Wampir - Ryan Green - ebook

Wampir ebook

Green Ryan

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Obsesja, która prowadzi do zbrodni. Ta historia mrozi krew w żyłach.

Richard Chase dorastał w domu pełnym przemocy i lęku. Bity przez ojca i kontrolowany przez matkę, której obsesja na punkcie zdrowia stała się źródłem jego własnych koszmarów, coraz głębiej pogrążał się w świecie urojonych chorób. W dorosłym życiu obsesyjnie odwiedzał lekarzy, przekonany, że jego ciało jest regularnie zatruwane.

Schizofrenia paranoidalna, na którą chorował Richard, podsycana alkoholem i narkotykami na zawsze zmieniła jego postrzeganie rzeczywistości. Życie w przeświadczeniu, że jedynym ratunkiem dla jego zatrutego ciała jest picie krwi, skłoniło go do tego, by zacząć mordować.

Czy paranoiczny strach o własne zdrowie może prowadzić do morderstwa? Co sprawia, że ofiara przemocy staje się oprawcą? Historia Richarda Chase’a to mrożąca krew w żyłach opowieść o cienkiej granicy między szaleństwem a złem.

Ryan Green (ur. 1980) – brytyjski pisarz i autor literatury faktu, specjalizujący się w tematyce true crime. Od 2015 roku opublikował ponad dwadzieścia książek, w których przedstawia historie mniej znanych przestępców z perspektywy sprawców. Jego debiutancka książka dotyczyła Harolda Shipmana, jednego z najbardziej znanych seryjnych morderców w Wielkiej Brytanii. Wśród jego publikacji znajdują się m.in. “The Kurim Case: A Terrifying True Story of Child Abuse, Cults & Cannibalism” (2017) oraz “The Truro Murders: The Sex Killing Spree Through the Eyes of an Accomplice” (2018). Green mieszka w hrabstwie Herefordshire z żoną, trójką dzieci i dwoma psami. Poza pisaniem i spędzaniem czasu z rodziną, interesuje się historią, psychologią oraz windsurfingiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 179

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Wy­ja­śnie­nie

Książka ta opo­wiada o praw­dzi­wych lu­dziach po­peł­nia­ją­cych praw­dziwe zbrod­nie. Do stwo­rze­nia fa­buły wy­ko­rzy­stano pewne fakty, ale nie­które sceny i dia­logi zo­stały wy­my­ślone, a nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie są fik­cyjni.

Czerń w świe­tle księ­życa

Ne­vada to dziwny stan. Wy­star­czy na krok od­da­lić się od ja­snych świa­teł Ve­gas i wszystko staje się tak zwy­czajne jak wszę­dzie in­dziej. Krok da­lej w ciem­ność i na­gle świat w bla­sku gwiazd wy­daje się mroczny i dziwny.

W oko­li­cach re­zer­watu Py­ra­mid Lake za­wsze pa­no­wała nad­mierna ci­sza. Praca w Biu­rze do spraw In­dian prze­waż­nie wiała nudą. Drobne prze­stęp­stwa, nar­ko­tyki i al­ko­hol. Trans­port lu­dzi tam i z po­wro­tem, po­mię­dzy ju­rys­dyk­cjami ple­mie­nia Pa­ju­tów i władz Sta­no­wych, był tam głów­nym za­da­niem, a i tak zaj­mo­wał le­d­wie je­den dzień w mie­siącu. W po­zo­stałe dni można się było ga­pić na pu­stą drogę i kon­tem­plo­wać upływ czasu. Je­śli dzwo­nił te­le­fon, to do­piero po wszyst­kim. Gli­nia­rze z miast nie lu­bili we­zwań do do­mo­wych awan­tur i strze­la­nin, ale tu­tejsi, na tym pust­ko­wiu, bali się ci­szy. Zło działo się w ciem­no­ści i mało kto o nim mó­wił. Ofi­cjal­nie w re­zer­wa­cie nie zda­rzały się za­gi­nię­cia. Nie no­to­wano mor­derstw, kra­dzieży ani in­nych prze­stępstw. Były tam tylko zna­jome twa­rze, które na­gle zni­kały przy na­stęp­nej wi­zy­cie władz. Biali ma­fiosi mieli zmowę mil­cze­nia i mo­gli trzy­mać w sza­chu Las Ve­gas, ale byli ama­to­rami w po­rów­na­niu z In­dia­nami z re­zer­wa­tów. Ci w każ­dym po­ko­le­niu ro­dzili się ze stra­chem i nie­na­wi­ścią do po­li­cji, wpa­ja­nymi im przez długą, krwawą hi­sto­rię.

As­falt lśnił w pełni księ­życa oświe­tla­ją­cego na­wet miej­sca, w które nie się­gają re­flek­tory ra­dio­wo­zów, zna­cząc długi, ja­sny łuk w ciem­no­ściach. To wła­śnie tej wy­jąt­ko­wej nocy te­le­fon wresz­cie za­dzwo­nił, zmu­sza­jąc funk­cjo­na­riu­szy Biura do opusz­cze­nia bez­piecz­nego ko­mi­sa­riatu i za­nu­rze­nia się pro­sto w ot­chłań mgli­stej ciem­no­ści, gdzie mo­gło na nich cze­kać do­słow­nie wszystko.

Pa­ju­tów mało co mar­twiło na tyle, by za­raz wzy­wać po­li­cję. Cią­gnące się la­tami po­li­tyczne kon­flikty i nie­spra­wie­dliwe trak­to­wa­nie spra­wiły, że uwa­żali służby za wroga, a szcząt­kowy per­so­nel Biura do spraw In­dian był w oczach więk­szo­ści for­pocztą wro­giego sys­temu. Ci po­li­cjanci oka­zali się je­dy­nymi stró­żami prawa, któ­rzy od­wa­żali się wejść na te­ren re­zer­watu.

Je­śli Pa­juci nie mieli cał­ko­wi­tej pew­no­ści, że da­nego wy­da­rze­nia nie da się prze­krę­cić tak, by obar­czyć ich winą, nie pod­no­sili na­wet słu­chawki te­le­fonu. To ozna­czało, że kto­kol­wiek za­dzie­rał z pra­wem na plaży nad je­zio­rem Py­ra­mid, mu­siał być biały. A nocą, o tej po­rze, pra­wie na pewno cho­dziło o nie­le­galny po­łów ryb. Pa­juci czer­pali więk­szość swo­ich do­cho­dów z wy­da­wa­nia po­zwo­leń węd­kar­skich tu­ry­stom i su­rowo ka­rali każ­dego, kto pa­łę­tał się po oko­licy, pró­bu­jąc ła­pać ryby w ich je­zio­rze bez ze­zwo­le­nia. Chłopcy z Biura nie raz zja­wiali się tam o po­ranku, we­zwani przez za­wsty­dzo­nych głup­ców po­szu­ku­ją­cych kół do sa­mo­chodu, które w ta­jem­ni­czy spo­sób znik­nęły nocą w cza­sie po­łowu. Funk­cjo­na­riu­sze kie­ro­wali ich do in­diań­skiego kan­torka, gdzie kłu­sow­nicy mo­gli po­kor­nie wy­ku­pić po­zwo­le­nie na dany dzień.

Je­śli kie­dy­kol­wiek zna­lazł się śmia­łek, któ­remu taka groźba nie była straszna, to Pa­juci dbali, by jego wóz i ciało znik­nęły tak sku­tecz­nie, żeby nie było naj­mniej­szych pod­staw do roz­po­czę­cia śledz­twa. Dla­tego te­le­fon, który za­dzwo­nił tej nocy, wy­da­wał się tak wy­jąt­kowy – to je­dyny raz, kiedy funk­cjo­na­riu­sze z Biura otrzy­mali we­zwa­nie po go­dzi­nach.

Pi­kap, któ­rego zna­leźli za za­ko­lem je­ziora, może na­wet miał prze­gląd, ale poza tym nic do­brego nie można było o nim po­wie­dzieć. Oso­bliwa bryła, za­sty­gła na gład­kim pia­sku po­bo­cza, od­ci­nała się od rzad­kich mgieł pły­ną­cych znad wody.

Oglę­dziny w ciem­no­ściach za­jęły chło­pa­kom z Biura sporo czasu, nim zo­rien­to­wali się, na co pa­trzą. Pół­cię­ża­rówka od mie­sięcy nie za­znała ła­god­nego do­tyku gąbki ani wody. Gruba war­stwa pia­sku i błota ob­le­piała ją do wy­so­ko­ści po­łowy nad­wo­zia. Funk­cjo­na­riu­sze do­brą mi­nutę ga­pili się przez szyby ra­dio­wozu na syl­wetkę pi­kapa, za­nim udało im się zi­den­ty­fi­ko­wać forda ran­chero.

Mimo wszystko żad­nego z nich to nie za­nie­po­ko­iło, ża­den nie po­my­ślał na­wet, by się­gnąć po broń, gdy zbli­żali się do wozu. Czuj­ność wzmo­gli do­piero, gdy po­de­szli bli­żej i oka­zało się, że drzwi kie­rowcy są otwarte. Lampka w ka­bi­nie, po­bie­ra­jąc resztki ener­gii z aku­mu­la­tora, oświe­tlała po­zo­sta­wione we wnę­trzu znisz­cze­nia. Kupa śmieci przed fo­te­lem pa­sa­żera była udep­tana na pła­sko. Baj­zel za­le­ga­jący na sie­dze­niu roz­ła­ził się na wszyst­kie strony. Prze­ko­pa­nie się przez bez­ładną hałdę pa­pie­rów po fast fo­odach, pu­ste paczki po pa­pie­ro­sach i dawno opróż­nione bu­telki po al­ko­holu za­jęło po­li­cjan­tom kilka mi­nut. Do­piero wtedy na­tknęli się na bar­dziej nie­po­ko­jące przed­mioty, które po­zwa­lały po­dej­rze­wać, że to jed­nak nie był wóz bez­dom­nego pi­jaka.

Pierw­szym z nich był ka­ra­bin. Z kupy śmieci wy­sta­wała tylko lufa, na tyle cienka, że do­piero za któ­rymś ra­zem funk­cjo­na­riu­sze zi­den­ty­fi­ko­wali znaj­du­jącą się na jej końcu muszkę. Ce­lo­wała w dziurę śred­nicy palca, nie do­ty­kali jej jed­nak, żeby nie za­nie­czy­ścić ma­te­riału do­wo­do­wego wła­snymi od­ci­skami. Wy­sta­jąca ze sterty cha­osu broń miała ka­li­ber 22. Wkrótce, pod wie­loma war­stwami śmieci, zna­leźli też ka­ra­bin więk­szego ka­li­bru. Ten był wy­ma­zany czymś, co po bliż­szych oglę­dzi­nach w świe­tle la­ta­rek oka­zało się krwią.

O ile wcze­śniej chłopcy z Biura się nie bali, o tyle te­raz za­częli się już po­waż­nie nie­po­koić. Obok ka­ra­binu zo­ba­czyli białe pla­sti­kowe wia­dro, które stało w ka­łuży krwi pla­mią­cej wszystko wo­kół. Pły­wał w nim obły, brą­zowy kształt. Je­den z funk­cjo­na­riu­szy zdo­był się na od­wagę i ob­ró­cił go koń­cówką lufy swo­jego re­wol­weru tak, by można go było roz­po­znać. To była wą­troba. Wy­cięto ją ko­muś i po­zo­sta­wiono w wia­drze jak śmieć. Do­piero gdy w od­ru­chu obrzy­dze­nia pró­bo­wali za­trza­snąć drzwi, do­strze­gli krwawe od­ci­ski pal­ców, ukryte przed­tem w bru­dzie i śmie­ciach.

Wy­da­rzyło się tu coś na­prawdę złego. To nie były try­wialne po­ra­chunki z kłu­sow­ni­kiem czy in­nym zło­dzie­jasz­kiem. Obaj funk­cjo­na­riu­sze, z bro­nią w ręku i pal­cami na spu­ście, roz­glą­dali się ner­wowo, usi­łu­jąc prze­bić wzro­kiem ciem­no­ści.

I wtedy roz­legł się wrzask.

W pierw­szej chwili można go było po­my­lić z ry­kiem ja­kie­goś zwie­rzę­cia, bo prze­cież ża­den czło­wiek nie krzy­czy w ten spo­sób. Ale im dłu­żej trwał, tym bar­dziej prze­cho­dził w gar­dłowy char­kot, któ­rego nie spo­sób po­my­lić z in­nym od­gło­sem. Tor­tu­ro­wano ko­goś. Cier­pie­nie mu­siało być tak straszne, że zwy­kły czło­wiek po­wi­nien na­tych­miast umrzeć. Nie my­śląc o wła­snym bez­pie­czeń­stwie ani o okrop­no­ściach, ja­kie zo­ba­czą nad brze­giem, funk­cjo­na­riu­sze rzu­cili się bie­giem w stronę je­ziora. Działo się tam zło, które mu­sieli po­wstrzy­mać. Mu­sieli ra­to­wać ofiarę bez względu na ry­zyko. Taki mieli obo­wią­zek i tak na­ka­zy­wało im su­mie­nie.

Wrzask na­ra­stał stop­niowo, lecz gdy wbie­gli na plażę, urwał się tak samo gwał­tow­nie, jak wcze­śniej wy­buchł. W ci­szy wy­peł­nio­nej je­dy­nie bi­ciem wła­snych serc i cięż­kim od­de­chem po­li­cjanci zro­zu­mieli, jak wielki po­peł­nili błąd. Znaj­do­wali się na otwar­tej prze­strzeni, gdzie w mroku i we mgle mo­gło na nich cze­kać do­słow­nie wszystko.

Bez reszty sku­pieni na wrza­sku udrę­czo­nej ofiary, za­po­mnieli o przy­czy­nie jej cier­pie­nia, o oprawcy, który też mu­siał tam być. Od­na­leźli się w ciem­no­ści i przy­warli ple­cami do sie­bie, by nikt nie mógł ich zajść od tyłu. Je­śli to była pu­łapka, to wpa­dli w sam jej śro­dek. Spo­wiła ich ciężka jak ołów ci­sza, ro­bili więc wszystko, co w ich mocy, by uspo­koić od­dech. Wy­tę­żali słuch w ocze­ki­wa­niu na naj­mniej­sze oznaki kło­po­tów, które w każ­dej chwili mo­gły się na nich zwa­lić.

Nie usły­szeli jed­nak nic poza plu­ska­niem wody o brzeg. Już mieli opu­ścić broń, gdy po­tężny, ogłu­sza­jący wrzask roz­legł się na nowo. Do­cho­dził z tak bli­ska, że obaj męż­czyźni aż pod­sko­czyli. Ob­ró­cili się i wy­ce­lo­wali broń w stronę, z któ­rej do­cho­dził dźwięk. Wy­mie­nili za­lęk­nione spoj­rze­nia i ru­szyli na­przód, skra­da­jąc się cen­ty­metr po cen­ty­me­trze w kie­runku od­gło­sów. Znad je­ziora po­wiał zimny wiatr, który schło­dził po­wie­trze i roz­wiał mgłę, ście­lącą się na sre­brzy­stym pia­sku.

Oczom funk­cjo­na­riu­szy uka­zał się męż­czy­zna. Stał z ra­mio­nami roz­po­star­tymi tak sze­roko, że bar­dziej się nie dało. Głowę miał od­chy­loną do tyłu, jak wy­jący wilk. To on wrzesz­czał, ry­czał i wy­da­wał z sie­bie nie­ludz­kie od­głosy. Poza nim nie było tam ni­kogo. Tylko ten je­den czło­wiek, czarny w świe­tle księ­życa.

Po­li­cjanci po­de­szli bli­żej i zo­ba­czyli, że ta czerń nie jest ko­lo­rem jego skóry, ale cze­goś, co na so­bie roz­sma­ro­wał. W bla­sku po­li­cyj­nej la­tarki barwa zmie­niła się w ma­tową czer­wień. Krew. Męż­czy­zna był nagi, krzy­czał z ca­łych sił, a całe jego ciało – od czubka głowy po końce pal­ców u stóp – po­kry­wała krew. Mimo pa­nicz­nego stra­chu je­den z funk­cjo­na­riu­szy, ubez­pie­czany przez ko­legę, ru­szył w stronę męż­czy­zny, by spraw­dzić, czy jest ranny. Żad­nych ran nie do­strzegł.

Bie­dak wrzesz­czał i za­wo­dził. Oczy wy­cho­dziły mu z or­bit, ście­ka­jąca do ust krew tłu­miła krzyk. To ona spra­wiła, że od­głos miał dziwne zdu­szone, gar­dłowe, bul­go­cące brzmie­nie, przez które po­li­cjanci po­my­lili go z na­wo­ły­wa­niem zwie­rzę­cia.

– Pro­szę pana! Niech pan prze­sta­nie! Jest pan bez­pieczny.

Męż­czy­zna nie umilkł. Wbił tylko spoj­rze­nie w po­li­cjan­tów, a jego krzyk zmie­nił się w ry­czące słowa.

– Bez­pieczny? O nie! To nie ko­niec! To się ni­gdy nie skoń­czy. Za­częli w la­tach czter­dzie­stych. To już trzy­dzie­ści lat! Oni tu są. Wciąż mi to ro­bią. Trują mnie. Moje serce. Otruli mi serce.

Funk­cjo­na­riu­sze chwy­cili męż­czy­znę pod ra­miona i wolno po­pro­wa­dzili go w stronę za­par­ko­wa­nych po­jaz­dów. Lepka, ohydna krew roz­ma­zy­wała im się na rę­kach i mun­du­rach, choć te­raz, gdy la­tarki skie­ro­wali na ścieżkę, zro­biła się znowu czarna. Męż­czy­zna wi­siał mię­dzy po­li­cjan­tami, dyn­da­jąc jak wo­rek ko­ści. Każdy z nich mógłby unieść go sa­mo­dziel­nie, jak małe dziecko. Jed­nak ża­den nie miał na to ochoty.

Fa­cet dy­szał tak in­ten­syw­nie, że ko­lejna fala sko­wytu wy­da­wała się tylko kwe­stią czasu. Dla­tego chłopcy z Biura zaj­mo­wali go py­ta­niami, ro­biąc wszystko, co w ich mocy, by nie do­pu­ścić do ko­lej­nego wy­bu­chu ogłu­sza­ją­cych wrza­sków.

– Kim pan jest?

Nie do­cze­kali się od­po­wie­dzi na to ani na żadne inne py­ta­nie.

Udało im się jed­nak prze­do­stać przez górę śmieci za­le­ga­ją­cych w pi­ka­pie do schowka pa­sa­żera, gdzie zna­leźli prawo jazdy z na­zwi­skiem męż­czy­zny.

Już pra­wie wsa­dzali go do ra­dio­wozu, gdy z ust jed­nego z po­li­cjan­tów pa­dło naj­bar­dziej pa­lące py­ta­nie:

– Czyja to krew?

Ri­chard, który do­tąd mil­czał, za­czął za­wo­dzić:

– Moja. Ona ze mnie wy­cieka. Ufoki zro­biły mi coś ze skórą i te­raz wy­cieka ze mnie krew.

Po­li­cjanci wy­mie­nili spoj­rze­nia i wes­tchnęli. Wy­glą­dało na to, że czeka ich długa noc.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Także jako e-book i au­dio­book.

Lato lśniące niby złoto

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Be­stiaw prze­kła­dzie Wojtka Caj­gnera)

Clif­ford miał w so­bie to coś. Kiedy szedł ulicą, zda­wał się kro­czyć w in­nym niż wszy­scy ryt­mie. Wra­że­nie było ta­kie, jakby na tle snu­ją­cych się prze­chod­niów uno­sił się przy wtó­rze oso­bi­stego mu­zycz­nego mo­tywu prze­wod­niego, gra­nego gdzieś w tle przez nie­wi­dzialną ka­pelę. Gdy lu­dzie się do niego zbli­żali, gdy wkra­czali w chmurę cy­ga­ro­wego dymu, która za­wsze mu to­wa­rzy­szyła, przez mo­ment nie­mal sły­szeli tę mu­zykę: od­le­głą, nie­sioną przez wiatr me­lo­dię.

Nie­któ­rzy na­zy­wali to cha­ry­zmą i uwiel­biali go za nią, ale na­wet ci, któ­rzy by­naj­mniej go nie ko­chali, do­sta­wali się pod jej wpływ. Jakby ktoś snuł fa­bułę, w któ­rej to on jest pro­ta­go­ni­stą, a oni – le­d­wie po­sta­ciami epi­zo­dycz­nymi.

Gdyby prze­bić się przez ten gę­sty nie­bie­skawy dym, można by do­strzec wię­cej ko­lo­rów: ja­skrawe szyte na miarę gar­ni­tury i je­dwabne ko­szule – ubra­nia, które na każ­dej in­nej oso­bie ja­wi­łyby się jako ko­miczne czy wręcz jar­marczne, ale z ja­kie­goś po­wodu u Clif­forda wy­glą­dały ide­al­nie. Każda li­nia kroju była do­pa­so­wana do jego ciała, każda barwa pod­kre­ślała na­tu­ralną ru­mia­ność jego cery. Je­śli ktoś po­świę­ciłby od­po­wied­nio dużo czasu na wpa­try­wa­nie się w tę po­stać, mógłby pod ca­łym tym kosz­tow­nym ka­mu­fla­żem do­strzec ciało o moc­nym karku i gru­zło­wa­to­ści kar­to­fla, prawdę za­ma­sko­waną po­zo­rem czło­wie­czeń­stwa: wiel­kiego, skry­tego za blich­trem, przy­tła­cza­ją­cego mał­po­luda.

Włosy rze­dły mu na czubku głowy, ale owło­sie­nie nie tyle znik­nęło, ile po pro­stu prze­su­nęło się w dół i na boki, jak gdyby gra­wi­ta­cja wy­gry­wała bi­twę z tym męż­czy­zną. Dla­tego po­kaźne bo­ko­brody zda­wały się gęst­nieć, aby nad­ro­bić po­nie­sione straty, wy­szczu­pla­jąc krą­głe ob­li­cze i czy­niąc je nie­mal przy­stoj­nym, je­śli spoj­rzeć na nie en face. W lu­strze wy­glą­dał le­piej niż kie­dy­kol­wiek, lecz wi­dziany z pro­filu miał w so­bie coś ko­micz­nie ar­cha­icz­nego, coś z ko­lo­nial­nego bur­mi­strza – jak wy­rwana z do­wol­nego okresu hi­sto­rii osoba o wy­so­kim sta­tu­sie spo­łecz­nym Ale gdyby fak­tycz­nie był przy­stojny, a przy­naj­mniej mniej śmieszny z po­wodu ca­łej tej wy­mu­szo­nej pompy, po­lu­bie­nie go czy ob­da­rze­nie za­ufa­niem sta­łoby się o wiele trud­niej­sze. Tym­cza­sem dzięki tym wszyst­kim gro­te­sko­wym ce­chom nie­mal za­mie­niał się w klauna. Był ka­ry­ka­turą od­no­szą­cego suk­cesy biz­nes­mena, po­sta­cią z kre­skówki – a więc osob­ni­kiem kom­plet­nie nie­szko­dli­wym.

Vic­tor uj­rzał to wszystko, przy­swoił so­bie i od razu ob­da­rzył no­wego klienta uśmie­chem. Gdzieś tu kryły się pie­nią­dze – owa roz­ta­czana przez Clif­forda aura wy­raź­nie to su­ge­ro­wała. I fak­tycz­nie, gdy przy­bysz skła­dał eks­tra­wa­ganc­kie za­mó­wie­nie, przed­się­biorca mu­siał się nie­źle po­sta­rać, aby za nim na­dą­żyć. Pa­pier fir­mowy, ho­lo­gra­ficzne wi­zy­tówki, ko­perty... wszystko z po­zła­ca­niem. Wszystko! Pie­nią­dze nie grały tu roli. Klient za­rzą­dzał dwoma biz­ne­sami i oba były w roz­kwi­cie, więc świat mu­siał się do­wie­dzieć o ich suk­ce­sie. Nie, nie wy­po­wie­dział tego za po­mocą po­toku słów, na­to­miast zda­wał się wy­krzy­ki­wać to swoim za­cho­wa­niem. Gdy ko­lo­salne za­mó­wie­nie zo­stało zło­żone, a na za­ple­czu dru­karni roz­po­częła się go­rącz­kowa krzą­ta­nina przy jego re­ali­za­cji, owo wcie­le­nie ame­ry­kań­skiego snu się­gnęło do tyl­nej kie­szeni i wy­do­było port­fel – był tak gruby, że pra­wie pę­kał w szwach. Stu­do­la­rówki ści­śnięto w nim do tego stop­nia, że z ich brze­gów nie­mal po­wstały fal­banki.

Vic­tor wy­ba­łu­szył oczy, gdy Clif­ford wy­ma­chi­wał mu przed no­sem port­fe­lem tak, jakby ten nic nie wa­żył – a prze­cież tkwiło w nim wię­cej go­tówki niż mie­sięczny zysk dru­karni! Czy chcieli otrzy­mać za­liczkę, czy też mu ufali? – pa­dło py­ta­nie.

Wtedy po raz pierw­szy pod­czas roz­mowy można było zaj­rzeć za two­rzoną przez tego cu­daka fa­sadę, a Vic­tor zdał so­bie sprawę, że chyba wie, w jaki spo­sób ten oso­bliwy czło­wiek do­szedł do ma­jątku: dzięki ci­szy, która na­sta­wała po jego sło­wach i któ­rej nie za­mie­rzał wy­peł­niać, dzięki temu na­głemu na­pię­ciu po­wsta­ją­cemu na­wet wsku­tek lek­kiego prze­chy­le­nia głowy. Ten czło­wiek ewi­dent­nie wie­dział, jak ubi­jać in­te­resy. Do­sko­nale wie­dział, jak wy­wo­łać na­pię­cie. Ci­sza mo­gła się prze­cią­gać je­dy­nie przez mo­ment – po chwili Vic­tor nie po­tra­fił już jej znieść. Nie ma po­trzeby zo­sta­wia­nia za­liczki. Wszy­scy je­ste­śmy tu­taj przy­ja­ciółmi. I uśmiech wró­cił na ob­li­cze Clif­forda, zu­peł­nie jakby ni­gdy go nie opu­ścił, a dłoń o ser­del­ko­wa­tych pal­cach już była wy­cią­gnięta. W ta­kiej sy­tu­acji Vic­tor nie mógł się wa­hać – nie, gdy w grę wcho­dziło pra­wie ty­siąc do­la­rów. Też wy­cią­gnął dłoń i ja­koś zniósł miaż­dżący uścisk. To nie tak, że w pa­cior­ko­wa­tych oczach Clif­forda cza­iła się zło­śli­wość. Było tam je­dy­nie pra­gnie­nie uka­za­nia, kto tu rzą­dzi. Kto jest naj­więk­szym psem na wy­biegu. Vic­tor do­pil­no­wał, by twarz mu nie drgnęła, na­wet po tym, jak dłoń za­częła mu pul­so­wać w rytm ude­rzeń serca. Oka­za­nie sła­bo­ści przed ta­kim go­ściem może kosz­to­wać utratę jego sza­cunku, a sza­cu­nek ozna­cza nowe zle­ce­nia także ju­tro i po­ju­trze. Wresz­cie, spra­wia­jąc wra­że­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego, Clif­ford pu­ścił dłoń Vic­tora i ru­szył ku drzwiom. Wy­jeż­dżał do są­sied­niego mia­steczka; wróci póź­niej, aby się roz­li­czyć i ode­brać swoją pa­pe­te­rię. Wszystko w po­rządku. Żad­nych na­rze­kań. Każdy za­do­wo­lony.

Vic­tor ob­ser­wo­wał przez szybę wi­tryny od­cho­dzą­cego klienta; ob­łok nie­bie­skiego dymu rzedł, a wraz z nim bla­dła cała ta aura blich­tru, którą roz­ta­czał męż­czy­zna. Dla­czego w su­mie szef dru­karni nie po­pro­sił o za­liczkę? Dla­czego nie ka­zał so­bie za­pła­cić ca­łej sumy z góry? Prze­cież to tak dużo pie­nię­dzy... Stawka była na tyle wy­soka, że dru­kar­nię cze­kała ru­ina, je­śli ten ty­pek nie wróci. Cała scena przy­po­mi­nała sen i do­piero te­raz, gdy Clif­ford już od­szedł, w pole wi­dze­nia za­częła wle­wać się rze­czy­wi­stość. Vic­tor nie mógł być pe­wien, że co­kol­wiek z tego, co się wy­da­rzyło, fak­tycz­nie miało miej­sce. Nie dys­po­no­wał żad­nym pod­pi­sa­nym do­ku­men­tem – je­dy­nie ból w dłoni i spo­rzą­dzone wła­sno­ręcz­nie no­tatki opi­su­jące za­mó­wie­nie mo­gły do­wieść, że ów klient w ogóle wszedł do dru­karni. Czy to wszystko było je­dy­nie snem na ja­wie wy­wo­ła­nym przez sta­gna­cję i po­po­łu­dniową nudę? Prze­cież ten cały Clif­ford zde­cy­do­wa­nie miał w so­bie coś z po­staci ro­dem ze świata wy­obraźni.

Ale wtedy słońce za­lśniło w ho­lo­gra­mie na wi­zy­tówce, która wciąż le­żała na la­dzie. Ta­jem­ni­czy gość zo­sta­wił ją, by po­ka­zać, czego do­kład­nie ocze­kuje. Vic­tor pod­niósł kar­to­nik, przy­trzy­mał go przez mo­ment na wy­so­ko­ści oczu, wes­tchnął i za­brał się do pracy.

Tym­cza­sem na ulicy Clif­ford szedł da­lej. Za­trzy­mał się tylko po to, by zmiaż­dżyć ob­ca­sem to, co zo­stało z po­przed­niego cy­gara, gdy już go użył do od­pa­le­nia ko­lej­nego. Słońce świe­ciło, niebo było błę­kitne. Dzień wprost nie mógł być lep­szy.

Na końcu ulicy znaj­do­wał się nie­wielki ro­dzinny sklep spo­żyw­czy, do któ­rego Clif­ford wstą­pił, by ku­pić na­pój ga­zo­wany. Nie zmie­nił tempa ani tro­chę, gdy od­krył, że na­tknął się na koń­cówkę sporu sprze­dawcy z ja­kimś na­sto­lat­kiem. Bo nic nie mo­gło spo­wol­nić kroku Clif­forda. Nic nie mo­gło po­zba­wić go sprę­ży­sto­ści. Męż­czy­zna wy­szedł z po­wro­tem na ze­wnątrz, oparł się łok­ciem o boczną ścianę bu­dynku i po­cią­gnął z bu­telki spory łyk. Ży­cie na­prawdę nie mo­gło być lep­sze niż te­raz. Po­waż­nie, nie mo­gło.

Na­sto­la­tek opu­ścił sklep i wy­glą­dał na po­ko­na­nego, ule­ciała z niego cała wa­leczna ener­gia. Nie za­uwa­żyw­szy spo­wi­tego chmurą dymu Clif­forda, ru­szył cięż­kim kro­kiem, mam­ro­cząc coś jesz­cze pod no­sem i po­war­ku­jąc.

– Nie szu­kali pra­cow­nika?

Chło­pak nie za­uwa­żył na­wet, że zy­skał ko­lo­rowy i ma­sywny cień w po­staci kro­czą­cego obok Clif­forda. Po­mimo swo­ich roz­mia­rów męż­czy­zna szedł nie­mal bez­sze­lest­nie ni­czym wiel­kie ko­ci­sko. I uśmie­chał się jak ko­ci­sko, któ­remu pod­sta­wiono pod nos mi­seczkę ze śmie­taną.

– Po­wie­dzieli, że je­stem za młody – mruk­nął mło­dzian.

– Pier­doły opo­wia­dają – rzu­cił Clif­ford tak nie­dbale, że na­sto­la­tek aż mu­siał na niego spoj­rzeć. Ni­gdy nie sły­szał, by do­ro­sły wy­po­wia­dał się w taki spo­sób. A już na pewno nikt obcy. – Wy­glą­dasz mi na do­sta­tecz­nie doj­rza­łego, żeby pra­co­wać – cią­gnął męż­czy­zna. – Ile masz lat?

Na­stała chwila ci­szy, pod­czas któ­rej mło­dzik li­czył coś w pa­mięci, pró­bu­jąc dojść do tego, w którą stronę zmie­rza ta kon­wer­sa­cja i co mógłby dzięki niej uzy­skać. Clif­ford szedł obok i można by po­my­śleć, że wcale nie ob­cho­dziło go, czy usły­szy od­po­wiedź, czy też nie. Wresz­cie dzie­ciak wes­tchnął.

– Pięt­na­ście. 

– Pięt­na­ście? Ro­bi­łem na pla­cach bu­dowy, ma­jąc czter­na­ście. Co to za bred­nie? W skle­pie pra­co­wać nie mo­żesz, ale dźwi­gać ce­gły to już jest w po­rzą­siu? – Po­krę­cił głową z nie­sma­kiem i za­milkł. Piłka zna­la­zła się po stro­nie chło­paka.

Im dłu­żej na­sto­la­tek szedł w to­wa­rzy­stwie nie­od­stęp­nego Clif­forda, za­cho­wu­ją­cego mil­cze­nie – i prze­dłu­ża­ją­cego tym sa­mym nie­zręczną ci­szę – tym bar­dziej de­spe­racka sta­wała się jego po­trzeba, by coś po­wie­dzieć. W końcu wy­du­kał:

– Mógł­bym dźwi­gać ce­gły.

Clif­ford uśmiech­nął się do sie­bie w du­chu, po czym po­now­nie wśli­zgnął się w tę kon­wer­sa­cję, jak gdyby ni­gdy nic.

– Pew­nie, że mógł­byś, je­steś sil­nym chło­pa­kiem.

W jego gło­sie cza­iła się nutka drwiny. Nie­wielki ślad sar­ka­zmu ukryty pod po­zo­rami nor­mal­nej roz­mowy. A to spra­wiło, że spro­wo­ko­wany/roz­draż­niony chło­piec pod­niósł te­raz głos:

– Je­stem do­sta­tecz­nie silny, by po­ra­dzić so­bie na bu­do­wie!

Za­ci­ska­jąc zęby, by cy­garo nie wy­pa­dło mu z ust, Clif­ford wy­rzu­cił ra­miona ku niebu.

– No ja­sne, młody. Po­patrz tylko na sie­bie. Je­steś jak mały Her­ku­les, co nie?

Chło­pak nie był ma­łym Her­ku­le­sem. Miał wą­tłe ra­miona i bu­dowę ciała ko­goś, kto przez więk­szość ży­cia nie zja­dał co­dzien­nie trzech po­rząd­nych po­sił­ków. Nie wy­glą­dał na mło­dego atletę, nie miał syl­wetki ko­goś, kto gra w fut­bol ame­ry­kań­ski – w prze­ci­wień­stwie do Clif­forda, je­śli tylko od­rzu­cić war­stwę dro­gich ciu­chów i całe to ży­cie na bo­gato. Stąd cią­gła drwina w gło­sie męż­czy­zny. Na­sto­la­tek pró­bo­wał iść ze spusz­czoną głową i po pro­stu wró­cić do domu, ale ten stary du­pek cią­gle się do niego do­wa­lał. Dzie­ciak za­trzy­mał się więc i wle­pił w niego spoj­rze­nie.

– Go­ściu, jaki masz pro­blem?

Clif­ford wy­buch­nął śmie­chem.

– Jaki mam pro­blem? – po­wtó­rzył. – Już ja ci za­raz po­wiem...

Z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki wy­do­był ko­lejną wi­zy­tówkę, też w zło­tym ob­ra­mo­wa­niu i z ho­lo­gra­ficz­nym logo. Ale ta, w prze­ci­wień­stwie do eg­zem­pla­rza zo­sta­wio­nego w dru­karni jako wzo­rzec, re­kla­mo­wała zu­peł­nie inną firmę. Nie­mniej branża nie była trudna do od­gad­nię­cia. Bu­dow­lanka. Chło­pak z roz­dzia­wio­nymi ustami wle­pił spoj­rze­nie w ten ja­skrawy do­wód na brak do­brego smaku u Clif­forda. Miał te­raz na wy­cią­gnię­cie ręki wi­zy­tówkę, która wy­glą­dała na bar­dzo drogą, a prze­cież ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło mu się ze­tknąć z choćby naj­skrom­niej­szym kar­to­ni­kiem re­kla­mu­ją­cym czyjś biz­nes. Gruby, kre­mo­wej barwy pro­sto­ką­cik otarł się o czubki jego pal­ców, lecz Clif­ford za­raz go scho­wał, po czym prze­mó­wił:

– Mam taki pro­blem, że za­trud­ni­łem dzie­ciaka do ro­boty na bu­do­wie na gó­rze Whi­stler, a ten się tam dzi­siaj nie po­ja­wił. Nie za­dzwo­nił, że jest chory, nie wziął urlopu na żą­da­nie... nic! Po pro­stu olał sprawę. A na mo­jej bu­do­wie ro­bota ma wrzeć. Bo ta­kich kon­trak­tów to się co­dzien­nie nie do­staje. Czło­wiek musi pil­no­wać, by klient był za­do­wo­lony, ka­pu­jesz?

Na­sto­la­tek po­ki­wał głową, jakby wresz­cie fak­tycz­nie za­czął ro­zu­mieć, o czym mówi jego roz­mówca.

– No to co ty na to, młody? – cią­gnął męż­czy­zna. – Chcesz za­ro­bić tro­chę szmalu?

Do­piero te­raz w gło­wie chłopca wszystko za­sko­czyło.

– Pro­po­nuje mi pan pracę?

– Nie, pro­po­nuję ci szansę na zdo­by­cie pracy. Sta­wiasz się na placu bu­dowy, ja daję ci co nieco do zro­bie­nia, żeby spraw­dzić, czy w ogóle po­do­łasz. Je­śli so­bie po­ra­dzisz, do­sta­niesz ro­botę na całe lato, albo i stałe miej­sce w mo­jej eki­pie, o ile nie mu­sisz wra­cać do szkoły. Ale je­śli cię tam za­biorę, a ty ni cho­lery nie dasz rady zro­bić cze­go­kol­wiek jak na­leży, je­śli bę­dziesz ro­bić ba­ła­gan albo pew­nego po­ranka nie sta­wisz się na miej­scu, wtedy bę­dziesz udu­piony szyb­ciej, nim zdą­żysz wy­po­wie­dzieć swoje imię. A więc co ty na to?

I znów wró­ciła ta nie­zręczna ci­sza, ale chło­piec wie­dział już bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, co po­wi­nien zro­bić. Oferty tak do­brej nie można było od­rzu­cić. Wy­cią­gnął więc dłoń.

– Chyba się do­ga­damy, pro­szę pana.

Gdy Clif­ford ujął rękę chłopca, nie użył wiele siły. To było bar­dziej jak piesz­czota tej nie­spra­co­wa­nej dłoni na­sto­latka, nie uścisk.

Po­szli do sa­mo­chodu Clif­forda, by po­je­chać w góry. Uprzejme po­ga­duszki trwały do chwili, gdy po­jazd opu­ścił mia­steczko, a obaj mieli już za sobą całą tę zdaw­kową gadkę.

Lecz gdy cy­wi­li­za­cja znik­nęła na­wet z lu­sterka wstecz­nego, męż­czy­zna na­gle za­milkł jak grób. Chło­pak pró­bo­wał pod­trzy­my­wać kon­wer­sa­cję, ale wkrótce się pod­dał. Spo­glą­dał tylko na Clif­forda i choćby nie wia­domo jak się sta­rał, nie po­tra­fił już do­strzec w nim przy­ja­ciel­skiego biz­nes­mena, który po­ja­wił się zni­kąd i za­ofe­ro­wał mu roz­wią­za­nie wszyst­kich pro­ble­mów. Te­raz jego spoj­rze­nie było jakby nie­obecne; oczy męż­czy­zny stały się dziw­nie ciemne. Na­wet per­ma­nentny uśmie­szek, wy­mu­szony przez trzy­mane w ką­ciku ust cy­garo, wy­glą­dał na tle ru­mia­nej twa­rzy bar­dziej jak gry­mas nie­na­wi­ści niż po­godna mina. W końcu męż­czy­zna od­wró­cił wzrok w stronę chłopca, a ten przez mo­ment zo­ba­czył w jego oczach mrok tak głę­boki, że aż za­bra­kło mu tchu.

Clif­ford miał w so­bie to coś.

.

Także jako e-book i au­dio­book.

Ob­myj się z grze­chów

(frag­ment książki Ry­ana Gre­ena pt. Klą­twaw prze­kła­dzie Alek­san­dry Bro­żek-Sali)

Mama za­cho­wy­wała się dziw­nie. Nie było to zresztą żadną no­wo­ścią. Od za­wsze prze­ja­wiała oso­bliwy spo­sób by­cia, ale jej dzi­siej­sze po­stę­po­wa­nie wy­da­wało się wy­jąt­kowo nie­ty­powe. Trudno do­kład­nie okre­ślić, kiedy to wszystko się za­częło, po­nie­waż od po­czątku sta­no­wiło część ich wspól­nego ży­cia. Prak­tycz­nie każ­dego dnia przed pod­ję­ciem de­cy­zji mama roz­kła­dała karty lub pró­bo­wała od­czy­tać przy­szłość z fu­sów od her­baty.

Za­pewne trud­niej było to do­strzec, od kiedy w świe­cie ze­wnętrz­nym pa­no­wał taki sam chaos jak w jej umy­śle. Po tym jak do­świad­czyli trzę­sie­nia ziemi, a na­stęp­nie mu­sieli tu­łać się po kraju, całe to jej ga­da­nie o klą­twach i ma­gii wy­da­wało się nie­mal lo­giczne. Gdy wi­działo się, jak zie­mia drży i pęka, od­biera im dom, ła­two uwie­rzyć w in­ge­ren­cję ja­kichś zło­wro­gich sił.

Od­kąd jed­nak osie­dlili się w tym miej­scu, a kom­fort ich ży­cia zna­cze­nie się po­pra­wił, Giu­seppe miał na­dzieję, że wiara w prze­sądy zej­dzie na dal­szy plan. Tak się jed­nak nie stało. W każ­dym ra­zie po­prawa sta­tusu ma­te­rial­nego tylko po­głę­biła pro­blem, jakby matka od za­wsze cze­kała, aż sta­nie się swo­istą atrak­cją ich miej­sco­wo­ści. Obec­nie nie było w mie­ście ani jed­nej osoby, która by jej nie znała. Kiedy jed­nak mó­wiono o niej, te­ma­tem nu­mer je­den nie byli jej wspa­niali sy­no­wie; nie­ko­niecz­nie też wspo­mi­nano o jej my­dlarni. Krą­żyły za to hi­sto­rie o tym, że wróży lu­dziom z dłoni, ostrzega ich przed złymi ome­nami i udziela du­cho­wych wska­zó­wek, na ja­kie przed­sta­wi­ciele Ko­ścioła ni­gdy by się nie od­wa­żyli. Mło­dych lu­dzi z Cor­reg­gio to śmie­szyło. Prze­wra­cali oczami, wi­dząc, jak ich prze­sądne matki udają się do wróżki po po­rady. Jed­no­cze­śnie każdy z nich po­słu­chałby jej, gdyby mu ta­kiej udzie­liła. Wąt­pili w jej zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia, ale wiara w prze­sądy wciąż po­zo­sta­wała nie­zwy­kle silna; nikt nie na­ra­żałby się na nie­bez­pie­czeń­stwo tylko po to, by udo­wod­nić, że ko­bieta się myli.

Giu­seppe ni­gdy nie po­dej­mo­wał tego te­matu, ale jego matka żyła na mar­gi­ne­sie spo­łecz­no­ści, jed­no­cze­śnie ja­kimś cu­dem kon­tro­lu­jąc więk­szość po­czy­nań jej miesz­kań­ców. Nie mógł się do­cze­kać, kiedy w końcu wy­pro­wa­dzi się z mia­sta i nie bę­dzie już miał z tym do czy­nie­nia.

Bar­dzo ko­chał matkę i wie­dział, że ona rów­nież da­rzy go ogromną mi­ło­ścią, lecz jej pew­ność co do praw­dzi­wo­ści wła­snych wi­zji i prze­czuć spra­wiała, że nie­ła­two było z nią prze­by­wać. Nie­raz gdy prze­cho­dził obok my­dlarni, wi­dział, że sklep jest jesz­cze za­mknięty, mimo że zbli­żało się po­łu­dnie. Po­dej­rze­wał, że po­przed­niej nocy mama miała zły sen, dla­tego po­sta­no­wiła spę­dzić dzień na oczysz­cza­niu się w le­sie. W nie­które noce bu­dził się, a ona stała nad nim ni­czym wiedźma z opo­wie­ści prze­sąd­nych bab i mam­ro­tała coś w ję­zyku, któ­rego nie ro­zu­miał. Gdy po raz pierw­szy zna­lazł pod po­duszką ta­li­zman wy­ko­nany z pta­sich ko­ści i nici w ja­skra­wym ko­lo­rze, ze wstrę­tem wy­rzu­cił go przez okno; te­raz ak­cep­to­wał już ta­kie rze­czy, uzna­jąc je za wy­raz mi­ło­ści matki do niego. W taki spo­sób po­strze­gała świat, a po­przez te dziwne, drobne upo­minki i bło­go­sła­wień­stwa oka­zy­wała swoją tro­skę.

Je­dy­nym pro­ble­mem był fakt, że mama nie zno­siła sprze­ciwu. Zwy­kle wią­zało się to z ta­kimi rze­czami, jak je­dze­nie ryby na ko­la­cję tylko w okre­ślone dni ty­go­dnia lub pój­ście do pracy inną drogą, a on zga­dzał się na to bez słowa sprze­ciwu. Być może nie oba­wiał się prze­czuć swo­jej matki tak jak jego przy­ja­ciele, któ­rzy po­słu­cha­liby jej, aby unik­nąć kary ze strony wszech­świata, ale – choć mo­gło się to wy­da­wać dziwne – słu­chał jej, bo była jego ro­dzi­cielką.

Dzi­siej­szy dzień miał się po­to­czyć in­nym to­rem. Matka za­trzy­mała Giu­seppe rano, przed wyj­ściem z domu, mó­wiąc, że ma plany. Wy­glą­dała ina­czej niż zwy­kle. Jej za­zwy­czaj pełna twarz spra­wiała wra­że­nie wy­chu­dzo­nej, a oczy były za­pad­nięte. Cuch­nęła che­mi­ka­liami, któ­rych uży­wała do pro­duk­cji my­deł, a kiedy unio­sła dło­nie, aby do­tknąć jego po­licz­ków i po­ca­ło­wać go w czoło, za­uwa­żył na nich drobne za­dra­pa­nia i opa­rze­nia. Za­pewne, po­chło­nięta pracą, znów nie spała przez całą noc. Nie­czę­sto wpa­dała tak głę­boko w wir za­jęć, ale w ta­kich wy­pad­kach to­war w skle­pie był uzu­peł­niany nie­mal za jed­nym za­ma­chem, a ich kuch­nia wy­glą­dała tak, jakby prze­je­chał przez nią po­ciąg – ko­lejne małe dzi­wac­two, któ­rego Giu­seppe wcze­śniej nie trak­to­wał zbyt po­waż­nie.

Rze­czy, które przez całe ży­cie uwa­żał za oczy­wi­ste, te­raz stały w sprzecz­no­ści z ry­su­jącą się przed nim przy­szło­ścią. Po raz pierw­szy po­ja­wiła się szansa, że bę­dzie mógł żyć wła­snym ży­ciem, a nie w cie­niu matki. Miałby wo­kół sie­bie lu­dzi, to­wa­rzy­szy broni; ra­zem mo­gliby wal­czyć z mo­ralną de­ge­ne­ra­cją, która za­le­wała Wło­chy ze wszyst­kich stron. Nie drże­liby z po­wodu wi­zji ja­kiejś sta­rej ko­biety, bez względu na to, jaką przy­szłość by im prze­po­wia­dała. Wy­pę­dzi­liby wro­gów fa­szy­zmu i za­pro­wa­dzi­liby po­rzą­dek na świe­cie ar­gu­men­tem broni i siłą ich woli. To były kon­krety. Praw­dziwe idee, któ­rym nikt nie mógł za­prze­czać, a nie wy­ssane z palca ba­ja­nia jego matki, któ­rych słu­chał na­wet te­raz, w ostat­nich dniach ży­cia pod jej kon­trolą.

Był do­ro­słym męż­czy­zną. Nie po­wi­nien pod­po­rząd­ko­wy­wać się żad­nej ko­bie­cie, a zwłasz­cza matce. Kiedy jed­nak po­de­szła do niego, mó­wiąc coś drżą­cym gło­sem, i po­ca­ło­wała go w czoło, był go­tów zro­bić dla niej wszystko. Gdyby po­pro­siła, aby zre­zy­gno­wał z ob­ra­nej ścieżki i zo­stał w domu, uczy­niłby to, na­wet je­śli miałby do­świad­czyć po­ni­że­nia i zo­stać okrzyk­nięty tchó­rzem. Duma nie duma, ko­chał matkę bez­wa­run­kowo. Tym­cza­sem ona ocze­ki­wała dziś tylko po­mocy w pra­cach do­mo­wych. Była za ni­ska, żeby do­się­gnąć że­liw­nej ba­lii sto­ją­cej na sza­fie, a chciała, żeby się wy­ką­pał, za­nim przy­mie­rzy nowy mun­dur. Na tym wła­śnie po­le­gał pro­blem z jej dzi­wacz­nym za­cho­wa­niem. Na po­czątku za­wsze pa­no­wał spo­kój, a prośba mamy wy­da­wała się roz­sądna. Lecz po­tem, kiedy Giu­seppe na przy­kład na­gle zda­wał so­bie sprawę, że jest już po za­cho­dzie słońca, a on wciąż wę­druje po le­sie w po­szu­ki­wa­niu spe­cy­ficz­nego ro­dzaju pa­ję­czej sieci, do­cie­rało do niego, że znów dał się wcią­gnąć w ja­kieś sza­leń­stwo.

Który syn sprze­ci­wiłby się matce, gdy ta prosi, aby się wy­ką­pał, by wy­glą­dać jak naj­le­piej na swo­jej pierw­szej pa­ra­dzie? Była to naj­roz­sąd­niej­sza rzecz, jaką Giu­seppe kie­dy­kol­wiek usły­szał z jej ust, a jed­nak już jedno spoj­rze­nie w te błysz­czące oczy po­wie­działo mu wiele. Jej mina zdra­dzała, że mama po­wzięła ja­kiś nowy, sza­lony plan. Mimo to zro­bił, co mu ka­zano.

Stę­ka­jąc, ścią­gnął starą za­rdze­wiałą ba­lię i za­czął prze­no­sić garnki z go­rącą wodą z po­grą­żo­nej w cha­osie kuchni do ci­chego sa­lonu, gdzie umie­ścił ba­lię obok pu­stego pa­le­ni­ska. Miał prawo na­rze­kać na stan kuchni, ale nie mógł za­prze­czyć, że my­dła wy­pro­du­ko­wane przez matkę pach­niały prze­pięk­nie. Za­pewne sko­rzy­stała z ja­kiejś no­wej re­cep­tury. Czuł za­pach ty­po­wych per­fu­mo­wa­nych olej­ków, ale do­pra­wiony nie­znaną, de­li­katną, kre­mową wo­nią. Ta sama in­tu­icja, która spro­wa­dzała mamę na dziwne ścieżki, pod­su­wała jej także eg­zo­tyczne po­my­sły. Giu­seppe nie miał wąt­pli­wo­ści, że gdyby nie jej żą­dza przy­gód, in­te­res my­dlar­ski zo­stałby za­mknięty wiele lat temu. Mama po­tra­fiła na po­cze­ka­niu wy­cza­ro­wać nowe pro­dukty, a na każde jedno my­dło, które zmie­niało ko­lor jego wło­sów na zie­lony lub od za­pa­chu któ­rego łza­wiły mu oczy, przy­pa­dało tu­zin tak do­brych pro­duk­tów, że zni­kały ze skle­po­wej półki w kilka ty­go­dni, bo klienci, do któ­rych bły­ska­wicz­nie do­cie­rały wie­ści, przy­by­wali tu z ca­łego Reg­gio Emi­lia.

Miał za­miar po­pro­sić ją o jedną kostkę, którą za­bie­rze ze sobą w po­dróż, aby za każ­dym ra­zem, gdy za­trzyma się gdzieś na prysz­nic, przy­po­mnieć so­bie o domu. Mama ce­niła ta­kie sen­ty­menty. Moż­liwe, że do­pro­wa­dzi ją tym do pła­czu, ale przy­pusz­czał, że tego wła­śnie od niego ocze­kuje. Uroni kilka łez, ale ucie­szy się, że bę­dzie za nią tę­sk­nił. Nie po­dej­rze­wała, że jej syn nie może się do­cze­kać, aż się od niej uwolni. Prawda nie wy­wo­ła­łaby łez – do­pro­wa­dzi­łaby ją do wście­kło­ści, a on zo­ba­czyłby ha­czy­ko­wate pa­zury i ob­wi­słe usta. Ta­kiej wście­kło­ści miał wąt­pliwą przy­jem­ność do­świad­czyć od niej tylko kilka razy w ży­ciu. Wo­lałby, żeby pła­kała i my­ślała o nim życz­li­wie.

Za­nim wlał ostatni gar­nek go­rą­cej wody, osty­gła ona na tyle, żeby go nie po­pa­rzyć i nie zo­sta­wić na ciele pę­che­rzy. Co naj­wy­żej za­czer­wieni mu się skóra. Nim się roz­bie­rze, tem­pe­ra­tura sta­nie się zno­śna. Za­czął roz­pi­nać gu­ziki ko­szuli noc­nej, ale prze­rwał, gdy do po­koju we­szła mama. W dłoni trzy­mała kur­czowo nowe my­dło, kre­mo­wo­białe w po­rów­na­niu z ko­lo­rem jej szorst­kich pal­ców. Nie pa­trzyła na niego. Zu­peł­nie jakby w ogóle go tu nie było. Za­gu­biona w la­bi­ryn­cie wła­snych my­śli, go­niła za swoją ostat­nią ob­se­sją, ana­li­zu­jąc wszyst­kie zwroty ak­cji, które nor­malną ko­bietę do­pro­wa­dzi­łyby do za­mknię­cia w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Nie ist­niała in­struk­cja po­stę­po­wa­nia w ta­kich sy­tu­acjach, więc zmie­szany Giu­seppe stał w bez­ru­chu, do­póki nie spoj­rzała na niego i nie zbli­żyła się, chi­cho­cząc. Odło­żyła my­dło na sto­łek i wy­cią­gnęła po­marsz­czone ręce, żeby roz­piąć sy­nowi ko­szulę. Wy­mam­ro­tał coś na znak sprze­ciwu, a kiedy gwał­tow­nie ścią­gnęła mu ją przez głowę i wy­cią­gnęła z jego nie­zdar­nych dłoni, na­tych­miast za­krył swoją mę­skość.

W tym mo­men­cie mama po raz pierw­szy wy­da­wała się sobą, ko­bietą świa­domą tego, co się wo­kół niej dzieje.

– My­ślisz, że ni­gdy wcze­śniej cię ta­kiego nie wi­dzia­łam? Że pierw­szy raz to wi­dzę? Ubie­ra­łam cię i ką­pa­łam przez tyle lat, a te­raz się wsty­dzisz? – Za­śmiała się.

Może i stał się już do­ro­słym męż­czy­zną, ale nie był nim na tyle długo, by za­prze­czyć jej sło­wom.

– Mamo! – jęk­nął i pró­bo­wał się wy­co­fać, ale po­ło­żyła su­chą dłoń na jego ple­cach i po­pchnęła go w stronę ba­lii. – Wchodź, za­nim osty­gnie. Szkoda czasu na ga­da­nie.

Te słowa brzmiały roz­sąd­nie, jed­nak każda część jego ciała chciała krzy­czeć. To wy­da­wało się zde­cy­do­wa­nie zbyt dziwne. Nie po­do­bało mu się. Wszedł jed­nak do ba­lii, byle tylko uciec od matki. Z ci­chym sy­kiem bólu za­nu­rzył się w wo­dzie, chcąc ukryć przed jej spoj­rze­niem jak naj­wię­cej na­giego ciała.

Matka wciąż nie od­cho­dziła. Stała tam, przy ba­lii, trzy­ma­jąc my­dło, które po­now­nie wzięła ze stołka. Wy­cią­gnął po nie rękę, z na­dzieją, że mu je poda i odej­dzie, lecz ona za­miast tego chwy­ciła jego dłoń.

– Je­steś dla mnie bar­dzo cenny, Giu­seppe.

– Wiem, mamo. Ty też je­steś dla mnie ważna. – Pró­bo­wał cof­nąć rękę, ale udało mu się tylko po­ło­wicz­nie.

Uścisk matki był jak ima­dło.

– Gdyby coś ci się stało, nie znio­sła­bym tego. Serce by mi pę­kło. – Za­nu­rzyła my­dło w wo­dzie i za­częła na­my­dlać jego ra­mię.

– Mamo, mogę sam się umyć.

– Je­steś moim dziec­kiem i za­wsze będę się tobą opie­ko­wać. Nie­ważne, co się sta­nie. Nie li­czą się koszty. Za­opie­kuję się tobą, Giu­seppe. Obie­cuję ci to.

Prze­stał się si­ło­wać, żeby nie wcią­gnąć jej do ba­lii. Jego wy­raz twa­rzy zła­god­niał. Ma­mie było po pro­stu smutno, że miał wy­je­chać. Tylko oka­zy­wała to w dzi­waczny spo­sób, po­dob­nie jak w przy­padku ta­li­zma­nów i pie­śni. Uśmiech­nął się do niej.

– Wiem, mamo. Wiem.

– Do­bry z cie­bie chło­piec.

Mama spie­niła my­dło na jego klatce pier­sio­wej. Nie opie­rał się. Ten dys­kom­fort nie po­trwa już długo. Wkrótce wresz­cie bę­dzie wolny.

.
.
Ty­tuł ory­gi­nałuVAM­PIRE KIL­LER
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­cjaNa­ta­lia Ga­lu­chow­ska
Ko­rektaAnna Bur­gerMał­go­rzata De­nys
Co­py­ri­ght © by Ryan Green, 2020 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­te­usz Rul­ski-Bo­żek, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-208-0
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.