Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Był wysoki, miły, przystojny i miał nienaganne maniery bogacza.
Sandy Fawkes
Prawdziwa historia zabójczego uroku, paraliżującej paniki i trasy znaczonej krwią.
Fala strachu rozlewa się po wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ludzie chronią się w swoich domach. Nikt nie chce stać się kolejną ofiarą uderzająco przystojnego, ale śmiertelnie niebezpiecznego zabójcy. A on wyruszył w trasę.
Paul John Knowles niedawno wyszedł z więzienia. Odtrącony przez narzeczoną, wyrusza w trasę. Nie ma w nim miejsca na strach ani poczucie winy. Jest tylko droga. Porywa, gwałci, morduje. Pościg za nim jest trudny, a jego dobór ofiar zdaje się przypadkowy.
Rozpoczyna się wyścig z czasem o niewiarygodnie wysoką stawkę. Ile jeszcze niewinnych dzieci, kobiet i mężczyzn padnie jego ofiarą, zanim dopadnie go policja?
UWAGA: Ta książka zawiera opisowe relacje z tortur, przemocy i wykorzystywania. Lektura nie jest polecana czytelnikom szczególnie wrażliwym na tego typu treści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Helen, Harveya, Frankie i Dougiego
Wyjaśnienie
Książka ta opowiada o prawdziwych ludziach popełniających prawdziwe zbrodnie. Do stworzenia fabuły wykorzystano pewne fakty, ale niektóre sceny i dialogi zostały wymyślone, a niektórzy bohaterowie są fikcyjni.
Błyskawiczna akcja
Autostrada prowadząca przez stan Georgia ginęła pod kołami samochodu Paula. Niekończący się pas czarnego asfaltu za nim przechodził do historii. Paul nigdy nie oglądał się za siebie, nie musiał, nie chciał. Ekscytowało go to, co było dopiero przed nim – prawie wszystko mogło się jeszcze wydarzyć. Mógł zostać, kimkolwiek zechce, robić to, na co będzie mieć ochotę. Rzeczy, które pozostawił za sobą w chmurze pyłu, mogły go tylko zranić, tymczasem przed nim była hedonistyczna radość, tak wielka, że nawet nie potrafił sobie jej wyobrazić.
Wszystkie czekające go przyjemności bledły jednak w porównaniu z radością tej chwili. Samochód, otwarta droga, wolność. Nieskończona wolność. Żadnych zamkniętych drzwi ani zakratowanych okien. Nikt nie wyszczekiwał rozkazów, nie mówił mu, kiedy może oddychać, kiedy może się wysrać. Mury runęły, a on żył tak, jak powinien. Miasta i domy to nie był jego świat. Nie zamierzał udawać, że nigdy ich nie potrzebował, ale czuł się sobą tylko tutaj, w drodze. Na wielkim pustkowiu, pod niebem, którego błękitu nie przesłoniłaby nawet jedna chmura, i gdzie nie spowalniałby go żaden samochód.
Mógł stąd pokonać trasę z jednego wybrzeża na drugie. Przemieszczając się kolejnymi drogami, z miasta do miasta, ze stanu do stanu, wszystko w mgnieniu oka. Świat stał przed nim otworem, a jeśli to oznaczało, że będzie musiał wbić w niego nóż, by od czasu do czasu wyciągnąć to, co dobre, nie miał nic przeciwko temu.
Obecnym samochodem poruszał się od czasu powrotu do Macon. Auta pojawiały się i znikały prawie tak szybko jak paliwo w baku. Kiedy potrzebował nowego, zawsze miał duży wybór. Był przekonany, że nawet jeśli właściciele nadal korzystali z pojazdu, ich ubezpieczenie pokryje szkodę. Tak naprawdę nie robił nikomu krzywdy, pożyczając sobie auto. W końcu i tak je odzyskają. Albo kupią sobie zupełnie nowe. Był jak wróżka zębuszka, zastępował stare i niechciane czymś lepszym. Kto by się gniewał na wróżkę zębuszkę?
To nie był samochód jego marzeń, ale jeździł, więc nie należało narzekać. Kiedy do niego wsiadł, bak był pełny, a Paul uznał, że nikomu nie będzie smutno, jeśli go pożyczy. Właściciel i tak nie zamierzał już nim jeździć. Po prostu sterczałby w tym miejscu, dopóki nie zlicytowano by go na aukcji temu, kto zechciałby sypnąć gotówką. Paul nigdy nie miał grosza przy duszy, ale nie potrzebował pieniędzy, unikając problemów po swojemu. Jasne, musiał często zmieniać samochody, lecz to było dla niego dobre. Nowe doświadczenia wzbogacały smak jego życia, wyjątkowo pikantnego w tym roku.
Otworzył okno i owiało go gorące powietrze ostatnich upalnych dni tej jesieni. Było cieplej, niż bywa w Georgii; najwyraźniej przez cały czas kierował się na południe. Zdezorientowany, nawet nie wiedział, czy przekroczył już granicę stanu. Rzut oka na rozmazany pas zieleni po bokach drogi nie na wiele się zdał. Jeszcze trochę i powinien zobaczyć jakiś znak drogowy, może znajome słowo lub nazwę. Tak naprawdę nie miało dla niego znaczenia, dokąd jedzie. Wszędzie było podobnie. Czuł, że dopóki będzie mieć samochód i drogę, będzie zadowolony.
Gdyby był kimś innym, prawdopodobnie zastanowiłby się, dokąd chce jechać. Jednak był sobą i chciał jechać tam, dokąd zaprowadzi go droga. Sporządzanie planów nie miało sensu – planując, ludzie z własnej woli zamykali się w więzieniu. Nawet gdy byli wolni, pakowali się do klatek i wyrzucali klucz. Małżeństwo, praca, dom i inne bajery. Nie chciał tego. Nie potrzebował żadnej z tych rzeczy. Miłość nie była prawdziwa. Stabilizacja to iluzja. Pracę można stracić, podobnie jak dach nad głową. Wystarczy powiedzieć niewłaściwą rzecz w niewłaściwym momencie i wszystko rozsypie się jak domek z kart. Dlaczego miałby przez całe życie słuchać głosu policjanta w swojej głowie, który pouczał go, jak ma postępować, aby się nie wyłamać? Nie potrzebował tego.
Minął znak drogowy. Biały tekst na zieleni ciągnącej się aż po horyzont. Był na Florydzie. Georgia została daleko w tyle. Oba stany były w porządku. Oba oferowały różne możliwości.
Chrzanić życie w klatce od ósmej do szesnastej. Dawanie dzieciom buziaka i płacenie rachunków na czas. Miał wszystko, czego potrzebował. Mógł udać się wszędzie i nigdzie nie musiał być. Zero ludzi i ich pustej gadki, tylko on i warkot silnika. Niczego więcej nie potrzebował. Tylko tego pragnął. Tylko o to zawsze walczył. O swój amerykański sen.
Migotanie czerwonych i niebieskich świateł w lusterku wstecznym rozwiało te marzenia. Odległy dźwięk syreny przedarł się przez płynny ryk silnika, a Paul zacisnął zęby.
Spokojną medytację drogi przerwał mu skok adrenaliny. Paul wszędzie, dokąd się udawał, popełniał przestępstwa, a przez ten samochód łatwiej go było zidentyfikować – widząc miganie koguta, jak najbardziej miał podstawy, by przygotować się do walki lub ucieczki. Na co dzień raczej nie myślał racjonalnie. Wspominanie ciągu wydarzeń, które doprowadziły go do miejsca, w którym się znalazł, było jak wkładanie dłoni do słoika pełnego potłuczonego szkła w poszukiwaniu ciastka leżącego na samym dnie. Mimo tego znów to zrobił. Prześledził drogę wstecz do ostatniego razu, kiedy kogoś dorwał, kiedy złapał kogoś za gardło i mocno zacisnął dłonie. Krążył myślami wokół tamtego zdarzenia, po czym wrócił do teraźniejszości i samochodu, którym jechał.
Pewnie go szukali. Po sprawdzeniu tablic rejestracyjnych będzie jasne, że auto zostało skradzione. Ścigano go. I w końcu namierzono. Z twarzą wykrzywioną w grymasie, który wyglądał jak uśmiech, docisnął pedał gazu aż do podłogi. Warkot silnika zmienił się w ryk, ale Paul nie słyszał go, bo jeszcze głośniej waliło mu serce.
Rozpoczął się pościg.
Rozmyta zieleń za bocznymi szybami zmieniła się w smugę; przednia szyba pochłonęła drogę i sięgnęła horyzontu. Szybciej. Szybciej. Światła nadal migały w lusterku wstecznym, ale Paul nie miał czasu na nie spojrzeć. Musiał patrzeć przed siebie, przewidywać pojawienie się kolejnego zakrętu – przy tej prędkości nie mogło być mowy o pomyłce. Bez wahania, bez rozmyślania, bez zastanawiania się. Mózg podłączony do kół. Nie ma miejsca na strach, nie ma miejsca na poczucie winy, jest tylko droga. Zawsze niosła mu ratunek i wiedział, że zrobi to również teraz. Poświęcił się, oddał wszystko, czym był – dla drogi. Nadszedł czas, aby mu się odwdzięczyła za jego oddanie. Nie miał w zwyczaju się modlić, ale gdyby było inaczej, jego bogiem byłaby ciągnąca się przez wieczność linia czarnego asfaltu. Byłby Najwyższym Kapłanem Autostrady.
Co sprawiłoby, że policjant i tak pędziłby jak Diabeł – ten, który chciał odebrać mu sakrament drogi, który chciał go zamknąć i wyrzucić kluczyki do auta. Te psy nie miały pojęcia, czego się dopuszczają, jaką wolność próbują odebrać innym, jeżdżąc tam i z powrotem, wciąż tymi samymi ulicami. Nigdy niczego nie odkrywali, nigdy się nie rozwijali – zawsze robili to samo, dzień po dniu, aż do przejścia na emeryturę lub do momentu śmierci. Z punktu widzenia Paula policja była najgorszą rzeczą, jaką ten świat miał do zaoferowania.
Diabeł deptał mu po piętach.
Jechał dalej. Gdy skręcał z głównej drogi na pobocze, rozległ się pisk opon. Ruszył na przełaj, przez podmokły las i otwarte pola. Opony starego samochodu nie były przystosowane do tego zadania, ale Paula nie obchodziło, czy je zniszczy. Korzystał z niego tylko tymczasowo – wszystko było tymczasowe. Później znajdzie nowe auto, nową nagrodę, nowe miejsce docelowe. Te cholerne światła nadal migały. Dystans się zmniejszał. Policjanci zbliżali się coraz bardziej.
Czuł na karku oddech Diabła.
Gwałtownie skręcił, wjeżdżając na kolejne skrzyżowanie, wcisnął sprzęgło, hamulec, pedał gazu i znów ruszył. Pył wzbił się w powietrze, gdy opuszczał pobocze, tył pojazdu otarł się o roślinność. Auto wpadło w lekki poślizg, ale odzyskał nad nim kontrolę. Potem znowu ruszył przed siebie.
Policjanci zwalniali na zakrętach; byli zmuszeni jechać tak, jakby chcieli przeżyć ten pościg. Paul niekoniecznie. Nie musiał. Wierzył, że droga go ochroni.
Ufał, że kiedy skręci, samochód zabierze go w bezpieczne miejsce. Czuł, że chociaż licznik paliwa miga, wskazując rezerwę, pod maską jest wystarczająco dużo mocy, która pomoże mu cieszyć się wolnością.
Po powrocie na autostradę znów rozwinął skrzydła. Puścił sprzęgło, bez wahania wcisnął pedał gazu i wyrwał do przodu. Radiowóz wyjechał za nim, zdecydowanie za wcześnie, i Paul zdał sobie sprawę, że nie ucieknie. Ten stary samochód dobrze mu służył do jeżdżenia po okolicy, ale nie był stworzony do pościgów. Za mało koni mechanicznych. Nie mógł osiągnąć prędkości, której Paul potrzebował, aby zwiększyć dystans na prostej trasie. I tak musiał dać się złapać, teraz lub później. Nigdy nie wzdragał się przed robieniem tego, co musiał, nie tchórzył. Wręcz przeciwnie. Zawsze był zbyt uparty, rzucał się w wir zbyt wcześnie, zbyt szybko chciał działać. To sprawiało, że wolniejsi ludzie czuli się niekomfortowo. Dawno, dawno temu w pewnej więziennej celi, kiedy zaczęła się jakaś bójka, to on był tą osobą, która pierwsza przystąpiła do ataku. Widział to jeden z więźniów. Podobno takie zachowanie jest typowe dla żołnierzy, bojowników, dzieci, które zaatakowano na ulicy o jeden raz za dużo. Niewielki bufor czasu między myślą a działaniem został zniszczony przez rzeczy, które widzieli i których doświadczyli. To pozwalało im świetnie działać w kryzysie, ale pakowało ich w kłopoty wszędzie indziej. Dlatego życie Paula było serią skoków od jednego kryzysu do drugiego. Dlatego nie czuł się żywy, choć nie był bliski śmierci. Kiedy pędził autostradą, kierując się coraz bardziej na południe, a radiowóz zbliżał się w lusterku, czuł w sobie więcej życia niż przez te wszystkie tygodnie krążenia bez celu. Krew pulsowała mu w żyłach.
Nie było już sensu uciekać, ale wciąż jechał, pozwalając psu się zbliżyć, pozwalając mu poczuć, że na to zasłużył. W końcu, kiedy wydawało się, że silnik zaraz wypali dziurę w karoserii i wypadnie na jezdnię, wcisnął pedał hamulca i zjechał na trawiasty skraj drogi.
Zrobił to tak nagle, że gliniarz prawie go wyprzedził – gwałtownie zahamował i skręcił kierownicą, wykonując powolne półkola na obu pasach. Światła wciąż migały, a syrena wyła.
Paul spojrzał na policjanta bez odrobiny strachu na twarzy; nie bał się Diabła. Diabeł był jego przeciwnikiem. Dla odmiany gliniarz był zlany potem, ręce mu się trzęsły, gdy nieporadnie przesunął dłonią w okolicach klamry od pasa, a potem wygramolił się, by stanąć na środku drogi, ciężko dysząc.
Taka była różnica między Paulem a jego przeciwnikiem. Przeciwnik znał słabość; przeciwnik nie wierzył w drogę.
Paul opuścił szybę i z uśmiechem, który uważał za najbardziej rozbrajający ze swoich uśmiechów, napotkał lustrzane spojrzenie Diabła, w którym dostrzegł własne odbicie.
– W czym problem, panie władzo?
To była gra. Zupełnie jakby policjant nie musiał go gonić przez spory kawałek Florydy, jakby prowadzili towarzyską pogawędkę, jakby byli po tej samej stronie, jakby nastąpiła tylko drobna pomyłka. Zdarza się, czasem człowiek zrobi jakiś błąd w dokumentach albo nieznacznie przekroczy prędkość. Cóż, każdemu może się to przytrafić. Fakt, że gliniarz się trząsł, z trudem tłumiąc wściekłość, nie miał znaczenia. Dopóki trzymał się scenariusza, istniało wyjście z tej sytuacji. Zawsze istniało jakieś rozwiązanie.
Nie usłyszał grzecznej prośby o prawo jazdy i rejestrację, tylko szczekliwe żądanie, by wysiadł z samochodu. Okej, nie miał za bardzo alternatywnego wyjścia. Nie było innego sposobu, by z tego wybrnąć, nie dało się cofnąć czasu. Może powinien był zatrzymać się przed pościgiem, jeszcze na autostradzie. Wysiadając z pojazdu i z przesadną ostrożnością zamykając za sobą drzwi, otrząsnął się, tłumiąc ten zdradziecki cichy głos z tyłu głowy. Nie chciał być na głównej drodze, gdzie nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nadjedzie. Zawsze lepiej sobie radził na peryferiach – niezauważony.
Przeciwnik mówił, wysuwał kolejne żądania, krzyczał, wrzeszczał, tracąc panowanie nad sobą. To było dobre. To go osłabiło. Zdezorientowało go. Paul miał szansę wykorzystać tę sytuację. Policjant krzyczał teraz coś o odwróceniu się, położeniu rąk na samochodzie, rozstawieniu nóg. Paul przekrzywił głowę na bok, jakby nie słyszał dobrze, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. Zresztą, naprawdę nie słyszał. Jak zawsze skupiał się nie na słowach, tylko na czynach. Dziwił się, że większość ludzi nie robi tego, co mogłaby robić. To były drobne, pospolite rzeczy, takie jak jazda środkiem drogi, kiedy nikogo nie było w pobliżu, ale też ważniejsze kwestie, na przykład ignorowanie tego, co ktoś do ciebie mówi. Albo branie rzeczy bez pytania. To było największe więzienie ze wszystkich, ta pułapka w ludzkich głowach, która sprawiała, że godzili się na to, co uważali, że powinni robić, zamiast robić to, co im się podoba. Zupełnie jakby istniało nieskończenie szerokie pole, ale wszyscy i tak szli tą samą błotnistą ścieżką, gęsiego jeden za drugim, zamiast swobodnie biec.
Jeśli się czegoś chciało, można było to wziąć. Jeśli się czegoś potrzebowało, można było to mieć. Czasami ktoś później narzekał, ale wtedy wystarczyło iść dalej i znaleźć inne miejsce. Droga była odpowiedzią na pytanie o konsekwencje. Droga była odpowiedzią na wszystkie jego kłopoty.
Tak więc, gdyby podążał ścieżką wytyczoną dla ludzi nudnych i ponurych, przebieg następnych kilku minut byłby przewidywalny. Policjant krzyczałby na niego, aż zabrakłoby mu tchu. Odczytałby mu jego prawa, zatrzymał go, dość bezceremonialnie wepchnął na tylne siedzenie radiowozu i odwiózł do aresztu. Paul stanąłby przed sądem, niewątpliwie został skazany i zamknięty w jakiejś głębokiej, ciemnej dziurze, gdzie droga będzie tylko odległym wspomnieniem, a jego życie potoczyłoby się nowym torem, bez możliwości zmiany kierunku. Wszyscy wiedzieli, że właśnie to należało zrobić, kiedy zatrzymali cię gliniarze. Policjant wiedział, że masz to zrobić. Działał według tego samego scenariusza co zawsze.
Myślał, że jego mała odznaka i mały pistolet mają jakąś wartość. Myślał, że tylko dlatego, że coś nigdy wcześniej się nie wydarzyło, nigdy nie nastąpi. Wszyscy zamknięci w swoich więzieniach, postępujący zgodnie ze swoimi scenariuszami, absolutnie nic nie rozumiejąc. Czasami Paul nie mógł uwierzyć, że tylko on przejrzał to kłamstwo.
Nikt nigdy nie podszedł zupełnie swobodnie do gliniarza, kiedy ten go strofował. Nikt nigdy nie zignorował wykrzykiwanych ostrzeżeń, gdy policjant sięgał po broń. Nikt nigdy nie wyciągnął pistoletu z kabury szybciej niż funkcjonariusz.
Przeciwnik zdawał się nie rozumieć, co się dzieje. Byli poza scenariuszem, znajdowali się na tym rozległym, nieznanym, niebezpiecznym terytorium, poza sytuacjami, które przydarzyły mu się wcześniej, a on po prostu nie mógł sobie z tym poradzić. Jego umysł się zamknął, tak jak u każdego normalnego człowieka, gdy ten został skonfrontowany z sytuacją, na którą był zupełnie nieprzygotowany. U każdego normalnego człowieka, ale nie u Paula. Był inaczej zbudowany. Był podłączony do życia poza murami więzienia społecznego. Był wolnym człowiekiem i to czyniło go potężnym. Tańczył wśród wiszących na sznurkach marionetek. Stanął obok torów, podczas gdy pociąg, który miał go zmiażdżyć, przejeżdżał obok.
Pociąg, którym był Paul, przejechał dokładnie nad przeciwnikiem. Zabrał policjanta z powrotem do radiowozu i zakuł go w kajdanki na przednim siedzeniu, chwycił kluczyki i przeszedł na miejsce kierowcy. Teraz to był jego samochód. Nikt nie powiąże go z tym, co zrobił w Georgii. Zrzucił z siebie kolejny ciężar.
Nie wierzył w siłę policjantów. Nie postępował zgodnie z ich scenariuszami i nie przestrzegał ich ograniczeń. Ale to nie znaczyło, że nie mógł ich wykorzystać. Tutaj każdy, kto zobaczy nadjeżdżający radiowóz z migającymi światłami, zatrzyma się jak posłuszna mała owieczka, którą przecież jest. A Paul będzie mógł wybrać sobie każdy samochód, jaki zobaczy.
Nadszedł czas na przejażdżkę, a droga mu ją zapewni.
Złoty chłopak
Paul John Knowles urodził się 25 kwietnia 1946 roku w Orlando na Florydzie. Później opisywał swoje przyjście na świat jako najgorszy błąd, jaki kiedykolwiek popełnił.
Trudno powiedzieć, czy sam wykształcił w sobie skłonności przestępcze, czy też były one rezultatem warunków, w jakich się wychował. Niemniej mały Paul od najmłodszych lat pakował się w kłopoty. Jego rodzice stworzyli dużą rodzinę. Pięcioro dzieci i dwoje dorosłych miało do dyspozycji trzy pokoje. Ten fakt niekoniecznie mógłby stanowić powód wejścia na ścieżkę przestępczości – w Orlando wielu ludzi żyło w podobnych warunkach, a jednak nie uciekali się do tego rodzaju zachowań, jakie już na wczesnym etapie życia wykazywał Paul. Czynnikiem definiującym tę rodzinę wydawał się brak opieki. Paul określił to dokładnie w ten sposób: nie brak miłości – ponieważ był przekonany, że rodzice kochali go aż do śmierci – ale brak troski. Jakby istniała jakaś przeszkoda między kochaniem swoich dzieci a okazywaniem tej miłości w jakikolwiek sposób. U żadnego z nich nie dbano o higienę, żadnego nie karmiono ani nie poświęcano mu uwagi, która pomogłaby mu wyrosnąć na odpowiedzialną osobę dorosłą. Rodzice po prostu przestawali się interesować swoimi pociechami, gdy nie trzeba im już było zmieniać pieluch, a nawet wcześniej, kiedy najstarsze dzieci były na tyle duże, by przewijać młodsze rodzeństwo.
Dlatego dzieciom Knowlesów nie zapewniono moralnego drogowskazu poza tym, czego mogły nauczyć się na ulicy. Tam jednak obowiązywały mniej wzniosłe ideały; tam bardziej liczyło się wykorzystanie innych osób, zanim zostanie się na tym przyłapanym.
Uczęszczanie do szkoły któregokolwiek z dzieci państwa Knowles musiało być egzekwowane przez kuratora, a bez tej interwencji prawdopodobnie żadne z nich nie spędziłoby w szkole ani jednego dnia.
Chociaż ten brak troski to wszystko, co Paul kiedykolwiek opowiedział o swoim wczesnym życiu, z udokumentowanych zeznań jego brata, Cliftona, wynika jasno, że sytuacja była znacznie bardziej tragiczna. Paul miał zwyczaj wdawania się w bójki, kiedy zmuszano go do chodzenia do szkoły. Większość z nich wygrywał, w dużej mierze przez to, że miał styczność z przemocą.
Wiele z tych doświadczeń wynikało z niezwykle surowej dyscypliny; ojciec, mimo że nie włożył wysiłku w wychowanie chłopca, zawsze był gotów ukarać go za wszelkie wykroczenia. Wszystko wskazuje na to, że każde dziecko w rodzinie doznało brutalnej przemocy z jego strony, ale to właśnie Paul wydawał się ulubionym celem, na którym mężczyzna kumulował swój gniew.
Zachowanie chłopca mogło też wynikać ze swobody, z jaką kradł, by wyżywić siebie i rodzeństwo, a może po prostu z ognia, który już wtedy go trawił. Nie zniósłby robienia czegoś tylko dlatego, że ktoś mu tak kazał – ani nauczyciele, ani przedstawiciele prawa, a już na pewno nie mężczyzna, który zapewne go kochał, pomimo że dowody świadczyły o czymś zgoła innym.
Ta dwójka kłóciła się prawie codziennie, a Paul zawsze wychodził na tych konfrontacjach gorzej, ale i tak nie potrafił ustąpić. Nawet wiedząc, że skończy z siniakami, śladami po pasku, a czasem ze złamaną kością, nie przytaknąłby ojcu.
W dzisiejszych czasach wszystkie dzieci zostałyby zabrane z domu Knowlesów i umieszczone w pieczy zastępczej, jednak tego typu instytucje społeczne nie istniały jeszcze w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku. Opieka nad dziećmi była obowiązkiem rodziców, a jeśli ci się z tego obowiązku nie wywiązywali, państwo nie interweniowało.
Kiedy policja zatrzymała Paula za kradzież roweru innego dziecka i odwiozła do domu rodzinnego z mandatem, jego ojciec uznał, że miarka się przebrała. Dotychczasowe przewinienia jakoś znosił, ale w momencie, gdy bunt Paula zaczął kosztować go jego cenne pieniądze na alkohol, uznał, że ma dość.
Wyparł się syna i oddał go pod troskliwą opiekę państwa, oświadczając otwarcie, że nie ma zamiaru wychowywać przestępcy. Zupełnie jakby do tej pory w jakikolwiek sposób interesował się jego wychowaniem.
Już w pierwszej placówce stało się jasne, że Paul będzie sprawiał problemy swoim opiekunom. Chociaż miał teraz zapewnione wyżywienie i własne łóżko, dawne nawyki były w nim głęboko zakorzenione, a próby wyegzekwowania stanowczej dyscypliny, którą powszechnie uznawano za najlepszą, spełzły na niczym. Przychodził „do domu”, kiedy mu się podobało, ignorując zasadę, według której należało wracać do placówki do wyznaczonej godziny. Reguły działały tylko wtedy, gdy nie można ich było obejść, a Paul zdążył poznać już tajniki włamań do domów. Proste zamki nie sprawiały mu trudności, co oznaczało, że każda próba powstrzymania go przed wejściem wymagała fizycznej interwencji jednego z pracowników.
Tego rodzaju konfrontacja kompletnie niszczyła wszelką nić zaufania, którym opiekunowie mogli darzyć chłopca. A jego, prawdę mówiąc, praktycznie nie obchodziło, czy wejdzie do sierocińca, czy prześpi się w lesie. Zupełnie jakby nie dostrzegał różnicy między tymi dwiema opcjami. Stał się tak znieczulony, że nie odróżniał łóżka od podłogi.
To nie tak, że w sierocińcach, między którymi był przerzucany, nigdy nie przyjęto niespokojnego dziecka, ale zazwyczaj udawało się zachować pozory porządku. W przypadku Paula tak nie było. Walczył z innymi podopiecznymi i personelem, jakby byli jego naturalnymi wrogami. Przemoc wydawała mu się czymś tak normalnym, że nie przyszło mu do głowy, że może przeżyć bez niej choć jeden dzień. Stopniowo tracił tę odrobinę sympatii, jaką personel czuł do niego jako dziecka porzuconego. Zyskał reputację wichrzyciela nawet tutaj, wśród innych wichrzycieli.
Próbowano stosować wobec niego typowe środki dyscyplinarne, ale bez skutku. Paul nie miał nic do stracenia, a ból tylko go irytował i sprawiał, że chłopiec walczył jeszcze bardziej zaciekle. Zwykłe rozwiązania nie poprawiały sytuacji. Dlatego ostatecznie został przeniesiony do placówki Arthur G. Dozier School for Boys, znanej wówczas jako Florida Industrial State School for Boys, niedaleko miasta Marianna na zachodzie.
W ówczesnych sierocińcach można się było spodziewać kar cielesnych. Ale nie kary śmierci.
Zniewolenie umysłu
Wielu najgorszych młodocianych przestępców na Florydzie – tych, którzy złamali prawo w poważnych kwestiach i mieli za mało lat, by odpowiadać przed sądem jako osoby dorosłe – dokonało żywota w Dozier. To byli ci chłopcy, którzy sprzeciwiali się wszelkim formom dyscypliny do tego stopnia, że wpędzili rodziców i nauczycieli w rozpacz. Ci, których przyłapano na paleniu w szkole. Zatwardziali młodzieńcy potrzebujący resocjalizacji, których kierowano do Dozier, mieli od dziesięciu do trzynastu lat.
Większość uczniów mieszkała w pokojach zlokalizowanych w niezamykanych na klucz budynkach. Były też dwa bloki betonowych cel więziennych, chociaż mieli być w nich zamykani tylko najgorsi z najgorszych. Kampus nie był ogrodzony. Kontrolę sprawował sam personel. W czasie pobytu Paula w szkole nadal obowiązywała segregacja rasowa, co wyjaśniało konieczność podziału na dwa bloki sypialne. Wówczas zbudowano również jadalnię, wykorzystując siłę roboczą w postaci wychowanków.
Żaden ze wspomnianych obiektów nie definiował tego miejsca tak, jak pojawiający się w koszmarach uczniów dwupiętrowy budynek w centrum kampusu.
„Biały Dom” z jedenastoma pomieszczeniami stanowił punkt zatrzymań, przeznaczony do tymczasowej izolacji szczególnie kłopotliwych uczniów. W praktyce była to sala tortur. Chłopcy, których umieszczano w izolatkach w Białym Domu, często byli wiązani i kładzeni twarzą do ziemi na betonowej podłodze, na której leżeli przez wiele dni. Regularnie stosowano bicie, nie tylko ze względu na dyscyplinę, ale także dlatego, że personel wydawał się wierzyć, iż biczowanie chłopców nauczy ich moralności. Biczowanie, chłosta, uderzanie pięściami. Wszystkie te czynności były codziennością w Dozier, na podwórzu przed Białym Domem. W środku sprawy miały się o wiele gorzej.
Cmentarz Boot Hill, który wybudowano w północnej części kampusu jeszcze przed przybyciem Paula, w trakcie jego pobytu zyskał kilku nowych mieszkańców. Od czasu powstania szkoły na terenie placówki wielokrotnie przeprowadzano różne kontrole z powodu częstych zgonów wychowanków i dużej liczby zgłaszanych obrażeń. Rezultat był taki, że przestano o nich donosić.
Niewielu chłopaków, którzy opuścili Dozier, mówiło o swoich przeżyciach, a nawet jeśli o nich wspomnieli, to i tak w większości uważano ich za godnych pogardy. W końcu byli przestępcami i degeneratami, którzy mieli oczywisty interes w zamknięciu tych kilku miejsc, które mogłyby ograniczyć ich karygodne zachowanie. Jednak pomimo że próby informowania o nieprawidłowościach ignorowano, zamiatano pod dywan lub wręcz odrzucano, niektóre informacje wychodziły na jaw i trafiały do oficjalnych rejestrów. Wiązanie dzieci było tylko wierzchołkiem góry lodowej. W Białym Domu zbyt łatwo przekraczano granicę pomiędzy dyscypliną a torturami, a w wielu przypadkach dochodziło do ciężkiego uszkodzenia ciała i gwałtów.
Kiedy szkoła została ostatecznie zamknięta w 2011 roku, przedstawiciele wydziału medycyny sądowej Uniwersytetu Południowej Florydy znaleźli na terenie kampusu ponad pięćdziesiąt ciał, z których większość nie została pochowana na cmentarzu. Jeszcze bardziej niepokojący jest fakt, że sama placówka zgłosiła ponad sto zgonów, chociaż większa część dokumentacji dotyczącej tych zgonów była niekompletna, gdyż niektóre dane celowo pominięto. Nie dało się więc ustalić rzeczywistej liczby ofiar śmiertelnych – z powodu braku ciał i niewystarczającej liczby informacji; nieformalnie jednak, w okresie, gdy Paul był tu zamknięty, oczekiwany wskaźnik „odpływu uczniów” wynosił około 30 procent.
Tak więc w ten świat skrajnej kontroli, ekstremalnej przemocy i sadystycznych gwałtów wkroczył Paul Knowles, chłopiec, którego nie można było zmusić do posłuszeństwa wobec nikogo ani do poddania się jakiejkolwiek władzy. Jak było do przewidzenia, w ciągu kilku minut Paul wszedł w konflikt z personelem i przez pierwsze trzy tygodnie nawet nie zobaczył swojego pokoju. Spędził ten czas w celi Białego Domu, gdzie dowiedział się, że wszystko to, co wycierpiał z rąk ojca, można interpretować jako miłość w porównaniu z tym, jak traktowali go ci sadystyczni nieznajomi.
Ta świadomość zdawała się wstrząsać nim bardziej niż same akty okrucieństwa – to, że krzywdzono go nie dlatego, iż myśleli, że to poprawi mu humor, jak mu mówiono, ale dlatego, że sprawiało im to przyjemność. Nawet ci, którzy go nie gwałcili, nie obmacywali jego skrępowanego ciała ani nie traktowali go jak gryzaka, i tak czerpali satysfakcję z oglądania tego, co robią inni. A kiedy nadchodziła ich kolej, by go uderzyć, nie wahali się.
Przeciętny pobyt w Dozier trwał sześć miesięcy. Po pół roku nawet najbardziej zatwardziali przestępcy byli złamani i posłuszni, gotowi zrobić wszystko, aby się stamtąd wydostać i nigdy nie oglądać się za siebie. Paul mieszkał tam przez prawie trzy lata, cierpiąc najgorsze, co to miejsce miało do zaoferowania, i wracał po więcej.
W ciągu tych trzech lat jedna trzecia pozostałych mieszkańców Dozier zaginęła lub zmarła „oficjalnie”, a ich ciała złożono na cmentarzu. Paul nie stworzył żadnych znaczących więzi z rówieśnikami, ale ciążyło mu, że każdego dnia padali jak muchy. Nie odczuwał bólu straty, tylko tępy strach przed nieuchronnością. Przeżył tak wielu z nich, lecz w pewnej chwili i jego szczęście musiało się skończyć. Przewidywał, że będą dusić go zbyt długo lub bić zbyt mocno albo jego serce odmówi posłuszeństwa po kolejnym tygodniu leżenia na betonie. Śmierć wisiała nad nim każdego dnia, gdy wykonywał swoje obowiązki pod czujnym okiem strażników, czekając, aż zdecydują, czy dzisiaj to on powinien cierpieć – aż dojdą do wniosku, że drobne wykroczenia, których nieświadomie się dopuścił, były najgorszymi z możliwych, i że to on powinien zostać wysłany do Białego Domu, aby zapłacić za grzechy wszystkich.
Wiele razy był bliski śmierci, ale z jakiegoś powodu pozostał przy życiu. Nie umarł, chociaż zmarły dziesiątki innych osób, które doświadczyły tego samego. Nie dlatego, że był od nich twardszy czy zdrowszy. Po prostu miał szczęście. Fart trzymał go przy życiu.
Z dnia na dzień tracił wszelką wiarę w to, że we wszechświecie istnieje jakikolwiek porządek, że rządzi nim jakakolwiek logika. Pozostało tylko przekonanie, że rzeczywistość jest bezlitosna, że nic nie ma sensu, nic się nie liczy, a w życiu trzeba chwytać, co się da, i cieszyć się chwilą.
W końcu było po wszystkim. Pewnego dnia, podobnie jak wielu innych, wyswobodzono go, wezwano do stawienia się przy bramie, wydano komplet ubrań i wepchnięto do samochodu, którym miał zostać przewieziony z powrotem do cywilizacji. Po przybyciu na miejsce kazano mu wysiąść z pojazdu, więc posłusznie, jak zbity pies, stanął na poboczu, czekając na dalsze instrukcje.
Nikt mu ich nie udzielił.
Samochód odjechał, a on został, wyczerpany, nie mając pojęcia, co robić ani dokąd się udać. Przez jakiś czas po prostu tam tkwił, podczas gdy zwykli ludzie zamieszkujący ten świat mijali go, nie zwracając na niego uwagi. W końcu zaczął iść przed siebie. Stawiając kolejne kroki, spodziewał się usłyszeć krzyki. Miał wrażenie, że zaraz podbiegnie jakiś strażnik i uderzy go za to, że odszedł z miejsca, w którym go zostawiono. Wzdrygał się za każdym razem, gdy obok przejeżdżał samochód. Ale powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Był wolny. Dzień wcześniej skończył osiemnaście lat, chociaż o tym nie wiedział. Nie był już podopiecznym państwa, gdyż w chwili, gdy podatnicy przestali finansować jego pobyt i utrzymanie, został wydalony ze szkoły.
Na końcu ulicy miał do wyboru trzy opcje: przejść na drugą stronę, skręcić w lewo lub pójść w prawo. Nie było nikogo, kto mógłby mu powiedzieć, w którym kierunku ma się udać i co ma robić. Był wolny. To go przytłaczało. Cała ta wolność po tym, jak nie miał jej wcale. Wszystkie wybory, co dalej. W pewnym momencie będzie musiał coś zjeść; będzie potrzebował pieniędzy.
Być może wynająć gdzieś pokój, żeby mieć gdzie się położyć i przespać tej nocy. Do tego też potrzebowałby pieniędzy. Poklepał się po kieszeniach i stwierdził, że są puste.
Nic nie szkodzi, przez te długie lata nie stracił swoich wcześniej zdobytych umiejętności. W ośrodku nie było niczego, co mogłoby je stłumić, tylko codzienna monotonia. I oczywiście ból. Ból wypalający ostatnie resztki przyzwoitości i ogłady, które próbował zaszczepić w nim ojciec. Wtedy Paul zdał sobie sprawę, jak dobre było jego życie, kiedy jego ojciec je kontrolował. Może nie okazywał mu życzliwości, ale przynajmniej próbował nadać mu jakiś kierunek. Może to była miłość?
Rzeczy, których miał się dopuścić w nadchodzących dniach, rozwścieczyłyby jego ojca, ale przecież musiał jakoś przeżyć; a jeśli oznaczało to włamywanie się do domów, gdy ich mieszkańcy byli w pracy, i ucieczkę ze zdobyczą, właśnie tym zamierzał się zająć.
Miał całkiem niezłą passę. Nikogo nie skrzywdził, po prostu kradł cudzą własność, a kiedy w końcu zdecydował, że ma już wszystko, co mógł zdobyć w tym mieście, i czas ruszać dalej, zabrał też czyjś samochód.
Nie pierwszy raz siedział za kierownicą. Nauczył się prowadzić jeszcze jako dziecko, ale to był jego pierwszy raz na otwartej drodze, z nowym nastawieniem po latach udręki. Zupełnie jakby ta pierwsza chwila po tym, gdy zostawiono go na poboczu drogi, została zapisana złotymi zgłoskami. Cały świat znajdował się teraz w jego zasięgu; mógł jechać gdziekolwiek i robić, cokolwiek chciał. Dla kogoś, kto tak długo cierpiał w zamknięciu, było to przeżycie wręcz mistyczne. Rozkosz. Za pierwszym razem nie wybrał kierunku, po prostu wcisnął pedał gazu i ruszył. Pozwolił prowadzić się drodze, skręcając, kiedy miał na to ochotę, ale rzadko, ponieważ od zakrętów i bocznych dróg wolał ryk silnika i wibrowanie pedału gazu. Jechał i jechał, dopóki w środku nocy nie zauważył, że powoli kończy mu się paliwo. W oddali migotały światła. Nowe miasto, nowe możliwości. Nowe rozwidlenie dróg.
Pieniądze szybko się skończyły, a gdy zbiornik paliwa opustoszał, Paul musiał porzucić pierwszy skradziony samochód na rzecz następnego. Pojazd był na tyle niepozorny, że mógł poruszać się niezauważony po większości miast, wtapiając się w tło i dopuszczając się po drodze drobnych kradzieży kieszonkowych i sklepowych. Cenne przedmioty sprzedawał w lombardzie. Prowadził raczej nędzne życie, do którego był przygotowany.
Szło mu całkiem dobrze. Zawsze miał pewien talent, ale lata uwięzienia z najgorszymi z najgorszych wyostrzyły jego instynkty i umiejętności do tego stopnia, że prawdopodobnie mógłby prowadzić taką egzystencję w nieskończoność. Brał to, co mu wpadło w ręce, i nie szukał niczego ponadto. Stał się na tyle niezauważalny, na ile to było możliwe.
Po koszmarach zakładu poprawczego Dozier nie pragnął niczego więcej niż wolności i spokoju. Chciał robić to, co umiał najlepiej, jednocześnie tak naprawdę nikogo nie krzywdząc, chyba że poprzez uszczuplenie czyichś zasobów finansowych.
Gdy jednak pierwszy szok minął, Paul zapragnął czegoś więcej. Chciał mieć coś ponad jedzenie utrzymujące go przy życiu i pojazd, którym mógł się przemieszczać. Chciał wejść do baru i kupić piwo, nie martwiąc się, czy starczy mu pieniędzy.
Czasami chciałby nawet wynająć pokój. W tamtym okresie odkrył radość płynącą z bliższych stosunków z kobietami, a perspektywa zaoferowania normalnego łóżka była o wiele bardziej kusząca niż zaułki czy tylne siedzenia. Mimo wszystko nawet z tymi ograniczeniami radził sobie znacznie lepiej, niż można by się spodziewać. Dawne pobicia nie odebrały mu charyzmy ani atrakcyjnego wyglądu, którym przyciągał tak wiele niepożądanej uwagi w Dozier.
Poza drobnymi kradzieżami coraz częściej dopuszczał się poważniejszych przestępstw. Polegając bardziej na szczęściu niż na zdrowym rozsądku, zamiast ograniczać się do kradzieży w sklepach i wyrywania torebek, zaczął włamywać się do prywatnych domów. Niespodziewany uśmiech losu pozwolił mu uniknąć spotkania z mieszkańcami podczas wybijania okien; czysty przypadek pozwolił mu spokojnie przenieść się do następnego miasta, zanim miejscowa policja zdała sobie sprawę, że doszło do całej serii włamań, a nie jednego czy dwóch incydentów. Dopiero po kilku dniach funkcjonariusze znajdowali skradzione towary, skumulowane w lokalnych lombardach, i pojmowali, że prawdopodobnie sprawca był jeden. Mimo to nie przybliżało ich to do informacji, kto tak naprawdę popełniał te wszystkie przestępstwa. Kiedy zaczynali szukać, Paula już dawno nie było na miejscu. Powierzał życie drodze, a droga go chroniła. Wierzył w to coraz mocniej, zwłaszcza że komunikacja między wydziałami policji małomiasteczkowej Ameryki była na żałosnym poziomie. Zaledwie kilka telefonów mogłoby sprawić, że samochody policyjne czekałyby w ekskluzywnych dzielnicach mieszkalnych sąsiednich miast, ale nikt nigdy nie skojarzył faktów i nikt nigdy nie zatelefonował.
I tak jak wcześniej Paul z reguły był totalnie spłukany, tak teraz posiadał pozornie nieskończone zapasy gotówki, z którą nie wiedział, co zrobić. Nie miał do uregulowania rachunków ani czynszu, który musiałby opłacić. Wszystkie koszty zwykłego życia go omijały, więc każdy grosz, który mógł zarobić na przestępstwach, był czymś ekstra. Pozwalał więc sobie na spędzenie nocy w ładnym pokoju hotelowym, kiedy tylko miał na to ochotę. Jadł najlepsze jedzenie, pił do woli, palił bez przerwy, a nawet kupił sobie ładniejsze ubrania i małą walizkę, w której mógł je nosić. Z uwagi na jego aparycję i sposób bycia, kobiety, o które zabiegał, uważały go za gwiazdę rocka, a on nie robił nic, by wyprowadzić je z błędu, dopóki nie dostał tego, czego chciał, i nie wyjechał z miasta.
Strach, który prześladował go od chwili opuszczenia Dozier, z dnia na dzień słabł, aż wreszcie stał się niczym więcej niż odległym wspomnieniem. Paul czuł jeszcze mrowienie na karku, a w nocy budził go czasem koszmar, kiedy wydawało mu się, że słyszy kroki strażników za drzwiami.
Nie myślał o rzeczach, które mu zrobiono, ponieważ dopóki tego nie robił, było tak, jakby nigdy się nie wydarzyły. Nawet kiedy zaciągnął jakąś dziewczynę do łóżka, a ona leżała tam, bezradna i naga tak jak on w czasach poprawczaka, nie myślał o tym. Nawet kiedy ściskał dłońmi ciała kobiet, prowokując jęki świadczące o doznawaniu czegoś pomiędzy radością a bólem, nie myślał o tym. Myślenie o tych rzeczach czyniło je prawdziwymi, a gdyby były prawdziwe, nie mógłby czerpać radości ze swojego życia, nie mógłby czerpać przyjemności z robienia tym kobietom tego, co zrobiono jemu. To byłaby spirala prowadząca do szaleństwa, a Paul nie zamierzał zwariować, nie chciał umrzeć; pragnął przeżyć, bez względu na to, ile go to będzie kosztowało. Nawet gdyby musiał wymazać z pamięci dużą część swojego życia, zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Życie liczyło się bardziej niż miejsca, w których był, oraz rzeczy, których się dopuścił. Przyszłość jawiła się mgliście, a przeszłość oznaczała koszmar; lecz teraźniejszość, kiedy miał wszystko, czego pragnął każdy człowiek – styl życia celebryty, dziewczyny, drinki, otwartą drogę – to było coś, czego warto było się trzymać. Swoboda podczas jazdy i dzika radość z uwiedzenia jakiejś przypadkowej kobiety, najpiękniejszej w mieście, na oczach wszystkich nachmurzonych mieszkańców, którzy wiedzieli, że powinna się ustatkować z jednym z nich – dla tych doświadczeń warto było zapomnieć o przeszłości.
Udało mu się. Robił to znacznie dłużej, niż miał do tego prawo. Liczył sobie niemal dziewiętnaście lat, kiedy w 1965 roku jechał autostradą, a w lusterku wstecznym jego auta rozbłysły światła radiowozu.
Zniewolenie ciała
Naraz dogoniła go przeszłość. Dogoniły go te wszystkie przestępstwa i włamania, a także chwile, gdy po prostu zlekceważył funkcjonariuszy, kiedy domagali się szacunku. Za które z tych licznych przestępstw go ścigano? Na ile lat zostanie odesłany z powrotem do piekielnej sali tortur dlatego, że miał czelność żyć bez ograniczeń? Dodał gazu i przyspieszył.
Jak się okazało, ten stary rzęch, którego udało mu się ukraść nocą spod baru, nie sprostał zasadom pościgu. Prędkość, z jaką Paul jechał wcześniej, była już bliska maksymalnej, jaką mógł osiągnąć, więc po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów gliniarz znalazł się tuż przy jego zderzaku. Paul zatrzymał się na poboczu, jakby był grzecznym chłopcem, i pozwolił policjantowi dumnie podejść do drzwi i wyciągnąć go z auta; funkcjonariusz wykrzyczał mu w twarz, jak bardzo przekroczył prędkość. Lecz jeśli sądził, że jego podniesiony głos może zszokować i sparaliżować Paula, to czekała go niespodzianka. Przedstawiciele władzy darli się na niego od zawsze. Już nie robiło to na nim wrażenia.
Teraz Paul po raz pierwszy od czasu pobytu w poprawczaku naprawdę się zdenerwował. Znalazł się na granicy i odkrył, że dawny paraliżujący strach, który powinien go powstrzymywać przed zrobieniem czegoś głupiego, po prostu zniknął. Zbyt wiele już wycierpiał. Wszystko, co było normalne w jego umyśle, uległo wypaleniu. Kiedy więc gliniarz krzyczał i upominał go z powodu wykroczenia drogowego, Paul zobaczył, zupełnie jakby obserwował tę sytuację z daleka, jak jego dłoń chwyta rękojeść pistoletu przy pasku mężczyzny i wyciąga broń.
Nigdy wcześniej nie użył broni palnej, ale w szalonej młodości często zakradał się do kina i widział, jak kowboje wymachiwali pistoletami. Więc to właśnie zrobił teraz, wciskając lufę pod brodę milczącego już teraz policjanta.
– Wsiadaj.
Przez pewien czas jechali w milczeniu; warkot silnika zdawał się cichszy niż szalona maszyneria pracująca w umyśle Paula, który próbował obmyślić następny ruch. Płynięcie z prądem doprowadziło go daleko, ale teraz trzeba było podjąć decyzję. W pewnym sensie pozwolił, by droga znów go prowadziła. Jechał przed siebie, coraz dalej od porzuconego radiowozu. Miał zamiar wyrzucić pasażera, gdy będą mijać jakieś miasto, a potem ruszyć beztrosko dalej. Nadal trzymał pistolet na kolanach.
Nie był jeszcze zabójcą. Nie miał ochoty zabijać. Nie czuł złości ani ślepej nienawiści, by chcieć zgładzić kogoś tylko za to, że stanął mu na drodze. Modlił się, żeby pojawiło się miasto, żeby mógł zostawić gliniarza w pyle i jechać dalej, nie oglądając się za siebie. Pragnął tylko, aby dano mu spokój. Dlaczego nie mogli po prostu zostawić go w spokoju? Nikomu nie robił krzywdy. Jeśli już, zapalał iskierkę radości w życiu tych, których spotykał. Nie mieli powodu, by go karać, po prostu chcieli mieć wszystko i wszystkich pod kontrolą, a jego zmusić do przestrzegania tych samych bezsensownych zasad, które krępują innych ludzi. Nienawidzili patrzeć na wolnego człowieka. To wszystko. Nie zamierzał pozwolić im odebrać sobie wolności. Nigdy więcej. Nie, dopóki oddycha. Jego dłoń powędrowała w dół, do pistoletu, gdy gliniarz wpatrywał się w jego profil. Przez cały czas mówił, próbując uspokoić Paula, wyjaśnić mu, że przez swój czyn na pewno skończy za kratkami. Na koniec użył nawet pochlebnego tonu. Jeśli Paul wypuści policjanta, nie robiąc mu krzywdy, będzie mu dużo łatwiej, gdy stanie przed sądem. Uznają to za młodzieńczą głupotę zrobioną pod wpływem impulsu. Takie rzeczy się wybacza, podobnie jak przekroczenie prędkości. Nie ma potrzeby, aby posuwać się za daleko. Nie musi dojść do tragedii, nikt nie musi zostać ukarany.
Kiedy kolejny radiowóz pojawił się na horyzoncie i zjechał na jego pas, Paul nadal się wahał. Przed jego zatrzymaniem policjant skontaktował się z innymi przez radio, jak dobry, sumienny stróż prawa. Funkcjonariusze wiedzieli, gdzie jest. Wiedzieli, co robi. Nie był sam na świecie jak Paul; miał za plecami małą armię.
Paul wcisnął hamulec; nie próbował skręcać, by sprytnie się wymknąć. Zatrzymanie się było jedynym rozwiązaniem.
Nie chciał wszczynać strzelaniny i nie miał innego wyjścia, jak się poddać. Rzucił pistolet siedzącemu obok gliniarzowi i podniósł ręce – zupełnie jak kowboje, których dosięgło ramię prawa w oglądanych przez niego westernach. To mogła być pierwsza mądra decyzja, jaką kiedykolwiek podjął. Tymczasem ani ofiara porwania, ani żaden z pozostałych policjantów nie mieli pojęcia, co z nim zrobić. Nigdy wcześniej nic takiego im się nie przydarzyło i już na samą myśl byli przerażeni jak diabli. Jeśli jedna osoba mogła podczas aresztowania wyrwać broń funkcjonariuszowi, to inne też potencjalnie są w stanie to zrobić. Sama świadomość takiej możliwości uczyniłaby ich pracę nieskończenie bardziej niebezpieczną.
Co gorsza, mężczyzna, którego powalili na ziemię i zakuli w kajdanki, nie wyglądał na zatwardziałego kryminalistę-psychopatę, raczej na czyjegoś nastoletniego syna. Mógł być kimkolwiek i żaden z funkcjonariuszy nie mógł zrozumieć, dlaczego teraz jego bojowy nastrój minął, skoro wcześniej był tak skory do konfrontacji.
Po natychmiastowym aresztowaniu Paul nie został oskarżony o wykroczenie drogowe. Nie, kiedy mieli na niego zarzut porwania. O ile zwykle medialny cyrk rozkręcał się za każdym razem, gdy ktoś zaatakował policjanta, choćby po to, by pokazać, że coś takiego jest całkowicie niedopuszczalne i grozi najsurowszą karą, o tyle tym razem próbowano załatwić sprawę jak najszybciej i bez zbędnego rozgłosu. W lokalnych gazetach pojawiła się krótka informacja, że Paul Knowles został osadzony w więzieniu za porwanie, ale wszystkie szczegóły starannie utrzymywano w tajemnicy. W rezultacie wyrok pozbawienia wolności, który groził mu za to jedno przestępstwo, był stosunkowo krótki, aby uniknąć przyciągania niechcianej uwagi. W więzieniu o stosunkowo niskim rygorze nie mógł mieć kontaktu z bardziej zatwardziałymi przestępcami, którzy dowiedzieliby się od niego, jak i dlaczego został aresztowany. Stało się tak głównie dzięki zmowie między policją a sądem; drugim czynnikiem był fakt, że Paul wyglądał na dość niewinnego i zdezorientowanego całą tą sprawą. Jakby działał pod wpływem głupiego impulsu i teraz czuł się odpowiednio zawstydzony.
Dziwnie było pomyśleć, że ktoś może wydawać się niewinny, gdy staje przed sądem za uprowadzenie policjanta z bronią, ale narracje zarówno jego prawnika, jak i policji były idealnie spójne. Pokrzywdzony złożył nawet oświadczenie pod przysięgą, w którym podkreślił, że młody mężczyzna nie zachowywał się wobec niego wrogo. Wyjątkowo łagodny wyrok był pierwszą oficjalną karą za popełnienie przestępstwa, która znalazła się w aktach młodego Paula, i nadał ton wszystkim jego interakcjom z sądami w przyszłości. Wystarczyło rzucić okiem na jego papiery i już wiedziano, że może zostać potraktowany pobłażliwie.
Paul odsiedział swój wyrok we względnym zapomnieniu, z rezygnacją robiąc wszystko, co mu kazano, i nienawidząc każdej chwili, ale wciąż świadomy, że to najlepszy sposób na przeżycie. Teraz, kiedy faktycznie popełnił konkretne przestępstwo, spodziewał się, że w więzieniu potraktują go znacznie gorzej niż w miejscu, które rzekomo było szkołą dla kłopotliwej młodzieży. Okazało się, że pobyt tu przypomina wakacje. W więzieniu nie musiał walczyć o pieniądze i jedzenie. Nie musiał co noc szukać miejsca do spania. Pozostali więźniowie nie byli zatwardziałymi potworami, jakich szkoła Dozier zrobiła ze wszystkich powierzonych im chłopców. Tu nie groziło mu, że zostanie zamordowany albo zgwałcony. Prawdę mówiąc, odsiadka w tym miejscu prawie w ogóle nie wydawała się karą. Paul wciąż tęsknił za swobodą na drodze i wszystkimi związanymi z tym przyjemnościami, podobnie jak dziecko tęskni za lodami do każdego posiłku. Poza więzieniem czerpał z życia tak intensywnie, że czas spędzony w zakładzie karnym służył mu niemal za okazję do oczyszczenia, które przywróciło go do rzeczywistości.
Nie czekał wielu lat na wyjście na wolność. Nie podejmował żadnych desperackich prób ustalenia, kiedy będzie mieć urodziny i go wypuszczą. Wystarczyło zaledwie kilka miesięcy w zamknięciu z minimalnym nadzorem, aby upewniono się, że nie ma w planie żadnych szczególnie niebezpiecznych wybryków, a potem znów znalazł się na zewnątrz, tak samo jak wcześniej.
Pierwszego dnia na wolności popełnił trzy przestępstwa: włamanie, rabunek i kradzież samochodu. Potem znów znalazł się w drodze z portfelem wypchanym gotówką, torbą pełną ubrań ze sklepu z używanymi rzeczami i w samochodzie, którego kradzież mógł zaryzykować.
Szybko wydostał się z miasta, zanim ktokolwiek mógł powiązać nowo zwolnionego skazańca z nagłym wzrostem przestępczości, ale tak naprawdę nie musiał się tym przejmować. Włamania i drobne kradzieże, których dopuścił się przed aresztowaniem, zostały w dużej mierze zapomniane, a kiedy przeniósł się do sąsiedniego miasta, nikt już o nim nie pamiętał. Została tylko wzmianka w lokalnych raportach policyjnych.
Tak więc życie Paula toczyło się dalej. W kolejnych latach policja zatrzymała go wielokrotnie, a on za każdym razem poddawał się dobrowolnie karze, nie próbując stawiać oporu. Wyciągnął wnioski z pierwszego aresztowania – jeśli zgadzał się z tym, co mówili, i zachowywał się uprzejmie, za każdym razem bez problemu go wypuszczali. Był tak grzeczny w stosunku do policji, że rozmawiali z nim swobodnie, jakby był ich przyjacielem. Prowadząc koczowniczy tryb życia, za każdym razem zresztą spotykał innych funkcjonariuszy i chociaż komunikacja między departamentami nieznacznie się poprawiła, to gdy oskarżano go o jakieś przestępstwo, traktowano je jak jego pierwsze wykroczenie ze względu na brak dostępu do odpowiednich dokumentów. A nawet jeśli uzyskiwano dostęp, sędzia patrzył na poprzednie łagodne wyroki i dochodził do wniosku, że Paul nie szkodzi bardzo społeczeństwu, lecz jest tylko głupim dzieciakiem, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie.
Czasami przyłapywano go na włamaniu. Czasami nakrywano go w skradzionym samochodzie. Niewątpliwie powinien był otrzymać dłuższy wyrok. Najwyraźniej jednak w wielu stanach jego wyluzowana postawa i chłopięce zachowanie, rozkładanie rąk i mówienie „macie mnie” okazywały się na tyle ujmujące dla policji, że Paul nie ponosił żadnych realnych konsekwencji swoich działań i szybko zaczynał żyć jak wcześniej. Recydywiści powinni otrzymywać surowsze kary, ale aż do 1970 roku Paul rzadko przebywał za kratkami dłużej niż przez kilka miesięcy. Wprawdzie ze względu na ogromną liczbę aresztowań w tamtych latach i tak spędził więcej czasu w więzieniu niż na wolności, ale fakt, że wypuszczano go, a on kontynuował przestępczą działalność, świadczy o tym, jak łagodnie obchodził się z nim wymiar sprawiedliwości.
Jednak od 1970 roku zaczęło się to zmieniać. Wówczas chłopięcy urok Paula zaczął słabnąć, a systemy wymiany informacji między hrabstwami i stanami działały coraz sprawniej. Sędziowie, na których łaskę liczył, dowiedzieli się o wręcz absurdalnej długości listy wyroków skazujących; jednocześnie obowiązkowa reforma wymiaru sprawiedliwości sprawiła, że nie mogli już lekceważyć tego, iż Paul stał się zawodowym przestępcą. Więzienia o niskim rygorze ustąpiły miejsca więzieniom o zaostrzonym rygorze, a potem, kiedy w 1971 roku Paula aresztowano za kolejne włamanie, podczas którego wszedł do domu i zastawszy w nim właściciela, musiał go związać, aby ten nie przeszkodził mu w pracy, uznano to za znak, że jego przemoc eskaluje i że staje się on realnym zagrożeniem dla innych. Zamiast wygodnych wakacji, które do tej pory tak łatwo znosił, skazano go na trzy lata ciężkich robót w obozie pracy.
Jeśli pracownicy wydziału sprawiedliwości spodziewali się, że to nim wstrząśnie i sprowadzi go z powrotem na odpowiednią drogę, to grubo się mylili. Zamiast tego Paul wyciągnął ze wspomnianego doświadczenia inną lekcję. Nie o tym, że popełnianie przestępstw jest złe i może mieć dla niego negatywne konsekwencje, ale że teraz, gdy kara zaczynała być dla niego bardziej dotkliwa, nadszedł moment, aby zacząć aktywnie stawiać opór i unikać schwytania.
Kiedy trafił do obozu pracy w 1972 roku, od razu wiedział, że nie pozostanie tam do końca kary. Korzystając z narzędzi i sprzętu, którymi dysponował w ciągu dnia, przygotował sobie zestaw wytrychów, a kiedy zapadła noc, szybko otworzył drzwi celi i wyszedł. Strażnicy nie stacjonowali na miejscu, by pilnować obiektu przez całą dobę, ponieważ wszyscy więźniowie byli zamykani w celach. Powrót do cywilizacji zajął Paulowi trochę czasu, kiedy to musiał zadowolić się swoim więziennym ubraniem do momentu, aż skombinował jakieś normalne ciuchy, ale udało mu się to całkiem szybko. Od razu zaczął kolejne włamania, pomijając fazę pośrednią pod postacią drobnych kradzieży w sklepach i innych miejscach, ale kiedy już skończył, w mgnieniu oka wrócił do starego trybu życia: torby z ubraniami, portfela pełnego gotówki i skradzionego samochodu, który miał go zawieźć autostradą w kolejne miejsce docelowe.
Alarm w więzieniu ogłoszono dopiero wówczas, gdy kolejnego ranka Paul długo się nie pojawiał, więc strażnicy poszli wyciągnąć go z celi na śniadanie i zastali otwarte drzwi.
W tym momencie rozpętało się piekło.
Spodziewano się, że uciekinier może popełnić kolejne przestępstwa, poza tym informacja o osadzonym, który uciekł z więzienia o zaostrzonym rygorze, mogłaby wstrząsnąć opinią publiczną i przynieść wstyd władzom.
Zorganizowano obławę, a codzienna niekompetencja funkcjonariuszy niskiego szczebla, która dotąd ułatwiała życie ludziom takim jak Paul, przeszła do historii w centrum uwagi opinii publicznej. Wszystkie przestępstwa Paula wreszcie zarejestrowano i porównano z tymi z przeszłości, a śledczy zyskali w ten sposób nową wskazówkę. Po określeniu geograficznego wzorca jego aktywności zdjęcie poszukiwanego zostało rozesłane do wszystkich miast, w których mógł się pojawić.
Kiedy Paul pędził autostradą, nie troszcząc się o świat ani nie martwiąc się niczym, sprawy przybrały zły obrót. Zobaczył rozstawioną blokadę. Policja zatrzymywała i sprawdzała każdy przejeżdżający samochód. Paul nie miał prawa jazdy do okazania, a nawet gdyby je miał, był przecież poszukiwany. Zawrócił samochód na środku drogi i trafił prosto w ręce policji, która podążała za nim od czasu, gdy opuścił ostatnie miasto. Wpadł w pułapkę, z której nie było wyjścia.
Jak zwykle w takiej sytuacji, popłynął z prądem. Zatrzymał samochód i wysiadł z podniesionymi rękami oraz uśmiechem na twarzy. Tym razem jednak funkcjonariusze dokonujący aresztowania nie dali się na to nabrać i nie potraktowali go łagodnie, tak jak był przyzwyczajony. Przycisnęli go kolanem do ziemi, zakuli w kajdanki, a kiedy wydał z siebie okrzyk przerażenia, otrzymał cios w tył głowy. Tym razem nie miał już swobodnie się przemieszczać ani mieć dostępu do narzędzi. Skończyło się dotychczasowe łagodne traktowanie. Strażnicy z więzienia w Raiford otrzymali informację o jego poprzednich ucieczkach, więc gdy inni skazańcy mogli czuć się swobodnie, Paula czujnie obserwowano. Świadomi, że gdyby dali mu palec, wziąłby całą rękę, ograniczyli mu swobodę tak, że trudno by mu było nawet obrócić głowę i nie usłyszeć pytania, dlaczego to robi. Dla człowieka, który tak bardzo cenił sobie wolność, stanowiło to najgorszą udrękę, podobnie jak powrót do rodzinnego domu, konieczność rozliczenia się z każdej podjętej decyzji, każdego wydanego dźwięku. Paul znalazł się w piekle i z rosnącym przerażeniem zdał sobie sprawę, że wcześniej bywało gorzej. Nawet najgorsze kary, jakie mógł mu wymierzyć rząd, nawet najciaśniejsze kajdany, jakie mogli założyć na jego nadgarstki, wciąż były niczym w porównaniu z tym, co już przeszedł.
Traktowali go tak źle, jak tylko mogli, nie łamiąc zasad, co oznaczało, że nie istniała gorsza kara, jaką można było mu wymierzyć. A że Paul nie miał nic do stracenia, stał się nie do opanowania.
Administracja więzienia postanowiła więc dać mu coś, co mógłby stracić. Nie wolność, którą już utracił, nie życzliwe traktowanie przez ludzi, którym nigdy by nie zaufał, ale jakiś związek z realnym światem poza murami instytucji, jakiś powód, dzięki któremu Paul podjąłby próbę resocjalizacji. Potrzebna była tylko prawdziwa ludzka relacja, aby stworzyć dźwignię, której można by użyć do wyciągnięcia go z otchłani zepsucia, w jakiej się znajdował.
Nieujarzmione serce
Strażnicy zostali poinstruowani, aby wywierać na Paulu mniejszą presję. Dali mu więc, aczkolwiek niechętnie, trochę wolnego czasu w ciągu dnia. Niektórzy więźniowie wykorzystywali ten czas na pracę nad sobą. Niektórzy szukali ucieczki w książkach lub telewizji. Paul nie robił nic. Nie miał hobby ani zainteresowań, niczego poza chwilą, w której żył. To samo, co czyniło go odpornym na groźby kary, czyniło go także niezdolnym do odczuwania radości. Dla strażników stanowiło to problem. Jeśli nie było nic, co by mu się podobało, to nie było też niczego, co mogliby mu odebrać, gdyby stał się nieposłuszny. Należało przemyśleć tę kwestię.
Jeśli nie istniały rzeczy, które Paul kochał, trzeba było zaszczepić w nim miłość do czegoś.
Od pierwszych dni jego pobytu w więzieniu było oczywiste, że nie zawrze typowych więziennych przyjaźni. Nigdy nie interesował go zbytnio ten rodzaj relacji; zależało mu raczej na podziwie, lecz w tym więzieniu stanowym był małą rybką w dużym stawie. Nikt nie wiedział, kim jest Paul, i nikogo to nie obchodziło. Skoro więc nie mógł przebywać w świetle reflektorów, nie próbował popisywać się na scenie.
Przyjaźń z innym więźniem nie byłaby idealnym rozwiązaniem, ale przynajmniej stanowiłaby jakiś punkt wyjścia. Wyglądało na to, że strażnicy musieli szukać dalej.
Właśnie dlatego, gdy zwolniły się miejsca w programie korespondencji z więźniami, w jego celi zostawiono notatkę na ten temat, tak aby ją znalazł po pracy, w swoim czasie wolnym.
Nie mając nic lepszego do roboty, Paul zapisał się do programu i zaczął korespondować z różnymi ludźmi. To przełamało monotonię jego dnia, bo przyjmował wieści z zewnątrz, i umożliwiło strażnikom stosowanie niewielkiej groźby. Skoro Paul chciał odbierać swoją pocztę, musiał zachowywać się przyzwoicie.
Nie mając powodu do buntu, Paul zrobił to, co potrafił najlepiej: popłynął z prądem.
W ciągu kolejnych miesięcy liczba osób, z którymi korespondował, zaczęła się zmniejszać. Wielu z nich straciło zainteresowanie pisaniem listów lub ich życiowa sytuacja zmieniła się na lepsze, więc nie czuli już tak desperackiej potrzeby kontaktów międzyludzkich, by szukać relacji wśród osadzonych w zakładzie karnym. Tylko jedna osoba pisała wytrwale, a jej listy stały się przełomem w życiu Paula.
Miłość zawsze była dla niego pułapką – pułapką, która trzymała człowieka w miejscu, kiedy dręczyli go ci, którzy rzekomo go kochali. Jednak uczucia, jakie Paul zaczynał żywić wobec swojej korespondencyjnej znajomej, nie wiązały się z żadnym poczuciem obowiązku, żadnymi wymaganiami. Miłość w tych listach wydawała się nie tyle przynętą w pułapce, ile nagrodą.
Po raz pierwszy w życiu złapał się na tym, że rozmawia z kobietą tak, jakby była istotą ludzką, a nie narzędziem służącym do czerpania przyjemności. Nie mieli możliwości, by skonsumować ten związek – nie, dopóki siedział za kratkami – a ona była daleko, na drugim wybrzeżu kontynentu. Dlatego zamiast serwować jakieś banalne kłamstwa, które zbliżyłyby go do celu, jakim było rozłożenie przez nią nóg, odkrył, że pisze prawdę o sobie. Oczywiście pewne rzeczy zachował dla siebie – nie chciał jej wystraszyć ani stracić tej relacji – ale zdradził wystarczająco dużo, żeby poznała przynajmniej część jego prawdziwej natury. To było wyjątkowe doświadczenie dla Paula, któremu od urodzenia wmawiano, że nie jest wart miłości ani uczucia za to, kim jest, i który tylko tworząc krótkie iluzje normalności, mógł liczyć na chwilę bliskości.
Skłamał na temat przestępstwa, za które siedział, udając, że był to zarzut narkotykowy, a nie włamanie, i że stał się ofiarą okoliczności, a nie samodzielnie doprowadził do sytuacji, w jakiej się znalazł. Przemilczał prawdę, oszukując w ten sposób również samego siebie; wybieg ten pomagał zresztą nie tylko jemu, ale i innym więźniom przetrwać dzień. Paul oczywiście zdawał sobie sprawę, że to oszustwo. Zawsze był świadomy tego, co robi i dlaczego. Ta hiperświadomość własnych działań i motywów również została mu wpojona.
Ale poza zmianą w tej historii kilku drobiazgów, które miały sprawić, że wydawał się mniej niebezpieczny, reszta jego rozmów z Angelą Covic odzwierciedlała jego prawdziwą filozofię życia. Radość z wolności, ufność w los, życie bez strachu. To było bardzo pociągające dla kobiety, która dotąd żyła z kontrolującymi ją mężczyznami. Dorastanie przy boku władczego ojca sprawiło, że szybko wyszła za mąż za człowieka, który okazał się tak samo dominujący, a teraz jeszcze jej małżeństwo zaczęło się rozpadać. Perspektywa życia bez wszystkich zasad, które ją krępowały, musiała brzmieć niezwykle kusząco. A ten, który zaoferowałby jej takie życie, automatycznie stawał się atrakcyjny.
Dlatego przystojny Paul, którego brutalnej ani okrutnej odsłony nie poznała, wydawał się jednym z tych kontrkulturowych buntowników, których Angela podziwiała, dorastając. Za kratkami pozostawał niegroźny i bezbronny, więc można go było uwielbiać i podziwiać. Idealny niegrzeczny chłopiec.
Zakochała się w nim, i to bardzo, ale fakt, że on chyba czuł do niej dokładnie to samo, był tym bardziej niepojęty. Paul wydawał się człowiekiem, który nie wierzył, że miłość istnieje, a jeżeli już istniała, to miała postać tyrana wymachującego biczem, by kontrolować swoich poddanych. W żadnym momencie swojego życia nie doświadczył podobnej relacji, ale mimo braku mapy wyruszył na niezbadane lądy, ufając losowi podobnie jak podczas jazdy autostradą.
Para zbudowała swój związek na dosłownie setkach listów, wysyłanych codziennie w obu kierunkach. Każde z nich stopniowo ujawniało coraz więcej swoich uczuć do drugiej osoby. Paul zakochujący się po raz pierwszy, Angela zakochująca się w fantazji, w której pozwoliła Paulowi przejąć stery.
Związek eskalował, mimo że kobieta wyraźnie miała świadomość, iż sprawy wymykają się spod kontroli. Musiała ją mieć. Jej doświadczenie z mężczyznami mówiło jej, że jeśli rzeczy wydają się zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe, to prawdopodobnie tak właśnie jest. Romans się kończy, a jedynym, co pozostaje w zimnym świetle dnia, okazuje się straszny ciężar zobowiązań. Nie potrafiła jednak porzucić marzenia. Przejechała za nim przez całe Stany Zjednoczone Ameryki, by pewnego ranka dotrzeć na Florydę, tuż przed godziną rozpoczęcia odwiedzin w więzieniu stanowym.
Kiedy w końcu zobaczyła Paula przez szybę, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wcześniej zakładała, że przysłał jej starą fotografię albo że było to jedyne dobre zdjęcie, jakie miał. Nie spodziewała się, że na żywo też okaże się tak przystojny. Nie mogła również przewidzieć, że kiedy ich spojrzenia się spotkają, po jej plecach przeskoczą iskry. Jej niegrzeczny chłopiec. Jej Paul. Sama ta myśl sprawiała, że Angela drżała. Nadal dzieliła ich szyba, ale siedzieli na tyle blisko siebie, że mogliby się dotknąć. Kręciło jej się w głowie. To naprawdę było osiągalne, on był osiągalny. Wszystko, co musiała zrobić, to powtarzać „tak”. Wystarczyło, że się zgodzi, a on zostanie jej całym światem.
Ledwo mogła sobie przypomnieć późniejszą rozmowę. Zapamiętała jednak światło padające na jego twarz i sposób, w jaki kącik jego ust drgał, kiedy mówiła. Pamiętała idealną linię jego nosa oraz to, jak unosił brwi za każdym razem, gdy na nią patrzył. Rozmawiali o rzeczach, które prawdopodobnie kiedyś miały znaczenie, ale tamto było wcześniej, a teraz jest teraz. W tamtej chwili widziała go w całej okazałości. A wszystko, co musiała zrobić, to powiedzieć „tak”.
Z oczami błyszczącymi od łez Paul wstał i opadł na jedno kolano. Wydawało się, że całe powietrze uleciało z pomieszczenia. Wciąż pamiętała tamte słowa, kiedy opuszczała więzienie. Te ciche błagania, by spędzili razem resztę życia, czyniąc się lepszymi, dzieląc się życzliwością w świecie, który nie był życzliwy. Pamiętała też własne słowa, te, które wyrzuciła z siebie bez namysłu, kiedy poprosił ją o rękę. Słowa, które miała wypowiedzieć. Te, które po prostu musiała powtarzać.
Tak.
W jednej chwili Paul się zmienił. O ile w ostatnim czasie w wyniku swojej fiksacji na punkcie pisania listów coraz bardziej zachowywał się jak wzorowy więzień, o tyle teraz zmiana stała się widoczna dla wszystkich. Nie interesowało go już życie w więzieniu, nie dbał o pozory. Istniało coś, dla czego warto było żyć. Warto było wygrać wolność. Zakochał się, a kobieta, którą obdarzył uczuciem, ogłosiła światu, że odwzajemnia jego miłość. To zmieniło wszystko.
Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, byłby to punkt zwrotny, a jego życie zmieniłoby kierunek w momencie, w którym Paul opuścił więzienie. Stałby się przestrzegającym prawa członkiem społeczeństwa. Ale sprawy nie potoczyły się inaczej, ponieważ pewne czynniki pozostawały całkowicie poza kontrolą Paula Knowlesa.
Przypadkowemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że gorący romans Angeli i Paula był zwykłą zimną i wyrachowaną manipulacją, jaką przestępcy często stosują wobec kobiet o miękkich sercach, ale to właśnie Angela poczyniła stosowne kroki. To ona zadecydowała, że wyrusza w podróż przez kraj, by się z nim spotkać. To ona przyjęła jego propozycję po swoich listach, w których opisywała, jakie znaczenie ma dla niej małżeństwo. Chociaż można było się spodziewać, że Paul zechce ją nakłonić do posłuszeństwa jego woli, w rzeczywistości było odwrotnie. To ona go zmieniała. Dzień po dniu. Aby zrobić z niego człowieka, który będzie lepszym materiałem na męża niż zwykły więzień. To ona wpadła na genialny pomysł, by zatrudnić prawnika, który przyjrzy się szczegółom wyroku skazującego. Paul nigdy nawet nie rozważał możliwości zakwestionowania decyzji sądu. W jego umyśle nie było miejsca na sprzeciwianie się władzy. Po prostu znosił owe kary, które wydawały mu się zupełnie przypadkowe.
Kiedy po raz pierwszy spotkał się z Sheldonem Yavitzem, szybko stało się jasne, że we wniesionej przeciwko niemu sprawie istniało wiele luk. Ponieważ adwokata obowiązywała tajemnica zawodowa, narzeczona Paula żyła w niewiedzy na temat prawdziwych zarzutów przeciwko niemu, podczas gdy ten sam adwokat wykonał naprawdę niesamowitą pracę, analizując wszystkie szczegóły jego aresztowania i skazania, aby znaleźć drobne błędy pracy policji, które pozwoliłyby na unieważnienie sprawy.
Kara, której odbywanie miało trwać prawie dekadę, nagle została zdjęta, a wszystkie fantazje Angeli Covic w jednej chwili stały się rzeczywistością.
Spanikowała.
Jako romantyczne marzenie zaręczyny z Paulem dobrze jej służyły i napełniały ją ekscytacją, która teraz przerodziła się w niepokój. Angela musiała zmierzyć się z wyobrażeniem, jak będzie wyglądało codzienne życie z tym mężczyzną. W przeszłości wchodziła w kolejne związki, zawsze mając nadzieję natrafić na „tego jedynego”. Regularnie szukała następnego wspaniałego romansu, który w magiczny sposób rozwiązałby jej wszelkie problemy. Paul był doskonały w abstrakcji i tak długo, jak długo ich związek pozostawał fikcją, nie musiała zastanawiać się nad tym, czy rzeczywiście życie z nim to wszystko, czego potrzebuje.
Paul wyszedł z więzienia i od razu wsiadł do autobusu jadącego do San Francisco. Angela dostała telefon od jego prawnika z datą i godziną przyjazdu. Każda chwila przybliżała moment jego przybycia.
W stanie znacznego niepokoju i wzburzenia Angela zaczęła szukać wskazówek. Potrzebowała znaku od wszechświata, że wszystko się ułoży, że Paul jest tym mężczyzną, który ją dopełni i wszystko naprawi. Nie zwróciła się jednak do swoich przyjaciół, wiedząc, że natychmiast powiedzą jej prawdę, iż postąpiła nieodpowiedzialnie, wyciągając mężczyznę z więzienia po to, by przyjechał na drugi koniec kraju i został jej nowym mężem. Nie zwróciła się też do rodziny, bo jak mogłaby to zrobić, skoro wszyscy jej krewni sądzili, że nadal jest szczęśliwą mężatką? Zamiast tego poszła po poradę do bardziej ezoterycznego źródła. Do medium.
W San Francisco nie brakowało kryształowych kul ani kart tarota, ale była tylko jedna kobieta, której Angela ufała – jedyna jasnowidzka, która przeprowadziła ją przez wszystkie kłopoty, jakie sprowadził na Angelę okrutny los, bynajmniej nie w wyniku jej własnych strasznych decyzji.
Kiedy więc usiadła, by otrzymać wskazówki od swojego wyższego ja, bogów, aniołów czy kogokolwiek innego, a twarz jej ukochanej jasnowidzki wykrzywiła się w grymasie fałszywego przerażenia, wiedziała już, że popełniła błąd.
Przepowiednia, którą otrzymała tamtego dnia, miała zmienić koleje losu nie tylko jej, ale także dziesiątek innych osób. W jej życiu pojawił się wysoki, ciemnowłosy nieznajomy. Niebezpieczny człowiek. Przepowiednia zawierała też inne rzeczy, lecz Angela już ich nie słyszała, bo pierwsze słowa odbijały się echem w jej umyśle. Niebezpieczny człowiek. Nieznajomy. Wszystko, czego się obawiała ze strony Paula.
Kiedy pojawił się w progu jej mieszkania z bukietem kwiatów kupionym na stacji benzynowej, spodziewał się, że powita go z otwartymi ramionami. Nie przeszedł nawet przez próg. Ślub został odwołany. Zerwała zaręczyny. Ich związek dobiegł końca.
Nie rozumiał, co się dzieje. Nie potrafił pojąć, jak sytuacja mogła tak diametralnie się zmienić od czasu wymiany ich ostatnich listów.
Zamknęła mu drzwi przed nosem, odwróciła się i wpadła w ramiona czekającego na nią męża. To był test jej rozpadającego się małżeństwa, ich ostatnia szansa na zmianę sytuacji. Widząc, że inni mężczyźni jej pożądają, mąż Angeli przeżył tak wielki szok, że się zmienił. To wystarczyło, aby włożyli dodatkową pracę w próbę naprawienia ich związku, przynajmniej na tyle, aby ich małżeństwo przetrwało jeszcze kilka lat.