34,99 zł
Obsesja, która prowadzi do zbrodni. Ta historia mrozi krew w żyłach.
Richard Chase dorastał w domu pełnym przemocy i lęku. Bity przez ojca i kontrolowany przez matkę, której obsesja na punkcie zdrowia stała się źródłem jego własnych koszmarów, coraz głębiej pogrążał się w świecie urojonych chorób. W dorosłym życiu obsesyjnie odwiedzał lekarzy, przekonany, że jego ciało jest regularnie zatruwane.
Schizofrenia paranoidalna, na którą chorował Richard, podsycana alkoholem i narkotykami na zawsze zmieniła jego postrzeganie rzeczywistości. Życie w przeświadczeniu, że jedynym ratunkiem dla jego zatrutego ciała jest picie krwi, skłoniło go do tego, by zacząć mordować.
Czy paranoiczny strach o własne zdrowie może prowadzić do morderstwa? Co sprawia, że ofiara przemocy staje się oprawcą? Historia Richarda Chase’a to mrożąca krew w żyłach opowieść o cienkiej granicy między szaleństwem a złem.
Ryan Green (ur. 1980) – brytyjski pisarz i autor literatury faktu, specjalizujący się w tematyce true crime. Od 2015 roku opublikował ponad dwadzieścia książek, w których przedstawia historie mniej znanych przestępców z perspektywy sprawców. Jego debiutancka książka dotyczyła Harolda Shipmana, jednego z najbardziej znanych seryjnych morderców w Wielkiej Brytanii. Wśród jego publikacji znajdują się m.in. “The Kurim Case: A Terrifying True Story of Child Abuse, Cults & Cannibalism” (2017) oraz “The Truro Murders: The Sex Killing Spree Through the Eyes of an Accomplice” (2018). Green mieszka w hrabstwie Herefordshire z żoną, trójką dzieci i dwoma psami. Poza pisaniem i spędzaniem czasu z rodziną, interesuje się historią, psychologią oraz windsurfingiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 179
Dla Helen, Harveya, Frankie i Dougiego
Wyjaśnienie
Książka ta opowiada o prawdziwych ludziach popełniających prawdziwe zbrodnie. Do stworzenia fabuły wykorzystano pewne fakty, ale niektóre sceny i dialogi zostały wymyślone, a niektórzy bohaterowie są fikcyjni.
Czerń w świetle księżyca
Nevada to dziwny stan. Wystarczy na krok oddalić się od jasnych świateł Vegas i wszystko staje się tak zwyczajne jak wszędzie indziej. Krok dalej w ciemność i nagle świat w blasku gwiazd wydaje się mroczny i dziwny.
W okolicach rezerwatu Pyramid Lake zawsze panowała nadmierna cisza. Praca w Biurze do spraw Indian przeważnie wiała nudą. Drobne przestępstwa, narkotyki i alkohol. Transport ludzi tam i z powrotem, pomiędzy jurysdykcjami plemienia Pajutów i władz Stanowych, był tam głównym zadaniem, a i tak zajmował ledwie jeden dzień w miesiącu. W pozostałe dni można się było gapić na pustą drogę i kontemplować upływ czasu. Jeśli dzwonił telefon, to dopiero po wszystkim. Gliniarze z miast nie lubili wezwań do domowych awantur i strzelanin, ale tutejsi, na tym pustkowiu, bali się ciszy. Zło działo się w ciemności i mało kto o nim mówił. Oficjalnie w rezerwacie nie zdarzały się zaginięcia. Nie notowano morderstw, kradzieży ani innych przestępstw. Były tam tylko znajome twarze, które nagle znikały przy następnej wizycie władz. Biali mafiosi mieli zmowę milczenia i mogli trzymać w szachu Las Vegas, ale byli amatorami w porównaniu z Indianami z rezerwatów. Ci w każdym pokoleniu rodzili się ze strachem i nienawiścią do policji, wpajanymi im przez długą, krwawą historię.
Asfalt lśnił w pełni księżyca oświetlającego nawet miejsca, w które nie sięgają reflektory radiowozów, znacząc długi, jasny łuk w ciemnościach. To właśnie tej wyjątkowej nocy telefon wreszcie zadzwonił, zmuszając funkcjonariuszy Biura do opuszczenia bezpiecznego komisariatu i zanurzenia się prosto w otchłań mglistej ciemności, gdzie mogło na nich czekać dosłownie wszystko.
Pajutów mało co martwiło na tyle, by zaraz wzywać policję. Ciągnące się latami polityczne konflikty i niesprawiedliwe traktowanie sprawiły, że uważali służby za wroga, a szczątkowy personel Biura do spraw Indian był w oczach większości forpocztą wrogiego systemu. Ci policjanci okazali się jedynymi stróżami prawa, którzy odważali się wejść na teren rezerwatu.
Jeśli Pajuci nie mieli całkowitej pewności, że danego wydarzenia nie da się przekręcić tak, by obarczyć ich winą, nie podnosili nawet słuchawki telefonu. To oznaczało, że ktokolwiek zadzierał z prawem na plaży nad jeziorem Pyramid, musiał być biały. A nocą, o tej porze, prawie na pewno chodziło o nielegalny połów ryb. Pajuci czerpali większość swoich dochodów z wydawania pozwoleń wędkarskich turystom i surowo karali każdego, kto pałętał się po okolicy, próbując łapać ryby w ich jeziorze bez zezwolenia. Chłopcy z Biura nie raz zjawiali się tam o poranku, wezwani przez zawstydzonych głupców poszukujących kół do samochodu, które w tajemniczy sposób zniknęły nocą w czasie połowu. Funkcjonariusze kierowali ich do indiańskiego kantorka, gdzie kłusownicy mogli pokornie wykupić pozwolenie na dany dzień.
Jeśli kiedykolwiek znalazł się śmiałek, któremu taka groźba nie była straszna, to Pajuci dbali, by jego wóz i ciało zniknęły tak skutecznie, żeby nie było najmniejszych podstaw do rozpoczęcia śledztwa. Dlatego telefon, który zadzwonił tej nocy, wydawał się tak wyjątkowy – to jedyny raz, kiedy funkcjonariusze z Biura otrzymali wezwanie po godzinach.
Pikap, którego znaleźli za zakolem jeziora, może nawet miał przegląd, ale poza tym nic dobrego nie można było o nim powiedzieć. Osobliwa bryła, zastygła na gładkim piasku pobocza, odcinała się od rzadkich mgieł płynących znad wody.
Oględziny w ciemnościach zajęły chłopakom z Biura sporo czasu, nim zorientowali się, na co patrzą. Półciężarówka od miesięcy nie zaznała łagodnego dotyku gąbki ani wody. Gruba warstwa piasku i błota oblepiała ją do wysokości połowy nadwozia. Funkcjonariusze dobrą minutę gapili się przez szyby radiowozu na sylwetkę pikapa, zanim udało im się zidentyfikować forda ranchero.
Mimo wszystko żadnego z nich to nie zaniepokoiło, żaden nie pomyślał nawet, by sięgnąć po broń, gdy zbliżali się do wozu. Czujność wzmogli dopiero, gdy podeszli bliżej i okazało się, że drzwi kierowcy są otwarte. Lampka w kabinie, pobierając resztki energii z akumulatora, oświetlała pozostawione we wnętrzu zniszczenia. Kupa śmieci przed fotelem pasażera była udeptana na płasko. Bajzel zalegający na siedzeniu rozłaził się na wszystkie strony. Przekopanie się przez bezładną hałdę papierów po fast foodach, puste paczki po papierosach i dawno opróżnione butelki po alkoholu zajęło policjantom kilka minut. Dopiero wtedy natknęli się na bardziej niepokojące przedmioty, które pozwalały podejrzewać, że to jednak nie był wóz bezdomnego pijaka.
Pierwszym z nich był karabin. Z kupy śmieci wystawała tylko lufa, na tyle cienka, że dopiero za którymś razem funkcjonariusze zidentyfikowali znajdującą się na jej końcu muszkę. Celowała w dziurę średnicy palca, nie dotykali jej jednak, żeby nie zanieczyścić materiału dowodowego własnymi odciskami. Wystająca ze sterty chaosu broń miała kaliber 22. Wkrótce, pod wieloma warstwami śmieci, znaleźli też karabin większego kalibru. Ten był wymazany czymś, co po bliższych oględzinach w świetle latarek okazało się krwią.
O ile wcześniej chłopcy z Biura się nie bali, o tyle teraz zaczęli się już poważnie niepokoić. Obok karabinu zobaczyli białe plastikowe wiadro, które stało w kałuży krwi plamiącej wszystko wokół. Pływał w nim obły, brązowy kształt. Jeden z funkcjonariuszy zdobył się na odwagę i obrócił go końcówką lufy swojego rewolweru tak, by można go było rozpoznać. To była wątroba. Wycięto ją komuś i pozostawiono w wiadrze jak śmieć. Dopiero gdy w odruchu obrzydzenia próbowali zatrzasnąć drzwi, dostrzegli krwawe odciski palców, ukryte przedtem w brudzie i śmieciach.
Wydarzyło się tu coś naprawdę złego. To nie były trywialne porachunki z kłusownikiem czy innym złodziejaszkiem. Obaj funkcjonariusze, z bronią w ręku i palcami na spuście, rozglądali się nerwowo, usiłując przebić wzrokiem ciemności.
I wtedy rozległ się wrzask.
W pierwszej chwili można go było pomylić z rykiem jakiegoś zwierzęcia, bo przecież żaden człowiek nie krzyczy w ten sposób. Ale im dłużej trwał, tym bardziej przechodził w gardłowy charkot, którego nie sposób pomylić z innym odgłosem. Torturowano kogoś. Cierpienie musiało być tak straszne, że zwykły człowiek powinien natychmiast umrzeć. Nie myśląc o własnym bezpieczeństwie ani o okropnościach, jakie zobaczą nad brzegiem, funkcjonariusze rzucili się biegiem w stronę jeziora. Działo się tam zło, które musieli powstrzymać. Musieli ratować ofiarę bez względu na ryzyko. Taki mieli obowiązek i tak nakazywało im sumienie.
Wrzask narastał stopniowo, lecz gdy wbiegli na plażę, urwał się tak samo gwałtownie, jak wcześniej wybuchł. W ciszy wypełnionej jedynie biciem własnych serc i ciężkim oddechem policjanci zrozumieli, jak wielki popełnili błąd. Znajdowali się na otwartej przestrzeni, gdzie w mroku i we mgle mogło na nich czekać dosłownie wszystko.
Bez reszty skupieni na wrzasku udręczonej ofiary, zapomnieli o przyczynie jej cierpienia, o oprawcy, który też musiał tam być. Odnaleźli się w ciemności i przywarli plecami do siebie, by nikt nie mógł ich zajść od tyłu. Jeśli to była pułapka, to wpadli w sam jej środek. Spowiła ich ciężka jak ołów cisza, robili więc wszystko, co w ich mocy, by uspokoić oddech. Wytężali słuch w oczekiwaniu na najmniejsze oznaki kłopotów, które w każdej chwili mogły się na nich zwalić.
Nie usłyszeli jednak nic poza pluskaniem wody o brzeg. Już mieli opuścić broń, gdy potężny, ogłuszający wrzask rozległ się na nowo. Dochodził z tak bliska, że obaj mężczyźni aż podskoczyli. Obrócili się i wycelowali broń w stronę, z której dochodził dźwięk. Wymienili zalęknione spojrzenia i ruszyli naprzód, skradając się centymetr po centymetrze w kierunku odgłosów. Znad jeziora powiał zimny wiatr, który schłodził powietrze i rozwiał mgłę, ścielącą się na srebrzystym piasku.
Oczom funkcjonariuszy ukazał się mężczyzna. Stał z ramionami rozpostartymi tak szeroko, że bardziej się nie dało. Głowę miał odchyloną do tyłu, jak wyjący wilk. To on wrzeszczał, ryczał i wydawał z siebie nieludzkie odgłosy. Poza nim nie było tam nikogo. Tylko ten jeden człowiek, czarny w świetle księżyca.
Policjanci podeszli bliżej i zobaczyli, że ta czerń nie jest kolorem jego skóry, ale czegoś, co na sobie rozsmarował. W blasku policyjnej latarki barwa zmieniła się w matową czerwień. Krew. Mężczyzna był nagi, krzyczał z całych sił, a całe jego ciało – od czubka głowy po końce palców u stóp – pokrywała krew. Mimo panicznego strachu jeden z funkcjonariuszy, ubezpieczany przez kolegę, ruszył w stronę mężczyzny, by sprawdzić, czy jest ranny. Żadnych ran nie dostrzegł.
Biedak wrzeszczał i zawodził. Oczy wychodziły mu z orbit, ściekająca do ust krew tłumiła krzyk. To ona sprawiła, że odgłos miał dziwne zduszone, gardłowe, bulgocące brzmienie, przez które policjanci pomylili go z nawoływaniem zwierzęcia.
– Proszę pana! Niech pan przestanie! Jest pan bezpieczny.
Mężczyzna nie umilkł. Wbił tylko spojrzenie w policjantów, a jego krzyk zmienił się w ryczące słowa.
– Bezpieczny? O nie! To nie koniec! To się nigdy nie skończy. Zaczęli w latach czterdziestych. To już trzydzieści lat! Oni tu są. Wciąż mi to robią. Trują mnie. Moje serce. Otruli mi serce.
Funkcjonariusze chwycili mężczyznę pod ramiona i wolno poprowadzili go w stronę zaparkowanych pojazdów. Lepka, ohydna krew rozmazywała im się na rękach i mundurach, choć teraz, gdy latarki skierowali na ścieżkę, zrobiła się znowu czarna. Mężczyzna wisiał między policjantami, dyndając jak worek kości. Każdy z nich mógłby unieść go samodzielnie, jak małe dziecko. Jednak żaden nie miał na to ochoty.
Facet dyszał tak intensywnie, że kolejna fala skowytu wydawała się tylko kwestią czasu. Dlatego chłopcy z Biura zajmowali go pytaniami, robiąc wszystko, co w ich mocy, by nie dopuścić do kolejnego wybuchu ogłuszających wrzasków.
– Kim pan jest?
Nie doczekali się odpowiedzi na to ani na żadne inne pytanie.
Udało im się jednak przedostać przez górę śmieci zalegających w pikapie do schowka pasażera, gdzie znaleźli prawo jazdy z nazwiskiem mężczyzny.
Już prawie wsadzali go do radiowozu, gdy z ust jednego z policjantów padło najbardziej palące pytanie:
– Czyja to krew?
Richard, który dotąd milczał, zaczął zawodzić:
– Moja. Ona ze mnie wycieka. Ufoki zrobiły mi coś ze skórą i teraz wycieka ze mnie krew.
Policjanci wymienili spojrzenia i westchnęli. Wyglądało na to, że czeka ich długa noc.
Także jako e-book i audiobook.
Lato lśniące niby złoto
(fragment książki Ryana Greena pt. Bestiaw przekładzie Wojtka Cajgnera)
Clifford miał w sobie to coś. Kiedy szedł ulicą, zdawał się kroczyć w innym niż wszyscy rytmie. Wrażenie było takie, jakby na tle snujących się przechodniów unosił się przy wtórze osobistego muzycznego motywu przewodniego, granego gdzieś w tle przez niewidzialną kapelę. Gdy ludzie się do niego zbliżali, gdy wkraczali w chmurę cygarowego dymu, która zawsze mu towarzyszyła, przez moment niemal słyszeli tę muzykę: odległą, niesioną przez wiatr melodię.
Niektórzy nazywali to charyzmą i uwielbiali go za nią, ale nawet ci, którzy bynajmniej go nie kochali, dostawali się pod jej wpływ. Jakby ktoś snuł fabułę, w której to on jest protagonistą, a oni – ledwie postaciami epizodycznymi.
Gdyby przebić się przez ten gęsty niebieskawy dym, można by dostrzec więcej kolorów: jaskrawe szyte na miarę garnitury i jedwabne koszule – ubrania, które na każdej innej osobie jawiłyby się jako komiczne czy wręcz jarmarczne, ale z jakiegoś powodu u Clifforda wyglądały idealnie. Każda linia kroju była dopasowana do jego ciała, każda barwa podkreślała naturalną rumianość jego cery. Jeśli ktoś poświęciłby odpowiednio dużo czasu na wpatrywanie się w tę postać, mógłby pod całym tym kosztownym kamuflażem dostrzec ciało o mocnym karku i gruzłowatości kartofla, prawdę zamaskowaną pozorem człowieczeństwa: wielkiego, skrytego za blichtrem, przytłaczającego małpoluda.
Włosy rzedły mu na czubku głowy, ale owłosienie nie tyle zniknęło, ile po prostu przesunęło się w dół i na boki, jak gdyby grawitacja wygrywała bitwę z tym mężczyzną. Dlatego pokaźne bokobrody zdawały się gęstnieć, aby nadrobić poniesione straty, wyszczuplając krągłe oblicze i czyniąc je niemal przystojnym, jeśli spojrzeć na nie en face. W lustrze wyglądał lepiej niż kiedykolwiek, lecz widziany z profilu miał w sobie coś komicznie archaicznego, coś z kolonialnego burmistrza – jak wyrwana z dowolnego okresu historii osoba o wysokim statusie społecznym Ale gdyby faktycznie był przystojny, a przynajmniej mniej śmieszny z powodu całej tej wymuszonej pompy, polubienie go czy obdarzenie zaufaniem stałoby się o wiele trudniejsze. Tymczasem dzięki tym wszystkim groteskowym cechom niemal zamieniał się w klauna. Był karykaturą odnoszącego sukcesy biznesmena, postacią z kreskówki – a więc osobnikiem kompletnie nieszkodliwym.
Victor ujrzał to wszystko, przyswoił sobie i od razu obdarzył nowego klienta uśmiechem. Gdzieś tu kryły się pieniądze – owa roztaczana przez Clifforda aura wyraźnie to sugerowała. I faktycznie, gdy przybysz składał ekstrawaganckie zamówienie, przedsiębiorca musiał się nieźle postarać, aby za nim nadążyć. Papier firmowy, holograficzne wizytówki, koperty... wszystko z pozłacaniem. Wszystko! Pieniądze nie grały tu roli. Klient zarządzał dwoma biznesami i oba były w rozkwicie, więc świat musiał się dowiedzieć o ich sukcesie. Nie, nie wypowiedział tego za pomocą potoku słów, natomiast zdawał się wykrzykiwać to swoim zachowaniem. Gdy kolosalne zamówienie zostało złożone, a na zapleczu drukarni rozpoczęła się gorączkowa krzątanina przy jego realizacji, owo wcielenie amerykańskiego snu sięgnęło do tylnej kieszeni i wydobyło portfel – był tak gruby, że prawie pękał w szwach. Studolarówki ściśnięto w nim do tego stopnia, że z ich brzegów niemal powstały falbanki.
Victor wybałuszył oczy, gdy Clifford wymachiwał mu przed nosem portfelem tak, jakby ten nic nie ważył – a przecież tkwiło w nim więcej gotówki niż miesięczny zysk drukarni! Czy chcieli otrzymać zaliczkę, czy też mu ufali? – padło pytanie.
Wtedy po raz pierwszy podczas rozmowy można było zajrzeć za tworzoną przez tego cudaka fasadę, a Victor zdał sobie sprawę, że chyba wie, w jaki sposób ten osobliwy człowiek doszedł do majątku: dzięki ciszy, która nastawała po jego słowach i której nie zamierzał wypełniać, dzięki temu nagłemu napięciu powstającemu nawet wskutek lekkiego przechylenia głowy. Ten człowiek ewidentnie wiedział, jak ubijać interesy. Doskonale wiedział, jak wywołać napięcie. Cisza mogła się przeciągać jedynie przez moment – po chwili Victor nie potrafił już jej znieść. Nie ma potrzeby zostawiania zaliczki. Wszyscy jesteśmy tutaj przyjaciółmi. I uśmiech wrócił na oblicze Clifforda, zupełnie jakby nigdy go nie opuścił, a dłoń o serdelkowatych palcach już była wyciągnięta. W takiej sytuacji Victor nie mógł się wahać – nie, gdy w grę wchodziło prawie tysiąc dolarów. Też wyciągnął dłoń i jakoś zniósł miażdżący uścisk. To nie tak, że w paciorkowatych oczach Clifforda czaiła się złośliwość. Było tam jedynie pragnienie ukazania, kto tu rządzi. Kto jest największym psem na wybiegu. Victor dopilnował, by twarz mu nie drgnęła, nawet po tym, jak dłoń zaczęła mu pulsować w rytm uderzeń serca. Okazanie słabości przed takim gościem może kosztować utratę jego szacunku, a szacunek oznacza nowe zlecenia także jutro i pojutrze. Wreszcie, sprawiając wrażenie usatysfakcjonowanego, Clifford puścił dłoń Victora i ruszył ku drzwiom. Wyjeżdżał do sąsiedniego miasteczka; wróci później, aby się rozliczyć i odebrać swoją papeterię. Wszystko w porządku. Żadnych narzekań. Każdy zadowolony.
Victor obserwował przez szybę witryny odchodzącego klienta; obłok niebieskiego dymu rzedł, a wraz z nim bladła cała ta aura blichtru, którą roztaczał mężczyzna. Dlaczego w sumie szef drukarni nie poprosił o zaliczkę? Dlaczego nie kazał sobie zapłacić całej sumy z góry? Przecież to tak dużo pieniędzy... Stawka była na tyle wysoka, że drukarnię czekała ruina, jeśli ten typek nie wróci. Cała scena przypominała sen i dopiero teraz, gdy Clifford już odszedł, w pole widzenia zaczęła wlewać się rzeczywistość. Victor nie mógł być pewien, że cokolwiek z tego, co się wydarzyło, faktycznie miało miejsce. Nie dysponował żadnym podpisanym dokumentem – jedynie ból w dłoni i sporządzone własnoręcznie notatki opisujące zamówienie mogły dowieść, że ów klient w ogóle wszedł do drukarni. Czy to wszystko było jedynie snem na jawie wywołanym przez stagnację i popołudniową nudę? Przecież ten cały Clifford zdecydowanie miał w sobie coś z postaci rodem ze świata wyobraźni.
Ale wtedy słońce zalśniło w hologramie na wizytówce, która wciąż leżała na ladzie. Tajemniczy gość zostawił ją, by pokazać, czego dokładnie oczekuje. Victor podniósł kartonik, przytrzymał go przez moment na wysokości oczu, westchnął i zabrał się do pracy.
Tymczasem na ulicy Clifford szedł dalej. Zatrzymał się tylko po to, by zmiażdżyć obcasem to, co zostało z poprzedniego cygara, gdy już go użył do odpalenia kolejnego. Słońce świeciło, niebo było błękitne. Dzień wprost nie mógł być lepszy.
Na końcu ulicy znajdował się niewielki rodzinny sklep spożywczy, do którego Clifford wstąpił, by kupić napój gazowany. Nie zmienił tempa ani trochę, gdy odkrył, że natknął się na końcówkę sporu sprzedawcy z jakimś nastolatkiem. Bo nic nie mogło spowolnić kroku Clifforda. Nic nie mogło pozbawić go sprężystości. Mężczyzna wyszedł z powrotem na zewnątrz, oparł się łokciem o boczną ścianę budynku i pociągnął z butelki spory łyk. Życie naprawdę nie mogło być lepsze niż teraz. Poważnie, nie mogło.
Nastolatek opuścił sklep i wyglądał na pokonanego, uleciała z niego cała waleczna energia. Nie zauważywszy spowitego chmurą dymu Clifforda, ruszył ciężkim krokiem, mamrocząc coś jeszcze pod nosem i powarkując.
– Nie szukali pracownika?
Chłopak nie zauważył nawet, że zyskał kolorowy i masywny cień w postaci kroczącego obok Clifforda. Pomimo swoich rozmiarów mężczyzna szedł niemal bezszelestnie niczym wielkie kocisko. I uśmiechał się jak kocisko, któremu podstawiono pod nos miseczkę ze śmietaną.
– Powiedzieli, że jestem za młody – mruknął młodzian.
– Pierdoły opowiadają – rzucił Clifford tak niedbale, że nastolatek aż musiał na niego spojrzeć. Nigdy nie słyszał, by dorosły wypowiadał się w taki sposób. A już na pewno nikt obcy. – Wyglądasz mi na dostatecznie dojrzałego, żeby pracować – ciągnął mężczyzna. – Ile masz lat?
Nastała chwila ciszy, podczas której młodzik liczył coś w pamięci, próbując dojść do tego, w którą stronę zmierza ta konwersacja i co mógłby dzięki niej uzyskać. Clifford szedł obok i można by pomyśleć, że wcale nie obchodziło go, czy usłyszy odpowiedź, czy też nie. Wreszcie dzieciak westchnął.
– Piętnaście.
– Piętnaście? Robiłem na placach budowy, mając czternaście. Co to za brednie? W sklepie pracować nie możesz, ale dźwigać cegły to już jest w porząsiu? – Pokręcił głową z niesmakiem i zamilkł. Piłka znalazła się po stronie chłopaka.
Im dłużej nastolatek szedł w towarzystwie nieodstępnego Clifforda, zachowującego milczenie – i przedłużającego tym samym niezręczną ciszę – tym bardziej desperacka stawała się jego potrzeba, by coś powiedzieć. W końcu wydukał:
– Mógłbym dźwigać cegły.
Clifford uśmiechnął się do siebie w duchu, po czym ponownie wślizgnął się w tę konwersację, jak gdyby nigdy nic.
– Pewnie, że mógłbyś, jesteś silnym chłopakiem.
W jego głosie czaiła się nutka drwiny. Niewielki ślad sarkazmu ukryty pod pozorami normalnej rozmowy. A to sprawiło, że sprowokowany/rozdrażniony chłopiec podniósł teraz głos:
– Jestem dostatecznie silny, by poradzić sobie na budowie!
Zaciskając zęby, by cygaro nie wypadło mu z ust, Clifford wyrzucił ramiona ku niebu.
– No jasne, młody. Popatrz tylko na siebie. Jesteś jak mały Herkules, co nie?
Chłopak nie był małym Herkulesem. Miał wątłe ramiona i budowę ciała kogoś, kto przez większość życia nie zjadał codziennie trzech porządnych posiłków. Nie wyglądał na młodego atletę, nie miał sylwetki kogoś, kto gra w futbol amerykański – w przeciwieństwie do Clifforda, jeśli tylko odrzucić warstwę drogich ciuchów i całe to życie na bogato. Stąd ciągła drwina w głosie mężczyzny. Nastolatek próbował iść ze spuszczoną głową i po prostu wrócić do domu, ale ten stary dupek ciągle się do niego dowalał. Dzieciak zatrzymał się więc i wlepił w niego spojrzenie.
– Gościu, jaki masz problem?
Clifford wybuchnął śmiechem.
– Jaki mam problem? – powtórzył. – Już ja ci zaraz powiem...
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wydobył kolejną wizytówkę, też w złotym obramowaniu i z holograficznym logo. Ale ta, w przeciwieństwie do egzemplarza zostawionego w drukarni jako wzorzec, reklamowała zupełnie inną firmę. Niemniej branża nie była trudna do odgadnięcia. Budowlanka. Chłopak z rozdziawionymi ustami wlepił spojrzenie w ten jaskrawy dowód na brak dobrego smaku u Clifforda. Miał teraz na wyciągnięcie ręki wizytówkę, która wyglądała na bardzo drogą, a przecież nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się zetknąć z choćby najskromniejszym kartonikiem reklamującym czyjś biznes. Gruby, kremowej barwy prostokącik otarł się o czubki jego palców, lecz Clifford zaraz go schował, po czym przemówił:
– Mam taki problem, że zatrudniłem dzieciaka do roboty na budowie na górze Whistler, a ten się tam dzisiaj nie pojawił. Nie zadzwonił, że jest chory, nie wziął urlopu na żądanie... nic! Po prostu olał sprawę. A na mojej budowie robota ma wrzeć. Bo takich kontraktów to się codziennie nie dostaje. Człowiek musi pilnować, by klient był zadowolony, kapujesz?
Nastolatek pokiwał głową, jakby wreszcie faktycznie zaczął rozumieć, o czym mówi jego rozmówca.
– No to co ty na to, młody? – ciągnął mężczyzna. – Chcesz zarobić trochę szmalu?
Dopiero teraz w głowie chłopca wszystko zaskoczyło.
– Proponuje mi pan pracę?
– Nie, proponuję ci szansę na zdobycie pracy. Stawiasz się na placu budowy, ja daję ci co nieco do zrobienia, żeby sprawdzić, czy w ogóle podołasz. Jeśli sobie poradzisz, dostaniesz robotę na całe lato, albo i stałe miejsce w mojej ekipie, o ile nie musisz wracać do szkoły. Ale jeśli cię tam zabiorę, a ty ni cholery nie dasz rady zrobić czegokolwiek jak należy, jeśli będziesz robić bałagan albo pewnego poranka nie stawisz się na miejscu, wtedy będziesz udupiony szybciej, nim zdążysz wypowiedzieć swoje imię. A więc co ty na to?
I znów wróciła ta niezręczna cisza, ale chłopiec wiedział już bez najmniejszej wątpliwości, co powinien zrobić. Oferty tak dobrej nie można było odrzucić. Wyciągnął więc dłoń.
– Chyba się dogadamy, proszę pana.
Gdy Clifford ujął rękę chłopca, nie użył wiele siły. To było bardziej jak pieszczota tej niespracowanej dłoni nastolatka, nie uścisk.
Poszli do samochodu Clifforda, by pojechać w góry. Uprzejme pogaduszki trwały do chwili, gdy pojazd opuścił miasteczko, a obaj mieli już za sobą całą tę zdawkową gadkę.
Lecz gdy cywilizacja zniknęła nawet z lusterka wstecznego, mężczyzna nagle zamilkł jak grób. Chłopak próbował podtrzymywać konwersację, ale wkrótce się poddał. Spoglądał tylko na Clifforda i choćby nie wiadomo jak się starał, nie potrafił już dostrzec w nim przyjacielskiego biznesmena, który pojawił się znikąd i zaoferował mu rozwiązanie wszystkich problemów. Teraz jego spojrzenie było jakby nieobecne; oczy mężczyzny stały się dziwnie ciemne. Nawet permanentny uśmieszek, wymuszony przez trzymane w kąciku ust cygaro, wyglądał na tle rumianej twarzy bardziej jak grymas nienawiści niż pogodna mina. W końcu mężczyzna odwrócił wzrok w stronę chłopca, a ten przez moment zobaczył w jego oczach mrok tak głęboki, że aż zabrakło mu tchu.
Clifford miał w sobie to coś.
Także jako e-book i audiobook.
Obmyj się z grzechów
(fragment książki Ryana Greena pt. Klątwaw przekładzie Aleksandry Brożek-Sali)
Mama zachowywała się dziwnie. Nie było to zresztą żadną nowością. Od zawsze przejawiała osobliwy sposób bycia, ale jej dzisiejsze postępowanie wydawało się wyjątkowo nietypowe. Trudno dokładnie określić, kiedy to wszystko się zaczęło, ponieważ od początku stanowiło część ich wspólnego życia. Praktycznie każdego dnia przed podjęciem decyzji mama rozkładała karty lub próbowała odczytać przyszłość z fusów od herbaty.
Zapewne trudniej było to dostrzec, od kiedy w świecie zewnętrznym panował taki sam chaos jak w jej umyśle. Po tym jak doświadczyli trzęsienia ziemi, a następnie musieli tułać się po kraju, całe to jej gadanie o klątwach i magii wydawało się niemal logiczne. Gdy widziało się, jak ziemia drży i pęka, odbiera im dom, łatwo uwierzyć w ingerencję jakichś złowrogich sił.
Odkąd jednak osiedlili się w tym miejscu, a komfort ich życia znaczenie się poprawił, Giuseppe miał nadzieję, że wiara w przesądy zejdzie na dalszy plan. Tak się jednak nie stało. W każdym razie poprawa statusu materialnego tylko pogłębiła problem, jakby matka od zawsze czekała, aż stanie się swoistą atrakcją ich miejscowości. Obecnie nie było w mieście ani jednej osoby, która by jej nie znała. Kiedy jednak mówiono o niej, tematem numer jeden nie byli jej wspaniali synowie; niekoniecznie też wspominano o jej mydlarni. Krążyły za to historie o tym, że wróży ludziom z dłoni, ostrzega ich przed złymi omenami i udziela duchowych wskazówek, na jakie przedstawiciele Kościoła nigdy by się nie odważyli. Młodych ludzi z Correggio to śmieszyło. Przewracali oczami, widząc, jak ich przesądne matki udają się do wróżki po porady. Jednocześnie każdy z nich posłuchałby jej, gdyby mu takiej udzieliła. Wątpili w jej zdolność przewidywania, ale wiara w przesądy wciąż pozostawała niezwykle silna; nikt nie narażałby się na niebezpieczeństwo tylko po to, by udowodnić, że kobieta się myli.
Giuseppe nigdy nie podejmował tego tematu, ale jego matka żyła na marginesie społeczności, jednocześnie jakimś cudem kontrolując większość poczynań jej mieszkańców. Nie mógł się doczekać, kiedy w końcu wyprowadzi się z miasta i nie będzie już miał z tym do czynienia.
Bardzo kochał matkę i wiedział, że ona również darzy go ogromną miłością, lecz jej pewność co do prawdziwości własnych wizji i przeczuć sprawiała, że niełatwo było z nią przebywać. Nieraz gdy przechodził obok mydlarni, widział, że sklep jest jeszcze zamknięty, mimo że zbliżało się południe. Podejrzewał, że poprzedniej nocy mama miała zły sen, dlatego postanowiła spędzić dzień na oczyszczaniu się w lesie. W niektóre noce budził się, a ona stała nad nim niczym wiedźma z opowieści przesądnych bab i mamrotała coś w języku, którego nie rozumiał. Gdy po raz pierwszy znalazł pod poduszką talizman wykonany z ptasich kości i nici w jaskrawym kolorze, ze wstrętem wyrzucił go przez okno; teraz akceptował już takie rzeczy, uznając je za wyraz miłości matki do niego. W taki sposób postrzegała świat, a poprzez te dziwne, drobne upominki i błogosławieństwa okazywała swoją troskę.
Jedynym problemem był fakt, że mama nie znosiła sprzeciwu. Zwykle wiązało się to z takimi rzeczami, jak jedzenie ryby na kolację tylko w określone dni tygodnia lub pójście do pracy inną drogą, a on zgadzał się na to bez słowa sprzeciwu. Być może nie obawiał się przeczuć swojej matki tak jak jego przyjaciele, którzy posłuchaliby jej, aby uniknąć kary ze strony wszechświata, ale – choć mogło się to wydawać dziwne – słuchał jej, bo była jego rodzicielką.
Dzisiejszy dzień miał się potoczyć innym torem. Matka zatrzymała Giuseppe rano, przed wyjściem z domu, mówiąc, że ma plany. Wyglądała inaczej niż zwykle. Jej zazwyczaj pełna twarz sprawiała wrażenie wychudzonej, a oczy były zapadnięte. Cuchnęła chemikaliami, których używała do produkcji mydeł, a kiedy uniosła dłonie, aby dotknąć jego policzków i pocałować go w czoło, zauważył na nich drobne zadrapania i oparzenia. Zapewne, pochłonięta pracą, znów nie spała przez całą noc. Nieczęsto wpadała tak głęboko w wir zajęć, ale w takich wypadkach towar w sklepie był uzupełniany niemal za jednym zamachem, a ich kuchnia wyglądała tak, jakby przejechał przez nią pociąg – kolejne małe dziwactwo, którego Giuseppe wcześniej nie traktował zbyt poważnie.
Rzeczy, które przez całe życie uważał za oczywiste, teraz stały w sprzeczności z rysującą się przed nim przyszłością. Po raz pierwszy pojawiła się szansa, że będzie mógł żyć własnym życiem, a nie w cieniu matki. Miałby wokół siebie ludzi, towarzyszy broni; razem mogliby walczyć z moralną degeneracją, która zalewała Włochy ze wszystkich stron. Nie drżeliby z powodu wizji jakiejś starej kobiety, bez względu na to, jaką przyszłość by im przepowiadała. Wypędziliby wrogów faszyzmu i zaprowadziliby porządek na świecie argumentem broni i siłą ich woli. To były konkrety. Prawdziwe idee, którym nikt nie mógł zaprzeczać, a nie wyssane z palca bajania jego matki, których słuchał nawet teraz, w ostatnich dniach życia pod jej kontrolą.
Był dorosłym mężczyzną. Nie powinien podporządkowywać się żadnej kobiecie, a zwłaszcza matce. Kiedy jednak podeszła do niego, mówiąc coś drżącym głosem, i pocałowała go w czoło, był gotów zrobić dla niej wszystko. Gdyby poprosiła, aby zrezygnował z obranej ścieżki i został w domu, uczyniłby to, nawet jeśli miałby doświadczyć poniżenia i zostać okrzyknięty tchórzem. Duma nie duma, kochał matkę bezwarunkowo. Tymczasem ona oczekiwała dziś tylko pomocy w pracach domowych. Była za niska, żeby dosięgnąć żeliwnej balii stojącej na szafie, a chciała, żeby się wykąpał, zanim przymierzy nowy mundur. Na tym właśnie polegał problem z jej dziwacznym zachowaniem. Na początku zawsze panował spokój, a prośba mamy wydawała się rozsądna. Lecz potem, kiedy Giuseppe na przykład nagle zdawał sobie sprawę, że jest już po zachodzie słońca, a on wciąż wędruje po lesie w poszukiwaniu specyficznego rodzaju pajęczej sieci, docierało do niego, że znów dał się wciągnąć w jakieś szaleństwo.
Który syn sprzeciwiłby się matce, gdy ta prosi, aby się wykąpał, by wyglądać jak najlepiej na swojej pierwszej paradzie? Była to najrozsądniejsza rzecz, jaką Giuseppe kiedykolwiek usłyszał z jej ust, a jednak już jedno spojrzenie w te błyszczące oczy powiedziało mu wiele. Jej mina zdradzała, że mama powzięła jakiś nowy, szalony plan. Mimo to zrobił, co mu kazano.
Stękając, ściągnął starą zardzewiałą balię i zaczął przenosić garnki z gorącą wodą z pogrążonej w chaosie kuchni do cichego salonu, gdzie umieścił balię obok pustego paleniska. Miał prawo narzekać na stan kuchni, ale nie mógł zaprzeczyć, że mydła wyprodukowane przez matkę pachniały przepięknie. Zapewne skorzystała z jakiejś nowej receptury. Czuł zapach typowych perfumowanych olejków, ale doprawiony nieznaną, delikatną, kremową wonią. Ta sama intuicja, która sprowadzała mamę na dziwne ścieżki, podsuwała jej także egzotyczne pomysły. Giuseppe nie miał wątpliwości, że gdyby nie jej żądza przygód, interes mydlarski zostałby zamknięty wiele lat temu. Mama potrafiła na poczekaniu wyczarować nowe produkty, a na każde jedno mydło, które zmieniało kolor jego włosów na zielony lub od zapachu którego łzawiły mu oczy, przypadało tuzin tak dobrych produktów, że znikały ze sklepowej półki w kilka tygodni, bo klienci, do których błyskawicznie docierały wieści, przybywali tu z całego Reggio Emilia.
Miał zamiar poprosić ją o jedną kostkę, którą zabierze ze sobą w podróż, aby za każdym razem, gdy zatrzyma się gdzieś na prysznic, przypomnieć sobie o domu. Mama ceniła takie sentymenty. Możliwe, że doprowadzi ją tym do płaczu, ale przypuszczał, że tego właśnie od niego oczekuje. Uroni kilka łez, ale ucieszy się, że będzie za nią tęsknił. Nie podejrzewała, że jej syn nie może się doczekać, aż się od niej uwolni. Prawda nie wywołałaby łez – doprowadziłaby ją do wściekłości, a on zobaczyłby haczykowate pazury i obwisłe usta. Takiej wściekłości miał wątpliwą przyjemność doświadczyć od niej tylko kilka razy w życiu. Wolałby, żeby płakała i myślała o nim życzliwie.
Zanim wlał ostatni garnek gorącej wody, ostygła ona na tyle, żeby go nie poparzyć i nie zostawić na ciele pęcherzy. Co najwyżej zaczerwieni mu się skóra. Nim się rozbierze, temperatura stanie się znośna. Zaczął rozpinać guziki koszuli nocnej, ale przerwał, gdy do pokoju weszła mama. W dłoni trzymała kurczowo nowe mydło, kremowobiałe w porównaniu z kolorem jej szorstkich palców. Nie patrzyła na niego. Zupełnie jakby w ogóle go tu nie było. Zagubiona w labiryncie własnych myśli, goniła za swoją ostatnią obsesją, analizując wszystkie zwroty akcji, które normalną kobietę doprowadziłyby do zamknięcia w szpitalu psychiatrycznym. Nie istniała instrukcja postępowania w takich sytuacjach, więc zmieszany Giuseppe stał w bezruchu, dopóki nie spojrzała na niego i nie zbliżyła się, chichocząc. Odłożyła mydło na stołek i wyciągnęła pomarszczone ręce, żeby rozpiąć synowi koszulę. Wymamrotał coś na znak sprzeciwu, a kiedy gwałtownie ściągnęła mu ją przez głowę i wyciągnęła z jego niezdarnych dłoni, natychmiast zakrył swoją męskość.
W tym momencie mama po raz pierwszy wydawała się sobą, kobietą świadomą tego, co się wokół niej dzieje.
– Myślisz, że nigdy wcześniej cię takiego nie widziałam? Że pierwszy raz to widzę? Ubierałam cię i kąpałam przez tyle lat, a teraz się wstydzisz? – Zaśmiała się.
Może i stał się już dorosłym mężczyzną, ale nie był nim na tyle długo, by zaprzeczyć jej słowom.
– Mamo! – jęknął i próbował się wycofać, ale położyła suchą dłoń na jego plecach i popchnęła go w stronę balii. – Wchodź, zanim ostygnie. Szkoda czasu na gadanie.
Te słowa brzmiały rozsądnie, jednak każda część jego ciała chciała krzyczeć. To wydawało się zdecydowanie zbyt dziwne. Nie podobało mu się. Wszedł jednak do balii, byle tylko uciec od matki. Z cichym sykiem bólu zanurzył się w wodzie, chcąc ukryć przed jej spojrzeniem jak najwięcej nagiego ciała.
Matka wciąż nie odchodziła. Stała tam, przy balii, trzymając mydło, które ponownie wzięła ze stołka. Wyciągnął po nie rękę, z nadzieją, że mu je poda i odejdzie, lecz ona zamiast tego chwyciła jego dłoń.
– Jesteś dla mnie bardzo cenny, Giuseppe.
– Wiem, mamo. Ty też jesteś dla mnie ważna. – Próbował cofnąć rękę, ale udało mu się tylko połowicznie.
Uścisk matki był jak imadło.
– Gdyby coś ci się stało, nie zniosłabym tego. Serce by mi pękło. – Zanurzyła mydło w wodzie i zaczęła namydlać jego ramię.
– Mamo, mogę sam się umyć.
– Jesteś moim dzieckiem i zawsze będę się tobą opiekować. Nieważne, co się stanie. Nie liczą się koszty. Zaopiekuję się tobą, Giuseppe. Obiecuję ci to.
Przestał się siłować, żeby nie wciągnąć jej do balii. Jego wyraz twarzy złagodniał. Mamie było po prostu smutno, że miał wyjechać. Tylko okazywała to w dziwaczny sposób, podobnie jak w przypadku talizmanów i pieśni. Uśmiechnął się do niej.
– Wiem, mamo. Wiem.
– Dobry z ciebie chłopiec.
Mama spieniła mydło na jego klatce piersiowej. Nie opierał się. Ten dyskomfort nie potrwa już długo. Wkrótce wreszcie będzie wolny.