Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie ma we mnie pragnienia zmiany. Jedynym moim pragnieniem jest, by zmienić ludzi, którzy chcą zmienić mnie. I jestem przekonany, że jedynym sposobem, by zmienić ludzi, jest ich zabicie. Moja dewiza to: Obrabować ich wszystkich, zgwałcić ich wszystkich i zabić ich wszystkich.
Carl Panzram
Prawdziwa historia poniżenia, okrutnej zemsty i kształtowania się potwora
Jako jedenastolatek Carl Panzram włamał się do domu sąsiada i ukradł jabłka, ciasto oraz rewolwer. Ponieważ często stwarzał problemy, sąd postanowił go ukarać. W trakcie dwuletniego pobytu w domu poprawczym, chłopak był wielokrotnie bity, torturowany i poniżany, a także gwałcony.
W wieku piętnastu lat Carl skłamał na temat swojego wieku i wstąpił do armii, ale za kradzież koszarowych zapasów został zwolniony karnie i trafił do wojskowego więzienia. Panujący tam brutalny system ukształtował Carla na resztę życia. Mężczyzna znienawidził ludzi i zapałał żądzą zemsty.
Po opuszczeniu więzienia zaczął rabować, palić, gwałcić i mordować ludzi na dużą skalę. Mógł teraz wreszcie bez żadnych przeszkód prowadzić swoją kampanię terroru. W ten sposób stał się jednym z najokrutniejszych i najbardziej przerażających przestępców Ameryki.
UWAGA: Książka zawiera drastyczne opisy przemocy i wykorzystywania seksualnego. Sugerujemy, aby nie sięgały po nią osoby szczególnie wrażliwe na tego typu treści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Helen, Harveya, Frankie i Dougiego
Zaginiony na morzu
Carl pragnął go, jeszcze zanim zdążył sobie uświadomić dlaczego. W barach Nowego Jorku co wieczór pojawiało się wielu marynarzy i długo można by mówić o tym, jak czarujący bywa mężczyzna w mundurze. Sam mundur był dla Carla na tyle atrakcyjny, by na przestrzeni lat mężczyzna ulegał pokusie podejmowania złych decyzji; jednak nic z tego nie miało znaczenia, kiedy dostrzegł ów buńczuczny uśmiech i pewny siebie krok w przeciwległym końcu sali. Ten mały gnojek myślał, że jest królem świata. Sądził, że wyprasowany mundur i dołek w brodzie dają mu prawo do tego, by czuć się tu jak u siebie, do tego, by wierzyć, że będzie żył wiecznie i że jest szczytem marzeń każdego mężczyzny, kobiety i dziecka, z jakimi zetknął go los. Na przestrzeni lat Carl spotykał wielu takich mężczyzn. Każdego był w stanie w końcu złamać – to była tylko kwestia czasu.
Na całym świecie nie było słodszego dźwięku niż ten cichy, zwierzęcy jęk, jaki z siebie wydawali, kiedy pryskały ich wszelkie złudzenia na temat świata. Kiedy docierało do nich, że tę cienką fasadę cywilizacji można bardzo łatwo zerwać, i gdy ukazywała się wówczas brutalna prawda. Carl uwielbiał ich edukować. Tych wszystkich młodych, napuszonych, prawych obywateli, którym się wydawało, że od świata powinni dostać coś więcej niż ból. Uwielbiał być przy tym, kiedy uświadamiali sobie, że istnieje siła potężniejsza niż ich własna. Siła, która chce, by cierpieli.
Oczywiście Carl miał już na tyle doświadczenia, by nie dać po sobie poznać, że interesuje się tym nowym chłopcem. Jeśli będzie zbyt napalony, oni wystraszą się i pognają co tchu, z podkulonymi ogonami, do swoich koszar. Musiał ich trochę pokokietować, zaczekać, aż porządnie się napiją, i zastanowić się, jak silnej presji trzeba będzie użyć, by przekonać ich do opuszczenia z nim lokalu. Jeśli, tak jak on, pochodzili z biednych środowisk, sprawa była prosta – wystarczyło pomachać im przed nosem gotówką i zwrócić się o pomoc na łodzi. Ubogich chłopców najłatwiej było namierzyć – przywiązywali dużą wagę do utrzymywania w dobrym stanie butów, aby móc tańczyć, jak należy.
Oprócz chłopców, którym – by ich mieć – wystarczyło zaszpanować zielonymi, wśród marynarzy było też wielu zboków chętnych, by do niego dołączyć za nic innego, jak obietnicę kryjącą się za jego drapieżnym uśmiechem. Takich lubił najbardziej; mieli najwięcej do stracenia, gdyby na światło dzienne wyszedł chociaż strzępek informacji o tym, co zamierzał im zrobić. Co prawda, nie miałby najmniejszych skrupułów, by mierzyć tą samą miarą wszystkich, których zgwałcił na swojej łodzi, ale akurat ci nie mogliby nawet udawać, że to kłamstwo. Prędzej zaprzeczyliby, że w ogóle z nim poszli, niż przyznali się do tego, że lubili być posuwani w dupę. Kiedy już z takimi kończył, mógł puścić ich wolno, gdyby chciał. Co jednak nie oznacza, że kiedykolwiek chciał.
Tych z drugiej kategorii trudniej było przyprzeć do muru, ale kiedy już Carlowi się to udawało, miał tym większą satysfakcję. Buńczuczni chłopcy, tacy jak ten, który właśnie wszedł. Należało nasączyć ich alkoholem, podpompować ich ego, trochę się do nich powdzięczyć. Trzeba się było mocno nagimnastykować, by przekonali się, że w ich najlepszym interesie leży przyjście do niego na cały dzień żeglowania. Dzień na prywatnym jachcie w czasie przepustki, z możliwością zarobienia jakiejś sumki na bieżące wydatki, dzięki którym uprzyjemnią sobie pozostały czas na lądzie. Carl przedstawiał im to jako jakąś imprezę, opowiadając, że prawie w ogóle nie będzie żeglowania, za to będą rozwiązłe kobiety i lejąca się strumieniami gorzała. Na jego łódce owszem, lała się gorzała, ale jedynymi kobietami byli chłopcy, których twarze dociskał do twardej ławy w kajucie, podczas gdy oni skamleli, wołając swoje matki.
Pomimo że Carl pragnął tego nowego marynarza, to czynnikiem decydującym było tu nie tyle pożądanie, ile łut szczęścia. Kiedy zespół przestał grać, a ćmy barowe zaczęły łączyć się w pary, postanowił spróbować chłopaka uwieść, by przy odrobinie szczęścia wrócić z nim na Akistę. Zamierzał sprzedać mu kłamstwo o konieczności dokonania napraw na łodzi lub pomocy przy żeglowaniu i imprezowaniu. Postanowił też, że jeśli chłopak będzie oporny na ten pomysł lub jeśli zaistnieje ryzyko, że może stwarzać więcej problemów, niż to wszystko warte, po prostu uderzy od razu do następnego. W tych barach ledwo dało się poruszać w tłumie marynarzy na przepustce. Nie zapowiadało się, by Carl mógł mieć problemy ze znalezieniem przynajmniej jednego chłopaka, który przypadnie mu do gustu, a jednocześnie okaże się na tyle głupi, by dać się nabrać na jego gadkę.
Zapadała noc, alkohol wchodził gładko. Niewiele było w życiu Carla rzeczy, które naprawdę go cieszyły, a nie były tylko znośne; whisky zajmowała wśród nich drugie miejsce. Zatem tego wieczoru, podobnie jak przez większość wieczorów, Carl próbował dobrze się bawić, na tyle, na ile było to fizycznie możliwe bez uszczerbku dla jego dalszych planów. Tak w zasadzie, to bełkocząc, stałby się jeszcze bardziej wiarygodny w roli szastającego szmalem durnia, który chce przebalować życie. Kto mógłby się spodziewać, że zostanie przechytrzony przez pijaka. Carl często bazował na tym, że ktoś nie docenił jego możliwości. Odgrywał rolę głupka, a ludzie nie zdawali sobie sprawy, że właśnie ich przechytrzył.
Przez całe życie starał się być po prostu niezauważony. Kulił ramiona, by wyglądać na mniejszego. Uśmiechał się niewzruszony, kiedy inni go obrażali, myśląc, że i tak nic nie rozumie. Tymczasem on znał tajemnice, jakie skrywał świat. Nie czuł potrzeby, by zwracać na siebie uwagę. Takie pompowanie swojego ego przyniosłoby tylko kłopoty. A to zależało od Carla. Przecinał życie niczym rekin morskie głębiny, nie zostawiając na powierzchni najdrobniejszej zmarszczki.
Opłacało się. W końcu do Carla podszedł chłopak i bez zaproszenia usadowił się na stołku obok. Pomiędzy jedną a drugą szklaneczką Carl bacznie obserwował co delikatniejszych marynarzy – tego, który zmierzył go od stóp do głów drapieżnym spojrzeniem, i tego, którego mundur był tak zużyty, że zaczynał się już strzępić na mankietach. Obaj byli łatwym celem i spokojnie mógłby się nimi zadowolić, jeśliby mu się nie poszczęściło. Ale dziś, jak nigdy, wszystkie działające gdzieś w tle, niezbadane siły chaosu zdawały się być po jego stronie.
– Słyszałem, że poszukuje pan kogoś na jutro do pomocy na łodzi. Kogoś z odrobiną doświadczenia.
Carl usiłował powstrzymać się od śmiechu, słuchając, jak ten gołolicy kretyn próbuje uchodzić za starego, doświadczonego żeglarza.
– Tamci dwaj to dobre chłopaki i tylko Bóg wie, jak Tony’emu przydałaby się ta kasa. Ale z tego, co słyszałem, potrzebuje pan kogoś z odrobiną klasy. Kupił pan sobie jacht, a nie jakiegoś bączka, więc potrzebny jest ktoś, kto wie nie tylko to, jak należy ciągnąć za sznurki, ale też jak się zachować przy gościach. Te chłopaki... Kocham ich szczerze i wiem, że potrafiliby poprowadzić pański jacht z niezłą prędkością, ale niechby pan spróbował pokazać ich w towarzystwie! Natychmiast zapomną języka w gębie. Narobią panu wstydu przy pańskich wytwornych znajomych.
Carl westchnął i pociągnął whisky ze szklaneczki, maskując tym pojawiający się na jego twarzy uśmiech.
– Dzięki za ostrzeżenie, dzieciaku. Chyba się jeszcze porozglądam – odparł.
– Nie ma potrzeby, kolego. Mam dla pana odpowiedniego żeglarza. Siedzi tutaj.
Carl wymownie skierował wzrok gdzieś poza chłopaka tylko po to, by sprawdzić, na ile może się z nim podroczyć, ale w tym przypadku chodziło również o to, by pokazać, że to Carl jest tu idiotą, a nie tamten.
– Nie, chłopie. Chodzi o mnie. Chce pan zatrudnić mnie, bym poprowadził pańską łódź.
Carlowi nieczęsto trafiał się ktoś, kto by aż tak prosił się o śmierć.
– No nie wiem. Tamci wyglądają tak, jakby spędzili na morzu dużo więcej czasu niż ty.
– Stary, ale prawda jest taka, że jedyne, czym mogą się pochwalić, to znajomość parowców. Gdyby wsadzić ich na żaglówkę, nie odróżniliby grota od steru. A ja? Ja żeglowałem na prawdziwych statkach, nawet kiedy jeszcze byłem zbyt młody, by sikać za burtę.
Przez twarz Carla przemknął cień uśmiechu.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Na moich dłoniach więcej było piekących otarć od lin, niż oni zjedli gorących kolacji. Więc jeśli chce pan mieć na swoim jachcie prawdziwego marynarza, polecam się.
Carl wychylił resztę whisky i uśmiechnął się szeroko, czując, jak alkohol pali go w przełyku.
– No dobrze, chłopcze, w takim razie bierz swoją kurtkę.
– Serio, proszę pana? – upewnił się jeszcze z zachwytem na twarzy arogancki mały gnojek.
Carl poczuł dreszcz. Będzie się teraz rozkoszował każdą chwilą. Wyciśnie z tego chłopaka szczęście do cna, dopóki nie zostanie już nic poza bólem. A potem sprawi, że ten ból będzie wydawał się łagodną reprymendą. Uśmiechnął się i odparł:
– Mam na łodzi butelkę dobrego trunku i wolną kajutę, w której będziesz mógł odespać, żeby być gotowym na jutro. Co ty na to?
– Brzmi nieźle, proszę pana. Tylko wezmę swoje rzeczy.
Carl położył mu rękę na karku i przytrzymał go w swoim żelaznym uścisku. Kiedy dostrzegł w pijackim upojeniu chłopaka cień zakłopotania, przyciągnął młodego do siebie i wyszeptał mu do ucha:
– Najlepiej nie mów o tym swoim kumplom. Nie chcemy, by się zdenerwowali, że wybrałem ciebie, a nie ich.
– Ma pan rację. Nie chcę psuć im humoru.
Carl poluzował uścisk, po czym zsunął rękę i poklepał marynarza po plecach.
– W takim razie widzimy się przed wejściem – powiedział.
W mrokach ulicy ze znajdujących się tam licznych barów i klubów wciąż dobiegały dźwięki muzyki. Carl snuł się, bezskutecznie usiłując wyłapać z tej kakofonii choćby jedną melodię. Przez okno ze źle dopasowanymi okiennicami przezierało światło; padło na jego wymizerowaną, chłodną twarz, na której trudno było dopatrzyć się choćby śladu emocji. Chłopak z baru dogonił go, wołając:
– Hej, niech pan zaczeka!
– Nie poszedłbym bez ciebie, dzieciaku. Spokojna głowa.
Chłopak pogrzebał w kieszeni w poszukiwaniu skręta. Carlowi nie sprawiło nawet zbytniej przyjemności oślepienie go błyskiem zaoferowanego mu natychmiast ognia. W tym krótkim momencie zaskoczenia dzieciak wyglądał tak młodo i niewinnie, że mało brakowało, a Carl pchnąłby go do rynsztoka i wziął natychmiast, tu i teraz, porzucając całą swoją misterną, skrzętnie zaplanowaną intrygę tylko po to, by wcześniej doświadczyć tej idealnej chwili rozkoszy. Nie zrobił tego, ponieważ impulsywność przysporzyła mu swego czasu już wystarczająco dużo problemów, jednak pokusa była duża.
Objął marynarza ramieniem i ostrożnie powiódł go wybrukowaną ulicą, z dala od wścibskich oczu i różnych przeszkadzaczy. Na łodzi czekało na chłopaka jeszcze więcej whisky, dużo lepszej niż ta berbelucha, jaką sprzedawali w barze. To wystarczająca gościna, by gnojek miał u niego dług wdzięczności. A kiedy już będzie milusi i zmiękczony, Carl zrobi mu tę jedyną na świecie rzecz, którą ukochał bardziej niż whisky. Zrobi to, zaciskając mocno palce na gardle tego bezużytecznego małego sukinkota.
A rano Akista wyjdzie z portu, tak jak Carl zapowiedział w barze. Tu nie było żadnego oszustwa. Nie zgadzało się jedynie to, kto stanie u steru i jaki to będzie rejs. Ten marynarzyk poleży w ładowni na dole, by jego woń nie drażniła nosa Carla, a portem docelowym będzie ulubione zwałowisko, gdzie lądowali wszyscy zgwałceni i obrabowani przez Carla marynarze. Nigdy nie zadawał sobie trudu, by spamiętać ich imiona. W końcu żaden z nich nie przetrwał dłużej niż jedną noc.
Polecamy
Także jako e-book i audiobook.
Wstęp
(fragment książki Ryana Greena pt. Mama od torturw przekładzie Mateusza Rulskiego-Bożka)
Jenny leżała na stercie brudnych ubrań służących jej za łóżko i przyglądała się wirującym pod sufitem smużkom niebieskiego dymu. W pokoju jego opary nie dusiły, ale wiedziała, że na korytarzu, gdyby wytknęła tam nos, jest gęsty jak mgła. Jednak to nie dym nie pozwalał jej zasnąć. Przyzwyczaiła się do jego obecności w domu i pogodziła z faktem, że wszystko, co białe, barwi na żółto, a jej ubrania, włosy, a nawet skóra śmierdzą nim jak popielniczka.
Z korytarza dochodził pomruk głosów i śpiew. Stephanie znów słuchała płyt. Dzieciaki z sąsiedztwa jak zawsze snuły się po domu i paliły papierosy, dzieląc się sekretami i częstując uszczypliwościami. Na jedzenie nigdy nie wystarczało pieniędzy, ale na papierosy wszyscy zawsze je mieli: i goście, i dzieciaki z domu, i „mama”. Jenny nastawiła uszu, by wśród natłoku dźwięków wychwycić głos starej. Był ostry i nosowy. Bez trudu przebijał się przez gwar. Ale teraz go nie słyszała.
W domu nie było drzwi wewnętrznych, bo zamknięta przestrzeń prowokuje do grzechu. Stara, jeśli tylko chciało jej się ruszyć z fotela, krążyła po korytarzach i zaglądała w ciemne kąty, pilnując, by dziewczęta nie robiły nic nieczystego. Gdyby się odezwała, Jenny z pewnością by ją usłyszała. A skoro zza ściany nie dobiegał jej jadowity głos, to „mama” równie dobrze mogła właśnie stać nad jej głową.
Teraz bicie nie było aż tak straszne. Takiej okropnej przemocy i takiego okrucieństwa jak tutaj nie doświadczyła przez całe życie. Wprawdzie opuchnięcia i szramy na tylnej stronie ud piekły ją i szczypały, ale ilekroć się poruszyła, wiedziała, że w porównaniu ze złem, jakie czaiło się w każdej osobie, którą tu spotykała, kilka razów wcale nie jest najgorszą rzeczą, jaka może jej się przytrafić. Zamknęła oczy, udając, że śpi. Jeśli stara tu przyjdzie, może się nabierze i zostawi ją w spokoju.
Nosowy poświst, który wreszcie wyłowiła spośród innych dobiegających do jej uszu odgłosów, zjeżył jej włoski na karku. Był tak wysoki, że oprócz niej słyszały go chyba tylko psy. To było chrapanie starej. Musiała zasnąć w swoim fotelu. Jenny otworzyła oczy i odetchnęła z ulgą. Niebezpieczeństwo nie całkiem minęło, bo każdy z potworów z salonu mógł tu w każdej chwili wpaść, żeby się nad nią poznęcać, były jednak granice tego, co mogli jej zrobić bez pozwolenia. Wprawdzie stara wyglądała jak szkielet w skórzanym worku, ale jednym słowem – albo i samym spojrzeniem – potrafiła okiełznać każdego dzieciaka. Nic się tu nie działo bez jej pozwolenia, udzielonego głosem albo milczeniem.
Dziewczynka przez chwilę leżała bez ruchu, czując, jak strach powoli ją opuszcza. Zanim znalazła się w tym domu, nie znała prawdziwego lęku, tego przerażenia, które teraz przenikało ją do szpiku kości, gdziekolwiek się akurat znajdowała. Szczegółowa wiedza o tym, co może jej się przytrafić, i prawdopodobnie w końcu się przytrafi, była gorsza od wszelkich koszmarów, jakie mogła wytworzyć jej wyobraźnia. Przed tym wieczorem nie byłaby sobie w stanie wyobrazić zapachu palonego ludzkiego ciała, a rok wcześniej nie uwierzyłaby, że kiedyś będzie tak głodna, że uzna go za apetyczny. Strach wrył się głęboko w jej serce i odmienił ją. Były to zmiany tak podstępne, że nie do końca je sobie uświadamiała.
Zaczęło się dość niewinnie. Jedna z dziewcząt rzuciła złośliwy komentarz, a ona zachichotała. Docinek wcale nie był zabawny, ale łatwiej było zachować się tak jak wszyscy, niż wyróżnić się spośród grupy. Tutaj każdy mógł okazać się zagrożeniem. Lepiej było nie zadzierać z nikim, ale o ile chłopaki mogli najwyżej ją popchnąć albo wykopać jej kule z rąk, o tyle dziewczyny od razu leciały do starej. Skarżyły szeptem. Jenny i tak prawie nic nie jadła, więc nie mogła dopuścić do tego, żeby odebrano jej te posiłki, które jeszcze dostała. Ale to, jak nisko upadła, dotarło do niej z całą mocą, dopiero gdy do domu przyszła pracownica socjalna. Na twarzy dziewczynki nie drgnął ani jeden mięsień, kiedy powtórzyła kobiecie wszystkie wstrętne kłamstwa, które „mama” sączyła jej do ucha. Wystarczyła jedna mała groźba „mamy”, by na kilka dni zesztywniała i wpadła w dygot. Cztery słowa: „Chcesz pójść do piwnicy?”.
Gdy zdarzało jej się płakać, zawsze zatykała sobie usta rękawem. Nie byłoby dobrze, gdyby któryś z dzieciaków ją usłyszał. A jeszcze gorzej było zaniepokoić starą. Jenny zrobiłaby wszystko, żeby tylko uniknąć okropnego ciężaru jej uwagi. Co nie znaczy, że zainteresowanie ze strony dzieciaków było bezpieczniejsze. Wyobrażała sobie, że są hienami ukrytymi pod ludzką skórą. Rżały tym swoim hienim chichotem, czekając na okazję, by rzucić się na nią i ją rozszarpać, gdy tylko okaże słabość. Na szczęście stara trzymała dzieciaki na wodzy i dopóki nie zechciało jej się poszczuć ich na nią, Jenny była w miarę bezpieczna. Dziewczynka powtarzała sobie, że wkrótce będzie bezpieczna naprawdę. Tak jakby ten koszmar miał datę graniczną. Na swój sposób faktycznie ją miał. Piwnica przesądzi, jak wiele cierpienia dziewczynka będzie jeszcze musiała znieść, zanim mroczne instynkty tej rodziny skupią się wyłącznie na niej. Z trudem opanowała spazmy, gwałtowne westchnienia i szloch przeszły w cichy, wskazujący na głęboki sen oddech. Stara nie musi jej widzieć, ale jeśli w nieodpowiedniej chwili usłyszy jedno chlipnięcie, to cała ciężka praca, którą Jenny włożyła w udawanie, że jest jedną z nich, pójdzie na marne.
Zbyt długie rozmyślanie o piwnicy przyprawiało ją o mdłości. A nie mogła sobie pozwolić na utratę apetytu. Nie mogła dopuścić do tego, by za karę odebrano jej kolejny posiłek. Przesuwając rękami po swoim ciele, czuła wrzynające się od wewnątrz w skórę kości. Nie żeby się dotykała, nawet przez ubranie. Nie miała już na to odwagi. Straciła ją po kazaniu o grzechu i brukaniu własnego ciała, którym stara wychłostała całą gromadę, kiedy nakryła jednego z chłopaków na poprawianiu sobie interesu w spodniach.
W chwilach paniki dziewczynka nawet nie śmiała pomyśleć o piwnicy, nazbyt dobrze zdając sobie sprawę z tego, że może tam skończyć. Natomiast wtedy, gdy lęk od niej odpływał, też najczęściej nie chciała o niej myśleć, bo samo wyobrażenie sobie ciemnego podziemnego pomieszczenia było bolesne, a ona od jakiegoś czasu i tak doświadczała większego bólu, niż można znieść. Zmagając się z polio, od dawna wiedziała, że do końca życia będzie borykać się z cierpieniem, ale nie pamiętała, by kiedykolwiek przed jej przybyciem do tego domu ból był aż tak intensywny. Wprawdzie bito ją bardzo rzadko, rzadziej nawet niż rodzone dzieci starej, ale w głodowych wizjach Jenny jej ciało pożerało samo siebie.
Jednak ta noc była inna. Ostre ukłucia przerażenia, które zwykle wywoływała w niej myśl o piwnicy, rozpłynęły się w oczekiwaniu. Od chwili tamtego makabrycznego pokazu powietrze aż wrzało od pulsującego w nim napięcia. I chociaż teraz bulgotało już tylko jak zupa gotowana na wolnym ogniu, to czuć było, że za chwilę wykipi. Dziewczynka powtarzała sobie, że wszystko będzie dobrze. Że tak naprawdę jej czas wcale się nie kończy. Że nawet jeśli ostatecznie czeka ją piwnica, to nie trafi tam jeszcze przez wiele lat. Znów poczuła igiełki łez w kącikach oczu. Wszystko będzie dobrze. Nic złego się nie stanie. Wszystko będzie dobrze.
Ale Jenny zupełnie nie potrafiła kłamać.
Podciągnęła się do pozycji siedzącej i wsłuchała się w odgłosy dochodzące z drugiego pokoju. Co się tam dzieje? Śmiechy przybrały na sile, ale chrapanie starej nadal rozchodziło się po domu miarowo. Lepszej chwili, żeby zrobić to, co zamierzała, nie będzie. Ani drugiej szansy. Kule stały w kącie, oparte o ścianę, jednak dziewczynka robiła nimi taki hałas, że używając ich, nie zdołałaby niepostrzeżenie się wymknąć; powoli przeczołgała się po zakurzonej podłodze i wyjrzała na korytarz. Poprzez błękitną mgłę papierosowego dymu dostrzegła sylwetki w salonie. Cienie o ludzkich kształtach, które mogłaby nawet wziąć za ludzi, gdyby nie widziała ich tamtego dnia. Nie zapomni o tym. Starej nie dostrzegła, ale warkot jej pochrapywania łatwo było odróżnić od innych odgłosów. Dziewczynka pomyślała, że ma szansę. I że wszystko będzie dobrze.
Wyczołgała się na korytarz. Tylko niewielką część ciężaru ciała oparła na swoich słabych nogach, by oszczędzić siły, na wypadek gdyby w razie kłopotów musiała w szaleńczym tempie uciekać do łóżka. Pokonanie krótkiego korytarza zajęło jej więcej czasu, niż powinno, bo musiała omijać sterty śmieci i pustych butelek po coli. Przez nikogo niezauważona dotarła do kuchni, ale na widok drzwi do piwnicy zamarła.
Upłynęło dużo czasu, odkąd po raz ostatni schodziła po prowadzących do niej schodach z własnej woli, i wtedy nie przyszło jej nawet do głowy, że kiedyś może zostać tam, na dole, zamknięta. Poczuła piwniczny odór. Sączył się do kuchni zza zamkniętych drzwi. Słodkawa, mdła mieszanina smrodu amoniaku i odchodów, jak z obory. Zaczęła oddychać ustami. Wciąż powtarzała sobie, że wszystko będzie dobrze. Drzwi skrzypnęły, kiedy je pchnęła. Musiała powstrzymywać się całą siłą woli, żeby w panice nie uciec z powrotem do łóżka. Przez kolejną okropną chwilę klęczała w bezruchu na kuchennej podłodze, czując, jak przygniata ją ogromny ciężar sytuacji. Uważnie nasłuchując najdrobniejszych sygnałów, które mogłyby świadczyć o tym, że w salonie ją usłyszano, uspokoiła się na odgłos kolejnej salwy śmiechu. Nikt jej nie zagrażał. Gdy muśnięte koniuszkami palców drzwi do piwnicy otworzyły się na oścież, Jenny stanęła oko w oko z otchłanią.
Światło wiszącej pod kuchennym sufitem gołej żarówki ani trochę nie rozjaśniało piwnicznych ciemności. Jenny była przerażona ogromem ich głębi. Zdawało się, że schody prowadzą w czarną litą ścianę, za którą nie ma nic. Cały strach, który dotąd w sobie tłamsiła, uderzył w nią spiętrzoną falą. Jak ktokolwiek mógł przebywać w tej czerni? Otwierać rano oczy, widząc absolutną nicość, i zamykać je w nicości, próbując zasnąć? Wpatrzona w ciemność, wysiłkiem woli pchnęła swe ciało naprzód. Klęcząc na podłodze w kuchni, ryzykowała, że ktoś odkryje jej obecność. Pomyślała, że na schodach do piwnicy będzie bezpieczniejsza. To kłamstwo było tak oczywiste, że odrzuciła je, zanim skończyła formułować tę myśl. I gdy już, już miała odwrócić się na pięcie i czmychnąć do łóżka, złowiła uchem ten odgłos.
Dochodził z piwnicy. Istota, która tam mieszkała, usłyszała Jenny. Czołgając się po brudnej posadzce, drapała w nią. Wiedziała, że dziewczynka tu jest. Jenny usłyszała coś w rodzaju pojedynczego szlochu, który odbił się echem od ciemności. To wystarczyło, by umocnić ją w powziętym postanowieniu. Bokiem, niczym krab, ruszyła w dół schodów, najostrożniej jak była w stanie, by nie zdradzić się żadnym dźwiękiem. Zamknęła za sobą drzwi i nie wzdrygnęła się nawet wtedy, gdy ogarnęły ją egipskie ciemności. Obmacując otaczającą ją przestrzeń, krok po kroku posuwała się naprzód. Mięśnie bolały ją od wysiłku, serce tłukło się w piersi. Tak mogłoby wyglądać jej życie. Jeśli ją tu złapią, to na pewno tak właśnie będzie wyglądać. Gdy jej stopa, zamiast kolejnego stopnia, dotknęła posadzki, Jenny z trudem zwalczyła w sobie przemożną chęć ucieczki. Wysiłkiem woli zmusiła ciało do wyprostowania się. Smród zalegający w gorących ciemnościach piwnicy był niemal obezwładniający. Dziewczynka dławiła się przy każdym oddechu, zupełnie jakby znalazła się w szambie. Zrobiła kilka chwiejnych kroków naprzód, aż natrafiła stopą na coś, czego nie sposób było pomylić z niczym innym. Nagie ludzkie cało. Pochyliła się i drżącymi rękami dotknęła ramienia swojej siostry. Powiodła palcami po jej wynędzniałym przedramieniu w stronę dłoni, zaciśniętej teraz w twardy szpon. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać, ale już wcześniej była pewna, że nie uda jej się zbyt długo powstrzymać łez. Z ciemności dobiegł ją chrapliwy szept.
– Jenny?
– Tak. Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.
Gdy Sylvia z chrapliwym poświstem wypuściła powietrze z ust, w dźwięku tym nie było słychać strachu.
– Ja tu umrę.
W przygotowaniu
Także jako e-book i audiobook.
Wstęp
(fragment książki Ryana Greena pt. Kobieta kanibalw przekładzie Moniki Bąk)
Kathy niczego nie pragnęła bardziej, niż być kochaną, tak jak ona sama kochała.
Po krótkiej szamotaninie David znów był na niej, a z każdym jego ruchem czuła skapujący z niego pot. Cały ten ciężar, ta mechaniczna nieuchronność każdego pchnięcia i każdego stęknięcia były niczym jazda na mechanicznym byku, z tą różnicą, że to ona próbowała zrzucić jego, a nie odwrotnie.
Czy David ją kochał? Wiedziała tylko, że ona kocha jego. Nie leżałaby tutaj z nogami wygiętymi pod dziwnym kątem, z obolałym kroczem i wnętrznościami kipiącymi od taniego piwska i nieznośnym bólem od tarcia, gdyby go nie kochała. Próbowała spojrzeć mu w oczy, zobaczyć w ich głębi odbicie swojej miłości, ale on gapił się tylko w poduszkę tępym i obojętnym wzrokiem, z szeroko otwartymi ustami i nagromadzoną w kącikach śliną, która zbierała się na jego trzydniowym zaroście. Z tej pustej twarzy nie dało się wyczytać żadnych odpowiedzi, na pewno nie po długim wieczorze spędzonym w pubie.
David nie kochał jej tak, jak jej ojciec kochał matkę – w ostrych słowach i porywczych pięściach. To wiedziała na pewno. David nie był skory do użycia pięści – nawet jeśli jakiś dureń akurat na nie zasłużył. A w stosunku do niej był tak miękki, że czasem czuła się z tym niezręcznie. Tak miękki, że mogła w niego wetknąć palce, jakby jego skóra była wierzchnią warstwą puddingu.
David nie kochał jej tak, jak kochały ją małe zwierzątka, które ratowała z pobocza drogi i przywracała do zdrowia. Okazywały jej bezwarunkowe uwielbienie, ale i lęk – podobne do tych, które można czuć w obliczu bóstwa. David nie był tak posłuszny i płochliwy jak zwierzę. Oczywiście miał w sobie trochę zwierzęcej natury, jednak ujawniała się ona tylko w miejscach takich jak to, gdzie wydawane przez niego odgłosy godowe, te stęki i pomruki były niejako akceptowalne.
Kathy nie wiedziała nawet, czy był w ogóle zdolny do miłości przez te opary gorzały, jakie roztaczał wokół siebie każdego dnia. Kiedy podjechał po nią dziś rano motocyklem, jego oddech był już tak intensywny, że dałoby się nim zdzierać farbę. Musiał spędzić całą noc na piciu z kumplami. „To ostatnia noc wolności” – powiedział. Wolności. Tak jakby Kathy była dla niego jakimś więzieniem, w którym chciano go zamknąć. Tak jakby miała kiedykolwiek powstrzymywać go przed robieniem czegoś, czego chciał, zamiast mu w tym pomagać.
Za kogo on się, do cholery, uważał, że miał czelność mówić o niej, jakby była jakąś karą, a nie jedyną dobrą rzeczą, jaka go spotkała w tym jego marnym, gównianym życiu? Jak on śmie robić sobie z niej żarty? Kathy zaczęła miotać się pod nim i drapać paznokciami jego plecy. Odpychała go z całej siły, próbując zrzucić z siebie tego parszywego sukinsyna, ale był tak nachlany, że pewnie nawet tego nie czuł. Wydawał z siebie jedynie ciche jęki aprobaty.
Jej chaotyczne ruchy i próby odepchnięcia go zdawały się przynosić odwrotny efekt – sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zadowolonego. Może tylko tak potrafił okazać jej miłość – z tymi ogromnymi, muskularnymi łapskami na jej biodrach i rozpostartych na poduszkach włosach. Może to wystarczyło: takie chwile całkowitego uwielbienia w zamian za to, by rozsunęła nogi? Matka zawsze jej powtarzała, że aby uszczęśliwić mężczyznę, trzeba na poczekaniu spełniać jego zachcianki. To była chyba jedyna dobra rada, jakiej ta stara jędza udzieliła komukolwiek. Kathy była na tyle twarda, by z niej skorzystać. Na tyle twarda, by stawić czoła wszystkiemu.
Dowodziła tego każdego dnia pracy w rzeźni. Mężczyźni bledli, widząc po raz pierwszy krew i wnętrzności, ale Kathy czuła się tam jak ryba w wodzie. Jej noże, jej cenne noże przecinały martwe mięso niczym rekiny tnące wodną toń – gładko i precyzyjnie, a jej pewna ręka nigdy nie zbaczała z zamierzonego kursu. Pracownicy mogli trochę obawiać się jej impertynencji, ale jeszcze bardziej bali się tych noży. Na każdą sprzeczkę czy ciętą uwagę pod swoim adresem Kathy odpowiadała groźbą użycia noża i nikt dotąd nie miał jaj, by się jej przeciwstawić. Jeśliby to od niej zależało, nosiłaby te noże wszędzie, chociaż pięść sprawdzała się równie dobrze, gdy w pubie jakieś kobiety lub – częściej – mężczyźni pomawiali ją lub jej męża.
Jej mąż. Warto było. By być kochaną, po raz pierwszy w życiu być prawdziwie kochaną. Zdecydowanie warto było leżeć pod nim i udawać, że ta kropla jego potu nie piecze niczym kwas. Udawać, że jest się tak miękką, jak potrzebował, by była. Tak miękka, jak miękki był on pod tą maską twardziela, którą zakładał, by robić wrażenie na ludziach.
Mając już trochę jego krwi pod paznokciami, Kathy przestała drapać. Mogła to dla niego zrobić – kochała go i, koniec końców, nie było aż tak źle. Uznała nawet, że może jej być przyjemnie, jeśli nie tkwiła akurat w pułapce swoich myśli. Zazdrościła Davidowi, że tak łatwo mu to przychodziło, zazdrościła tego, że był w stanie zamknąć oczy, być w swoim ciele i po prostu odczuwać, zamiast spędzać cały czas w kabinie pogłosowej własnych wspomnień. Raz po raz przypominała sobie uszczypliwą uwagę jednej z jego kuzynek o tym, że wzięli ślub cywilny i że wcale nie było zaskoczeniem to, iż panna młoda nie wystąpiła w bieli.
Gdyby tylko Kathy miała wtedy przy sobie swoje noże, natychmiast pomalowałaby sukienkę tej zdziry na czerwono. Ale zamiast tego pozwoliła Davidowi porwać się w obrotach na prowizoryczny parkiet w barze, gdzie zatańczyli swój pierwszy małżeński taniec. Jej mąż był tak pijany, że deptał jej po palcach i wybuchał tym swoim głupkowatym, aroganckim śmiechem za każdym razem, gdy ona nadeptywała w odwecie na jego stopy. Wyciągnęła ręce i ujęła w dłonie jego twarz. Czuła, że płonie. Zabrała go na piętro.
Z zamkniętymi oczami, stękając z wysiłku, gotów był rzucić ją natychmiast na łóżko i iść na całość. Z każdym pchnięciem wezgłowie stukało o ścianę, a wiszące na haku nad łóżkiem noże Kathy pobrzękiwały w akompaniamencie dla ich miłosnego aktu.
Tego wieczoru wypiła z Davidem ładnych parę piw. Jej także wolno dziś było świętować – nie wszystko kręciło się wokół niego. Tu nie chodziło tylko o to, by znów zaciągnął jej osiemnastoletni zadek do łóżka, postękał na niej, po czym triumfująco poszedł śmieszkować sobie na ten temat ze swoimi durnymi przyjaciółmi. Tu chodziło o to, że to ona tego chciała. Kathy powtarzała to sobie za każdym razem, kiedy David wchodził w nią z impetem, za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że rozedrze ją na pół. Tego właśnie chciała. Chciała mieć męża. Chciała mieć dzieci, ustatkować się i zrobić wszystko, jak należy – osiągnąć to, czego nigdy nie udało się osiągnąć jej zjebanym rodzicom. Chciała tego wszystkiego. Chciała być kochana.
Gdyby ta miłość płonęła choć trochę, Kathy dałaby się jej poparzyć. Na świecie istniały o wiele gorsze nieszczęścia niż to, że w nocy jest ci ciepło i że bezpiecznie wtulasz się w duże, silne ciało. Chciała tego. Chciała tego, odkąd była już na tyle duża, by wiedzieć, czym dla kobiety może być mężczyzna. Sporo prawdy było w tym, że nie mogłaby uczciwie włożyć białej sukni ślubnej, ponieważ ganiała za tą miłością, odkąd dorosła do tego, by biegać. Chłopaki w szkole częściej poznawali się z jej pięściami, niż dostawali się pod jej bluzkę, ale kładła to na karb złych wzorców, jakie wyniosła z domu. Za przykładem taty robiła użytek ze swoich pięści, a za przykładem mamy – ze swoich piersi.
Teraz miała już dość lat, by móc samodzielnie odróżnić dobro od zła. Dość, by wiedzieć, że schematy, jakie przekazali jej rodzice, nie wiodą do niczego innego jak cierpienie i samotność. Może szkolne lata zszargały jej reputację, ale próbowała oczyścić swoje imię i nie zawahałaby się podnieść ręki, jeśli ktokolwiek wyrażałby się o niej źle. David nie był bynajmniej jej pierwszym mężczyzną, ale był pierwszym, przy którym czuła, że może mu zaufać. Pierwszym, któremu oddała się w całości, nie próbując – kiedy tylko opadały ubrania – chować się w świecie swoich myśli, tak jak to bywało wtedy, gdy była małą dziewczynką.
David rozpędzał się. Miał zaciśnięte powieki, pomimo że Kathy trzymała jego twarz w dłoniach i całowała go z taką namiętnością, że sama była nią zaskoczona. Pobrzękiwanie noży nad ich głowami przypominało dźwięk dzwonków u sań. Mężczyzna oddychał nierówno, a Kathy, pomimo bólu, w pewnym momencie poczuła tlącą się gdzieś w środku niej iskierkę pożądania. Nie pragnęła tylko tego. Pragnęła jego.
Pragnęła go już wtedy, kiedy oboje, zataczając się, dotarli tego wieczoru do domu. Pragnęła go, kiedy wziął ją na ręce, przeniósł przez próg, zamykając kopniakiem drzwi, po czym rzucił na łóżko. Dopóki nie zdarł z niej sukienki i nie wlazł na nią po raz pierwszy, była mocno podekscytowana – tak bardzo go chciała, że wyginała się w łuk przy każdym dotknięciu. Ale kiedy już w niej był, znów wycofała się do swojego świata. Każde stęknięcie odbijało się echem w ciemnej jamie jej umysłu, by powrócić jeszcze głośniejsze, w towarzystwie licznych złych wspomnień.
Kiedy kochali się po raz pierwszy, ugryzła go w wargę, a on nazwał ją suką, ale nie przestawał. Tak jak nie przestawali wszyscy inni, bez względu na to, jak bardzo skamlała czy wrzeszczała. Teraz przestała już go gryźć. Dawne instynkty obronne nie były już tak silne. Naprawdę miękła.
Tej nocy, kiedy skonsumowali swoje małżeństwo, nie dała mu nic ostrzejszego niż pocałunki, a on nie dał jej nic delikatniejszego niż to miarowe, mechaniczne, takie samo jak zawsze łomotanie. Cokolwiek by nie robiła, zawsze kończyło się tak samo.
Dziesięć minut po pierwszym podejściu przywarła do niego ustami i szeroko się uśmiechając, rozpoczęła rundę drugą. Wiedziała, czego mąż oczekuje od żony. Wiedziała, że musi pozwolić mu na wszystko i udawać, że jej się to podoba. Tyle przynajmniej się nauczyła. Jeśli to miał być właśnie jego sposób na okazywanie miłości, to dokładnie tego chciała. Każdej pełnej bólu i ociekającej potem chwili.
Za trzecim razem wlazła na niego, kiedy tylko skończył, i zaczęła się wić. Dotykała swoją gładką skórą jego szorstkiej, owłosionej klatki piersiowej, rozsmarowując obecny na ich ciałach pot i rozbudzając w Davidzie nową namiętność. To należało do niej. Ta noc była tylko dla nich dwojga i Kathy za żadne skarby nie pozwoli jej się skończyć. On nie może jej odrzucić. Nigdy nie może jej odrzucić. Wszystko, czego pragnęła, to jego miłość. Odrzucenie nie mogło mieć miejsca. To byłoby jak zdrada. Teraz wystarczyło przesunąć się po nim ze trzy razy w górę i w dół, by znów stał się gotowy.
Koniec był już bliski. Poczuła, jak David się napręża. Czuła te gwałtowne pchnięcia coraz mocniej, głębiej, wolniej. Kiedy skończył, wypuścił z siebie powietrze niczym balon, po czym stoczył się z niej i wysapał:
– Zabijesz mnie, kobieto, jak tak dalej pójdzie, przysięgam.
Kathy leżała tak przez dłuższą chwilę, pozwalając, by chłód powoli wnikał w jej ciało. Między nogami wciąż czuła ból, ale teraz była w tym jakaś słodycz, jakaś tęsknota. Znów wspięła się na niego, z postanowieniem, że ten raz nie będzie tylko dla niego. Będzie dla nich obojga. Niech i ona poczuje to coś, co czuł on, kiedy się kochali. Będzie spełniona, tak jak spełnione muszą być inne dziewczyny ze swoimi ukochanymi. Poczuje wszystko to, co dobre, ale i to, co złe.
Pocałowała Davida w kłujący policzek. Oddychał płytko, wypuszczając powietrze, które szczypało ją w oczy. Miał zamknięte powieki, ale nie były one zaciśnięte tak jak wcześniej, w porywie chwili. Jego twarz była teraz rozluźniona, nawet bardziej niż zazwyczaj, kiedy pił piwo. Kathy wspięła się na niego i zaczęła niezdarnie poruszać, czując kłopotliwą wilgoć na styku ich ciał. Próbowała wszystko zaaranżować, ale David miękko i niezgrabnie przelewał się w jej ramionach, jak nigdy dotąd. Wydała z siebie cichy pomruk i szturchnęła go, próbując znów uruchomić tę maszynę.
Śmiejąc się lubieżnie, pochyliła się, by go pocałować, ale przestała, kiedy znów wydał z siebie jeden z tych zwierzęcych odgłosów. Nie było to zupełnie stęknięcie, ale i nie oddech. Jego brwi opadły. Usłyszała znajomy dźwięk – najpierw jedno chrapnięcie, potem kolejne. Ten drań zasnął. To była jej noc, a on ją właśnie przesypiał. Nie był z nią. Zamknął oczy i ją zostawił. Opuścił ją. To była ich noc poślubna, a on, do kurwy nędzy, ją zostawił.
Wyswobodziła spod niego ręce i tym razem chwyciła go za szerokie barki.
– Kochanie, obudź się.
Użyła całej swojej niemałej siły, by go podnieść, po czym opuściła go z powrotem na materac, ale nawet się nie poruszył. Potrząsnęła nim. Wymierzyła mu policzek. Walnęła go pięścią w ramię.
– Obudź się, ty gnido! – zawołała.
David nadal nie reagował, a ona wciąż była pozostawiona sama sobie. Przesunęła dłońmi w górę, po jego masywnych ramionach, po linii obojczyka, zostawiając ślady na chłodzonej potem skórze.
– Davidzie, obudź się. Obudź się! To moja noc poślubna! Obudź się, ty nędzna gnido!
Od pracy z użyciem narzędzi palce Kathy były szorstkie i silne jak u mężczyzny, a kiedy zacisnęła je na gardle Davida, kierowała nią okropna złość zrodzona z czystego, ślepego gniewu. Zmiażdżyła tym uściskiem jego tchawicę, a wtedy on nagle otworzył oczy. Jednak było już za późno. Nie było już jego zarumienionej, pięknej panny młodej, a w jej miejsce wśliznęła się inna Kathy – taka, której nie znał. Z twarzą wykrzywioną we wściekłym grymasie i z dłońmi zaciśniętymi na jego gardle.
Zniknął nawet głos jego Kathy. Ten głos tutaj przypominał bardziej warczenie psa niż dźwięk wydawany przez człowieka:
– Na zawsze popamiętasz tę nauczkę, gnido!