Zabójczo przystojny - Ryan Green - ebook + audiobook + książka

Zabójczo przystojny ebook i audiobook

Green Ryan

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Był wysoki, miły, przystojny i miał nienaganne maniery bogacza.

 

Sandy Fawkes

 

Prawdziwa historia zabójczego uroku, paraliżującej paniki i trasy znaczonej krwią.

 

Fala strachu rozlewa się po wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ludzie chronią się w swoich domach. Nikt nie chce stać się kolejną ofiarą uderzająco przystojnego, ale śmiertelnie niebezpiecznego zabójcy. A on wyruszył w trasę.

 

Paul John Knowles niedawno wyszedł z więzienia. Odtrącony przez narzeczoną, wyrusza w trasę. Nie ma w nim miejsca na strach ani poczucie winy. Jest tylko droga. Porywa, gwałci, morduje. Pościg za nim jest trudny, a jego dobór ofiar zdaje się przypadkowy.

 

Rozpoczyna się wyścig z czasem o niewiarygodnie wysoką stawkę. Ile jeszcze niewinnych dzieci, kobiet i mężczyzn padnie jego ofiarą, zanim dopadnie go policja?

 

 

 

UWAGA: Ta książka zawiera opisowe relacje z tortur, przemocy i wykorzystywania. Lektura nie jest polecana czytelnikom szczególnie wrażliwym na tego typu treści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 14 min

Lektor: Mikołaj Gronet
Oceny
3,7 (92 oceny)
25
28
26
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monixion

Dobrze spędzony czas

dla fanów kryminalnych podcastów, idealna seria
00
martita219

Nie oderwiesz się od lektury

szybko się czyta, dobra na 2 wieczory
00
Neferet94

Dobrze spędzony czas

3,75/5
00
_miqaisonfire

Z braku laku…

„Zabójczo przystojny” czyli Paul John Knowles jest przedstawiany w tej książce jako człowiek z wysokim mniemaniem o sobie, żyjący poza prawem i czujący się jak wolny ptak pędząc przed siebie w kradzionych samochodach. Duży wpływ na jego zachowanie miało patologiczne dzieciństwo pozbawione rodzicielskiej miłości. Gdy po raz kolejny trafia na dłuższy czas do więzienia postanawia wymieniać listy z pewną kobietą, która ostatecznie łamie mu serce. Te wydarzenia budzą w nim prawdziwą bestię. Złodziej, porywacz, gwałciciel i morderca - tak zapamięta go świat. Kolejna książka Ryana Greena, tym razem na start opatrzona wyjaśnieniem od Wydanictwa, że niektóre dialogi, sytuacje i bohaterowie są fikcyjni. Także liczne negatywne opinie w temacie reklamowania jego książek jako True Crime wreszcie dały wyczekiwany efekt. Książkę przesłuchałam w formie audiobooka i jest on czytany bardzo monotonnie. Dodatkowo nie uważam, by autor w ciekawy sposób przedstawił samą postać Paula Johna Knowles’a zwanego...
00
Artigiana

Nie oderwiesz się od lektury

Nikt tak jak Green nie opisuje zbrodni
00

Popularność




Dla He­len, Ha­rveya, Fran­kie i Do­ugiego

Wy­ja­śnie­nie

Książka ta opo­wiada o praw­dzi­wych lu­dziach po­peł­nia­ją­cych praw­dziwe zbrod­nie. Do stwo­rze­nia fa­buły wy­ko­rzy­stano pewne fakty, ale nie­które sceny i dia­logi zo­stały wy­my­ślone, a nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie są fik­cyjni.

Bły­ska­wiczna ak­cja

Au­to­strada pro­wa­dząca przez stan Geo­r­gia gi­nęła pod ko­łami sa­mo­chodu Paula. Nie­koń­czący się pas czar­nego as­faltu za nim prze­cho­dził do hi­sto­rii. Paul ni­gdy nie oglą­dał się za sie­bie, nie mu­siał, nie chciał. Eks­cy­to­wało go to, co było do­piero przed nim – pra­wie wszystko mo­gło się jesz­cze wy­da­rzyć. Mógł zo­stać, kim­kol­wiek ze­chce, ro­bić to, na co bę­dzie mieć ochotę. Rze­czy, które po­zo­sta­wił za sobą w chmu­rze pyłu, mo­gły go tylko zra­nić, tym­cza­sem przed nim była he­do­ni­styczna ra­dość, tak wielka, że na­wet nie po­tra­fił so­bie jej wy­obra­zić.

Wszyst­kie cze­ka­jące go przy­jem­no­ści ble­dły jed­nak w po­rów­na­niu z ra­do­ścią tej chwili. Sa­mo­chód, otwarta droga, wol­ność. Nie­skoń­czona wol­ność. Żad­nych za­mknię­tych drzwi ani za­kra­to­wa­nych okien. Nikt nie wy­szcze­ki­wał roz­ka­zów, nie mó­wił mu, kiedy może od­dy­chać, kiedy może się wy­srać. Mury ru­nęły, a on żył tak, jak po­wi­nien. Mia­sta i domy to nie był jego świat. Nie za­mie­rzał uda­wać, że ni­gdy ich nie po­trze­bo­wał, ale czuł się sobą tylko tu­taj, w dro­dze. Na wiel­kim pust­ko­wiu, pod nie­bem, któ­rego błę­kitu nie prze­sło­ni­łaby na­wet jedna chmura, i gdzie nie spo­wal­niałby go ża­den sa­mo­chód.

Mógł stąd po­ko­nać trasę z jed­nego wy­brzeża na dru­gie. Prze­miesz­cza­jąc się ko­lej­nymi dro­gami, z mia­sta do mia­sta, ze stanu do stanu, wszystko w mgnie­niu oka. Świat stał przed nim otwo­rem, a je­śli to ozna­czało, że bę­dzie mu­siał wbić w niego nóż, by od czasu do czasu wy­cią­gnąć to, co do­bre, nie miał nic prze­ciwko temu.

Obec­nym sa­mo­cho­dem po­ru­szał się od czasu po­wrotu do Ma­con. Auta po­ja­wiały się i zni­kały pra­wie tak szybko jak pa­liwo w baku. Kiedy po­trze­bo­wał no­wego, za­wsze miał duży wy­bór. Był prze­ko­nany, że na­wet je­śli wła­ści­ciele na­dal ko­rzy­stali z po­jazdu, ich ubez­pie­cze­nie po­kryje szkodę. Tak na­prawdę nie ro­bił ni­komu krzywdy, po­ży­cza­jąc so­bie auto. W końcu i tak je od­zy­skają. Albo ku­pią so­bie zu­peł­nie nowe. Był jak wróżka zę­buszka, za­stę­po­wał stare i nie­chciane czymś lep­szym. Kto by się gnie­wał na wróżkę zę­buszkę?

To nie był sa­mo­chód jego ma­rzeń, ale jeź­dził, więc nie na­le­żało na­rze­kać. Kiedy do niego wsiadł, bak był pełny, a Paul uznał, że ni­komu nie bę­dzie smutno, je­śli go po­ży­czy. Wła­ści­ciel i tak nie za­mie­rzał już nim jeź­dzić. Po pro­stu ster­czałby w tym miej­scu, do­póki nie zli­cy­to­wano by go na au­kcji temu, kto ze­chciałby syp­nąć go­tówką. Paul ni­gdy nie miał gro­sza przy du­szy, ale nie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, uni­ka­jąc pro­ble­mów po swo­jemu. Ja­sne, mu­siał czę­sto zmie­niać sa­mo­chody, lecz to było dla niego do­bre. Nowe do­świad­cze­nia wzbo­ga­cały smak jego ży­cia, wy­jąt­kowo pi­kant­nego w tym roku.

Otwo­rzył okno i owiało go go­rące po­wie­trze ostat­nich upal­nych dni tej je­sieni. Było cie­plej, niż bywa w Geo­r­gii; naj­wy­raź­niej przez cały czas kie­ro­wał się na po­łu­dnie. Zdez­o­rien­to­wany, na­wet nie wie­dział, czy prze­kro­czył już gra­nicę stanu. Rzut oka na roz­ma­zany pas zie­leni po bo­kach drogi nie na wiele się zdał. Jesz­cze tro­chę i po­wi­nien zo­ba­czyć ja­kiś znak dro­gowy, może zna­jome słowo lub na­zwę. Tak na­prawdę nie miało dla niego zna­cze­nia, do­kąd je­dzie. Wszę­dzie było po­dob­nie. Czuł, że do­póki bę­dzie mieć sa­mo­chód i drogę, bę­dzie za­do­wo­lony.

Gdyby był kimś in­nym, praw­do­po­dob­nie za­sta­no­wiłby się, do­kąd chce je­chać. Jed­nak był sobą i chciał je­chać tam, do­kąd za­pro­wa­dzi go droga. Spo­rzą­dza­nie pla­nów nie miało sensu – pla­nu­jąc, lu­dzie z wła­snej woli za­my­kali się w wię­zie­niu. Na­wet gdy byli wolni, pa­ko­wali się do kla­tek i wy­rzu­cali klucz. Mał­żeń­stwo, praca, dom i inne ba­jery. Nie chciał tego. Nie po­trze­bo­wał żad­nej z tych rze­czy. Mi­łość nie była praw­dziwa. Sta­bi­li­za­cja to ilu­zja. Pracę można stra­cić, po­dob­nie jak dach nad głową. Wy­star­czy po­wie­dzieć nie­wła­ściwą rzecz w nie­wła­ści­wym mo­men­cie i wszystko roz­sy­pie się jak do­mek z kart. Dla­czego miałby przez całe ży­cie słu­chać głosu po­li­cjanta w swo­jej gło­wie, który po­uczał go, jak ma po­stę­po­wać, aby się nie wy­ła­mać? Nie po­trze­bo­wał tego.

Mi­nął znak dro­gowy. Biały tekst na zie­leni cią­gną­cej się aż po ho­ry­zont. Był na Flo­ry­dzie. Geo­r­gia zo­stała da­leko w tyle. Oba stany były w po­rządku. Oba ofe­ro­wały różne moż­li­wo­ści.

Chrza­nić ży­cie w klatce od ósmej do szes­na­stej. Da­wa­nie dzie­ciom bu­ziaka i pła­ce­nie ra­chun­ków na czas. Miał wszystko, czego po­trze­bo­wał. Mógł udać się wszę­dzie i ni­g­dzie nie mu­siał być. Zero lu­dzi i ich pu­stej gadki, tylko on i war­kot sil­nika. Ni­czego wię­cej nie po­trze­bo­wał. Tylko tego pra­gnął. Tylko o to za­wsze wal­czył. O swój ame­ry­kań­ski sen.

Mi­go­ta­nie czer­wo­nych i nie­bie­skich świa­teł w lu­sterku wstecz­nym roz­wiało te ma­rze­nia. Od­le­gły dźwięk sy­reny przedarł się przez płynny ryk sil­nika, a Paul za­ci­snął zęby.

Spo­kojną me­dy­ta­cję drogi prze­rwał mu skok ad­re­na­liny. Paul wszę­dzie, do­kąd się uda­wał, po­peł­niał prze­stęp­stwa, a przez ten sa­mo­chód ła­twiej go było zi­den­ty­fi­ko­wać – wi­dząc mi­ga­nie ko­guta, jak naj­bar­dziej miał pod­stawy, by przy­go­to­wać się do walki lub ucieczki. Na co dzień ra­czej nie my­ślał ra­cjo­nal­nie. Wspo­mi­na­nie ciągu wy­da­rzeń, które do­pro­wa­dziły go do miej­sca, w któ­rym się zna­lazł, było jak wkła­da­nie dłoni do sło­ika peł­nego po­tłu­czo­nego szkła w po­szu­ki­wa­niu ciastka le­żą­cego na sa­mym dnie. Mimo tego znów to zro­bił. Prze­śle­dził drogę wstecz do ostat­niego razu, kiedy ko­goś do­rwał, kiedy zła­pał ko­goś za gar­dło i mocno za­ci­snął dło­nie. Krą­żył my­ślami wo­kół tam­tego zda­rze­nia, po czym wró­cił do te­raź­niej­szo­ści i sa­mo­chodu, któ­rym je­chał.

Pew­nie go szu­kali. Po spraw­dze­niu ta­blic re­je­stra­cyj­nych bę­dzie ja­sne, że auto zo­stało skra­dzione. Ści­gano go. I w końcu na­mie­rzono. Z twa­rzą wy­krzy­wioną w gry­ma­sie, który wy­glą­dał jak uśmiech, do­ci­snął pe­dał gazu aż do pod­łogi. War­kot sil­nika zmie­nił się w ryk, ale Paul nie sły­szał go, bo jesz­cze gło­śniej wa­liło mu serce.

Roz­po­czął się po­ścig.

Roz­myta zie­leń za bocz­nymi szy­bami zmie­niła się w smugę; przed­nia szyba po­chło­nęła drogę i się­gnęła ho­ry­zontu. Szyb­ciej. Szyb­ciej. Świa­tła na­dal mi­gały w lu­sterku wstecz­nym, ale Paul nie miał czasu na nie spoj­rzeć. Mu­siał pa­trzeć przed sie­bie, prze­wi­dy­wać po­ja­wie­nie się ko­lej­nego za­krętu – przy tej pręd­ko­ści nie mo­gło być mowy o po­myłce. Bez wa­ha­nia, bez roz­my­śla­nia, bez za­sta­na­wia­nia się. Mózg pod­łą­czony do kół. Nie ma miej­sca na strach, nie ma miej­sca na po­czu­cie winy, jest tylko droga. Za­wsze nio­sła mu ra­tu­nek i wie­dział, że zrobi to rów­nież te­raz. Po­świę­cił się, od­dał wszystko, czym był – dla drogi. Nad­szedł czas, aby mu się od­wdzię­czyła za jego od­da­nie. Nie miał w zwy­czaju się mo­dlić, ale gdyby było ina­czej, jego bo­giem by­łaby cią­gnąca się przez wiecz­ność li­nia czar­nego as­faltu. Byłby Naj­wyż­szym Ka­pła­nem Au­to­strady.

Co spra­wi­łoby, że po­li­cjant i tak pę­dziłby jak Dia­beł – ten, który chciał ode­brać mu sa­kra­ment drogi, który chciał go za­mknąć i wy­rzu­cić klu­czyki do auta. Te psy nie miały po­ję­cia, czego się do­pusz­czają, jaką wol­ność pró­bują ode­brać in­nym, jeż­dżąc tam i z po­wro­tem, wciąż tymi sa­mymi uli­cami. Ni­gdy ni­czego nie od­kry­wali, ni­gdy się nie roz­wi­jali – za­wsze ro­bili to samo, dzień po dniu, aż do przej­ścia na eme­ry­turę lub do mo­mentu śmierci. Z punktu wi­dze­nia Paula po­li­cja była naj­gor­szą rze­czą, jaką ten świat miał do za­ofe­ro­wa­nia.

Dia­beł dep­tał mu po pię­tach.

Je­chał da­lej. Gdy skrę­cał z głów­nej drogi na po­bo­cze, roz­legł się pisk opon. Ru­szył na prze­łaj, przez pod­mo­kły las i otwarte pola. Opony sta­rego sa­mo­chodu nie były przy­sto­so­wane do tego za­da­nia, ale Paula nie ob­cho­dziło, czy je znisz­czy. Ko­rzy­stał z niego tylko tym­cza­sowo – wszystko było tym­cza­sowe. Póź­niej znaj­dzie nowe auto, nową na­grodę, nowe miej­sce do­ce­lowe. Te cho­lerne świa­tła na­dal mi­gały. Dy­stans się zmniej­szał. Po­li­cjanci zbli­żali się co­raz bar­dziej.

Czuł na karku od­dech Dia­bła.

Gwał­tow­nie skrę­cił, wjeż­dża­jąc na ko­lejne skrzy­żo­wa­nie, wci­snął sprzę­gło, ha­mu­lec, pe­dał gazu i znów ru­szył. Pył wzbił się w po­wie­trze, gdy opusz­czał po­bo­cze, tył po­jazdu otarł się o ro­ślin­ność. Auto wpa­dło w lekki po­ślizg, ale od­zy­skał nad nim kon­trolę. Po­tem znowu ru­szył przed sie­bie.

Po­li­cjanci zwal­niali na za­krę­tach; byli zmu­szeni je­chać tak, jakby chcieli prze­żyć ten po­ścig. Paul nie­ko­niecz­nie. Nie mu­siał. Wie­rzył, że droga go ochroni.

Ufał, że kiedy skręci, sa­mo­chód za­bie­rze go w bez­pieczne miej­sce. Czuł, że cho­ciaż licz­nik pa­liwa miga, wska­zu­jąc re­zerwę, pod ma­ską jest wy­star­cza­jąco dużo mocy, która po­może mu cie­szyć się wol­no­ścią.

Po po­wro­cie na au­to­stradę znów roz­wi­nął skrzy­dła. Pu­ścił sprzę­gło, bez wa­ha­nia wci­snął pe­dał gazu i wy­rwał do przodu. Ra­dio­wóz wy­je­chał za nim, zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, i Paul zdał so­bie sprawę, że nie uciek­nie. Ten stary sa­mo­chód do­brze mu słu­żył do jeż­dże­nia po oko­licy, ale nie był stwo­rzony do po­ści­gów. Za mało koni me­cha­nicz­nych. Nie mógł osią­gnąć pręd­ko­ści, któ­rej Paul po­trze­bo­wał, aby zwięk­szyć dy­stans na pro­stej tra­sie. I tak mu­siał dać się zła­pać, te­raz lub póź­niej. Ni­gdy nie wzdra­gał się przed ro­bie­niem tego, co mu­siał, nie tchó­rzył. Wręcz prze­ciw­nie. Za­wsze był zbyt uparty, rzu­cał się w wir zbyt wcze­śnie, zbyt szybko chciał dzia­łać. To spra­wiało, że wol­niejsi lu­dzie czuli się nie­kom­for­towo. Dawno, dawno temu w pew­nej wię­zien­nej celi, kiedy za­częła się ja­kaś bójka, to on był tą osobą, która pierw­sza przy­stą­piła do ataku. Wi­dział to je­den z więź­niów. Po­dobno ta­kie za­cho­wa­nie jest ty­powe dla żoł­nie­rzy, bo­jow­ni­ków, dzieci, które za­ata­ko­wano na ulicy o je­den raz za dużo. Nie­wielki bu­for czasu mię­dzy my­ślą a dzia­ła­niem zo­stał znisz­czony przez rze­czy, które wi­dzieli i któ­rych do­świad­czyli. To po­zwa­lało im świet­nie dzia­łać w kry­zy­sie, ale pa­ko­wało ich w kło­poty wszę­dzie in­dziej. Dla­tego ży­cie Paula było se­rią sko­ków od jed­nego kry­zysu do dru­giego. Dla­tego nie czuł się żywy, choć nie był bli­ski śmierci. Kiedy pę­dził au­to­stradą, kie­ru­jąc się co­raz bar­dziej na po­łu­dnie, a ra­dio­wóz zbli­żał się w lu­sterku, czuł w so­bie wię­cej ży­cia niż przez te wszyst­kie ty­go­dnie krą­że­nia bez celu. Krew pul­so­wała mu w ży­łach.

Nie było już sensu ucie­kać, ale wciąż je­chał, po­zwa­la­jąc psu się zbli­żyć, po­zwa­la­jąc mu po­czuć, że na to za­słu­żył. W końcu, kiedy wy­da­wało się, że sil­nik za­raz wy­pali dziurę w ka­ro­se­rii i wy­pad­nie na jezd­nię, wci­snął pe­dał ha­mulca i zje­chał na tra­wia­sty skraj drogi.

Zro­bił to tak na­gle, że gli­niarz pra­wie go wy­prze­dził – gwał­tow­nie za­ha­mo­wał i skrę­cił kie­row­nicą, wy­ko­nu­jąc po­wolne pół­kola na obu pa­sach. Świa­tła wciąż mi­gały, a sy­rena wyła.

Paul spoj­rzał na po­li­cjanta bez odro­biny stra­chu na twa­rzy; nie bał się Dia­bła. Dia­beł był jego prze­ciw­ni­kiem. Dla od­miany gli­niarz był zlany po­tem, ręce mu się trzę­sły, gdy nie­po­rad­nie prze­su­nął dło­nią w oko­li­cach klamry od pasa, a po­tem wy­gra­mo­lił się, by sta­nąć na środku drogi, ciężko dy­sząc.

Taka była róż­nica mię­dzy Pau­lem a jego prze­ciw­ni­kiem. Prze­ciw­nik znał sła­bość; prze­ciw­nik nie wie­rzył w drogę.

Paul opu­ścił szybę i z uśmie­chem, który uwa­żał za naj­bar­dziej roz­bra­ja­jący ze swo­ich uśmie­chów, na­po­tkał lu­strzane spoj­rze­nie Dia­bła, w któ­rym do­strzegł wła­sne od­bi­cie.

– W czym pro­blem, pa­nie wła­dzo?

To była gra. Zu­peł­nie jakby po­li­cjant nie mu­siał go go­nić przez spory ka­wa­łek Flo­rydy, jakby pro­wa­dzili to­wa­rzy­ską po­ga­wędkę, jakby byli po tej sa­mej stro­nie, jakby na­stą­piła tylko drobna po­myłka. Zda­rza się, cza­sem czło­wiek zrobi ja­kiś błąd w do­ku­men­tach albo nie­znacz­nie prze­kro­czy pręd­kość. Cóż, każ­demu może się to przy­tra­fić. Fakt, że gli­niarz się trząsł, z tru­dem tłu­miąc wście­kłość, nie miał zna­cze­nia. Do­póki trzy­mał się sce­na­riu­sza, ist­niało wyj­ście z tej sy­tu­acji. Za­wsze ist­niało ja­kieś roz­wią­za­nie.

Nie usły­szał grzecz­nej prośby o prawo jazdy i re­je­stra­cję, tylko szcze­kliwe żą­da­nie, by wy­siadł z sa­mo­chodu. Okej, nie miał za bar­dzo al­ter­na­tyw­nego wyj­ścia. Nie było in­nego spo­sobu, by z tego wy­brnąć, nie dało się cof­nąć czasu. Może po­wi­nien był za­trzy­mać się przed po­ści­giem, jesz­cze na au­to­stra­dzie. Wy­sia­da­jąc z po­jazdu i z prze­sadną ostroż­no­ścią za­my­ka­jąc za sobą drzwi, otrzą­snął się, tłu­miąc ten zdra­dziecki ci­chy głos z tyłu głowy. Nie chciał być na głów­nej dro­dze, gdzie ni­gdy nie wia­domo, kiedy ktoś nad­je­dzie. Za­wsze le­piej so­bie ra­dził na pe­ry­fe­riach – nie­zau­wa­żony.

Prze­ciw­nik mó­wił, wy­su­wał ko­lejne żą­da­nia, krzy­czał, wrzesz­czał, tra­cąc pa­no­wa­nie nad sobą. To było do­bre. To go osła­biło. Zdez­o­rien­to­wało go. Paul miał szansę wy­ko­rzy­stać tę sy­tu­ację. Po­li­cjant krzy­czał te­raz coś o od­wró­ce­niu się, po­ło­że­niu rąk na sa­mo­cho­dzie, roz­sta­wie­niu nóg. Paul prze­krzy­wił głowę na bok, jakby nie sły­szał do­brze, jakby nie ro­zu­miał, co się do niego mówi. Zresztą, na­prawdę nie sły­szał. Jak za­wsze sku­piał się nie na sło­wach, tylko na czy­nach. Dzi­wił się, że więk­szość lu­dzi nie robi tego, co mo­głaby ro­bić. To były drobne, po­spo­lite rze­czy, ta­kie jak jazda środ­kiem drogi, kiedy ni­kogo nie było w po­bliżu, ale też waż­niej­sze kwe­stie, na przy­kład igno­ro­wa­nie tego, co ktoś do cie­bie mówi. Albo bra­nie rze­czy bez py­ta­nia. To było naj­więk­sze wię­zie­nie ze wszyst­kich, ta pu­łapka w ludz­kich gło­wach, która spra­wiała, że go­dzili się na to, co uwa­żali, że po­winni ro­bić, za­miast ro­bić to, co im się po­doba. Zu­peł­nie jakby ist­niało nie­skoń­cze­nie sze­ro­kie pole, ale wszy­scy i tak szli tą samą błot­ni­stą ścieżką, gę­siego je­den za dru­gim, za­miast swo­bod­nie biec.

Je­śli się cze­goś chciało, można było to wziąć. Je­śli się cze­goś po­trze­bo­wało, można było to mieć. Cza­sami ktoś póź­niej na­rze­kał, ale wtedy wy­star­czyło iść da­lej i zna­leźć inne miej­sce. Droga była od­po­wie­dzią na py­ta­nie o kon­se­kwen­cje. Droga była od­po­wie­dzią na wszyst­kie jego kło­poty.

Tak więc, gdyby po­dą­żał ścieżką wy­ty­czoną dla lu­dzi nud­nych i po­nu­rych, prze­bieg na­stęp­nych kilku mi­nut byłby prze­wi­dy­walny. Po­li­cjant krzy­czałby na niego, aż za­bra­kłoby mu tchu. Od­czy­tałby mu jego prawa, za­trzy­mał go, dość bez­ce­re­mo­nial­nie we­pchnął na tylne sie­dze­nie ra­dio­wozu i od­wiózł do aresztu. Paul sta­nąłby przed są­dem, nie­wąt­pli­wie zo­stał ska­zany i za­mknięty w ja­kiejś głę­bo­kiej, ciem­nej dziu­rze, gdzie droga bę­dzie tylko od­le­głym wspo­mnie­niem, a jego ży­cie po­to­czy­łoby się no­wym to­rem, bez moż­li­wo­ści zmiany kie­runku. Wszy­scy wie­dzieli, że wła­śnie to na­le­żało zro­bić, kiedy za­trzy­mali cię gli­nia­rze. Po­li­cjant wie­dział, że masz to zro­bić. Dzia­łał we­dług tego sa­mego sce­na­riu­sza co za­wsze.

My­ślał, że jego mała od­znaka i mały pi­sto­let mają ja­kąś war­tość. My­ślał, że tylko dla­tego, że coś ni­gdy wcze­śniej się nie wy­da­rzyło, ni­gdy nie na­stąpi. Wszy­scy za­mknięci w swo­ich wię­zie­niach, po­stę­pu­jący zgod­nie ze swo­imi sce­na­riu­szami, ab­so­lut­nie nic nie ro­zu­mie­jąc. Cza­sami Paul nie mógł uwie­rzyć, że tylko on przej­rzał to kłam­stwo.

Nikt ni­gdy nie pod­szedł zu­peł­nie swo­bod­nie do gli­nia­rza, kiedy ten go stro­fo­wał. Nikt ni­gdy nie zi­gno­ro­wał wy­krzy­ki­wa­nych ostrze­żeń, gdy po­li­cjant się­gał po broń. Nikt ni­gdy nie wy­cią­gnął pi­sto­letu z ka­bury szyb­ciej niż funk­cjo­na­riusz.

Prze­ciw­nik zda­wał się nie ro­zu­mieć, co się dzieje. Byli poza sce­na­riu­szem, znaj­do­wali się na tym roz­le­głym, nie­zna­nym, nie­bez­piecz­nym te­ry­to­rium, poza sy­tu­acjami, które przy­da­rzyły mu się wcze­śniej, a on po pro­stu nie mógł so­bie z tym po­ra­dzić. Jego umysł się za­mknął, tak jak u każ­dego nor­mal­nego czło­wieka, gdy ten zo­stał skon­fron­to­wany z sy­tu­acją, na którą był zu­peł­nie nie­przy­go­to­wany. U każ­dego nor­mal­nego czło­wieka, ale nie u Paula. Był ina­czej zbu­do­wany. Był pod­łą­czony do ży­cia poza mu­rami wię­zie­nia spo­łecz­nego. Był wol­nym czło­wie­kiem i to czy­niło go po­tęż­nym. Tań­czył wśród wi­szą­cych na sznur­kach ma­rio­ne­tek. Sta­nął obok to­rów, pod­czas gdy po­ciąg, który miał go zmiaż­dżyć, prze­jeż­dżał obok.

Po­ciąg, któ­rym był Paul, prze­je­chał do­kład­nie nad prze­ciw­ni­kiem. Za­brał po­li­cjanta z po­wro­tem do ra­dio­wozu i za­kuł go w kaj­danki na przed­nim sie­dze­niu, chwy­cił klu­czyki i prze­szedł na miej­sce kie­rowcy. Te­raz to był jego sa­mo­chód. Nikt nie po­wiąże go z tym, co zro­bił w Geo­r­gii. Zrzu­cił z sie­bie ko­lejny cię­żar.

Nie wie­rzył w siłę po­li­cjan­tów. Nie po­stę­po­wał zgod­nie z ich sce­na­riu­szami i nie prze­strze­gał ich ogra­ni­czeń. Ale to nie zna­czyło, że nie mógł ich wy­ko­rzy­stać. Tu­taj każdy, kto zo­ba­czy nad­jeż­dża­jący ra­dio­wóz z mi­ga­ją­cymi świa­tłami, za­trzyma się jak po­słuszna mała owieczka, którą prze­cież jest. A Paul bę­dzie mógł wy­brać so­bie każdy sa­mo­chód, jaki zo­ba­czy.

Nad­szedł czas na prze­jażdżkę, a droga mu ją za­pewni.

Złoty chło­pak

Paul John Know­les uro­dził się 25 kwiet­nia 1946 roku w Or­lando na Flo­ry­dzie. Póź­niej opi­sy­wał swoje przyj­ście na świat jako naj­gor­szy błąd, jaki kie­dy­kol­wiek po­peł­nił.

Trudno po­wie­dzieć, czy sam wy­kształ­cił w so­bie skłon­no­ści prze­stęp­cze, czy też były one re­zul­ta­tem wa­run­ków, w ja­kich się wy­cho­wał. Nie­mniej mały Paul od naj­młod­szych lat pa­ko­wał się w kło­poty. Jego ro­dzice stwo­rzyli dużą ro­dzinę. Pię­cioro dzieci i dwoje do­ro­słych miało do dys­po­zy­cji trzy po­koje. Ten fakt nie­ko­niecz­nie mógłby sta­no­wić po­wód wej­ścia na ścieżkę prze­stęp­czo­ści – w Or­lando wielu lu­dzi żyło w po­dob­nych wa­run­kach, a jed­nak nie ucie­kali się do tego ro­dzaju za­cho­wań, ja­kie już na wcze­snym eta­pie ży­cia wy­ka­zy­wał Paul. Czyn­ni­kiem de­fi­niu­ją­cym tę ro­dzinę wy­da­wał się brak opieki. Paul okre­ślił to do­kład­nie w ten spo­sób: nie brak mi­ło­ści – po­nie­waż był prze­ko­nany, że ro­dzice ko­chali go aż do śmierci – ale brak tro­ski. Jakby ist­niała ja­kaś prze­szkoda mię­dzy ko­cha­niem swo­ich dzieci a oka­zy­wa­niem tej mi­ło­ści w ja­ki­kol­wiek spo­sób. U żad­nego z nich nie dbano o hi­gienę, żad­nego nie kar­miono ani nie po­świę­cano mu uwagi, która po­mo­głaby mu wy­ro­snąć na od­po­wie­dzialną osobę do­ro­słą. Ro­dzice po pro­stu prze­sta­wali się in­te­re­so­wać swo­imi po­cie­chami, gdy nie trzeba im już było zmie­niać pie­luch, a na­wet wcze­śniej, kiedy naj­star­sze dzieci były na tyle duże, by prze­wi­jać młod­sze ro­dzeń­stwo.

Dla­tego dzie­ciom Know­le­sów nie za­pew­niono mo­ral­nego dro­go­wskazu poza tym, czego mo­gły na­uczyć się na ulicy. Tam jed­nak obo­wią­zy­wały mniej wznio­słe ide­ały; tam bar­dziej li­czyło się wy­ko­rzy­sta­nie in­nych osób, za­nim zo­sta­nie się na tym przy­ła­pa­nym.

Uczęsz­cza­nie do szkoły któ­re­go­kol­wiek z dzieci pań­stwa Know­les mu­siało być eg­ze­kwo­wane przez ku­ra­tora, a bez tej in­ter­wen­cji praw­do­po­dob­nie żadne z nich nie spę­dzi­łoby w szkole ani jed­nego dnia.

Cho­ciaż ten brak tro­ski to wszystko, co Paul kie­dy­kol­wiek opo­wie­dział o swoim wcze­snym ży­ciu, z udo­ku­men­to­wa­nych ze­znań jego brata, Cli­ftona, wy­nika ja­sno, że sy­tu­acja była znacz­nie bar­dziej tra­giczna. Paul miał zwy­czaj wda­wa­nia się w bójki, kiedy zmu­szano go do cho­dze­nia do szkoły. Więk­szość z nich wy­gry­wał, w du­żej mie­rze przez to, że miał stycz­ność z prze­mocą.

Wiele z tych do­świad­czeń wy­ni­kało z nie­zwy­kle su­ro­wej dys­cy­pliny; oj­ciec, mimo że nie wło­żył wy­siłku w wy­cho­wa­nie chłopca, za­wsze był go­tów uka­rać go za wszel­kie wy­kro­cze­nia. Wszystko wska­zuje na to, że każde dziecko w ro­dzi­nie do­znało bru­tal­nej prze­mocy z jego strony, ale to wła­śnie Paul wy­da­wał się ulu­bio­nym ce­lem, na któ­rym męż­czy­zna ku­mu­lo­wał swój gniew.

Za­cho­wa­nie chłopca mo­gło też wy­ni­kać ze swo­body, z jaką kradł, by wy­ży­wić sie­bie i ro­dzeń­stwo, a może po pro­stu z ognia, który już wtedy go tra­wił. Nie zniósłby ro­bie­nia cze­goś tylko dla­tego, że ktoś mu tak ka­zał – ani na­uczy­ciele, ani przed­sta­wi­ciele prawa, a już na pewno nie męż­czy­zna, który za­pewne go ko­chał, po­mimo że do­wody świad­czyły o czymś zgoła in­nym.

Ta dwójka kłó­ciła się pra­wie co­dzien­nie, a Paul za­wsze wy­cho­dził na tych kon­fron­ta­cjach go­rzej, ale i tak nie po­tra­fił ustą­pić. Na­wet wie­dząc, że skoń­czy z si­nia­kami, śla­dami po pa­sku, a cza­sem ze zła­maną ko­ścią, nie przy­tak­nąłby ojcu.

W dzi­siej­szych cza­sach wszyst­kie dzieci zo­sta­łyby za­brane z domu Know­le­sów i umiesz­czone w pie­czy za­stęp­czej, jed­nak tego typu in­sty­tu­cje spo­łeczne nie ist­niały jesz­cze w la­tach czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych XX wieku. Opieka nad dziećmi była obo­wiąz­kiem ro­dzi­ców, a je­śli ci się z tego obo­wiązku nie wy­wią­zy­wali, pań­stwo nie in­ter­we­nio­wało.

Kiedy po­li­cja za­trzy­mała Paula za kra­dzież ro­weru in­nego dziecka i od­wio­zła do domu ro­dzin­nego z man­da­tem, jego oj­ciec uznał, że miarka się prze­brała. Do­tych­cza­sowe prze­wi­nie­nia ja­koś zno­sił, ale w mo­men­cie, gdy bunt Paula za­czął kosz­to­wać go jego cenne pie­nią­dze na al­ko­hol, uznał, że ma dość.

Wy­parł się syna i od­dał go pod tro­skliwą opiekę pań­stwa, oświad­cza­jąc otwar­cie, że nie ma za­miaru wy­cho­wy­wać prze­stępcy. Zu­peł­nie jakby do tej pory w ja­ki­kol­wiek spo­sób in­te­re­so­wał się jego wy­cho­wa­niem.

Już w pierw­szej pla­cówce stało się ja­sne, że Paul bę­dzie spra­wiał pro­blemy swoim opie­ku­nom. Cho­ciaż miał te­raz za­pew­nione wy­ży­wie­nie i wła­sne łóżko, dawne na­wyki były w nim głę­boko za­ko­rze­nione, a próby wy­eg­ze­kwo­wa­nia sta­now­czej dys­cy­pliny, którą po­wszech­nie uzna­wano za naj­lep­szą, speł­zły na ni­czym. Przy­cho­dził „do domu”, kiedy mu się po­do­bało, igno­ru­jąc za­sadę, we­dług któ­rej na­le­żało wra­cać do pla­cówki do wy­zna­czo­nej go­dziny. Re­guły dzia­łały tylko wtedy, gdy nie można ich było obejść, a Paul zdą­żył po­znać już taj­niki wła­mań do do­mów. Pro­ste zamki nie spra­wiały mu trud­no­ści, co ozna­czało, że każda próba po­wstrzy­ma­nia go przed wej­ściem wy­ma­gała fi­zycz­nej in­ter­wen­cji jed­nego z pra­cow­ni­ków.

Tego ro­dzaju kon­fron­ta­cja kom­plet­nie nisz­czyła wszelką nić za­ufa­nia, któ­rym opie­ku­no­wie mo­gli da­rzyć chłopca. A jego, prawdę mó­wiąc, prak­tycz­nie nie ob­cho­dziło, czy wej­dzie do sie­ro­cińca, czy prze­śpi się w le­sie. Zu­peł­nie jakby nie do­strze­gał róż­nicy mię­dzy tymi dwiema opcjami. Stał się tak znie­czu­lony, że nie od­róż­niał łóżka od pod­łogi.

To nie tak, że w sie­ro­ciń­cach, mię­dzy któ­rymi był prze­rzu­cany, ni­gdy nie przy­jęto nie­spo­koj­nego dziecka, ale za­zwy­czaj uda­wało się za­cho­wać po­zory po­rządku. W przy­padku Paula tak nie było. Wal­czył z in­nymi pod­opiecz­nymi i per­so­ne­lem, jakby byli jego na­tu­ral­nymi wro­gami. Prze­moc wy­da­wała mu się czymś tak nor­mal­nym, że nie przy­szło mu do głowy, że może prze­żyć bez niej choć je­den dzień. Stop­niowo tra­cił tę odro­binę sym­pa­tii, jaką per­so­nel czuł do niego jako dziecka po­rzu­co­nego. Zy­skał re­pu­ta­cję wi­chrzy­ciela na­wet tu­taj, wśród in­nych wi­chrzy­cieli.

Pró­bo­wano sto­so­wać wo­bec niego ty­powe środki dys­cy­pli­narne, ale bez skutku. Paul nie miał nic do stra­ce­nia, a ból tylko go iry­to­wał i spra­wiał, że chło­piec wal­czył jesz­cze bar­dziej za­cie­kle. Zwy­kłe roz­wią­za­nia nie po­pra­wiały sy­tu­acji. Dla­tego osta­tecz­nie zo­stał prze­nie­siony do pla­cówki Ar­thur G. Do­zier School for Boys, zna­nej wów­czas jako Flo­rida In­du­strial State School for Boys, nie­da­leko mia­sta Ma­rianna na za­cho­dzie.

W ów­cze­snych sie­ro­ciń­cach można się było spo­dzie­wać kar cie­le­snych. Ale nie kary śmierci.

Znie­wo­le­nie umy­słu

Wielu naj­gor­szych mło­do­cia­nych prze­stęp­ców na Flo­ry­dzie – tych, któ­rzy zła­mali prawo w po­waż­nych kwe­stiach i mieli za mało lat, by od­po­wia­dać przed są­dem jako osoby do­ro­słe – do­ko­nało ży­wota w Do­zier. To byli ci chłopcy, któ­rzy sprze­ci­wiali się wszel­kim for­mom dys­cy­pliny do tego stop­nia, że wpę­dzili ro­dzi­ców i na­uczy­cieli w roz­pacz. Ci, któ­rych przy­ła­pano na pa­le­niu w szkole. Za­twar­dziali mło­dzieńcy po­trze­bu­jący re­so­cja­li­za­cji, któ­rych kie­ro­wano do Do­zier, mieli od dzie­się­ciu do trzy­na­stu lat.

Więk­szość uczniów miesz­kała w po­ko­jach zlo­ka­li­zo­wa­nych w nie­za­my­ka­nych na klucz bu­dyn­kach. Były też dwa bloki be­to­no­wych cel wię­zien­nych, cho­ciaż mieli być w nich za­my­kani tylko naj­gorsi z naj­gor­szych. Kam­pus nie był ogro­dzony. Kon­trolę spra­wo­wał sam per­so­nel. W cza­sie po­bytu Paula w szkole na­dal obo­wią­zy­wała se­gre­ga­cja ra­sowa, co wy­ja­śniało ko­niecz­ność po­działu na dwa bloki sy­pialne. Wów­czas zbu­do­wano rów­nież ja­dal­nię, wy­ko­rzy­stu­jąc siłę ro­bo­czą w po­staci wy­cho­wan­ków.

Ża­den ze wspo­mnia­nych obiek­tów nie de­fi­nio­wał tego miej­sca tak, jak po­ja­wia­jący się w kosz­ma­rach uczniów dwu­pię­trowy bu­dy­nek w cen­trum kam­pusu.

„Biały Dom” z je­de­na­stoma po­miesz­cze­niami sta­no­wił punkt za­trzy­mań, prze­zna­czony do tym­cza­so­wej izo­la­cji szcze­gól­nie kło­po­tli­wych uczniów. W prak­tyce była to sala tor­tur. Chłopcy, któ­rych umiesz­czano w izo­lat­kach w Bia­łym Domu, czę­sto byli wią­zani i kła­dzeni twa­rzą do ziemi na be­to­no­wej pod­ło­dze, na któ­rej le­żeli przez wiele dni. Re­gu­lar­nie sto­so­wano bi­cie, nie tylko ze względu na dys­cy­plinę, ale także dla­tego, że per­so­nel wy­da­wał się wie­rzyć, iż bi­czo­wa­nie chłop­ców na­uczy ich mo­ral­no­ści. Bi­czo­wa­nie, chło­sta, ude­rza­nie pię­ściami. Wszyst­kie te czyn­no­ści były co­dzien­no­ścią w Do­zier, na po­dwó­rzu przed Bia­łym Do­mem. W środku sprawy miały się o wiele go­rzej.

Cmen­tarz Boot Hill, który wy­bu­do­wano w pół­noc­nej czę­ści kam­pusu jesz­cze przed przy­by­ciem Paula, w trak­cie jego po­bytu zy­skał kilku no­wych miesz­kań­ców. Od czasu po­wsta­nia szkoły na te­re­nie pla­cówki wie­lo­krot­nie prze­pro­wa­dzano różne kon­trole z po­wodu czę­stych zgo­nów wy­cho­wan­ków i du­żej liczby zgła­sza­nych ob­ra­żeń. Re­zul­tat był taki, że prze­stano o nich do­no­sić.

Nie­wielu chło­pa­ków, któ­rzy opu­ścili Do­zier, mó­wiło o swo­ich prze­ży­ciach, a na­wet je­śli o nich wspo­mnieli, to i tak w więk­szo­ści uwa­żano ich za god­nych po­gardy. W końcu byli prze­stęp­cami i de­ge­ne­ra­tami, któ­rzy mieli oczy­wi­sty in­te­res w za­mknię­ciu tych kilku miejsc, które mo­głyby ogra­ni­czyć ich ka­ry­godne za­cho­wa­nie. Jed­nak po­mimo że próby in­for­mo­wa­nia o nie­pra­wi­dło­wo­ściach igno­ro­wano, za­mia­tano pod dy­wan lub wręcz od­rzu­cano, nie­które in­for­ma­cje wy­cho­dziły na jaw i tra­fiały do ofi­cjal­nych re­je­strów. Wią­za­nie dzieci było tylko wierz­choł­kiem góry lo­do­wej. W Bia­łym Domu zbyt ła­two prze­kra­czano gra­nicę po­mię­dzy dys­cy­pliną a tor­tu­rami, a w wielu przy­pad­kach do­cho­dziło do cięż­kiego uszko­dze­nia ciała i gwał­tów.

Kiedy szkoła zo­stała osta­tecz­nie za­mknięta w 2011 roku, przed­sta­wi­ciele wy­działu me­dy­cyny są­do­wej Uni­wer­sy­tetu Po­łu­dnio­wej Flo­rydy zna­leźli na te­re­nie kam­pusu po­nad pięć­dzie­siąt ciał, z któ­rych więk­szość nie zo­stała po­cho­wana na cmen­ta­rzu. Jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jący jest fakt, że sama pla­cówka zgło­siła po­nad sto zgo­nów, cho­ciaż więk­sza część do­ku­men­ta­cji do­ty­czą­cej tych zgo­nów była nie­kom­pletna, gdyż nie­które dane ce­lowo po­mi­nięto. Nie dało się więc usta­lić rze­czy­wi­stej liczby ofiar śmier­tel­nych – z po­wodu braku ciał i nie­wy­star­cza­ją­cej liczby in­for­ma­cji; nie­for­mal­nie jed­nak, w okre­sie, gdy Paul był tu za­mknięty, ocze­ki­wany wskaź­nik „od­pływu uczniów” wy­no­sił około 30 pro­cent.

Tak więc w ten świat skraj­nej kon­troli, eks­tre­mal­nej prze­mocy i sa­dy­stycz­nych gwał­tów wkro­czył Paul Know­les, chło­piec, któ­rego nie można było zmu­sić do po­słu­szeń­stwa wo­bec ni­kogo ani do pod­da­nia się ja­kiej­kol­wiek wła­dzy. Jak było do prze­wi­dze­nia, w ciągu kilku mi­nut Paul wszedł w kon­flikt z per­so­ne­lem i przez pierw­sze trzy ty­go­dnie na­wet nie zo­ba­czył swo­jego po­koju. Spę­dził ten czas w celi Bia­łego Domu, gdzie do­wie­dział się, że wszystko to, co wy­cier­piał z rąk ojca, można in­ter­pre­to­wać jako mi­łość w po­rów­na­niu z tym, jak trak­to­wali go ci sa­dy­styczni nie­zna­jomi.

Ta świa­do­mość zda­wała się wstrzą­sać nim bar­dziej niż same akty okru­cień­stwa – to, że krzyw­dzono go nie dla­tego, iż my­śleli, że to po­prawi mu hu­mor, jak mu mó­wiono, ale dla­tego, że spra­wiało im to przy­jem­ność. Na­wet ci, któ­rzy go nie gwał­cili, nie ob­ma­cy­wali jego skrę­po­wa­nego ciała ani nie trak­to­wali go jak gry­zaka, i tak czer­pali sa­tys­fak­cję z oglą­da­nia tego, co ro­bią inni. A kiedy nad­cho­dziła ich ko­lej, by go ude­rzyć, nie wa­hali się.

Prze­ciętny po­byt w Do­zier trwał sześć mie­sięcy. Po pół roku na­wet naj­bar­dziej za­twar­dziali prze­stępcy byli zła­mani i po­słuszni, go­towi zro­bić wszystko, aby się stam­tąd wy­do­stać i ni­gdy nie oglą­dać się za sie­bie. Paul miesz­kał tam przez pra­wie trzy lata, cier­piąc naj­gor­sze, co to miej­sce miało do za­ofe­ro­wa­nia, i wra­cał po wię­cej.

W ciągu tych trzech lat jedna trze­cia po­zo­sta­łych miesz­kań­ców Do­zier za­gi­nęła lub zmarła „ofi­cjal­nie”, a ich ciała zło­żono na cmen­ta­rzu. Paul nie stwo­rzył żad­nych zna­czą­cych więzi z ró­wie­śni­kami, ale cią­żyło mu, że każ­dego dnia pa­dali jak mu­chy. Nie od­czu­wał bólu straty, tylko tępy strach przed nie­uchron­no­ścią. Prze­żył tak wielu z nich, lecz w pew­nej chwili i jego szczę­ście mu­siało się skoń­czyć. Prze­wi­dy­wał, że będą du­sić go zbyt długo lub bić zbyt mocno albo jego serce od­mówi po­słu­szeń­stwa po ko­lej­nym ty­go­dniu le­że­nia na be­to­nie. Śmierć wi­siała nad nim każ­dego dnia, gdy wy­ko­ny­wał swoje obo­wiązki pod czuj­nym okiem straż­ni­ków, cze­ka­jąc, aż zde­cy­dują, czy dzi­siaj to on po­wi­nien cier­pieć – aż dojdą do wnio­sku, że drobne wy­kro­cze­nia, któ­rych nie­świa­do­mie się do­pu­ścił, były naj­gor­szymi z moż­li­wych, i że to on po­wi­nien zo­stać wy­słany do Bia­łego Domu, aby za­pła­cić za grze­chy wszyst­kich.

Wiele razy był bli­ski śmierci, ale z ja­kie­goś po­wodu po­zo­stał przy ży­ciu. Nie umarł, cho­ciaż zmarły dzie­siątki in­nych osób, które do­świad­czyły tego sa­mego. Nie dla­tego, że był od nich tward­szy czy zdrow­szy. Po pro­stu miał szczę­ście. Fart trzy­mał go przy ży­ciu.

Z dnia na dzień tra­cił wszelką wiarę w to, że we wszech­świe­cie ist­nieje ja­ki­kol­wiek po­rzą­dek, że rzą­dzi nim ja­ka­kol­wiek lo­gika. Po­zo­stało tylko prze­ko­na­nie, że rze­czy­wi­stość jest bez­li­to­sna, że nic nie ma sensu, nic się nie li­czy, a w ży­ciu trzeba chwy­tać, co się da, i cie­szyć się chwilą.

W końcu było po wszyst­kim. Pew­nego dnia, po­dob­nie jak wielu in­nych, wy­swo­bo­dzono go, we­zwano do sta­wie­nia się przy bra­mie, wy­dano kom­plet ubrań i we­pchnięto do sa­mo­chodu, któ­rym miał zo­stać prze­wie­ziony z po­wro­tem do cy­wi­li­za­cji. Po przy­by­ciu na miej­sce ka­zano mu wy­siąść z po­jazdu, więc po­słusz­nie, jak zbity pies, sta­nął na po­bo­czu, cze­ka­jąc na dal­sze in­struk­cje.

Nikt mu ich nie udzie­lił.

Sa­mo­chód od­je­chał, a on zo­stał, wy­czer­pany, nie ma­jąc po­ję­cia, co ro­bić ani do­kąd się udać. Przez ja­kiś czas po pro­stu tam tkwił, pod­czas gdy zwy­kli lu­dzie za­miesz­ku­jący ten świat mi­jali go, nie zwra­ca­jąc na niego uwagi. W końcu za­czął iść przed sie­bie. Sta­wia­jąc ko­lejne kroki, spo­dzie­wał się usły­szeć krzyki. Miał wra­że­nie, że za­raz pod­bie­gnie ja­kiś straż­nik i ude­rzy go za to, że od­szedł z miej­sca, w któ­rym go zo­sta­wiono. Wzdry­gał się za każ­dym ra­zem, gdy obok prze­jeż­dżał sa­mo­chód. Ale po­woli za­czy­nał zda­wać so­bie sprawę z tego, co się dzieje. Był wolny. Dzień wcze­śniej skoń­czył osiem­na­ście lat, cho­ciaż o tym nie wie­dział. Nie był już pod­opiecz­nym pań­stwa, gdyż w chwili, gdy po­dat­nicy prze­stali fi­nan­so­wać jego po­byt i utrzy­ma­nie, zo­stał wy­da­lony ze szkoły.

Na końcu ulicy miał do wy­boru trzy opcje: przejść na drugą stronę, skrę­cić w lewo lub pójść w prawo. Nie było ni­kogo, kto mógłby mu po­wie­dzieć, w któ­rym kie­runku ma się udać i co ma ro­bić. Był wolny. To go przy­tła­czało. Cała ta wol­ność po tym, jak nie miał jej wcale. Wszyst­kie wy­bory, co da­lej. W pew­nym mo­men­cie bę­dzie mu­siał coś zjeść; bę­dzie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy.

Być może wy­na­jąć gdzieś po­kój, żeby mieć gdzie się po­ło­żyć i prze­spać tej nocy. Do tego też po­trze­bo­wałby pie­nię­dzy. Po­kle­pał się po kie­sze­niach i stwier­dził, że są pu­ste.

Nic nie szko­dzi, przez te dłu­gie lata nie stra­cił swo­ich wcze­śniej zdo­by­tych umie­jęt­no­ści. W ośrodku nie było ni­czego, co mo­głoby je stłu­mić, tylko co­dzienna mo­no­to­nia. I oczy­wi­ście ból. Ból wy­pa­la­jący ostat­nie resztki przy­zwo­ito­ści i ogłady, które pró­bo­wał za­szcze­pić w nim oj­ciec. Wtedy Paul zdał so­bie sprawę, jak do­bre było jego ży­cie, kiedy jego oj­ciec je kon­tro­lo­wał. Może nie oka­zy­wał mu życz­li­wo­ści, ale przy­naj­mniej pró­bo­wał nadać mu ja­kiś kie­ru­nek. Może to była mi­łość?

Rze­czy, któ­rych miał się do­pu­ścić w nad­cho­dzą­cych dniach, roz­wście­czy­łyby jego ojca, ale prze­cież mu­siał ja­koś prze­żyć; a je­śli ozna­czało to wła­my­wa­nie się do do­mów, gdy ich miesz­kańcy byli w pracy, i ucieczkę ze zdo­by­czą, wła­śnie tym za­mie­rzał się za­jąć.

Miał cał­kiem nie­złą passę. Ni­kogo nie skrzyw­dził, po pro­stu kradł cu­dzą wła­sność, a kiedy w końcu zde­cy­do­wał, że ma już wszystko, co mógł zdo­być w tym mie­ście, i czas ru­szać da­lej, za­brał też czyjś sa­mo­chód.

Nie pierw­szy raz sie­dział za kie­row­nicą. Na­uczył się pro­wa­dzić jesz­cze jako dziecko, ale to był jego pierw­szy raz na otwar­tej dro­dze, z no­wym na­sta­wie­niem po la­tach udręki. Zu­peł­nie jakby ta pierw­sza chwila po tym, gdy zo­sta­wiono go na po­bo­czu drogi, zo­stała za­pi­sana zło­tymi zgło­skami. Cały świat znaj­do­wał się te­raz w jego za­sięgu; mógł je­chać gdzie­kol­wiek i ro­bić, co­kol­wiek chciał. Dla ko­goś, kto tak długo cier­piał w za­mknię­ciu, było to prze­ży­cie wręcz mi­styczne. Roz­kosz. Za pierw­szym ra­zem nie wy­brał kie­runku, po pro­stu wci­snął pe­dał gazu i ru­szył. Po­zwo­lił pro­wa­dzić się dro­dze, skrę­ca­jąc, kiedy miał na to ochotę, ale rzadko, po­nie­waż od za­krę­tów i bocz­nych dróg wo­lał ryk sil­nika i wi­bro­wa­nie pe­dału gazu. Je­chał i je­chał, do­póki w środku nocy nie za­uwa­żył, że po­woli koń­czy mu się pa­liwo. W od­dali mi­go­tały świa­tła. Nowe mia­sto, nowe moż­li­wo­ści. Nowe roz­wi­dle­nie dróg.

Pie­nią­dze szybko się skoń­czyły, a gdy zbior­nik pa­liwa opu­sto­szał, Paul mu­siał po­rzu­cić pierw­szy skra­dziony sa­mo­chód na rzecz na­stęp­nego. Po­jazd był na tyle nie­po­zorny, że mógł po­ru­szać się nie­zau­wa­żony po więk­szo­ści miast, wta­pia­jąc się w tło i do­pusz­cza­jąc się po dro­dze drob­nych kra­dzieży kie­szon­ko­wych i skle­po­wych. Cenne przed­mioty sprze­da­wał w lom­bar­dzie. Pro­wa­dził ra­czej nędzne ży­cie, do któ­rego był przy­go­to­wany.

Szło mu cał­kiem do­brze. Za­wsze miał pe­wien ta­lent, ale lata uwię­zie­nia z naj­gor­szymi z naj­gor­szych wy­ostrzyły jego in­stynkty i umie­jęt­no­ści do tego stop­nia, że praw­do­po­dob­nie mógłby pro­wa­dzić taką eg­zy­sten­cję w nie­skoń­czo­ność. Brał to, co mu wpa­dło w ręce, i nie szu­kał ni­czego po­nadto. Stał się na tyle nie­zau­wa­żalny, na ile to było moż­liwe.

Po kosz­ma­rach za­kładu po­praw­czego Do­zier nie pra­gnął ni­czego wię­cej niż wol­no­ści i spo­koju. Chciał ro­bić to, co umiał naj­le­piej, jed­no­cze­śnie tak na­prawdę ni­kogo nie krzyw­dząc, chyba że po­przez uszczu­ple­nie czy­ichś za­so­bów fi­nan­so­wych.

Gdy jed­nak pierw­szy szok mi­nął, Paul za­pra­gnął cze­goś wię­cej. Chciał mieć coś po­nad je­dze­nie utrzy­mu­jące go przy ży­ciu i po­jazd, któ­rym mógł się prze­miesz­czać. Chciał wejść do baru i ku­pić piwo, nie mar­twiąc się, czy star­czy mu pie­nię­dzy.

Cza­sami chciałby na­wet wy­na­jąć po­kój. W tam­tym okre­sie od­krył ra­dość pły­nącą z bliż­szych sto­sun­ków z ko­bie­tami, a per­spek­tywa za­ofe­ro­wa­nia nor­mal­nego łóżka była o wiele bar­dziej ku­sząca niż za­ułki czy tylne sie­dze­nia. Mimo wszystko na­wet z tymi ogra­ni­cze­niami ra­dził so­bie znacz­nie le­piej, niż można by się spo­dzie­wać. Dawne po­bi­cia nie ode­brały mu cha­ry­zmy ani atrak­cyj­nego wy­glądu, któ­rym przy­cią­gał tak wiele nie­po­żą­da­nej uwagi w Do­zier.

Poza drob­nymi kra­dzie­żami co­raz czę­ściej do­pusz­czał się po­waż­niej­szych prze­stępstw. Po­le­ga­jąc bar­dziej na szczę­ściu niż na zdro­wym roz­sądku, za­miast ogra­ni­czać się do kra­dzieży w skle­pach i wy­ry­wa­nia to­re­bek, za­czął wła­my­wać się do pry­wat­nych do­mów. Nie­spo­dzie­wany uśmiech losu po­zwo­lił mu unik­nąć spo­tka­nia z miesz­kań­cami pod­czas wy­bi­ja­nia okien; czy­sty przy­pa­dek po­zwo­lił mu spo­koj­nie prze­nieść się do na­stęp­nego mia­sta, za­nim miej­scowa po­li­cja zdała so­bie sprawę, że do­szło do ca­łej se­rii wła­mań, a nie jed­nego czy dwóch in­cy­den­tów. Do­piero po kilku dniach funk­cjo­na­riu­sze znaj­do­wali skra­dzione to­wary, sku­mu­lo­wane w lo­kal­nych lom­bar­dach, i poj­mo­wali, że praw­do­po­dob­nie sprawca był je­den. Mimo to nie przy­bli­żało ich to do in­for­ma­cji, kto tak na­prawdę po­peł­niał te wszyst­kie prze­stęp­stwa. Kiedy za­czy­nali szu­kać, Paula już dawno nie było na miej­scu. Po­wie­rzał ży­cie dro­dze, a droga go chro­niła. Wie­rzył w to co­raz moc­niej, zwłasz­cza że ko­mu­ni­ka­cja mię­dzy wy­dzia­łami po­li­cji ma­ło­mia­stecz­ko­wej Ame­ryki była na ża­ło­snym po­zio­mie. Za­le­d­wie kilka te­le­fo­nów mo­głoby spra­wić, że sa­mo­chody po­li­cyjne cze­ka­łyby w eks­klu­zyw­nych dziel­ni­cach miesz­kal­nych są­sied­nich miast, ale nikt ni­gdy nie sko­ja­rzył fak­tów i nikt ni­gdy nie za­te­le­fo­no­wał.

I tak jak wcze­śniej Paul z re­guły był to­tal­nie spłu­kany, tak te­raz po­sia­dał po­zor­nie nie­skoń­czone za­pasy go­tówki, z którą nie wie­dział, co zro­bić. Nie miał do ure­gu­lo­wa­nia ra­chun­ków ani czyn­szu, który mu­siałby opła­cić. Wszyst­kie koszty zwy­kłego ży­cia go omi­jały, więc każdy grosz, który mógł za­ro­bić na prze­stęp­stwach, był czymś eks­tra. Po­zwa­lał więc so­bie na spę­dze­nie nocy w ład­nym po­koju ho­te­lo­wym, kiedy tylko miał na to ochotę. Jadł naj­lep­sze je­dze­nie, pił do woli, pa­lił bez prze­rwy, a na­wet ku­pił so­bie ład­niej­sze ubra­nia i małą wa­lizkę, w któ­rej mógł je no­sić. Z uwagi na jego apa­ry­cję i spo­sób by­cia, ko­biety, o które za­bie­gał, uwa­żały go za gwiazdę rocka, a on nie ro­bił nic, by wy­pro­wa­dzić je z błędu, do­póki nie do­stał tego, czego chciał, i nie wy­je­chał z mia­sta.

Strach, który prze­śla­do­wał go od chwili opusz­cze­nia Do­zier, z dnia na dzień słabł, aż wresz­cie stał się ni­czym wię­cej niż od­le­głym wspo­mnie­niem. Paul czuł jesz­cze mro­wie­nie na karku, a w nocy bu­dził go cza­sem kosz­mar, kiedy wy­da­wało mu się, że sły­szy kroki straż­ni­ków za drzwiami.

Nie my­ślał o rze­czach, które mu zro­biono, po­nie­waż do­póki tego nie ro­bił, było tak, jakby ni­gdy się nie wy­da­rzyły. Na­wet kiedy za­cią­gnął ja­kąś dziew­czynę do łóżka, a ona le­żała tam, bez­radna i naga tak jak on w cza­sach po­praw­czaka, nie my­ślał o tym. Na­wet kiedy ści­skał dłońmi ciała ko­biet, pro­wo­ku­jąc jęki świad­czące o do­zna­wa­niu cze­goś po­mię­dzy ra­do­ścią a bó­lem, nie my­ślał o tym. My­śle­nie o tych rze­czach czy­niło je praw­dzi­wymi, a gdyby były praw­dziwe, nie mógłby czer­pać ra­do­ści ze swo­jego ży­cia, nie mógłby czer­pać przy­jem­no­ści z ro­bie­nia tym ko­bie­tom tego, co zro­biono jemu. To by­łaby spi­rala pro­wa­dząca do sza­leń­stwa, a Paul nie za­mie­rzał zwa­rio­wać, nie chciał umrzeć; pra­gnął prze­żyć, bez względu na to, ile go to bę­dzie kosz­to­wało. Na­wet gdyby mu­siał wy­ma­zać z pa­mięci dużą część swo­jego ży­cia, zro­biłby to bez mru­gnię­cia okiem. Ży­cie li­czyło się bar­dziej niż miej­sca, w któ­rych był, oraz rze­czy, któ­rych się do­pu­ścił. Przy­szłość ja­wiła się mgli­ście, a prze­szłość ozna­czała kosz­mar; lecz te­raź­niej­szość, kiedy miał wszystko, czego pra­gnął każdy czło­wiek – styl ży­cia ce­le­bryty, dziew­czyny, drinki, otwartą drogę – to było coś, czego warto było się trzy­mać. Swo­boda pod­czas jazdy i dzika ra­dość z uwie­dze­nia ja­kiejś przy­pad­ko­wej ko­biety, naj­pięk­niej­szej w mie­ście, na oczach wszyst­kich na­chmu­rzo­nych miesz­kań­ców, któ­rzy wie­dzieli, że po­winna się ustat­ko­wać z jed­nym z nich – dla tych do­świad­czeń warto było za­po­mnieć o prze­szło­ści.

Udało mu się. Ro­bił to znacz­nie dłu­żej, niż miał do tego prawo. Li­czył so­bie nie­mal dzie­więt­na­ście lat, kiedy w 1965 roku je­chał au­to­stradą, a w lu­sterku wstecz­nym jego auta roz­bły­sły świa­tła ra­dio­wozu.

Znie­wo­le­nie ciała

Na­raz do­go­niła go prze­szłość. Do­go­niły go te wszyst­kie prze­stęp­stwa i wła­ma­nia, a także chwile, gdy po pro­stu zlek­ce­wa­żył funk­cjo­na­riu­szy, kiedy do­ma­gali się sza­cunku. Za które z tych licz­nych prze­stępstw go ści­gano? Na ile lat zo­sta­nie ode­słany z po­wro­tem do pie­kiel­nej sali tor­tur dla­tego, że miał czel­ność żyć bez ogra­ni­czeń? Do­dał gazu i przy­spie­szył.

Jak się oka­zało, ten stary rzęch, któ­rego udało mu się ukraść nocą spod baru, nie spro­stał za­sa­dom po­ścigu. Pręd­kość, z jaką Paul je­chał wcze­śniej, była już bli­ska mak­sy­mal­nej, jaką mógł osią­gnąć, więc po prze­je­cha­niu za­le­d­wie kilku ki­lo­me­trów gli­niarz zna­lazł się tuż przy jego zde­rzaku. Paul za­trzy­mał się na po­bo­czu, jakby był grzecz­nym chłop­cem, i po­zwo­lił po­li­cjan­towi dum­nie po­dejść do drzwi i wy­cią­gnąć go z auta; funk­cjo­na­riusz wy­krzy­czał mu w twarz, jak bar­dzo prze­kro­czył pręd­kość. Lecz je­śli są­dził, że jego pod­nie­siony głos może zszo­ko­wać i spa­ra­li­żo­wać Paula, to cze­kała go nie­spo­dzianka. Przed­sta­wi­ciele wła­dzy darli się na niego od za­wsze. Już nie ro­biło to na nim wra­że­nia.

Te­raz Paul po raz pierw­szy od czasu po­bytu w po­praw­czaku na­prawdę się zde­ner­wo­wał. Zna­lazł się na gra­nicy i od­krył, że dawny pa­ra­li­żu­jący strach, który po­wi­nien go po­wstrzy­my­wać przed zro­bie­niem cze­goś głu­piego, po pro­stu znik­nął. Zbyt wiele już wy­cier­piał. Wszystko, co było nor­malne w jego umy­śle, ule­gło wy­pa­le­niu. Kiedy więc gli­niarz krzy­czał i upo­mi­nał go z po­wodu wy­kro­cze­nia dro­go­wego, Paul zo­ba­czył, zu­peł­nie jakby ob­ser­wo­wał tę sy­tu­ację z da­leka, jak jego dłoń chwyta rę­ko­jeść pi­sto­letu przy pa­sku męż­czy­zny i wy­ciąga broń.

Ni­gdy wcze­śniej nie użył broni pal­nej, ale w sza­lo­nej mło­do­ści czę­sto za­kra­dał się do kina i wi­dział, jak kow­boje wy­ma­chi­wali pi­sto­le­tami. Więc to wła­śnie zro­bił te­raz, wci­ska­jąc lufę pod brodę mil­czą­cego już te­raz po­li­cjanta.

– Wsia­daj.

Przez pe­wien czas je­chali w mil­cze­niu; war­kot sil­nika zda­wał się cich­szy niż sza­lona ma­szy­ne­ria pra­cu­jąca w umy­śle Paula, który pró­bo­wał ob­my­ślić na­stępny ruch. Pły­nię­cie z prą­dem do­pro­wa­dziło go da­leko, ale te­raz trzeba było pod­jąć de­cy­zję. W pew­nym sen­sie po­zwo­lił, by droga znów go pro­wa­dziła. Je­chał przed sie­bie, co­raz da­lej od po­rzu­co­nego ra­dio­wozu. Miał za­miar wy­rzu­cić pa­sa­żera, gdy będą mi­jać ja­kieś mia­sto, a po­tem ru­szyć bez­tro­sko da­lej. Na­dal trzy­mał pi­sto­let na ko­la­nach.

Nie był jesz­cze za­bójcą. Nie miał ochoty za­bi­jać. Nie czuł zło­ści ani śle­pej nie­na­wi­ści, by chcieć zgła­dzić ko­goś tylko za to, że sta­nął mu na dro­dze. Mo­dlił się, żeby po­ja­wiło się mia­sto, żeby mógł zo­sta­wić gli­nia­rza w pyle i je­chać da­lej, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Pra­gnął tylko, aby dano mu spo­kój. Dla­czego nie mo­gli po pro­stu zo­sta­wić go w spo­koju? Ni­komu nie ro­bił krzywdy. Je­śli już, za­pa­lał iskierkę ra­do­ści w ży­ciu tych, któ­rych spo­ty­kał. Nie mieli po­wodu, by go ka­rać, po pro­stu chcieli mieć wszystko i wszyst­kich pod kon­trolą, a jego zmu­sić do prze­strze­ga­nia tych sa­mych bez­sen­sow­nych za­sad, które krę­pują in­nych lu­dzi. Nie­na­wi­dzili pa­trzeć na wol­nego czło­wieka. To wszystko. Nie za­mie­rzał po­zwo­lić im ode­brać so­bie wol­no­ści. Ni­gdy wię­cej. Nie, do­póki od­dy­cha. Jego dłoń po­wę­dro­wała w dół, do pi­sto­letu, gdy gli­niarz wpa­try­wał się w jego pro­fil. Przez cały czas mó­wił, pró­bu­jąc uspo­koić Paula, wy­ja­śnić mu, że przez swój czyn na pewno skoń­czy za krat­kami. Na ko­niec użył na­wet po­chleb­nego tonu. Je­śli Paul wy­pu­ści po­li­cjanta, nie ro­biąc mu krzywdy, bę­dzie mu dużo ła­twiej, gdy sta­nie przed są­dem. Uznają to za mło­dzień­czą głu­potę zro­bioną pod wpły­wem im­pulsu. Ta­kie rze­czy się wy­ba­cza, po­dob­nie jak prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści. Nie ma po­trzeby, aby po­su­wać się za da­leko. Nie musi dojść do tra­ge­dii, nikt nie musi zo­stać uka­rany.

Kiedy ko­lejny ra­dio­wóz po­ja­wił się na ho­ry­zon­cie i zje­chał na jego pas, Paul na­dal się wa­hał. Przed jego za­trzy­ma­niem po­li­cjant skon­tak­to­wał się z in­nymi przez ra­dio, jak do­bry, su­mienny stróż prawa. Funk­cjo­na­riu­sze wie­dzieli, gdzie jest. Wie­dzieli, co robi. Nie był sam na świe­cie jak Paul; miał za ple­cami małą ar­mię.

Paul wci­snął ha­mu­lec; nie pró­bo­wał skrę­cać, by spryt­nie się wy­mknąć. Za­trzy­ma­nie się było je­dy­nym roz­wią­za­niem.

Nie chciał wsz­czy­nać strze­la­niny i nie miał in­nego wyj­ścia, jak się pod­dać. Rzu­cił pi­sto­let sie­dzą­cemu obok gli­nia­rzowi i pod­niósł ręce – zu­peł­nie jak kow­boje, któ­rych do­się­gło ra­mię prawa w oglą­da­nych przez niego we­ster­nach. To mo­gła być pierw­sza mą­dra de­cy­zja, jaką kie­dy­kol­wiek pod­jął. Tym­cza­sem ani ofiara po­rwa­nia, ani ża­den z po­zo­sta­łych po­li­cjan­tów nie mieli po­ję­cia, co z nim zro­bić. Ni­gdy wcze­śniej nic ta­kiego im się nie przy­da­rzyło i już na samą myśl byli prze­ra­żeni jak dia­bli. Je­śli jedna osoba mo­gła pod­czas aresz­to­wa­nia wy­rwać broń funk­cjo­na­riu­szowi, to inne też po­ten­cjal­nie są w sta­nie to zro­bić. Sama świa­do­mość ta­kiej moż­li­wo­ści uczy­ni­łaby ich pracę nie­skoń­cze­nie bar­dziej nie­bez­pieczną.

Co gor­sza, męż­czy­zna, któ­rego po­wa­lili na zie­mię i za­kuli w kaj­danki, nie wy­glą­dał na za­twar­dzia­łego kry­mi­na­li­stę-psy­cho­patę, ra­czej na czy­je­goś na­sto­let­niego syna. Mógł być kim­kol­wiek i ża­den z funk­cjo­na­riu­szy nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego te­raz jego bo­jowy na­strój mi­nął, skoro wcze­śniej był tak skory do kon­fron­ta­cji.

Po na­tych­mia­sto­wym aresz­to­wa­niu Paul nie zo­stał oskar­żony o wy­kro­cze­nie dro­gowe. Nie, kiedy mieli na niego za­rzut po­rwa­nia. O ile zwy­kle me­dialny cyrk roz­krę­cał się za każ­dym ra­zem, gdy ktoś za­ata­ko­wał po­li­cjanta, choćby po to, by po­ka­zać, że coś ta­kiego jest cał­ko­wi­cie nie­do­pusz­czalne i grozi naj­su­row­szą karą, o tyle tym ra­zem pró­bo­wano za­ła­twić sprawę jak naj­szyb­ciej i bez zbęd­nego roz­głosu. W lo­kal­nych ga­ze­tach po­ja­wiła się krótka in­for­ma­cja, że Paul Know­les zo­stał osa­dzony w wię­zie­niu za po­rwa­nie, ale wszyst­kie szcze­góły sta­ran­nie utrzy­my­wano w ta­jem­nicy. W re­zul­ta­cie wy­rok po­zba­wie­nia wol­no­ści, który gro­ził mu za to jedno prze­stęp­stwo, był sto­sun­kowo krótki, aby unik­nąć przy­cią­ga­nia nie­chcia­nej uwagi. W wię­zie­niu o sto­sun­kowo ni­skim ry­go­rze nie mógł mieć kon­taktu z bar­dziej za­twar­dzia­łymi prze­stęp­cami, któ­rzy do­wie­dzie­liby się od niego, jak i dla­czego zo­stał aresz­to­wany. Stało się tak głów­nie dzięki zmo­wie mię­dzy po­li­cją a są­dem; dru­gim czyn­ni­kiem był fakt, że Paul wy­glą­dał na dość nie­win­nego i zdez­o­rien­to­wa­nego całą tą sprawą. Jakby dzia­łał pod wpły­wem głu­piego im­pulsu i te­raz czuł się od­po­wied­nio za­wsty­dzony.

Dziw­nie było po­my­śleć, że ktoś może wy­da­wać się nie­winny, gdy staje przed są­dem za upro­wa­dze­nie po­li­cjanta z bro­nią, ale nar­ra­cje za­równo jego praw­nika, jak i po­li­cji były ide­al­nie spójne. Po­krzyw­dzony zło­żył na­wet oświad­cze­nie pod przy­sięgą, w któ­rym pod­kre­ślił, że młody męż­czy­zna nie za­cho­wy­wał się wo­bec niego wrogo. Wy­jąt­kowo ła­godny wy­rok był pierw­szą ofi­cjalną karą za po­peł­nie­nie prze­stęp­stwa, która zna­la­zła się w ak­tach mło­dego Paula, i nadał ton wszyst­kim jego in­te­rak­cjom z są­dami w przy­szło­ści. Wy­star­czyło rzu­cić okiem na jego pa­piery i już wie­dziano, że może zo­stać po­trak­to­wany po­błaż­li­wie.

Paul od­sie­dział swój wy­rok we względ­nym za­po­mnie­niu, z re­zy­gna­cją ro­biąc wszystko, co mu ka­zano, i nie­na­wi­dząc każ­dej chwili, ale wciąż świa­domy, że to naj­lep­szy spo­sób na prze­ży­cie. Te­raz, kiedy fak­tycz­nie po­peł­nił kon­kretne prze­stęp­stwo, spo­dzie­wał się, że w wię­zie­niu po­trak­tują go znacz­nie go­rzej niż w miej­scu, które rze­komo było szkołą dla kło­po­tli­wej mło­dzieży. Oka­zało się, że po­byt tu przy­po­mina wa­ka­cje. W wię­zie­niu nie mu­siał wal­czyć o pie­nią­dze i je­dze­nie. Nie mu­siał co noc szu­kać miej­sca do spa­nia. Po­zo­stali więź­nio­wie nie byli za­twar­dzia­łymi po­two­rami, ja­kich szkoła Do­zier zro­biła ze wszyst­kich po­wie­rzo­nych im chłop­ców. Tu nie gro­ziło mu, że zo­sta­nie za­mor­do­wany albo zgwał­cony. Prawdę mó­wiąc, od­siadka w tym miej­scu pra­wie w ogóle nie wy­da­wała się karą. Paul wciąż tę­sk­nił za swo­bodą na dro­dze i wszyst­kimi zwią­za­nymi z tym przy­jem­no­ściami, po­dob­nie jak dziecko tę­skni za lo­dami do każ­dego po­siłku. Poza wię­zie­niem czer­pał z ży­cia tak in­ten­syw­nie, że czas spę­dzony w za­kła­dzie kar­nym słu­żył mu nie­mal za oka­zję do oczysz­cze­nia, które przy­wró­ciło go do rze­czy­wi­sto­ści.

Nie cze­kał wielu lat na wyj­ście na wol­ność. Nie po­dej­mo­wał żad­nych de­spe­rac­kich prób usta­le­nia, kiedy bę­dzie mieć uro­dziny i go wy­pusz­czą. Wy­star­czyło za­le­d­wie kilka mie­sięcy w za­mknię­ciu z mi­ni­mal­nym nad­zo­rem, aby upew­niono się, że nie ma w pla­nie żad­nych szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nych wy­bry­ków, a po­tem znów zna­lazł się na ze­wnątrz, tak samo jak wcze­śniej.

Pierw­szego dnia na wol­no­ści po­peł­nił trzy prze­stęp­stwa: wła­ma­nie, ra­bu­nek i kra­dzież sa­mo­chodu. Po­tem znów zna­lazł się w dro­dze z port­fe­lem wy­pcha­nym go­tówką, torbą pełną ubrań ze sklepu z uży­wa­nymi rze­czami i w sa­mo­cho­dzie, któ­rego kra­dzież mógł za­ry­zy­ko­wać.

Szybko wy­do­stał się z mia­sta, za­nim kto­kol­wiek mógł po­wią­zać nowo zwol­nio­nego ska­zańca z na­głym wzro­stem prze­stęp­czo­ści, ale tak na­prawdę nie mu­siał się tym przej­mo­wać. Wła­ma­nia i drobne kra­dzieże, któ­rych do­pu­ścił się przed aresz­to­wa­niem, zo­stały w du­żej mie­rze za­po­mniane, a kiedy prze­niósł się do są­sied­niego mia­sta, nikt już o nim nie pa­mię­tał. Zo­stała tylko wzmianka w lo­kal­nych ra­por­tach po­li­cyj­nych.

Tak więc ży­cie Paula to­czyło się da­lej. W ko­lej­nych la­tach po­li­cja za­trzy­mała go wie­lo­krot­nie, a on za każ­dym ra­zem pod­da­wał się do­bro­wol­nie ka­rze, nie pró­bu­jąc sta­wiać oporu. Wy­cią­gnął wnio­ski z pierw­szego aresz­to­wa­nia – je­śli zga­dzał się z tym, co mó­wili, i za­cho­wy­wał się uprzej­mie, za każ­dym ra­zem bez pro­blemu go wy­pusz­czali. Był tak grzeczny w sto­sunku do po­li­cji, że roz­ma­wiali z nim swo­bod­nie, jakby był ich przy­ja­cie­lem. Pro­wa­dząc ko­czow­ni­czy tryb ży­cia, za każ­dym ra­zem zresztą spo­ty­kał in­nych funk­cjo­na­riu­szy i cho­ciaż ko­mu­ni­ka­cja mię­dzy de­par­ta­men­tami nie­znacz­nie się po­pra­wiła, to gdy oskar­żano go o ja­kieś prze­stęp­stwo, trak­to­wano je jak jego pierw­sze wy­kro­cze­nie ze względu na brak do­stępu do od­po­wied­nich do­ku­men­tów. A na­wet je­śli uzy­ski­wano do­stęp, sę­dzia pa­trzył na po­przed­nie ła­godne wy­roki i do­cho­dził do wnio­sku, że Paul nie szko­dzi bar­dzo spo­łe­czeń­stwu, lecz jest tylko głu­pim dzie­cia­kiem, który zna­lazł się w nie­od­po­wied­nim miej­scu o nie­od­po­wied­nim cza­sie.

Cza­sami przy­ła­py­wano go na wła­ma­niu. Cza­sami na­kry­wano go w skra­dzio­nym sa­mo­cho­dzie. Nie­wąt­pli­wie po­wi­nien był otrzy­mać dłuż­szy wy­rok. Naj­wy­raź­niej jed­nak w wielu sta­nach jego wy­lu­zo­wana po­stawa i chło­pięce za­cho­wa­nie, roz­kła­da­nie rąk i mó­wie­nie „ma­cie mnie” oka­zy­wały się na tyle uj­mu­jące dla po­li­cji, że Paul nie po­no­sił żad­nych re­al­nych kon­se­kwen­cji swo­ich dzia­łań i szybko za­czy­nał żyć jak wcze­śniej. Re­cy­dy­wi­ści po­winni otrzy­my­wać su­row­sze kary, ale aż do 1970 roku Paul rzadko prze­by­wał za krat­kami dłu­żej niż przez kilka mie­sięcy. Wpraw­dzie ze względu na ogromną liczbę aresz­to­wań w tam­tych la­tach i tak spę­dził wię­cej czasu w wię­zie­niu niż na wol­no­ści, ale fakt, że wy­pusz­czano go, a on kon­ty­nu­ował prze­stęp­czą dzia­łal­ność, świad­czy o tym, jak ła­god­nie ob­cho­dził się z nim wy­miar spra­wie­dli­wo­ści.

Jed­nak od 1970 roku za­częło się to zmie­niać. Wów­czas chło­pięcy urok Paula za­czął słab­nąć, a sys­temy wy­miany in­for­ma­cji mię­dzy hrab­stwami i sta­nami dzia­łały co­raz spraw­niej. Sę­dzio­wie, na któ­rych ła­skę li­czył, do­wie­dzieli się o wręcz ab­sur­dal­nej dłu­go­ści li­sty wy­ro­ków ska­zu­ją­cych; jed­no­cze­śnie obo­wiąz­kowa re­forma wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści spra­wiła, że nie mo­gli już lek­ce­wa­żyć tego, iż Paul stał się za­wo­do­wym prze­stępcą. Wię­zie­nia o ni­skim ry­go­rze ustą­piły miej­sca wię­zie­niom o za­ostrzo­nym ry­go­rze, a po­tem, kiedy w 1971 roku Paula aresz­to­wano za ko­lejne wła­ma­nie, pod­czas któ­rego wszedł do domu i za­staw­szy w nim wła­ści­ciela, mu­siał go zwią­zać, aby ten nie prze­szko­dził mu w pracy, uznano to za znak, że jego prze­moc eska­luje i że staje się on re­al­nym za­gro­że­niem dla in­nych. Za­miast wy­god­nych wa­ka­cji, które do tej pory tak ła­two zno­sił, ska­zano go na trzy lata cięż­kich ro­bót w obo­zie pracy.

Je­śli pra­cow­nicy wy­działu spra­wie­dli­wo­ści spo­dzie­wali się, że to nim wstrzą­śnie i spro­wa­dzi go z po­wro­tem na od­po­wied­nią drogę, to grubo się my­lili. Za­miast tego Paul wy­cią­gnął ze wspo­mnia­nego do­świad­cze­nia inną lek­cję. Nie o tym, że po­peł­nia­nie prze­stępstw jest złe i może mieć dla niego ne­ga­tywne kon­se­kwen­cje, ale że te­raz, gdy kara za­czy­nała być dla niego bar­dziej do­tkliwa, nad­szedł mo­ment, aby za­cząć ak­tyw­nie sta­wiać opór i uni­kać schwy­ta­nia.

Kiedy tra­fił do obozu pracy w 1972 roku, od razu wie­dział, że nie po­zo­sta­nie tam do końca kary. Ko­rzy­sta­jąc z na­rzę­dzi i sprzętu, któ­rymi dys­po­no­wał w ciągu dnia, przy­go­to­wał so­bie ze­staw wy­try­chów, a kiedy za­pa­dła noc, szybko otwo­rzył drzwi celi i wy­szedł. Straż­nicy nie sta­cjo­no­wali na miej­scu, by pil­no­wać obiektu przez całą dobę, po­nie­waż wszy­scy więź­nio­wie byli za­my­kani w ce­lach. Po­wrót do cy­wi­li­za­cji za­jął Pau­lowi tro­chę czasu, kiedy to mu­siał za­do­wo­lić się swoim wię­zien­nym ubra­niem do mo­mentu, aż skom­bi­no­wał ja­kieś nor­malne ciu­chy, ale udało mu się to cał­kiem szybko. Od razu za­czął ko­lejne wła­ma­nia, po­mi­ja­jąc fazę po­śred­nią pod po­sta­cią drob­nych kra­dzieży w skle­pach i in­nych miej­scach, ale kiedy już skoń­czył, w mgnie­niu oka wró­cił do sta­rego trybu ży­cia: torby z ubra­niami, port­fela peł­nego go­tówki i skra­dzio­nego sa­mo­chodu, który miał go za­wieźć au­to­stradą w ko­lejne miej­sce do­ce­lowe.

Alarm w wię­zie­niu ogło­szono do­piero wów­czas, gdy ko­lej­nego ranka Paul długo się nie po­ja­wiał, więc straż­nicy po­szli wy­cią­gnąć go z celi na śnia­da­nie i za­stali otwarte drzwi.

W tym mo­men­cie roz­pę­tało się pie­kło.

Spo­dzie­wano się, że ucie­ki­nier może po­peł­nić ko­lejne prze­stęp­stwa, poza tym in­for­ma­cja o osa­dzo­nym, który uciekł z wię­zie­nia o za­ostrzo­nym ry­go­rze, mo­głaby wstrzą­snąć opi­nią pu­bliczną i przy­nieść wstyd wła­dzom.

Zor­ga­ni­zo­wano ob­ławę, a co­dzienna nie­kom­pe­ten­cja funk­cjo­na­riu­szy ni­skiego szcze­bla, która do­tąd uła­twiała ży­cie lu­dziom ta­kim jak Paul, prze­szła do hi­sto­rii w cen­trum uwagi opi­nii pu­blicz­nej. Wszyst­kie prze­stęp­stwa Paula wresz­cie za­re­je­stro­wano i po­rów­nano z tymi z prze­szło­ści, a śled­czy zy­skali w ten spo­sób nową wska­zówkę. Po okre­śle­niu geo­gra­ficz­nego wzorca jego ak­tyw­no­ści zdję­cie po­szu­ki­wa­nego zo­stało ro­ze­słane do wszyst­kich miast, w któ­rych mógł się po­ja­wić.

Kiedy Paul pę­dził au­to­stradą, nie trosz­cząc się o świat ani nie mar­twiąc się ni­czym, sprawy przy­brały zły ob­rót. Zo­ba­czył roz­sta­wioną blo­kadę. Po­li­cja za­trzy­my­wała i spraw­dzała każdy prze­jeż­dża­jący sa­mo­chód. Paul nie miał prawa jazdy do oka­za­nia, a na­wet gdyby je miał, był prze­cież po­szu­ki­wany. Za­wró­cił sa­mo­chód na środku drogi i tra­fił pro­sto w ręce po­li­cji, która po­dą­żała za nim od czasu, gdy opu­ścił ostat­nie mia­sto. Wpadł w pu­łapkę, z któ­rej nie było wyj­ścia.

Jak zwy­kle w ta­kiej sy­tu­acji, po­pły­nął z prą­dem. Za­trzy­mał sa­mo­chód i wy­siadł z pod­nie­sio­nymi rę­kami oraz uśmie­chem na twa­rzy. Tym ra­zem jed­nak funk­cjo­na­riu­sze do­ko­nu­jący aresz­to­wa­nia nie dali się na to na­brać i nie po­trak­to­wali go ła­god­nie, tak jak był przy­zwy­cza­jony. Przy­ci­snęli go ko­la­nem do ziemi, za­kuli w kaj­danki, a kiedy wy­dał z sie­bie okrzyk prze­ra­że­nia, otrzy­mał cios w tył głowy. Tym ra­zem nie miał już swo­bod­nie się prze­miesz­czać ani mieć do­stępu do na­rzę­dzi. Skoń­czyło się do­tych­cza­sowe ła­godne trak­to­wa­nie. Straż­nicy z wię­zie­nia w Ra­iford otrzy­mali in­for­ma­cję o jego po­przed­nich uciecz­kach, więc gdy inni ska­zańcy mo­gli czuć się swo­bod­nie, Paula czuj­nie ob­ser­wo­wano. Świa­domi, że gdyby dali mu pa­lec, wziąłby całą rękę, ogra­ni­czyli mu swo­bodę tak, że trudno by mu było na­wet ob­ró­cić głowę i nie usły­szeć py­ta­nia, dla­czego to robi. Dla czło­wieka, który tak bar­dzo ce­nił so­bie wol­ność, sta­no­wiło to naj­gor­szą udrękę, po­dob­nie jak po­wrót do ro­dzin­nego domu, ko­niecz­ność roz­li­cze­nia się z każ­dej pod­ję­tej de­cy­zji, każ­dego wy­da­nego dźwięku. Paul zna­lazł się w pie­kle i z ro­sną­cym prze­ra­że­niem zdał so­bie sprawę, że wcze­śniej by­wało go­rzej. Na­wet naj­gor­sze kary, ja­kie mógł mu wy­mie­rzyć rząd, na­wet naj­cia­śniej­sze kaj­dany, ja­kie mo­gli za­ło­żyć na jego nad­garstki, wciąż były ni­czym w po­rów­na­niu z tym, co już prze­szedł.

Trak­to­wali go tak źle, jak tylko mo­gli, nie ła­miąc za­sad, co ozna­czało, że nie ist­niała gor­sza kara, jaką można było mu wy­mie­rzyć. A że Paul nie miał nic do stra­ce­nia, stał się nie do opa­no­wa­nia.

Ad­mi­ni­stra­cja wię­zie­nia po­sta­no­wiła więc dać mu coś, co mógłby stra­cić. Nie wol­ność, którą już utra­cił, nie życz­liwe trak­to­wa­nie przez lu­dzi, któ­rym ni­gdy by nie za­ufał, ale ja­kiś zwią­zek z re­al­nym świa­tem poza mu­rami in­sty­tu­cji, ja­kiś po­wód, dzięki któ­remu Paul pod­jąłby próbę re­so­cja­li­za­cji. Po­trzebna była tylko praw­dziwa ludzka re­la­cja, aby stwo­rzyć dźwi­gnię, któ­rej można by użyć do wy­cią­gnię­cia go z ot­chłani ze­psu­cia, w ja­kiej się znaj­do­wał.

Nie­ujarz­mione serce

Straż­nicy zo­stali po­in­stru­owani, aby wy­wie­rać na Paulu mniej­szą pre­sję. Dali mu więc, acz­kol­wiek nie­chęt­nie, tro­chę wol­nego czasu w ciągu dnia. Nie­któ­rzy więź­nio­wie wy­ko­rzy­sty­wali ten czas na pracę nad sobą. Nie­któ­rzy szu­kali ucieczki w książ­kach lub te­le­wi­zji. Paul nie ro­bił nic. Nie miał hobby ani za­in­te­re­so­wań, ni­czego poza chwilą, w któ­rej żył. To samo, co czy­niło go od­por­nym na groźby kary, czy­niło go także nie­zdol­nym do od­czu­wa­nia ra­do­ści. Dla straż­ni­ków sta­no­wiło to pro­blem. Je­śli nie było nic, co by mu się po­do­bało, to nie było też ni­czego, co mo­gliby mu ode­brać, gdyby stał się nie­po­słuszny. Na­le­żało prze­my­śleć tę kwe­stię.

Je­śli nie ist­niały rze­czy, które Paul ko­chał, trzeba było za­szcze­pić w nim mi­łość do cze­goś.

Od pierw­szych dni jego po­bytu w wię­zie­niu było oczy­wi­ste, że nie za­wrze ty­po­wych wię­zien­nych przy­jaźni. Ni­gdy nie in­te­re­so­wał go zbyt­nio ten ro­dzaj re­la­cji; za­le­żało mu ra­czej na po­dzi­wie, lecz w tym wię­zie­niu sta­no­wym był małą rybką w du­żym sta­wie. Nikt nie wie­dział, kim jest Paul, i ni­kogo to nie ob­cho­dziło. Skoro więc nie mógł prze­by­wać w świe­tle re­flek­to­rów, nie pró­bo­wał po­pi­sy­wać się na sce­nie.

Przy­jaźń z in­nym więź­niem nie by­łaby ide­al­nym roz­wią­za­niem, ale przy­naj­mniej sta­no­wi­łaby ja­kiś punkt wyj­ścia. Wy­glą­dało na to, że straż­nicy mu­sieli szu­kać da­lej.

Wła­śnie dla­tego, gdy zwol­niły się miej­sca w pro­gra­mie ko­re­spon­den­cji z więź­niami, w jego celi zo­sta­wiono no­tatkę na ten te­mat, tak aby ją zna­lazł po pracy, w swoim cza­sie wol­nym.

Nie ma­jąc nic lep­szego do ro­boty, Paul za­pi­sał się do pro­gramu i za­czął ko­re­spon­do­wać z róż­nymi ludźmi. To prze­ła­mało mo­no­to­nię jego dnia, bo przyj­mo­wał wie­ści z ze­wnątrz, i umoż­li­wiło straż­ni­kom sto­so­wa­nie nie­wiel­kiej groźby. Skoro Paul chciał od­bie­rać swoją pocztę, mu­siał za­cho­wy­wać się przy­zwo­icie.

Nie ma­jąc po­wodu do buntu, Paul zro­bił to, co po­tra­fił naj­le­piej: po­pły­nął z prą­dem.

W ciągu ko­lej­nych mie­sięcy liczba osób, z któ­rymi ko­re­spon­do­wał, za­częła się zmniej­szać. Wielu z nich stra­ciło za­in­te­re­so­wa­nie pi­sa­niem li­stów lub ich ży­ciowa sy­tu­acja zmie­niła się na lep­sze, więc nie czuli już tak de­spe­rac­kiej po­trzeby kon­tak­tów mię­dzy­ludz­kich, by szu­kać re­la­cji wśród osa­dzo­nych w za­kła­dzie kar­nym. Tylko jedna osoba pi­sała wy­trwale, a jej li­sty stały się prze­ło­mem w ży­ciu Paula.

Mi­łość za­wsze była dla niego pu­łapką – pu­łapką, która trzy­mała czło­wieka w miej­scu, kiedy drę­czyli go ci, któ­rzy rze­komo go ko­chali. Jed­nak uczu­cia, ja­kie Paul za­czy­nał ży­wić wo­bec swo­jej ko­re­spon­den­cyj­nej zna­jo­mej, nie wią­zały się z żad­nym po­czu­ciem obo­wiązku, żad­nymi wy­ma­ga­niami. Mi­łość w tych li­stach wy­da­wała się nie tyle przy­nętą w pu­łapce, ile na­grodą.

Po raz pierw­szy w ży­ciu zła­pał się na tym, że roz­ma­wia z ko­bietą tak, jakby była istotą ludzką, a nie na­rzę­dziem słu­żą­cym do czer­pa­nia przy­jem­no­ści. Nie mieli moż­li­wo­ści, by skon­su­mo­wać ten zwią­zek – nie, do­póki sie­dział za krat­kami – a ona była da­leko, na dru­gim wy­brzeżu kon­ty­nentu. Dla­tego za­miast ser­wo­wać ja­kieś ba­nalne kłam­stwa, które zbli­ży­łyby go do celu, ja­kim było roz­ło­że­nie przez nią nóg, od­krył, że pi­sze prawdę o so­bie. Oczy­wi­ście pewne rze­czy za­cho­wał dla sie­bie – nie chciał jej wy­stra­szyć ani stra­cić tej re­la­cji – ale zdra­dził wy­star­cza­jąco dużo, żeby po­znała przy­naj­mniej część jego praw­dzi­wej na­tury. To było wy­jąt­kowe do­świad­cze­nie dla Paula, któ­remu od uro­dze­nia wma­wiano, że nie jest wart mi­ło­ści ani uczu­cia za to, kim jest, i który tylko two­rząc krót­kie ilu­zje nor­mal­no­ści, mógł li­czyć na chwilę bli­sko­ści.

Skła­mał na te­mat prze­stęp­stwa, za które sie­dział, uda­jąc, że był to za­rzut nar­ko­ty­kowy, a nie wła­ma­nie, i że stał się ofiarą oko­licz­no­ści, a nie sa­mo­dziel­nie do­pro­wa­dził do sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­lazł. Prze­mil­czał prawdę, oszu­ku­jąc w ten spo­sób rów­nież sa­mego sie­bie; wy­bieg ten po­ma­gał zresztą nie tylko jemu, ale i in­nym więź­niom prze­trwać dzień. Paul oczy­wi­ście zda­wał so­bie sprawę, że to oszu­stwo. Za­wsze był świa­domy tego, co robi i dla­czego. Ta hi­per­świa­do­mość wła­snych dzia­łań i mo­ty­wów rów­nież zo­stała mu wpo­jona.

Ale poza zmianą w tej hi­sto­rii kilku dro­bia­zgów, które miały spra­wić, że wy­da­wał się mniej nie­bez­pieczny, reszta jego roz­mów z An­gelą Co­vic od­zwier­cie­dlała jego praw­dziwą fi­lo­zo­fię ży­cia. Ra­dość z wol­no­ści, uf­ność w los, ży­cie bez stra­chu. To było bar­dzo po­cią­ga­jące dla ko­biety, która do­tąd żyła z kon­tro­lu­ją­cymi ją męż­czy­znami. Do­ra­sta­nie przy boku wład­czego ojca spra­wiło, że szybko wy­szła za mąż za czło­wieka, który oka­zał się tak samo do­mi­nu­jący, a te­raz jesz­cze jej mał­żeń­stwo za­częło się roz­pa­dać. Per­spek­tywa ży­cia bez wszyst­kich za­sad, które ją krę­po­wały, mu­siała brzmieć nie­zwy­kle ku­sząco. A ten, który za­ofe­ro­wałby jej ta­kie ży­cie, au­to­ma­tycz­nie sta­wał się atrak­cyjny.

Dla­tego przy­stojny Paul, któ­rego bru­tal­nej ani okrut­nej od­słony nie po­znała, wy­da­wał się jed­nym z tych kontr­kul­tu­ro­wych bun­tow­ni­ków, któ­rych An­gela po­dzi­wiała, do­ra­sta­jąc. Za krat­kami po­zo­sta­wał nie­groźny i bez­bronny, więc można go było uwiel­biać i po­dzi­wiać. Ide­alny nie­grzeczny chło­piec.

Za­ko­chała się w nim, i to bar­dzo, ale fakt, że on chyba czuł do niej do­kład­nie to samo, był tym bar­dziej nie­po­jęty. Paul wy­da­wał się czło­wie­kiem, który nie wie­rzył, że mi­łość ist­nieje, a je­żeli już ist­niała, to miała po­stać ty­rana wy­ma­chu­ją­cego bi­czem, by kon­tro­lo­wać swo­ich pod­da­nych. W żad­nym mo­men­cie swo­jego ży­cia nie do­świad­czył po­dob­nej re­la­cji, ale mimo braku mapy wy­ru­szył na nie­zba­dane lądy, ufa­jąc lo­sowi po­dob­nie jak pod­czas jazdy au­to­stradą.

Para zbu­do­wała swój zwią­zek na do­słow­nie set­kach li­stów, wy­sy­ła­nych co­dzien­nie w obu kie­run­kach. Każde z nich stop­niowo ujaw­niało co­raz wię­cej swo­ich uczuć do dru­giej osoby. Paul za­ko­chu­jący się po raz pierw­szy, An­gela za­ko­chu­jąca się w fan­ta­zji, w któ­rej po­zwo­liła Pau­lowi prze­jąć stery.

Zwią­zek eska­lo­wał, mimo że ko­bieta wy­raź­nie miała świa­do­mość, iż sprawy wy­my­kają się spod kon­troli. Mu­siała ją mieć. Jej do­świad­cze­nie z męż­czy­znami mó­wiło jej, że je­śli rze­czy wy­dają się zbyt piękne, aby mo­gły być praw­dziwe, to praw­do­po­dob­nie tak wła­śnie jest. Ro­mans się koń­czy, a je­dy­nym, co po­zo­staje w zim­nym świe­tle dnia, oka­zuje się straszny cię­żar zo­bo­wią­zań. Nie po­tra­fiła jed­nak po­rzu­cić ma­rze­nia. Prze­je­chała za nim przez całe Stany Zjed­no­czone Ame­ryki, by pew­nego ranka do­trzeć na Flo­rydę, tuż przed go­dziną roz­po­czę­cia od­wie­dzin w wię­zie­niu sta­no­wym.

Kiedy w końcu zo­ba­czyła Paula przez szybę, nie mo­gła uwie­rzyć wła­snym oczom. Wcze­śniej za­kła­dała, że przy­słał jej starą fo­to­gra­fię albo że było to je­dyne do­bre zdję­cie, ja­kie miał. Nie spo­dzie­wała się, że na żywo też okaże się tak przy­stojny. Nie mo­gła rów­nież prze­wi­dzieć, że kiedy ich spoj­rze­nia się spo­tkają, po jej ple­cach prze­sko­czą iskry. Jej nie­grzeczny chło­piec. Jej Paul. Sama ta myśl spra­wiała, że An­gela drżała. Na­dal dzie­liła ich szyba, ale sie­dzieli na tyle bli­sko sie­bie, że mo­gliby się do­tknąć. Krę­ciło jej się w gło­wie. To na­prawdę było osią­galne, on był osią­galny. Wszystko, co mu­siała zro­bić, to po­wta­rzać „tak”. Wy­star­czyło, że się zgo­dzi, a on zo­sta­nie jej ca­łym świa­tem.

Le­dwo mo­gła so­bie przy­po­mnieć póź­niej­szą roz­mowę. Za­pa­mię­tała jed­nak świa­tło pa­da­jące na jego twarz i spo­sób, w jaki ką­cik jego ust drgał, kiedy mó­wiła. Pa­mię­tała ide­alną li­nię jego nosa oraz to, jak uno­sił brwi za każ­dym ra­zem, gdy na nią pa­trzył. Roz­ma­wiali o rze­czach, które praw­do­po­dob­nie kie­dyś miały zna­cze­nie, ale tamto było wcze­śniej, a te­raz jest te­raz. W tam­tej chwili wi­działa go w ca­łej oka­za­ło­ści. A wszystko, co mu­siała zro­bić, to po­wie­dzieć „tak”.

Z oczami błysz­czą­cymi od łez Paul wstał i opadł na jedno ko­lano. Wy­da­wało się, że całe po­wie­trze ule­ciało z po­miesz­cze­nia. Wciąż pa­mię­tała tamte słowa, kiedy opusz­czała wię­zie­nie. Te ci­che bła­ga­nia, by spę­dzili ra­zem resztę ży­cia, czy­niąc się lep­szymi, dzie­ląc się życz­li­wo­ścią w świe­cie, który nie był życz­liwy. Pa­mię­tała też wła­sne słowa, te, które wy­rzu­ciła z sie­bie bez na­my­słu, kiedy po­pro­sił ją o rękę. Słowa, które miała wy­po­wie­dzieć. Te, które po pro­stu mu­siała po­wta­rzać.

Tak.

W jed­nej chwili Paul się zmie­nił. O ile w ostat­nim cza­sie w wy­niku swo­jej fik­sa­cji na punk­cie pi­sa­nia li­stów co­raz bar­dziej za­cho­wy­wał się jak wzo­rowy wię­zień, o tyle te­raz zmiana stała się wi­doczna dla wszyst­kich. Nie in­te­re­so­wało go już ży­cie w wię­zie­niu, nie dbał o po­zory. Ist­niało coś, dla czego warto było żyć. Warto było wy­grać wol­ność. Za­ko­chał się, a ko­bieta, którą ob­da­rzył uczu­ciem, ogło­siła światu, że od­wza­jem­nia jego mi­łość. To zmie­niło wszystko.

Gdyby sprawy po­to­czyły się ina­czej, byłby to punkt zwrotny, a jego ży­cie zmie­ni­łoby kie­ru­nek w mo­men­cie, w któ­rym Paul opu­ścił wię­zie­nie. Stałby się prze­strze­ga­ją­cym prawa człon­kiem spo­łe­czeń­stwa. Ale sprawy nie po­to­czyły się ina­czej, po­nie­waż pewne czyn­niki po­zo­sta­wały cał­ko­wi­cie poza kon­trolą Paula Know­lesa.

Przy­pad­ko­wemu ob­ser­wa­to­rowi mo­głoby się wy­da­wać, że go­rący ro­mans An­geli i Paula był zwy­kłą zimną i wy­ra­cho­waną ma­ni­pu­la­cją, jaką prze­stępcy czę­sto sto­sują wo­bec ko­biet o mięk­kich ser­cach, ale to wła­śnie An­gela po­czy­niła sto­sowne kroki. To ona za­de­cy­do­wała, że wy­ru­sza w po­dróż przez kraj, by się z nim spo­tkać. To ona przy­jęła jego pro­po­zy­cję po swo­ich li­stach, w któ­rych opi­sy­wała, ja­kie zna­cze­nie ma dla niej mał­żeń­stwo. Cho­ciaż można było się spo­dzie­wać, że Paul ze­chce ją na­kło­nić do po­słu­szeń­stwa jego woli, w rze­czy­wi­sto­ści było od­wrot­nie. To ona go zmie­niała. Dzień po dniu. Aby zro­bić z niego czło­wieka, który bę­dzie lep­szym ma­te­ria­łem na męża niż zwy­kły wię­zień. To ona wpa­dła na ge­nialny po­mysł, by za­trud­nić praw­nika, który przyj­rzy się szcze­gó­łom wy­roku ska­zu­ją­cego. Paul ni­gdy na­wet nie roz­wa­żał moż­li­wo­ści za­kwe­stio­no­wa­nia de­cy­zji sądu. W jego umy­śle nie było miej­sca na sprze­ci­wia­nie się wła­dzy. Po pro­stu zno­sił owe kary, które wy­da­wały mu się zu­peł­nie przy­pad­kowe.

Kiedy po raz pierw­szy spo­tkał się z Shel­do­nem Yavit­zem, szybko stało się ja­sne, że we wnie­sio­nej prze­ciwko niemu spra­wie ist­niało wiele luk. Po­nie­waż ad­wo­kata obo­wią­zy­wała ta­jem­nica za­wo­dowa, na­rze­czona Paula żyła w nie­wie­dzy na te­mat praw­dzi­wych za­rzu­tów prze­ciwko niemu, pod­czas gdy ten sam ad­wo­kat wy­ko­nał na­prawdę nie­sa­mo­witą pracę, ana­li­zu­jąc wszyst­kie szcze­góły jego aresz­to­wa­nia i ska­za­nia, aby zna­leźć drobne błędy pracy po­li­cji, które po­zwo­li­łyby na unie­waż­nie­nie sprawy.

Kara, któ­rej od­by­wa­nie miało trwać pra­wie de­kadę, na­gle zo­stała zdjęta, a wszyst­kie fan­ta­zje An­geli Co­vic w jed­nej chwili stały się rze­czy­wi­sto­ścią.

Spa­ni­ko­wała.

Jako ro­man­tyczne ma­rze­nie za­rę­czyny z Pau­lem do­brze jej słu­żyły i na­peł­niały ją eks­cy­ta­cją, która te­raz prze­ro­dziła się w nie­po­kój. An­gela mu­siała zmie­rzyć się z wy­obra­że­niem, jak bę­dzie wy­glą­dało co­dzienne ży­cie z tym męż­czy­zną. W prze­szło­ści wcho­dziła w ko­lejne związki, za­wsze ma­jąc na­dzieję na­tra­fić na „tego je­dy­nego”. Re­gu­lar­nie szu­kała na­stęp­nego wspa­nia­łego ro­mansu, który w ma­giczny spo­sób roz­wią­załby jej wszel­kie pro­blemy. Paul był do­sko­nały w abs­trak­cji i tak długo, jak długo ich zwią­zek po­zo­sta­wał fik­cją, nie mu­siała za­sta­na­wiać się nad tym, czy rze­czy­wi­ście ży­cie z nim to wszystko, czego po­trze­buje.

Paul wy­szedł z wię­zie­nia i od razu wsiadł do au­to­busu ja­dą­cego do San Fran­ci­sco. An­gela do­stała te­le­fon od jego praw­nika z datą i go­dziną przy­jazdu. Każda chwila przy­bli­żała mo­ment jego przy­by­cia.

W sta­nie znacz­nego nie­po­koju i wzbu­rze­nia An­gela za­częła szu­kać wska­zó­wek. Po­trze­bo­wała znaku od wszech­świata, że wszystko się ułoży, że Paul jest tym męż­czy­zną, który ją do­pełni i wszystko na­prawi. Nie zwró­ciła się jed­nak do swo­ich przy­ja­ciół, wie­dząc, że na­tych­miast po­wie­dzą jej prawdę, iż po­stą­piła nie­od­po­wie­dzial­nie, wy­cią­ga­jąc męż­czy­znę z wię­zie­nia po to, by przy­je­chał na drugi ko­niec kraju i zo­stał jej no­wym mę­żem. Nie zwró­ciła się też do ro­dziny, bo jak mo­głaby to zro­bić, skoro wszy­scy jej krewni są­dzili, że na­dal jest szczę­śliwą mę­żatką? Za­miast tego po­szła po po­radę do bar­dziej ezo­te­rycz­nego źró­dła. Do me­dium.

W San Fran­ci­sco nie bra­ko­wało krysz­ta­ło­wych kul ani kart ta­rota, ale była tylko jedna ko­bieta, któ­rej An­gela ufała – je­dyna ja­sno­widzka, która prze­pro­wa­dziła ją przez wszyst­kie kło­poty, ja­kie spro­wa­dził na An­gelę okrutny los, by­naj­mniej nie w wy­niku jej wła­snych strasz­nych de­cy­zji.

Kiedy więc usia­dła, by otrzy­mać wska­zówki od swo­jego wyż­szego ja, bo­gów, anio­łów czy ko­go­kol­wiek in­nego, a twarz jej uko­cha­nej ja­sno­widzki wy­krzy­wiła się w gry­ma­sie fał­szy­wego prze­ra­że­nia, wie­działa już, że po­peł­niła błąd.

Prze­po­wied­nia, którą otrzy­mała tam­tego dnia, miała zmie­nić ko­leje losu nie tylko jej, ale także dzie­sią­tek in­nych osób. W jej ży­ciu po­ja­wił się wy­soki, ciem­no­włosy nie­zna­jomy. Nie­bez­pieczny czło­wiek. Prze­po­wied­nia za­wie­rała też inne rze­czy, lecz An­gela już ich nie sły­szała, bo pierw­sze słowa od­bi­jały się echem w jej umy­śle. Nie­bez­pieczny czło­wiek. Nie­zna­jomy. Wszystko, czego się oba­wiała ze strony Paula.

Kiedy po­ja­wił się w progu jej miesz­ka­nia z bu­kie­tem kwia­tów ku­pio­nym na sta­cji ben­zy­no­wej, spo­dzie­wał się, że po­wita go z otwar­tymi ra­mio­nami. Nie prze­szedł na­wet przez próg. Ślub zo­stał od­wo­łany. Ze­rwała za­rę­czyny. Ich zwią­zek do­biegł końca.

Nie ro­zu­miał, co się dzieje. Nie po­tra­fił po­jąć, jak sy­tu­acja mo­gła tak dia­me­tral­nie się zmie­nić od czasu wy­miany ich ostat­nich li­stów.

Za­mknęła mu drzwi przed no­sem, od­wró­ciła się i wpa­dła w ra­miona cze­ka­ją­cego na nią męża. To był test jej roz­pa­da­ją­cego się mał­żeń­stwa, ich ostat­nia szansa na zmianę sy­tu­acji. Wi­dząc, że inni męż­czyźni jej po­żą­dają, mąż An­geli prze­żył tak wielki szok, że się zmie­nił. To wy­star­czyło, aby wło­żyli do­dat­kową pracę w próbę na­pra­wie­nia ich związku, przy­naj­mniej na tyle, aby ich mał­żeń­stwo prze­trwało jesz­cze kilka lat.