to ża­den do­wód winy. Nie mógł z tym po­biec ani na po­ste­ru­nek, ani na­wet do biura nie­współ­mier­nie bar­dziej życz­li­wego pry­wat­nego de­tek­tywa. Nie z miną ko­goś, kto wy­gląda tak, jakby po­stra­dał zmy­sły. To po pro­stu nie wy­star­czało. Tam­ten fa­cet mógł być tylko jedną z tych nie­wi­docz­nych osób, ja­kie się tu po­ja­wiały, a Tony chyba tra­cił głowę. Mar­twił się o przy­ja­ciela, który rów­nie do­brze mógł zro­bić so­bie wy­cieczkę do Ve­gas, ni­komu o tym nie mó­wiąc.

A mimo to nogi wciąż nio­sły go na­przód. Mu­siał po­znać prawdę. Je­śli te­raz odej­dzie, spę­dzi resztę ży­cia, za­sta­na­wia­jąc się, czy jego prze­czu­cie było słuszne. Po­wi­nien zro­bić, ile się da. Zdra­dziec­kie stopy po­nio­sły go już tak bli­sko nie­zna­jo­mego, że nie­mal mógł go do­tknąć. Tak bli­sko, że czuł za­pach nie­wy­szu­ka­nej wody ko­loń­skiej i wi­dział frag­menty nie­do­go­lo­nego za­ro­stu na po­licz­kach. Jego plan do­piero się kry­sta­li­zo­wał, kiedy męż­czy­zna na­gle zo­rien­to­wał się, że ktoś obok niego stoi.

Za­nim się od­wró­cił, Tony zdą­żył jesz­cze prze­stu­dio­wać jego twarz. Fa­cet był odro­binę star­szy od tych wszyst­kich go­ści, na któ­rych Tony zwy­kle zwra­cał uwagę. Jego wy­gląd nie po­wa­lał, ale miał lekko drwiący uśmie­szek, który spra­wił, że Tony po­my­ślał, iż ko­leś mógłby być za­bawny. W tym uśmie­chu kryła się na­wet obiet­nica roz­rywki.

Trudno być do­ra­sta­ją­cym ho­mo­sek­su­ali­stą w In­dia­nie, je­śli nie ma się w so­bie od­wagi. Tony nie na­le­żał do grona męż­czyzn, któ­rzy prze­my­kali z po­sta­wio­nym koł­nie­rzem, czujni, by przy­pad­kiem nikt ich nie roz­po­znał. To było jego ży­cie. Nie cho­wał się za ple­cami ja­kiejś Bogu du­cha win­nej ko­biety, uda­jąc, że jej pra­gnie i że ją ko­cha, tylko dla­tego, że tak by­łoby ła­twiej. Od­waga ma wiele od­słon, a tego wie­czoru przy­brała formę iro­nicz­nego uśmieszku.

– Czy mogę ku­pić ci drinka, nie­zna­jomy?

Wpa­trzone w dal oczy męż­czy­zny na mo­ment za­bły­sły, po czym przy­brał on na twarz neu­tralną ma­skę. Na­gle stał się taki sam jak po­zo­stali. Nic dziw­nego, że tak cho­ler­nie ła­two można go było za­po­mnieć, skoro jak na za­wo­ła­nie po­tra­fił się stać kimś kom­plet­nie nie­wy­róż­nia­ją­cym się z tłumu. Uśmiech­nął się do Tony’ego i wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie – ze swo­bodą, pa­su­jącą do ubioru, i ele­gan­cją w za­cho­wa­niu.

– Wi­taj. Je­stem Brian Smart. Miło mi cię po­znać.

Tony bacz­nie go ob­ser­wo­wał, więc za­uwa­żył drgnie­nie ką­cika ust męż­czy­zny, kiedy ten przed­sta­wiał się fał­szy­wym imie­niem i na­zwi­skiem. Brian Smart. Brian Smart. Chry­ste. Po­mysł na fał­szywe per­so­na­lia ro­dem z przed­szkola. Tak oczy­wi­sty, że aż ciężko w to uwie­rzyć.

Wy­cią­gnął rękę, a palce Briana prze­su­nęły się wy­żej i ob­jęły jego nad­gar­stek.

– Co taki młody przy­stoj­niak jak ty robi w ta­kim miej­scu?

Po­sta­no­wiw­szy pod­jąć tę że­nu­jącą próbę flirtu, Tony ode­grał za­kło­po­ta­nie, ob­ser­wu­jąc przez dłuż­szą chwilę twarz roz­mówcy. Na­wet je­śli się my­lił, ten uśmie­szek miał w so­bie po­ten­cjał. Fa­cet nie był brzydki. Dałby radę. Je­śli to ozna­cza­łoby, że po­zbę­dzie się owego po­czu­cia nie­uchron­no­ści, ja­kie to­wa­rzy­szyło mu od czasu znik­nię­cia Ro­gera, Tony praw­do­po­dob­nie zniósłby znacz­nie wię­cej niż tylko bez­na­miętny seks z bar­dzo prze­cięt­nie wy­glą­da­ją­cym ko­le­siem. Je­śli sprawy przy­bra­łyby jed­nak inny ob­rót i zgod­nie z po­dej­rze­niami Brian oka­załby się po­two­rem, Tony nie byłby za­sko­czony, tak jak mo­głyby być nie­które bez­bronne dzie­ciaki sie­dzące w ba­rze. On się przy­go­to­wał. Prze­łknął strach, prze­łknął dumę, a po­tem jesz­cze sze­rzej uśmiech­nął się do Briana.

– Więc co po­wiesz na drinka?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Wstęp

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Mama od tor­tur,w prze­kła­dzie Ma­te­usza Rul­skiego-Bożka)

Jenny le­żała na ster­cie brud­nych ubrań słu­żą­cych jej za łóżko i przy­glą­dała się wi­ru­ją­cym pod su­fi­tem smuż­kom nie­bie­skiego dymu. W po­koju jego opary nie du­siły, ale wie­działa, że na ko­ry­ta­rzu, gdyby wy­tknęła tam nos, jest gę­sty jak mgła. Jed­nak to nie dym nie po­zwa­lał jej za­snąć. Przy­zwy­cza­iła się do jego obec­no­ści w domu i po­go­dziła z fak­tem, że wszystko, co białe, barwi na żółto, a jej ubra­nia, włosy, a na­wet skóra śmier­dzą nim jak po­piel­niczka.

Z ko­ry­ta­rza do­cho­dził po­mruk gło­sów i śpiew. Ste­pha­nie znów słu­chała płyt. Dzie­ciaki z są­siedz­twa jak za­wsze snuły się po domu i pa­liły pa­pie­rosy, dzie­ląc się se­kre­tami i czę­stu­jąc uszczy­pli­wo­ściami. Na je­dze­nie ni­gdy nie wy­star­czało pie­nię­dzy, ale na pa­pie­rosy wszy­scy za­wsze je mieli: i go­ście, i dzie­ciaki z domu, i „mama”. Jenny na­sta­wiła uszu, by wśród na­tłoku dźwię­ków wy­chwy­cić głos sta­rej. Był ostry i no­sowy. Bez trudu prze­bi­jał się przez gwar. Ale te­raz go nie sły­szała.

W domu nie było drzwi we­wnętrz­nych, bo za­mknięta prze­strzeń pro­wo­kuje do grze­chu. Stara, je­śli tylko chciało jej się ru­szyć z fo­tela, krą­żyła po ko­ry­ta­rzach i za­glą­dała w ciemne kąty, pil­nu­jąc, by dziew­częta nie ro­biły nic nie­czy­stego. Gdyby się ode­zwała, Jenny z pew­no­ścią by ją usły­szała. A skoro zza ściany nie do­bie­gał jej ja­do­wity głos, to „mama” rów­nie do­brze mo­gła wła­śnie stać nad jej głową.

Te­raz bi­cie nie było aż tak straszne. Ta­kiej okrop­nej prze­mocy i ta­kiego okru­cień­stwa jak tu­taj nie do­świad­czyła przez całe ży­cie. Wpraw­dzie opuch­nię­cia i szramy na tyl­nej stro­nie ud pie­kły ją i szczy­pały, ale ile­kroć się po­ru­szyła, wie­działa, że w po­rów­na­niu ze złem, ja­kie cza­iło się w każ­dej oso­bie, którą tu spo­ty­kała, kilka ra­zów wcale nie jest naj­gor­szą rze­czą, jaka może jej się przy­tra­fić. Za­mknęła oczy, uda­jąc, że śpi. Je­śli stara tu przyj­dzie, może się na­bie­rze i zo­stawi ją w spo­koju.

No­sowy po­świst, który wresz­cie wy­ło­wiła spo­śród in­nych do­bie­ga­ją­cych do jej uszu od­gło­sów, zje­żył jej wło­ski na karku. Był tak wy­soki, że oprócz niej sły­szały go chyba tylko psy. To było chra­pa­nie sta­rej. Mu­siała za­snąć w swoim fo­telu. Jenny otwo­rzyła oczy i ode­tchnęła z ulgą. Nie­bez­pie­czeń­stwo nie cał­kiem mi­nęło, bo każdy z po­two­rów z sa­lonu mógł tu w każ­dej chwili wpaść, żeby się nad nią po­znę­cać, były jed­nak gra­nice tego, co mo­gli jej zro­bić bez po­zwo­le­nia. Wpraw­dzie stara wy­glą­dała jak szkie­let w skó­rza­nym worku, ale jed­nym sło­wem – albo i sa­mym spoj­rze­niem – po­tra­fiła okieł­znać każ­dego dzie­ciaka. Nic się tu nie działo bez jej po­zwo­le­nia, udzie­lo­nego gło­sem albo mil­cze­niem.

Dziew­czynka przez chwilę le­żała bez ru­chu, czu­jąc, jak strach po­woli ją opusz­cza. Za­nim zna­la­zła się w tym domu, nie znała praw­dzi­wego lęku, tego prze­ra­że­nia, które te­raz prze­ni­kało ją do szpiku ko­ści, gdzie­kol­wiek się aku­rat znaj­do­wała. Szcze­gó­łowa wie­dza o tym, co może jej się przy­tra­fić, i praw­do­po­dob­nie w końcu się przy­trafi, była gor­sza od wszel­kich kosz­ma­rów, ja­kie mo­gła wy­two­rzyć jej wy­obraź­nia. Przed tym wie­czo­rem nie by­łaby so­bie w sta­nie wy­obra­zić za­pa­chu pa­lo­nego ludz­kiego ciała, a rok wcze­śniej nie uwie­rzy­łaby, że kie­dyś bę­dzie tak głodna, że uzna go za ape­tyczny. Strach wrył się głę­boko w jej serce i od­mie­nił ją. Były to zmiany tak pod­stępne, że nie do końca je so­bie uświa­da­miała.

Za­częło się dość nie­win­nie. Jedna z dziew­cząt rzu­ciła zło­śliwy ko­men­tarz, a ona za­chi­cho­tała. Do­ci­nek wcale nie był za­bawny, ale ła­twiej było za­cho­wać się tak jak wszy­scy, niż wy­róż­nić się spo­śród grupy. Tu­taj każdy mógł oka­zać się za­gro­że­niem. Le­piej było nie za­dzie­rać z ni­kim, ale o ile chło­paki mo­gli naj­wy­żej ją po­pchnąć albo wy­ko­pać jej kule z rąk, o tyle dziew­czyny od razu le­ciały do sta­rej. Skar­żyły szep­tem. Jenny i tak pra­wie nic nie ja­dła, więc nie mo­gła do­pu­ścić do tego, żeby ode­brano jej te po­siłki, które jesz­cze do­sta­wała. Ale to, jak ni­sko upa­dła, do­tarło do niej z całą mocą, do­piero gdy do domu przy­szła pra­cow­nica so­cjalna. Na twa­rzy dziew­czynki nie drgnął ani je­den mię­sień, kiedy po­wtó­rzyła ko­bie­cie wszyst­kie wstrętne kłam­stwa, które „mama” są­czyła jej do ucha. Wy­star­czyła jedna mała groźba „mamy”, by na kilka dni ze­sztyw­niała i wpa­dła w dy­got. Cztery słowa: „Chcesz pójść do piw­nicy?”.

Gdy zda­rzało jej się pła­kać, za­wsze za­ty­kała so­bie usta rę­ka­wem. Nie by­łoby do­brze, gdyby któ­ryś z dzie­cia­ków ją usły­szał. A jesz­cze go­rzej było za­nie­po­koić starą. Jenny zro­bi­łaby wszystko, żeby tylko unik­nąć okrop­nego cię­żaru jej uwagi. Co nie zna­czy, że za­in­te­re­so­wa­nie ze strony dzie­cia­ków było bez­piecz­niej­sze. Wy­obra­żała so­bie, że są hie­nami ukry­tymi pod ludzką skórą. Rżały tym swoim hie­nim chi­cho­tem, cze­ka­jąc na oka­zję, by rzu­cić się na nią i ją roz­szar­pać, gdy tylko okaże sła­bość. Na szczę­ście stara trzy­mała dzie­ciaki na wo­dzy i do­póki nie ze­chciało jej się po­szczuć ich na nią, Jenny była w miarę bez­pieczna. Dziew­czynka po­wta­rzała so­bie, że wkrótce bę­dzie bez­pieczna na­prawdę. Tak jakby ten kosz­mar miał datę gra­niczną. Na swój spo­sób fak­tycz­nie ją miał. Piw­nica prze­są­dzi, jak wiele cier­pie­nia dziew­czynka bę­dzie jesz­cze mu­siała znieść, za­nim mroczne in­stynkty tej ro­dziny sku­pią się wy­łącz­nie na niej. Z tru­dem opa­no­wała spa­zmy, gwał­towne wes­tchnie­nia i szloch prze­szły w ci­chy, wska­zu­jący na głę­boki sen od­dech. Stara nie musi jej wi­dzieć, ale je­śli w nie­od­po­wied­niej chwili usły­szy jedno chlip­nię­cie, to cała ciężka praca, którą Jenny wło­żyła w uda­wa­nie, że jest jedną z nich, pój­dzie na marne.

Zbyt dłu­gie roz­my­śla­nie o piw­nicy przy­pra­wiało ją o mdło­ści. A nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na utratę ape­tytu. Nie mo­gła do­pu­ścić do tego, by za karę ode­brano jej ko­lejny po­si­łek. Prze­su­wa­jąc rę­kami po swoim ciele, czuła wrzy­na­jące się od we­wnątrz w skórę ko­ści. Nie żeby się do­ty­kała, na­wet przez ubra­nie. Nie miała już na to od­wagi. Stra­ciła ją po ka­za­niu o grze­chu i bru­ka­niu wła­snego ciała, któ­rym stara wy­chło­stała całą gro­madę, kiedy na­kryła jed­nego z chło­pa­ków na po­pra­wia­niu so­bie in­te­resu w spodniach.

W chwi­lach pa­niki dziew­czynka na­wet nie śmiała po­my­śleć o piw­nicy, na­zbyt do­brze zda­jąc so­bie sprawę z tego, że może tam skoń­czyć. Na­to­miast wtedy, gdy lęk od niej od­pły­wał, też naj­czę­ściej nie chciała o niej my­śleć, bo samo wy­obra­że­nie so­bie ciem­nego pod­ziem­nego po­miesz­cze­nia było bo­le­sne, a ona od ja­kie­goś czasu i tak do­świad­czała więk­szego bólu, niż można znieść. Zma­ga­jąc się z po­lio, od dawna wie­działa, że do końca ży­cia bę­dzie bo­ry­kać się z cier­pie­niem, ale nie pa­mię­tała, by kie­dy­kol­wiek przed jej przy­by­ciem do tego domu ból był aż tak in­ten­sywny. Wpraw­dzie bito ją bar­dzo rzadko, rza­dziej na­wet niż ro­dzone dzieci sta­rej, ale w gło­do­wych wi­zjach Jenny jej ciało po­że­rało samo sie­bie.

Jed­nak ta noc była inna. Ostre ukłu­cia prze­ra­że­nia, które zwy­kle wy­wo­ły­wała w niej myśl o piw­nicy, roz­pły­nęły się w ocze­ki­wa­niu. Od chwili tam­tego ma­ka­brycz­nego po­kazu po­wie­trze aż wrzało od pul­su­ją­cego w nim na­pię­cia. I cho­ciaż te­raz bul­go­tało już tylko jak zupa go­to­wana na wol­nym ogniu, to czuć było, że za chwilę wy­kipi. Dziew­czynka po­wta­rzała so­bie, że wszystko bę­dzie do­brze. Że tak na­prawdę jej czas wcale się nie koń­czy. Że na­wet je­śli osta­tecz­nie czeka ją piw­nica, to nie trafi tam jesz­cze przez wiele lat. Znów po­czuła igiełki łez w ką­ci­kach oczu. Wszystko bę­dzie do­brze. Nic złego się nie sta­nie. Wszystko bę­dzie do­brze.

Ale Jenny zu­peł­nie nie po­tra­fiła kła­mać.

Pod­cią­gnęła się do po­zy­cji sie­dzą­cej i wsłu­chała się w od­głosy do­cho­dzące z dru­giego po­koju. Co się tam dzieje? Śmie­chy przy­brały na sile, ale chra­pa­nie sta­rej na­dal roz­cho­dziło się po domu mia­rowo. Lep­szej chwili, żeby zro­bić to, co za­mie­rzała, nie bę­dzie. Ani dru­giej szansy. Kule stały w ką­cie, oparte o ścianę, jed­nak dziew­czynka ro­biła nimi taki ha­łas, że uży­wa­jąc ich, nie zdo­ła­łaby nie­po­strze­że­nie się wy­mknąć; po­woli prze­czoł­gała się po za­ku­rzo­nej pod­ło­dze i wyj­rzała na ko­ry­tarz. Po­przez błę­kitną mgłę pa­pie­ro­so­wego dymu do­strze­gła syl­wetki w sa­lo­nie. Cie­nie o ludz­kich kształ­tach, które mo­głaby na­wet wziąć za lu­dzi, gdyby nie wi­działa ich tam­tego dnia. Nie za­po­mni o tym. Sta­rej nie do­strze­gła, ale war­kot jej po­chra­py­wa­nia ła­two było od­róż­nić od in­nych od­gło­sów. Dziew­czynka po­my­ślała, że ma szansę. I że wszystko bę­dzie do­brze.

Wy­czoł­gała się na ko­ry­tarz. Tylko nie­wielką część cię­żaru ciała oparła na swo­ich sła­bych no­gach, by oszczę­dzić siły, na wy­pa­dek gdyby w ra­zie kło­po­tów mu­siała w sza­leń­czym tem­pie ucie­kać do łóżka. Po­ko­na­nie krót­kiego ko­ry­ta­rza za­jęło jej wię­cej czasu, niż po­winno, bo mu­siała omi­jać sterty śmieci i pu­stych bu­te­lek po coli. Przez ni­kogo nie­zau­wa­żona do­tarła do kuchni, ale na wi­dok drzwi do piw­nicy za­marła.

Upły­nęło dużo czasu, od­kąd po raz ostatni scho­dziła po pro­wa­dzą­cych do niej scho­dach z wła­snej woli, i wtedy nie przy­szło jej na­wet do głowy, że kie­dyś może zo­stać tam, na dole, za­mknięta. Po­czuła piw­niczny odór. Są­czył się do kuchni zza za­mknię­tych drzwi. Słod­kawa, mdła mie­sza­nina smrodu amo­niaku i od­cho­dów, jak z obory. Za­częła od­dy­chać ustami. Wciąż po­wta­rzała so­bie, że wszystko bę­dzie do­brze. Drzwi skrzyp­nęły, kiedy je pchnęła. Mu­siała po­wstrzy­my­wać się całą siłą woli, żeby w pa­nice nie uciec z po­wro­tem do łóżka. Przez ko­lejną okropną chwilę klę­czała w bez­ru­chu na ku­chen­nej pod­ło­dze, czu­jąc, jak przy­gniata ją ogromny cię­żar sy­tu­acji. Uważ­nie na­słu­chu­jąc naj­drob­niej­szych sy­gna­łów, które mo­głyby świad­czyć o tym, że w sa­lo­nie ją usły­szano, uspo­ko­iła się na od­głos ko­lej­nej salwy śmie­chu. Nikt jej nie za­gra­żał. Gdy mu­śnięte ko­niusz­kami pal­ców drzwi do piw­nicy otwo­rzyły się na oścież, Jenny sta­nęła oko w oko z ot­chła­nią.

Świa­tło wi­szą­cej pod ku­chen­nym su­fi­tem go­łej ża­rówki ani tro­chę nie roz­ja­śniało piw­nicz­nych ciem­no­ści. Jenny była prze­ra­żona ogro­mem ich głębi. Zda­wało się, że schody pro­wa­dzą w czarną litą ścianę, za którą nie ma nic. Cały strach, który do­tąd w so­bie tłam­siła, ude­rzył w nią spię­trzoną falą. Jak kto­kol­wiek mógł prze­by­wać w tej czerni? Otwie­rać rano oczy, wi­dząc ab­so­lutną ni­cość, i za­my­kać je w ni­co­ści, pró­bu­jąc za­snąć? Wpa­trzona w ciem­ność, wy­sił­kiem woli pchnęła swe ciało na­przód. Klę­cząc na pod­ło­dze w kuchni, ry­zy­ko­wała, że ktoś od­kryje jej obec­ność. Po­my­ślała, że na scho­dach do piw­nicy bę­dzie bez­piecz­niej­sza. To kłam­stwo było tak oczy­wi­ste, że od­rzu­ciła je, za­nim skoń­czyła for­mu­ło­wać tę myśl. I gdy już, już miała od­wró­cić się na pię­cie i czmych­nąć do łóżka, zło­wiła uchem ten od­głos.

Do­cho­dził z piw­nicy. Istota, która tam miesz­kała, usły­szała Jenny. Czoł­ga­jąc się po brud­nej po­sadzce, dra­pała w nią. Wie­działa, że dziew­czynka tu jest. Jenny usły­szała coś w ro­dzaju po­je­dyn­czego szlo­chu, który od­bił się echem od ciem­no­ści. To wy­star­czyło, by umoc­nić ją w po­wzię­tym po­sta­no­wie­niu. Bo­kiem, ni­czym krab, ru­szyła w dół scho­dów, naj­ostroż­niej jak była w sta­nie, by nie zdra­dzić się żad­nym dźwię­kiem. Za­mknęła za sobą drzwi i nie wzdry­gnęła się na­wet wtedy, gdy ogar­nęły ją egip­skie ciem­no­ści. Ob­ma­cu­jąc ota­cza­jącą ją prze­strzeń, krok po kroku po­su­wała się na­przód. Mię­śnie bo­lały ją od wy­siłku, serce tłu­kło się w piersi. Tak mo­głoby wy­glą­dać jej ży­cie. Je­śli ją tu zła­pią, to na pewno tak wła­śnie bę­dzie wy­glą­dać. Gdy jej stopa, za­miast ko­lej­nego stop­nia, do­tknęła po­sadzki, Jenny z tru­dem zwal­czyła w so­bie prze­możną chęć ucieczki. Wy­sił­kiem woli zmu­siła ciało do wy­pro­sto­wa­nia się. Smród za­le­ga­jący w go­rą­cych ciem­no­ściach piw­nicy był nie­mal obez­wład­nia­jący. Dziew­czynka dła­wiła się przy każ­dym od­de­chu, zu­peł­nie jakby zna­la­zła się w szam­bie. Zro­biła kilka chwiej­nych kro­ków na­przód, aż na­tra­fiła stopą na coś, czego nie spo­sób było po­my­lić z ni­czym in­nym. Na­gie ludz­kie ciało. Po­chy­liła się i drżą­cymi rę­kami do­tknęła ra­mie­nia swo­jej sio­stry. Po­wio­dła pal­cami po jej wy­nędz­nia­łym przed­ra­mie­niu w stronę dłoni, za­ci­śnię­tej te­raz w twardy szpon. Sama nie wie­działa, kiedy za­częła pła­kać, ale już wcze­śniej była pewna, że nie uda jej się zbyt długo po­wstrzy­mać łez. Z ciem­no­ści do­biegł ją chra­pliwy szept.

– Jenny?

– Tak. Je­stem przy to­bie. Wszystko bę­dzie do­brze.

Gdy Sy­lvia z chra­pli­wym po­świ­stem wy­pu­ściła po­wie­trze z ust, w dźwięku tym nie było sły­chać stra­chu.

– Ja tu umrę.

.

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Bły­ska­wiczna ak­cja

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Za­bój­czo przy­stojnyw prze­kła­dzie Alek­san­dry Bro­żek-Sali)

Au­to­strada pro­wa­dząca przez stan Geo­r­gia gi­nęła pod ko­łami sa­mo­chodu Paula. Nie­koń­czący się pas czar­nego as­faltu za nim prze­cho­dził do hi­sto­rii. Paul ni­gdy nie oglą­dał się za sie­bie, nie mu­siał, nie chciał. Eks­cy­to­wało go to, co było do­piero przed nim – pra­wie wszystko mo­gło się jesz­cze wy­da­rzyć. Mógł zo­stać, kim­kol­wiek ze­chce, ro­bić to, na co bę­dzie mieć ochotę. Rze­czy, które po­zo­sta­wił za sobą w chmu­rze pyłu, mo­gły go tylko zra­nić, tym­cza­sem przed nim była he­do­ni­styczna ra­dość, tak wielka, że na­wet nie po­tra­fił so­bie jej wy­obra­zić.

Wszyst­kie cze­ka­jące go przy­jem­no­ści ble­dły jed­nak w po­rów­na­niu z ra­do­ścią tej chwili. Sa­mo­chód, otwarta droga, wol­ność. Nie­skoń­czona wol­ność. Żad­nych za­mknię­tych drzwi ani za­kra­to­wa­nych okien. Nikt nie wy­szcze­ki­wał roz­ka­zów, nie mó­wił mu, kiedy może od­dy­chać, kiedy może się wy­srać. Mury ru­nęły, a on żył tak, jak po­wi­nien. Mia­sta i domy to nie był jego świat. Nie za­mie­rzał uda­wać, że ni­gdy ich nie po­trze­bo­wał, ale czuł się sobą tylko tu­taj, w dro­dze. Na wiel­kim pust­ko­wiu, pod nie­bem, któ­rego błę­kitu nie prze­sło­ni­łaby na­wet jedna chmura, i gdzie nie spo­wal­niałby go ża­den sa­mo­chód.

Mógł stąd po­ko­nać trasę z jed­nego wy­brzeża na dru­gie. Prze­miesz­cza­jąc się ko­lej­nymi dro­gami, z mia­sta do mia­sta, ze stanu do stanu, wszystko w mgnie­niu oka. Świat stał przed nim otwo­rem, a je­śli to ozna­czało, że bę­dzie mu­siał wbić w niego nóż, by od czasu do czasu wy­cią­gnąć to, co do­bre, nie miał nic prze­ciwko temu.

Obec­nym sa­mo­cho­dem po­ru­szał się od czasu po­wrotu do Ma­con. Auta po­ja­wiały się i zni­kały pra­wie tak szybko jak pa­liwo w baku. Kiedy po­trze­bo­wał no­wego, za­wsze miał duży wy­bór. Był prze­ko­nany, że na­wet je­śli wła­ści­ciele na­dal ko­rzy­stali z po­jazdu, ich ubez­pie­cze­nie po­kryje szkodę. Tak na­prawdę nie ro­bił ni­komu krzywdy, po­ży­cza­jąc so­bie auto. W końcu i tak je od­zy­skają. Albo ku­pią so­bie zu­peł­nie nowe. Był jak wróżka zę­buszka, za­stę­po­wał stare i nie­chciane czymś lep­szym. Kto by się gnie­wał na wróżkę zę­buszkę?

To nie był sa­mo­chód jego ma­rzeń, ale jeź­dził, więc nie na­le­żało na­rze­kać. Kiedy do niego wsiadł, bak był pełny, a Paul uznał, że ni­komu nie bę­dzie smutno, je­śli go po­ży­czy. Wła­ści­ciel i tak nie za­mie­rzał już nim jeź­dzić. Po pro­stu ster­czałby w tym miej­scu, do­póki nie zli­cy­to­wano by go na au­kcji temu, kto ze­chciałby syp­nąć go­tówką. Paul ni­gdy nie miał gro­sza przy du­szy, ale nie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, uni­ka­jąc pro­ble­mów po swo­jemu. Ja­sne, mu­siał czę­sto zmie­niać sa­mo­chody, lecz to było dla niego do­bre. Nowe do­świad­cze­nia wzbo­ga­cały smak jego ży­cia, wy­jąt­kowo pi­kant­nego w tym roku.

Otwo­rzył okno i owiało go go­rące po­wie­trze ostat­nich upal­nych dni tej je­sieni. Było cie­plej, niż bywa w Geo­r­gii; naj­wy­raź­niej przez cały czas kie­ro­wał się na po­łu­dnie. Zdez­o­rien­to­wany, na­wet nie wie­dział, czy prze­kro­czył już gra­nicę stanu. Rzut oka na roz­ma­zany pas zie­leni po bo­kach drogi nie na wiele się zdał. Jesz­cze tro­chę i po­wi­nien zo­ba­czyć ja­kiś znak dro­gowy, może zna­jome słowo lub na­zwę. Tak na­prawdę nie miało dla niego zna­cze­nia, do­kąd je­dzie. Wszę­dzie było po­dob­nie. Czuł, że do­póki bę­dzie mieć sa­mo­chód i drogę, bę­dzie za­do­wo­lony.

Gdyby był kimś in­nym, praw­do­po­dob­nie za­sta­no­wiłby się, do­kąd chce je­chać. Jed­nak był sobą i chciał je­chać tam, do­kąd za­pro­wa­dzi go droga. Spo­rzą­dza­nie pla­nów nie miało sensu – pla­nu­jąc, lu­dzie z wła­snej woli za­my­kali się w wię­zie­niu. Na­wet gdy byli wolni, pa­ko­wali się do kla­tek i wy­rzu­cali klucz. Mał­żeń­stwo, praca, dom i inne ba­jery. Nie chciał tego. Nie po­trze­bo­wał żad­nej z tych rze­czy. Mi­łość nie była praw­dziwa. Sta­bi­li­za­cja to ilu­zja. Pracę można stra­cić, po­dob­nie jak dach nad głową. Wy­star­czy po­wie­dzieć nie­wła­ściwą rzecz w nie­wła­ści­wym mo­men­cie i wszystko roz­sy­pie się jak do­mek z kart. Dla­czego miałby przez całe ży­cie słu­chać głosu po­li­cjanta w swo­jej gło­wie, który po­uczał go, jak ma po­stę­po­wać, aby się nie wy­ła­mać? Nie po­trze­bo­wał tego.

Mi­nął znak dro­gowy. Biały tekst na zie­leni cią­gną­cej się aż po ho­ry­zont. Był na Flo­ry­dzie. Geo­r­gia zo­stała da­leko w tyle. Oba stany były w po­rządku. Oba ofe­ro­wały różne moż­li­wo­ści.

Chrza­nić ży­cie w klatce od ósmej do szes­na­stej. Da­wa­nie dzie­ciom bu­ziaka i pła­ce­nie ra­chun­ków na czas. Miał wszystko, czego po­trze­bo­wał. Mógł udać się wszę­dzie i ni­g­dzie nie mu­siał być. Zero lu­dzi i ich pu­stej gadki, tylko on i war­kot sil­nika. Ni­czego wię­cej nie po­trze­bo­wał. Tylko tego pra­gnął. Tylko o to za­wsze wal­czył. O swój ame­ry­kań­ski sen.

Mi­go­ta­nie czer­wo­nych i nie­bie­skich świa­teł w lu­sterku wstecz­nym roz­wiało te ma­rze­nia. Od­le­gły dźwięk sy­reny przedarł się przez płynny ryk sil­nika, a Paul za­ci­snął zęby.

Spo­kojną me­dy­ta­cję drogi prze­rwał mu skok ad­re­na­liny. Paul wszę­dzie, do­kąd się uda­wał, po­peł­niał prze­stęp­stwa, a przez ten sa­mo­chód ła­twiej go było zi­den­ty­fi­ko­wać – wi­dząc mi­ga­nie ko­guta, jak naj­bar­dziej miał pod­stawy, by przy­go­to­wać się do walki lub ucieczki. Na co dzień ra­czej nie my­ślał ra­cjo­nal­nie. Wspo­mi­na­nie ciągu wy­da­rzeń, które do­pro­wa­dziły go do miej­sca, w któ­rym się zna­lazł, było jak wkła­da­nie dłoni do sło­ika peł­nego po­tłu­czo­nego szkła w po­szu­ki­wa­niu ciastka le­żą­cego na sa­mym dnie. Mimo tego znów to zro­bił. Prze­śle­dził drogę wstecz do ostat­niego razu, kiedy ko­goś do­rwał, kiedy zła­pał ko­goś za gar­dło i mocno za­ci­snął dło­nie. Krą­żył my­ślami wo­kół tam­tego zda­rze­nia, po czym wró­cił do te­raź­niej­szo­ści i sa­mo­chodu, któ­rym je­chał.

Pew­nie go szu­kali. Po spraw­dze­niu ta­blic re­je­stra­cyj­nych bę­dzie ja­sne, że auto zo­stało skra­dzione. Ści­gano go. I w końcu na­mie­rzono. Z twa­rzą wy­krzy­wioną w gry­ma­sie, który wy­glą­dał jak uśmiech, do­ci­snął pe­dał gazu aż do pod­łogi. War­kot sil­nika zmie­nił się w ryk, ale Paul nie sły­szał go, bo jesz­cze gło­śniej wa­liło mu serce.

Roz­po­czął się po­ścig.

Roz­myta zie­leń za bocz­nymi szy­bami zmie­niła się w smugę; przed­nia szyba po­chło­nęła drogę i się­gnęła ho­ry­zontu. Szyb­ciej. Szyb­ciej. Świa­tła na­dal mi­gały w lu­sterku wstecz­nym, ale Paul nie miał czasu na nie spoj­rzeć. Mu­siał pa­trzeć przed sie­bie, prze­wi­dy­wać po­ja­wie­nie się ko­lej­nego za­krętu – przy tej pręd­ko­ści nie mo­gło być mowy o po­myłce. Bez wa­ha­nia, bez roz­my­śla­nia, bez za­sta­na­wia­nia się. Mózg pod­łą­czony do kół. Nie ma miej­sca na strach, nie ma miej­sca na po­czu­cie winy, jest tylko droga. Za­wsze nio­sła mu ra­tu­nek i wie­dział, że zrobi to rów­nież te­raz. Po­świę­cił się, od­dał wszystko, czym był – dla drogi. Nad­szedł czas, aby mu się od­wdzię­czyła za jego od­da­nie. Nie miał w zwy­czaju się mo­dlić, ale gdyby było ina­czej, jego bo­giem by­łaby cią­gnąca się przez wiecz­ność li­nia czar­nego as­faltu. Byłby Naj­wyż­szym Ka­pła­nem Au­to­strady.

Co spra­wi­łoby, że po­li­cjant i tak pę­dziłby jak Dia­beł – ten, który chciał ode­brać mu sa­kra­ment drogi, który chciał go za­mknąć i wy­rzu­cić klu­czyki do auta. Te psy nie miały po­ję­cia, czego się do­pusz­czają, jaką wol­ność pró­bują ode­brać in­nym, jeż­dżąc tam i z po­wro­tem, wciąż tymi sa­mymi uli­cami. Ni­gdy ni­czego nie od­kry­wali, ni­gdy się nie roz­wi­jali – za­wsze ro­bili to samo, dzień po dniu, aż do przej­ścia na eme­ry­turę lub do mo­mentu śmierci. Z punktu wi­dze­nia Paula po­li­cja była naj­gor­szą rze­czą, jaką ten świat miał do za­ofe­ro­wa­nia.

Dia­beł dep­tał mu po pię­tach.

Je­chał da­lej. Gdy skrę­cał z głów­nej drogi na po­bo­cze, roz­legł się pisk opon. Ru­szył na prze­łaj, przez pod­mo­kły las i otwarte pola. Opony sta­rego sa­mo­chodu nie były przy­sto­so­wane do tego za­da­nia, ale Paula nie ob­cho­dziło, czy je znisz­czy. Ko­rzy­stał z niego tylko tym­cza­sowo – wszystko było tym­cza­sowe. Póź­niej znaj­dzie nowe auto, nową na­grodę, nowe miej­sce do­ce­lowe. Te cho­lerne świa­tła na­dal mi­gały. Dy­stans się zmniej­szał. Po­li­cjanci zbli­żali się co­raz bar­dziej.

Czuł na karku od­dech Dia­bła.

Gwał­tow­nie skrę­cił, wjeż­dża­jąc na ko­lejne skrzy­żo­wa­nie, wci­snął sprzę­gło, ha­mu­lec, pe­dał gazu i znów ru­szył. Pył wzbił się w po­wie­trze, gdy opusz­czał po­bo­cze, tył po­jazdu otarł się o ro­ślin­ność. Auto wpa­dło w lekki po­ślizg, ale od­zy­skał nad nim kon­trolę. Po­tem znowu ru­szył przed sie­bie.

Po­li­cjanci zwal­niali na za­krę­tach; byli zmu­szeni je­chać tak, jakby chcieli prze­żyć ten po­ścig. Paul nie­ko­niecz­nie. Nie mu­siał. Wie­rzył, że droga go ochroni.

Ufał, że kiedy skręci, sa­mo­chód za­bie­rze go w bez­pieczne miej­sce. Czuł, że cho­ciaż licz­nik pa­liwa miga, wska­zu­jąc re­zerwę, pod ma­ską jest wy­star­cza­jąco dużo mocy, która po­może mu cie­szyć się wol­no­ścią.

Po po­wro­cie na au­to­stradę znów roz­wi­nął skrzy­dła. Pu­ścił sprzę­gło, bez wa­ha­nia wci­snął pe­dał gazu i wy­rwał do przodu. Ra­dio­wóz wy­je­chał za nim, zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, i Paul zdał so­bie sprawę, że nie uciek­nie. Ten stary sa­mo­chód do­brze mu słu­żył do jeż­dże­nia po oko­licy, ale nie był stwo­rzony do po­ści­gów. Za mało koni me­cha­nicz­nych. Nie mógł osią­gnąć pręd­ko­ści, któ­rej Paul po­trze­bo­wał, aby zwięk­szyć dy­stans na pro­stej tra­sie. I tak mu­siał dać się zła­pać, te­raz lub póź­niej. Ni­gdy nie wzdra­gał się przed ro­bie­niem tego, co mu­siał, nie tchó­rzył. Wręcz prze­ciw­nie. Za­wsze był zbyt uparty, rzu­cał się w wir zbyt wcze­śnie, zbyt szybko chciał dzia­łać. To spra­wiało, że wol­niejsi lu­dzie czuli się nie­kom­for­towo. Dawno, dawno temu w pew­nej wię­zien­nej celi, kiedy za­częła się ja­kaś bójka, to on był tą osobą, która pierw­sza przy­stą­piła do ataku. Wi­dział to je­den z więź­niów. Po­dobno ta­kie za­cho­wa­nie jest ty­powe dla żoł­nie­rzy, bo­jow­ni­ków, dzieci, które za­ata­ko­wano na ulicy o je­den raz za dużo. Nie­wielki bu­for czasu mię­dzy my­ślą a dzia­ła­niem zo­stał znisz­czony przez rze­czy, które wi­dzieli i któ­rych do­świad­czyli. To po­zwa­lało im świet­nie dzia­łać w kry­zy­sie, ale pa­ko­wało ich w kło­poty wszę­dzie in­dziej. Dla­tego ży­cie Paula było se­rią sko­ków od jed­nego kry­zysu do dru­giego. Dla­tego nie czuł się żywy, choć nie był bli­ski śmierci. Kiedy pę­dził au­to­stradą, kie­ru­jąc się co­raz bar­dziej na po­łu­dnie, a ra­dio­wóz zbli­żał się w lu­sterku, czuł w so­bie wię­cej ży­cia niż przez te wszyst­kie ty­go­dnie krą­że­nia bez celu. Krew pul­so­wała mu w ży­łach.

Nie było już sensu ucie­kać, ale wciąż je­chał, po­zwa­la­jąc psu się zbli­żyć, po­zwa­la­jąc mu po­czuć, że na to za­słu­żył. W końcu, kiedy wy­da­wało się, że sil­nik za­raz wy­pali dziurę w ka­ro­se­rii i wy­pad­nie na jezd­nię, wci­snął pe­dał ha­mulca i zje­chał na tra­wia­sty skraj drogi.

Zro­bił to tak na­gle, że gli­niarz pra­wie go wy­prze­dził – gwał­tow­nie za­ha­mo­wał i skrę­cił kie­row­nicą, wy­ko­nu­jąc po­wolne pół­kola na obu pa­sach. Świa­tła wciąż mi­gały, a sy­rena wyła.

Paul spoj­rzał na po­li­cjanta bez odro­biny stra­chu na twa­rzy; nie bał się Dia­bła. Dia­beł był jego prze­ciw­ni­kiem. Dla od­miany gli­niarz był zlany po­tem, ręce mu się trzę­sły, gdy nie­po­rad­nie prze­su­nął dło­nią w oko­li­cach klamry od pasa, a po­tem wy­gra­mo­lił się, by sta­nąć na środku drogi, ciężko dy­sząc.

Taka była róż­nica mię­dzy Pau­lem a jego prze­ciw­ni­kiem. Prze­ciw­nik znał sła­bość; prze­ciw­nik nie wie­rzył w drogę.

Paul opu­ścił szybę i z uśmie­chem, który uwa­żał za naj­bar­dziej roz­bra­ja­jący ze swo­ich uśmie­chów, na­po­tkał lu­strzane spoj­rze­nie Dia­bła, w któ­rym do­strzegł wła­sne od­bi­cie.

– W czym pro­blem, pa­nie wła­dzo?

To była gra. Zu­peł­nie jakby po­li­cjant nie mu­siał go go­nić przez spory ka­wa­łek Flo­rydy, jakby pro­wa­dzili to­wa­rzy­ską po­ga­wędkę, jakby byli po tej sa­mej stro­nie, jakby na­stą­piła tylko drobna po­myłka. Zda­rza się, cza­sem czło­wiek zrobi ja­kiś błąd w do­ku­men­tach albo nie­znacz­nie prze­kro­czy pręd­kość. Cóż, każ­demu może się to przy­tra­fić. Fakt, że gli­niarz się trząsł, z tru­dem tłu­miąc wście­kłość, nie miał zna­cze­nia. Do­póki trzy­mał się sce­na­riu­sza, ist­niało wyj­ście z tej sy­tu­acji. Za­wsze ist­niało ja­kieś roz­wią­za­nie.

Nie usły­szał grzecz­nej prośby o prawo jazdy i re­je­stra­cję, tylko szcze­kliwe żą­da­nie, by wy­siadł z sa­mo­chodu. Okej, nie miał za bar­dzo al­ter­na­tyw­nego wyj­ścia. Nie było in­nego spo­sobu, by z tego wy­brnąć, nie dało się cof­nąć czasu. Może po­wi­nien był za­trzy­mać się przed po­ści­giem, jesz­cze na au­to­stra­dzie. Wy­sia­da­jąc z po­jazdu i z prze­sadną ostroż­no­ścią za­my­ka­jąc za sobą drzwi, otrzą­snął się, tłu­miąc ten zdra­dziecki ci­chy głos z tyłu głowy. Nie chciał być na głów­nej dro­dze, gdzie ni­gdy nie wia­domo, kiedy ktoś nad­je­dzie. Za­wsze le­piej so­bie ra­dził na pe­ry­fe­riach – nie­zau­wa­żony.

Prze­ciw­nik mó­wił, wy­su­wał ko­lejne żą­da­nia, krzy­czał, wrzesz­czał, tra­cąc pa­no­wa­nie nad sobą. To było do­bre. To go osła­biło. Zdez­o­rien­to­wało go. Paul miał szansę wy­ko­rzy­stać tę sy­tu­ację. Po­li­cjant krzy­czał te­raz coś o od­wró­ce­niu się, po­ło­że­niu rąk na sa­mo­cho­dzie, roz­sta­wie­niu nóg. Paul prze­krzy­wił głowę na bok, jakby nie sły­szał do­brze, jakby nie ro­zu­miał, co się do niego mówi. Zresztą, na­prawdę nie sły­szał. Jak za­wsze sku­piał się nie na sło­wach, tylko na czy­nach. Dzi­wił się, że więk­szość lu­dzi nie robi tego, co mo­głaby ro­bić. To były drobne, po­spo­lite rze­czy, ta­kie jak jazda środ­kiem drogi, kiedy ni­kogo nie było w po­bliżu, ale też waż­niej­sze kwe­stie, na przy­kład igno­ro­wa­nie tego, co ktoś do cie­bie mówi. Albo bra­nie rze­czy bez py­ta­nia. To było naj­więk­sze wię­zie­nie ze wszyst­kich, ta pu­łapka w ludz­kich gło­wach, która spra­wiała, że go­dzili się na to, co uwa­żali, że po­winni ro­bić, za­miast ro­bić to, co im się po­doba. Zu­peł­nie jakby ist­niało nie­skoń­cze­nie sze­ro­kie pole, ale wszy­scy i tak szli tą samą błot­ni­stą ścieżką, gę­siego je­den za dru­gim, za­miast swo­bod­nie biec.

Je­śli się cze­goś chciało, można było to wziąć. Je­śli się cze­goś po­trze­bo­wało, można było to mieć. Cza­sami ktoś póź­niej na­rze­kał, ale wtedy wy­star­czyło iść da­lej i zna­leźć inne miej­sce. Droga była od­po­wie­dzią na py­ta­nie o kon­se­kwen­cje. Droga była od­po­wie­dzią na wszyst­kie jego kło­poty.

Tak więc, gdyby po­dą­żał ścieżką wy­ty­czoną dla lu­dzi nud­nych i po­nu­rych, prze­bieg na­stęp­nych kilku mi­nut byłby prze­wi­dy­walny. Po­li­cjant krzy­czałby na niego, aż za­bra­kłoby mu tchu. Od­czy­tałby mu jego prawa, za­trzy­mał go, dość bez­ce­re­mo­nial­nie we­pchnął na tylne sie­dze­nie ra­dio­wozu i od­wiózł do aresztu. Paul sta­nąłby przed są­dem, nie­wąt­pli­wie zo­stał ska­zany i za­mknięty w ja­kiejś głę­bo­kiej, ciem­nej dziu­rze, gdzie droga bę­dzie tylko od­le­głym wspo­mnie­niem, a jego ży­cie po­to­czy­łoby się no­wym to­rem, bez moż­li­wo­ści zmiany kie­runku. Wszy­scy wie­dzieli, że wła­śnie to na­le­żało zro­bić, kiedy za­trzy­mali cię gli­nia­rze. Po­li­cjant wie­dział, że masz to zro­bić. Dzia­łał we­dług tego sa­mego sce­na­riu­sza co za­wsze.

My­ślał, że jego mała od­znaka i mały pi­sto­let mają ja­kąś war­tość. My­ślał, że tylko dla­tego, że coś ni­gdy wcze­śniej się nie wy­da­rzyło, ni­gdy nie na­stąpi. Wszy­scy za­mknięci w swo­ich wię­zie­niach, po­stę­pu­jący zgod­nie ze swo­imi sce­na­riu­szami, ab­so­lut­nie nic nie ro­zu­mie­jąc. Cza­sami Paul nie mógł uwie­rzyć, że tylko on przej­rzał to kłam­stwo.

Nikt ni­gdy nie pod­szedł zu­peł­nie swo­bod­nie do gli­nia­rza, kiedy ten go stro­fo­wał. Nikt ni­gdy nie zi­gno­ro­wał wy­krzy­ki­wa­nych ostrze­żeń, gdy po­li­cjant się­gał po broń. Nikt ni­gdy nie wy­cią­gnął pi­sto­letu z ka­bury szyb­ciej niż funk­cjo­na­riusz.

Prze­ciw­nik zda­wał się nie ro­zu­mieć, co się dzieje. Byli poza sce­na­riu­szem, znaj­do­wali się na tym roz­le­głym, nie­zna­nym, nie­bez­piecz­nym te­ry­to­rium, poza sy­tu­acjami, które przy­da­rzyły mu się wcze­śniej, a on po pro­stu nie mógł so­bie z tym po­ra­dzić. Jego umysł się za­mknął, tak jak u każ­dego nor­mal­nego czło­wieka, gdy ten zo­stał skon­fron­to­wany z sy­tu­acją, na którą był zu­peł­nie nie­przy­go­to­wany. U każ­dego nor­mal­nego czło­wieka, ale nie u Paula. Był ina­czej zbu­do­wany. Był pod­łą­czony do ży­cia poza mu­rami wię­zie­nia spo­łecz­nego. Był wol­nym czło­wie­kiem i to czy­niło go po­tęż­nym. Tań­czył wśród wi­szą­cych na sznur­kach ma­rio­ne­tek. Sta­nął obok to­rów, pod­czas gdy po­ciąg, który miał go zmiaż­dżyć, prze­jeż­dżał obok.

Po­ciąg, któ­rym był Paul, prze­je­chał do­kład­nie nad prze­ciw­ni­kiem. Za­brał po­li­cjanta z po­wro­tem do ra­dio­wozu i za­kuł go w kaj­danki na przed­nim sie­dze­niu, chwy­cił klu­czyki i prze­szedł na miej­sce kie­rowcy. Te­raz to był jego sa­mo­chód. Nikt nie po­wiąże go z tym, co zro­bił w Geo­r­gii. Zrzu­cił z sie­bie ko­lejny cię­żar.

Nie wie­rzył w siłę po­li­cjan­tów. Nie po­stę­po­wał zgod­nie z ich sce­na­riu­szami i nie prze­strze­gał ich ogra­ni­czeń. Ale to nie zna­czyło, że nie mógł ich wy­ko­rzy­stać. Tu­taj każdy, kto zo­ba­czy nad­jeż­dża­jący ra­dio­wóz z mi­ga­ją­cymi świa­tłami, za­trzyma się jak po­słuszna mała owieczka, którą prze­cież jest. A Paul bę­dzie mógł wy­brać so­bie każdy sa­mo­chód, jaki zo­ba­czy.

Nad­szedł czas na prze­jażdżkę, a droga mu ją za­pewni.

.

Także jako e-book i au­dio­book.

.

Mama wie naj­le­piej

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Go­spo­dyni domu śmierciw prze­kła­dzie Mo­niki Bąk)

Kiedy Peggy po raz pierw­szy po­ja­wiła się w domu przy F Street, nie miała po­ję­cia, czego po­winna się spo­dzie­wać. Za­zwy­czaj pen­sjo­naty w Sa­cra­mento, które chciały przyj­mo­wać osoby bez­domne i uza­leż­nione, wy­glą­dały jak na dzień przed wy­bu­rze­niem – tak jakby go­spo­da­rze tych slum­sów po­dej­mo­wali ostat­nią jesz­cze próbę wy­ci­śnię­cia z chy­lą­cego się ku upad­kowi do­mo­stwa kilku do­la­rów, za­nim wszystko zo­sta­nie zrów­nane z zie­mią pod bu­dowę ga­le­rii han­dlo­wej.

F Street była spo­kojną czę­ścią przed­mie­ścia. Na chod­ni­kach ba­wiły się dzie­ciaki, jeż­dżąc w tę i z po­wro­tem na ro­wer­kach albo sprze­da­jąc pro­dukty, z któ­rych naj­bar­dziej odu­rza­jąca wy­da­wała się le­mo­niada. Kiedy więc Peggy za­trzy­mała się przed wska­za­nym nu­me­rem, mu­siała raz jesz­cze spraw­dzić, czy na pewno do­brze tra­fiła.

Dom przy 1426 F Street oka­zał się dwu­pię­tro­wym bu­dyn­kiem w stylu wik­to­riań­skim, dum­nie gó­ru­ją­cym nad za­dba­nym ogro­dem. Po­ma­lo­wana farbą fa­sada była nie­mal tak nie­ska­zi­telna jak traw­nik – tak ide­alna, że Peggy po­czuła ukłu­cie wy­rzu­tów su­mie­nia na myśl, w ja­kim sta­nie znaj­duje się jej wła­sny, dość do­brze utrzy­many dom.

Coś w tym ob­razku jej się jed­nak nie zga­dzało – nie wy­czu­wało się tu at­mos­fery roz­pa­czy, żad­nych oznak, że to ostatni przy­sta­nek na dro­dze do mo­giły. Pen­sjo­naty ta­kie jak ten wy­ma­gały znacz­nie więk­szych na­kła­dów fi­nan­so­wych niż te ża­ło­sne do­ta­cje od pań­stwa na za­kwa­te­ro­wa­nie ży­cio­wych prze­gry­wów. Ten bu­dy­nek mógłby ucho­dzić za pry­watny dom opieki, ho­tel, a na­wet coś jesz­cze lep­szego. Do­piero kiedy po­de­szło się bli­żej, wszyst­kie puz­zle za­czy­nały ukła­dać się w ca­łość.

W ogro­dzie mię­dzy grząd­kami, prę­żąc mu­skuły, pra­co­wał po­tężny, wy­ta­tu­owany i wy­glą­da­jący dość prze­ra­ża­jąco męż­czy­zna. Ist­niało tylko jedno miej­sce, w któ­rym czło­wiek mógł tak bar­dzo roz­bu­do­wać klatkę pier­siową: wię­zie­nie. Te­raz więc dziw­nie było pa­trzeć, jak ostroż­nie sa­dzi de­li­katne ro­ślinki ogrom­nymi, upstrzo­nymi bli­znami dłońmi. Kiedy Peggy go mi­jała, nie­spiesz­nie ski­nął głową, usi­łu­jąc nie pa­trzeć na jej nogi, po­mimo że znaj­do­wały się na wy­so­ko­ści jego wzroku. Były wię­zień, który za­mie­rzał po­zo­stać na wol­no­ści; ktoś, kto do­świad­czył w ży­ciu pa­sma nie­po­wo­dzeń, a te­raz do­stał drugą szansę od osoby pro­wa­dzą­cej ten pen­sjo­nat.

Drzwi otwo­rzyły się, za­nim Peggy zdą­żyła za­pu­kać. Z miej­sca od­rzu­cił ją za­pach al­ko­holu, ja­kim po­wiało od sto­ją­cego w progu męż­czy­zny. Był niż­szy od Peggy, miał na so­bie czy­ste, ale po­twor­nie zno­szone ubra­nie, a białka jego oczu przy­brały żół­tawy od­cień su­ge­ru­jący pro­blemy z wą­trobą. Oboje za­marli za­sko­czeni, po czym męż­czy­zna ryk­nął przez ra­mię:

– Pani D, ktoś do pani!

Peggy pa­mię­tała, jak we­szła wtedy do środka i ogar­nął ją po­dziw. Na­tych­miast za­częła chło­nąć ob­razy i dźwięki. Dom był wy­peł­niony mu­zyką. W rogu po­koju go­ścin­nego stał gra­mo­fon, a z ob­ra­ca­ją­cej się na nim płyty nio­sły się dźwięki hisz­pań­skiej pio­senki i pły­nęły da­lej, na ze­wnątrz, przez fron­towe drzwi. W sa­lo­nie pa­no­wała luźna at­mos­fera i cho­ciaż ża­den z miesz­kań­ców nie wy­glą­dał, jakby spo­ży­wał al­ko­hol, wszy­scy zda­wali się cie­szyć swoim to­wa­rzy­stwem. Przy sto­liku ka­wo­wym grano w karty, a w wy­ku­szu okna sie­działy po­grą­żone w roz­mo­wie dwie star­sze ko­biety. Na kwie­ci­stej so­fie roz­parł się męż­czy­zna i wpa­tru­jąc się w prze­strzeń przed sobą, wy­stu­ki­wał stopą rytm pły­ną­cej z gło­śnika me­lo­dii. Wy­da­wało się, że wszy­scy tu czują się swo­bod­nie i mogą być sobą. Jed­no­cze­śnie u każ­dego z nich dało się do­strzec ja­kiś po­ważny pro­blem: cia­łem jed­nej z ko­biet co pe­wien czas wstrzą­sały drgawki, męż­czy­zna w rogu po­mru­ki­wał. W „nor­mal­nym” śro­do­wi­sku tacy lu­dzie zo­sta­liby wy­klu­czeni. Tu­taj wy­glą­dali kwit­nąco. Samo wnę­trze rów­nież było za­dbane – na­wet je­śli wy­strój wy­da­wał się tro­chę sta­ro­modny, a z kuchni do­cho­dził za­pach do­mo­wego po­siłku ro­dem z Mek­syku. Miesz­kańcy przy­po­mi­nali ra­czej pat­chwor­kową ro­dzinę, a nie grupę uza­leż­nio­nych, cho­rych psy­chicz­nie i wy­ko­le­jo­nych osób stło­czo­nych w jed­nym po­miesz­cze­niu. Tu było jak w domu.

Wszystko wy­da­rzyło się po­nad rok temu, ale dziś, kiedy w drzwiach sta­nęła Do­ro­thea i za­de­mon­stro­wała swój sze­roki, bez­zębny uśmiech, Peggy po­czuła, że rów­nie do­brze mo­gło to być wczo­raj.

– Panna Peggy! Za­pra­szam do środka, za­pa­rzę pani kawy. Tyle czasu mi­nęło. Przy­je­chała pani zo­ba­czyć się z Ber­tem?

Prze­by­wa­nie w obec­no­ści Do­ro­thei Pu­ente było ni­czym wpa­da­nie w bab­cine ob­ję­cia. Peggy do­sko­nale ro­zu­miała, dla­czego tak ła­two przy­cho­dziło owej ko­bie­cie opa­no­wy­wa­nie wszyst­kich na­pięć, ja­kich do­świad­czali jej go­ście. Już sama jej obec­ność przy­no­siła uko­je­nie. Sta­ruszka wie­rzyła tak głę­boko w każ­dego na­po­tka­nego czło­wieka, że za­wieść ją zda­wało się nie­mal prze­stęp­stwem.

– Eee... Nie, nie dzi­siaj. Przy­je­cha­łam od­wie­dzić pana Alvaro Mon­toyę.

– Tak, Alvaro to Bert. W su­mie nie wiem dla­czego. Chodźmy do kuchni. Dziś tam po­maga.

Na ta­bo­re­cie przy stole sie­dział Bert i łu­skał groch, mru­cząc coś do sie­bie po hisz­pań­sku. Mógłby za­cho­wy­wać się zu­peł­nie ina­czej, do­mi­no­wać, ale tak jak Do­ro­thea ema­no­wał spo­ko­jem. Peggy wie­działa, że jego po­mruki są ob­ja­wem schi­zo­fre­nii – gło­sów, które sły­szał tylko on; gło­sów, na które czuł się zmu­szony od­po­wie­dzieć z po­wodu myl­nie ro­zu­mia­nej uprzej­mo­ści. Ale nie był to je­dyny pro­blem Berta. Nie roz­wi­jał się tak jak inni – z ze­wnątrz wy­glą­dał jak do­ro­sły męż­czy­zna, na­to­miast w środku, za głę­boko osa­dzo­nymi oczami, kryło się nie­mal dziecko. Jego schi­zo­fre­nia stała się dla pra­cow­ni­ków so­cjal­nych po­wo­dem do nie­po­koju. W ich opi­nii wy­da­wał się zbyt nie­prze­wi­dy­walny, by móc bez­piecz­nie miesz­kać z in­nymi jemu po­dob­nymi do­ro­słymi. Tym­cza­sem jego nie­peł­no­spraw­ność spra­wiała, że nie był w sta­nie funk­cjo­no­wać w zbyt skom­pli­ko­wa­nym i nie­bez­piecz­nym świe­cie od­dzia­łów psy­chia­trycz­nych oraz usta­wia­nego le­cze­nia. Zna­la­zł­szy się gdzieś po­mię­dzy tymi dwoma fi­la­rami opieki spo­łecz­nej, uszedł uwa­dze sys­temu i tra­fił na ulicę. A tam na­tknął się na niego ja­kiś wo­lon­ta­riusz.

Wtedy Peggy spo­tkała Berta po raz pierw­szy oso­bi­ście – wszyst­kie inne in­for­ma­cje o nim do­tarły do niej z ra­por­tów i roz­mów w po­koju so­cjal­nym. Zda­wał się cał­ko­wi­cie ła­god­nym ol­brzy­mem – tak przy­naj­mniej sta­rano się jej wmó­wić – cho­ciaż było wię­cej niż praw­do­po­dobne, że męż­czy­zna pod­po­rząd­ko­wy­wał się tylko ze względu na jej au­to­ry­tet.

– Alvaro? – ode­zwała się te­raz Peggy.

Nie pod­niósł wzroku znad mi­ski i da­lej za­cie­kle dys­ku­to­wał pod no­sem, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie jed­no­stajny po­tok hisz­pań­skich słów z por­to­ry­kań­skim ak­cen­tem, zbyt szyb­kim, by kto­kol­wiek mógł go zro­zu­mieć.

– Bert? – spró­bo­wała po­now­nie.

Uniósł gwał­tow­nie głowę, a ona cze­kała cier­pli­wie, aż skupi na niej spoj­rze­nie. Chwilę póź­niej jego twarz roz­ja­śnił błogi uśmiech, a ona wy­pu­ściła po­wie­trze, do­piero so­bie uświa­da­mia­jąc, że in­stynk­tow­nie wstrzy­my­wała od­dech.

– Cześć – po­wie­dział Bert.

Peggy usa­do­wiła się na ta­bo­re­cie obok niego, sta­ra­jąc się, by jej ru­chy były po­wolne i prze­wi­dy­walne.

– Jak się masz? – spy­tała.

Na­wet kiedy roz­ma­wiali, jego ręce wciąż się po­ru­szały, z me­cha­niczną pre­cy­zją łu­ska­jąc groch.

– Po­ma­gam dziś ma­mie w kuchni – od­parł.

– To taki ko­chany chło­piec. – Do­ro­thea uśmiech­nęła się, po­now­nie uka­zu­jąc bez­zębne dzią­sła, co spra­wiło, że jej twarz wy­glą­dała te­raz mniej przy­jem­nie. – Tyle mi po­maga w domu. Nie wiem, co bym zro­biła, je­śliby kie­dyś nas opu­ścił.

Po­zo­stałe py­ta­nia Peggy brzmiały ru­ty­nowo, na­to­miast od­po­wie­dzi, ja­kich udzie­lał Bert, wciąż za­ska­ki­wały. Męż­czy­zna wy­ka­zy­wał praw­dziwą świa­do­mość swo­ich ogra­ni­czeń, a to było coś, czego ni­gdy nie ogar­niał, za­nim nie tra­fił pod czułą opiekę Do­ro­thei. Za­jęła się nim kom­plek­sowo – nie tylko wy­peł­niała mu czas i na­peł­niała jego żo­łą­dek. Jego wnio­ski o za­siłki z opieki spo­łecz­nej zo­stały na­pi­sane od nowa, tak by na pewno otrzy­mał wszel­kie wspar­cie, do ja­kiego miał prawo, a Do­ro­thea za­rzą­dzała tym w jego imie­niu, umoż­li­wia­jąc mu ko­rzy­sta­nie z pie­nię­dzy i jed­no­cze­śnie pil­nu­jąc, by nie ro­bił tego lek­ko­myśl­nie i nie ku­po­wał nic szko­dli­wego. Dla miesz­kań­ców F Street al­ko­hol był ofi­cjal­nie za­ka­zany, a bez niego ła­twiej dało się za­pa­no­wać cho­ciażby nad ob­ja­wami schi­zo­fre­nii. We­dług Peggy re­gu­larne spo­ży­wa­nie trun­ków sta­no­wiło główny pro­blem Berta, kiedy prze­by­wał na ulicy. Te­raz, w domu Do­ro­thei, wy­da­wał się tak spo­kojny i opa­no­wany, że Peggy za­sta­na­wiała się, czy mo­gliby po­móc mu roz­po­cząć po­nowne le­cze­nie, tak by cał­kiem za­pa­no­wał nad gło­sami szep­czą­cymi w jego gło­wie.

Nim wi­zyta do­bie­gła końca, Peggy nie po­tra­fiła ukryć en­tu­zja­zmu. Chciała uści­skać Do­ro­theę za wszystko, co ta ko­bieta zro­biła – czyli to, czego nie mo­gła do­ko­nać przez lata, a może i de­kady, cała rze­sza pra­cow­ni­ków i opie­ku­nów so­cjal­nych.

Kiedy już za­koń­czyła wy­wiad, prze­nio­sły się z Do­ro­theą do sa­lonu, gdzie wy­brzmie­wały dźwięki gra­mo­fonu – tego sa­mego, co rok wcze­śniej.

– To nie do wiary, jak bar­dzo od­mie­niła pani ży­cie tego czło­wieka – po­wie­działa pod­eks­cy­to­wana Peggy. – To wy­kra­cza poza pracę cha­ry­ta­tywną, jaką pani do­tych­czas wy­ko­ny­wała... Pani nie tylko go go­ści; pani uczy go także, jak żyć i ra­dzić so­bie w świe­cie. On nie na­zywa pani mamą z po­wodu ja­kichś uro­jeń ani prze­ko­na­nia, że jest pani jego praw­dzi­wym ro­dzi­cem. Pani po pro­stu tego czło­wieka ad­op­to­wała!

– Ach, to nic ta­kiego. Opie­kuję się wszyst­kimi mo­imi przy­ja­ciółmi w tym domu. Bert po pro­stu po­trze­buje tro­chę wię­cej uwagi niż inni – od­parła Do­ro­thea z uda­wa­nym za­kło­po­ta­niem.

Peggy ro­zej­rzała się po pu­stym po­koju i odro­binę zmarsz­czyła brwi.

– A gdzie się dziś po­dziali po­zo­stali re­zy­denci? Za­wsze, kiedy tu przy­cho­dzi­łam, spę­dzali czas wspól­nie w sa­lo­nie.

– To bar­dzo smutne, ale wielu z nich po­szło da­lej. – Do­ro­thea wes­tchnęła. – Nie­któ­rzy od­cho­dzą bez słowa i wra­cają na ulicę. A nie­któ­rzy prze­no­szą się do in­nego mia­sta, zdo­by­wają nową pracę, re­ali­zują nowe ma­rze­nia. Cie­szę się ich szczę­ściem, tym, że idą do przodu, ale tę­sk­nię za nimi.

– To tylko świa­dec­two nie­zwy­kłej pracy, jaką tu pani wy­ko­nuje. To, że tak wielu z nich jest w sta­nie pod­nieść się i za­cząć od­bu­do­wy­wać wła­sne ży­cie. Po­winna być pani dumna – stwier­dziła Peggy, po­chy­la­jąc się i po­ufale ści­ska­jąc po­marsz­czoną dłoń Do­ro­thei.

– Ach, to nic ta­kiego – po­wtó­rzyła star­sza pani. – Chcia­ła­bym móc ro­bić jesz­cze wię­cej, by po­móc wszyst­kim w tym mia­steczku, któ­rzy mają kło­poty. Może... – za­częła i urwała w pół zda­nia.

– Tak?

Za gru­bymi szkłami oku­la­rów oczy Do­ro­thei wy­da­wały się ogromne.

– A może... Może mo­głaby mi pani tu przy­słać wię­cej osób, które po­trze­bują mo­jej po­mocy? W tym domu jest tyle wol­nych łó­żek, a na uli­cach tak wielu lu­dzi, któ­rzy nie mają gdzie spać.

Peggy po­czuła, że serce jej ro­śnie. Ta ko­bieta nie chciała ni­czego in­nego, jak tylko za­pro­sić pod swój dach bez­dom­nych, cho­rych psy­chicz­nie i uza­leż­nio­nych. Lu­dzi, któ­rych reszta świata ska­zała już na śmierć.

– Obie­cuję pani, że po po­wro­cie opi­szę w ra­por­cie, jak do­brze za­akli­ma­ty­zo­wał się tu­taj Alvaro. Bę­dzie pani miała wię­cej zgło­szeń, niż jest pani w sta­nie przy­jąć. Oso­bi­ście za­re­ko­men­duję to miej­sce wszyst­kim w moim wy­dziale – od­parła z en­tu­zja­zmem Peggy.

Do­ro­thea znów się uśmiech­nęła.

– Dzię­kuję. To bar­dzo miło z pani strony.

Wy­mie­niły uprzej­mo­ści i pod­pi­sały ja­kieś pa­piery. Za­nim Peggy się zo­rien­to­wała, zmie­rzała już z po­wro­tem do drzwi, go­towa po­now­nie za­nu­rzyć się w ciem­nym, po­nu­rym świe­cie, który był jej po­wo­ła­niem i w któ­rym po­ma­gała funk­cjo­no­wać in­nym. Od jej ostat­niej wi­zyty ogród znów się zmie­nił. Byli więź­nio­wie, któ­rych tak chęt­nie za­trud­niała Do­ro­thea, za­brali się do pracy i prze­kształ­cili go, a na­wet po­sa­dzili nowe drzewo przy skrzynce na li­sty. Wszę­dzie, gdzie Peggy spoj­rzała, le­żały kopce świeżo prze­ko­pa­nej ziemi. Ogród po­do­bał jej się już wcze­śniej i po­dej­rze­wała, że Do­ro­thea wpro­wa­dzała ko­lejne zmiany tylko po to, by mie­siąc w mie­siąc móc pła­cić swoim ogrod­ni­kom. To nie­wia­ry­godne, jak bar­dzo była szczo­dra.

Z sze­ro­kim uśmie­chem, który za­go­ścił na jej twa­rzy po raz pierw­szy od wielu dni, Peggy wsia­dła do sa­mo­chodu. Po­sta­no­wiła, że znaj­dzie wielu chęt­nych na miej­sca ofe­ro­wane przez Do­ro­theę. Że zrobi wszystko, aby jak naj­wię­cej lu­dzi zo­stało ob­da­ro­wa­nych do­bro­cią tej sta­ruszki.

Ty­tuł ory­gi­nałuYou Think You Know Me
Tłu­ma­cze­nieMo­nika Bąk
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Re­dak­cjaMal­wina Ko­złow­ska
Ko­rektaAnna Bur­gerMał­go­rzata De­nys
Co­py­ri­ght © by Ryan Green, 2018 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mo­nika Bąk, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-981-2
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.