Miało być różowo - Andżelika Ratajczak, Krzysztof Weder - ebook

Miało być różowo ebook

Andżelika Ratajczak, Krzysztof Weder

4,0
79,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Nie wszystko, co spotkało mnie w życiu, było złe, kiedyś odbierałam to zupełnie inaczej. Wiele sytuacji wybudowało we mnie zbroję, dzięki której dzisiaj jestem w stanie funkcjonować. Nauczyłam się, że życie polega na efekcie domina: jedna sytuacja tworzy drugą. I chociaż nieraz myślałam, że gorzej już być nie może, to dzisiaj mam wrażenie, że ta myśl przyciągała jeszcze gorsze sytuacje. Moja wiara w drugiego człowieka nieraz była zdeptana, moja miłość zlekceważona, a przyjaźń nadwyrężona. Ale zostałam wychowana w poczuciu, że ludzi się nie wymienia, a relacje można naprawiać. To poczucie pozwoliło mi nie zwariować i utrzymać rodzinę”. Andżelika Ratajczak

Andżelika Ratajczak i Krzysztof Weder to rodzeństwo znane w mediach społecznościowych z akcji charytatywnych i prowadzące sklep pod nazwą „Kokardeczka”. Autorzy książki „Nie tak różowo” wydanej w 2024 r. przez wydawnictwo Pan Wydawca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 425

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



zdjęcia na okładce:

 Lidia Skuza

 zdjęcia na skrzydełkach: z archiwum autorki

 

korekta:

 Kinga Dolczewska

 

skład do druku:

 RED Monika Brankiewicz

 

współpraca:

 Tomasz Bruch

 

przygotowanie wersji elektronicznej:

 Epubeum

 

© copyright by Andżelika Ratajczak, Krzysztof Weder 2024

© copyright by Pan Wydawca 2024

 

ISBN 978-83-67473-94-1

 

wydanie 1

Gdańsk 2024

 

Pan Wydawca sp. z o. o.

ul. Wały Piastowskie 1/1508

80-855 Gdańsk

PanWydawca.pl

Wstęp

Cześć,

widzimy się kolejny raz. To miłe uczucie, kiedy wiem, że moja historia nie jest ci obojętna. Chciałabym podziękować ci za zakup tej książki i zarazem zaprosić w kolejny rozdział mojego życia. Kiedy myślałam, że najgorsze już za nami, życie próbowało nam udowodnić, w jak wielkim jesteśmy błędzie. Moja miłość, przyjaźń czy lojalność były wystawiane na wiele prób; zawsze od tego, co mogłam, a co zrobiłam, oddzielała mnie twarda myśl o tym, że mogłabym stracić moich braci. Zapraszam do mojego świata, gdzie złożono mi obietnicę lepszego jutra, a od teraz miało być różowo.

W dalszym ciągu dedykuję tę książkę mojej społeczności, bo bez ludzi, jakimi otaczam się dzisiaj, nigdy nie miałabym możliwości bycia sobą, a już tym bardziej powrotu do wspomnień i opowiedzenia o wydarzeniach, jakie mnie spotkały. Podziękowania ślę kobietom, które los postawił na mojej drodze w gorszych momentach życia: Pani Magdalenie Ścisłowskiej, Pani Annie Wilczyńskiej i Pani Dorocie Zagórskiej-Marys – Wychowawczyniom moich braci. Wasze wsparcie było czymś kojącym, co pozwalało przejść przez te trudne momenty. Mimo krzywd, jakich doznałam wraz z moimi braćmi, wybaczam tym, którzy nas skrzywdzili. Czas nie zagoił ran, ale pozwolił zrozumieć, że nie każdy, kogo spotkamy, kieruje się dobrem. Niektórzy po prostu nie potrafią być dobrzy, bo sami nie zaznali dobra.

Część 1

Grudzień 1994

Huk fajerwerków się nasilał, a niebo jaśniało kolorowymi odblaskami układającymi się w różne konstelacje sztucznych gwiazd. Niektóre przypominały kształtem dmuchawce mniszka lekarskiego, które zdobiły wiosenne i letnie łąki Korłowa. Inne natomiast upodobniały się do czerwonych kuli ognia, bryzgających iskrami na wszystkie strony. Były też takie, które wyglądały jak samoistnie rozmnażające się spadające gwiazdy. Każda z nich miała jednak w sobie coś magicznego i hipnotyzującego. Z każdym kolejnym wybuchem kolorowych świateł widziała również swoją twarz odbijającą się w szybie okna.

Dziesięć…

Z telewizora sączył się głos Moniki Luft i Krzysztofa Ibisza, którzy na Jedynce odliczali ostatnie sekundy do północy. Ledwie ich słyszała, bo przez nieszczelne okna wpadały głośne dźwięki świętujących mieszkańców osiedla. Częściowo nasłuchiwała, czy odgłosy z zewnątrz nie obudzą chłopców, którzy zasnęli przed dwiema godzinami. Najdłużej trzymał się Krzyś, ale i on w końcu musiał uznać wyższość Morfeusza, który uścisnął go mocno i czule, aż chłopiec zamlaskał przez sen, gdy zanosiła go do pokoju. Znowu huknęło. Tym razem tylko raz. Po niebiesko-złotym rozbłysku na niebie rozległy się głośne okrzyki radości. Niecierpliwi strzelali od kilku minut. A może mieli źle nastawione zegarki?

Dziewięć…

Imprezowy nastrój za oknem przypomniał jej o dniu osiemnastych urodzin. Matka podniosła się z łóżka dopiero po południu, bo całą noc piła z Edkiem. Ten widok przekrwionych oczu, potarganych włosów, wychudzonego ciała i zniszczonego człowieka był wciąż żywy oraz smutny w jej pamięci. Nie miała hucznej zabawy ani nawet domowego przyjęcia, a od matki nie usłyszała żadnych życzeń i miłych słów. Z ust Wandy wypłynęło jedynie: „Uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze może się spełnić”. Choć minęły trzy lata, te słowa wciąż brzmiały w jej głowie głośno, wyraźnie i nieprzyjemnie.

Osiem…

Przetarła rękawem oczy. Na kilka sekund obraz za szybą rozpłynął się we mgle. Pociągnęła nosem. Znowu huknęło, ale tym razem całą serią. Kiedy oficjalnie wkraczała w dorosłość, wiele czasu spędzała w osamotnieniu: nie tylko we własne urodziny, ale również w sylwestra i Nowy Rok. Uczucie bycia niewidzialną i zapomnianą przez wszystkich wciąż było w niej silne oraz wyraźne. Wraz ze śmiercią Ewy utraciła cząstkę siebie, a pochłonięcie Wandy przez alkoholizm doprowadziło do utraty tej resztki domowego i rodzinnego życia, które dawało jej wsparcie, otuchę i bezpieczeństwo. Potem doszedł wyjazd Moniki do Stanów, a ostatnio – raptem przed dwoma miesiącami – zmarła babcia Janinka. Nie miała nikogo, komu mogłaby zawierzyć swoje lęki, obawy i problemy, z jakimi się zmagała. Wszyscy widzieli w niej bardzo dojrzałą jak na swój wiek kobietę, a przecież tak często czuła się jedynie samotnym i zagubionym dzieckiem!

Siedem…

Choć później zyskała cudowne koleżanki, z którymi pracowała w szpitalu, żadna z nich nie mogła zastąpić jej ani matki, ani ojca, ani Ewy, ani nawet Moniki. Każda z nich pomogła jej stanąć na nogi, miała wkład w wygraną rozprawę sądową w lipcu i wspierała ją na każdym kroku, ale nie mogły być częścią jej nowego domu, bo po pierwsze – miały swój, a po drugie – musiała zbudować własny od początku. Na szczęście nie była sama, bo towarzyszyła jej piątka wspaniałych braci, którzy każdego dnia przypominali jej, dlaczego wstaje rano z łóżka i na nowo podejmuje walkę o lepsze życie i lepszą przyszłość.

Sześć…

W ciągu ostatnich miesięcy życzyła sobie, aby sąd przyznał jej opiekę nad chłopcami. Rozprawa w lipcu sprawiła, że życzenie stało się rzeczywistością, a ona została pełnoprawną rodziną zastępczą dla braci. Uczucie ulgi i radości miała zapamiętać do końca życia. Wtedy, tuż po wyjściu z sądu, a potem na lodach z Radkiem i chłopcami, czuła, że wszystko, co najgorsze, już za nimi. W końcu co może być straszniejszego niż agresywny ojczym alkoholik, pijąca do nieprzytomności matka, śmierć jedynej przyjaciółki i nierówna walka o to, aby nie odebrano jej ukochanych braci?

Pięć…

Nie zapomniała o Radku. Był obok niej przez te wszystkie miesiące i wspierał swoją obecnością. Szybko stał się nieoficjalną częścią rodziny, w pełni kochaną i akceptowaną przez chłopców, a w listopadzie – przed niespełna dwoma miesiącami i tydzień po pogrzebie babci Janinki, zamieszkali razem na Kniaziewicza – całą siódemką. Nie miała odwagi i energii, aby rozważać małżeństwo, ale i takie myśli czasami dobijały się do jej świadomości i za każdym razem wywoływały przerażenie. Nie czuła się gotowa, aby wychodzić za mąż, mimo że wiele jej dawnych koleżanek ze szkoły nie tylko miało mężów, ale i własne dzieci. Ona jednak czuła, że ma zbyt wiele obowiązków, a do małżeństwa wciąż musi dorosnąć. Poza tym od kilku tygodni miała wątpliwości, czy Radek jest na pewno „tym jedynym”…

Cztery…

Gdy pierwszy raz ujrzała go pijanego, jej pewność, że wybrała właściwego mężczyznę, zachwiała się, ale jeszcze nie upadła. Wtedy zrzuciła to na karb jego zmęczenia pracą i chęci odreagowania problemów zawodowych. Kiedy jednak pod koniec listopada sytuacja się powtórzyła i dojrzała w nim mroczną stronę, zdominowaną przez agresywność, poczuła, że coś w niej rozpada się na maleńkie kawałeczki. Na początku ich znajomości był dla niej wymarzonym księciem z bajki na białym koniu, który zjawia się niespodziewanie, aby uratować biedną i brudną dziewczynę z rąk wrogiej czarownicy. Historia jej życia miała jednak niewiele wspólnego z bajkami, które czytała jej w dzieciństwie matka, a Radek bardzo szybko spadł z wyimaginowanego konia i nie tylko straciła pewność, że jest wymarzonym księciem, ale również zaczęła kwestionować ich związek romantyczny, a także wspólną przyszłość. Czasami miała wrażenie, że Radek żałuje swojej decyzji, ale jakaś jego honorowa cząstka nie pozwala mu od niej odejść. Bywały dni, kiedy czuła, że bycie z nią w związku przerasta go, a jego pragnienie zabawy, wolności i spokoju jest znacznie potężniejsze niż wychowywanie piątki dzieci i monogamiczna relacja.

Trzy…

W oddali – pomiędzy dwoma sąsiednimi blokami – ujrzała na horyzoncie złoto-czerwone rozbłyski. Po chwili tuż obok nich pojawiły się jasne kształty, przypominające zielone serpentyny, opadające lekko w dół. Na osiedlu natomiast było coraz głośniej i huczniej. Strzelały już nie tylko fajerwerki, ale rozpalano również sztuczne ognie. Obok sąsiedniego bloku ktoś odpalił nawet racę, której czerwony blask na moment rozjaśnił mrok sylwestrowej nocy. Męski głos kilkakrotnie wykrzyczał: „Pogoń Szczecin! Duma Pomorza!”. Nieszczelne okna niosły ostrą woń siarki. Bracia wciąż spali, a przynajmniej taką miała nadzieję. Ponowne usypianie piątki chłopców potrafiło trwać wieczność – niekiedy do samego rana.

Dwa…

Na myśl o chłopcach przypomniała sobie, z czym muszą się zmagać na co dzień w przedszkolu i szkole. Wygrana rozprawa sądowa w lipcu wcale nie zakończyła tego, co trudne. Wręcz przeciwnie – rozpoczęła zupełnie nowy wymiar kolejnej walki, tym razem z niesprawiedliwością systemu i władzy, a także krzywdą i fałszywymi oskarżeniami opinii publicznej. Korłowo było małą miejscowością, zatem wieść o przejęciu opieki nad braćmi szybko obiegła całe miasteczko i wróciła do niej wraz z wrogimi komentarzami, które w większości zawierały w sobie słowa: „Pierdolona patologia”.

Jeden…

Zawyła strażacka syrena. Ludzie na dole zaczęli krzyczeć. W świetle kolorowych rozbłysków widziała podskakujące cienie, które padały sobie w objęcia. Choć sądziła, że to niemożliwe, robiło się coraz głośniej. Pomiędzy kolejnymi hukami i błyskami usłyszała dźwięk strzelającego korka od szampana, a potem brzęk szkła. W tym samym momencie poczuła dotyk na wysokości talii, dzięki któremu wróciła z dalekich rozmyślań i obserwacji świata za szybą. Nie spojrzała na niego, tylko oparła głowę o jego umięśniony bark. Pocałował ją delikatnie w czoło i pogładził po plecach. W takich chwilach była wdzięczna, że jest obok i dzieli się z nią swoim ciepłem. Niestety te chwile były rzadsze, niż oczekiwała i potrzebowała.

– Wszystko dobrego, Andzia. Kocham cię. Niech ten nowy rok będzie szczęśliwy. Wszystko się ułoży. Zobaczysz.

– Oby.

Wraz z wypowiedzeniem tego krótkiego i prostego słowa poczuła na plecach chłodny dreszcz, który pozbawił ją poczucia spokoju i bezpieczeństwa. W różnobarwnych fajerwerkach skrzących się na niebie widziała swoją i Radka twarz, odbijające się w szybie. Wytężyła uwagę, aby poszukać odpowiedzi, której tak bardzo potrzebowała, ale jej serce milczało, a umysł miotał się między myślami.

Nowy Rok… Zaczyna się nowy rozdział życia, pomyślała i przymknęła oczy. Radosne okrzyki z dołu kojarzyły jej się z rodziną i domem: tym prawdziwym, a nie tym, w którym dorastała.

Kwiecień 1995

Wielkanoc dobiegała końca w ciszy, żółtym świetle żarówki i blasku pełni księżyca, zaglądającego do kuchni przez stare okna, przymocowane na gwoździe. Przez liczne szpary wpadało do środka chłodne powietrze i świst wiatru. Oddychała z ulgą, choć szybko i nieregularnie. Wycierała ścierką mokre naczynia, które zostały jej po matce. Takich „skarbów” było w mieszkaniu przy Kniaziewicza mnóstwo, a każdy z nich pociągał za sobą wspomnienie: niektóre przynosiły poczucie winy, inne wytchnienie i spokój, a były też takie, od których mimowolnie zaciskała pięści i szczękę.

Nie widziała matki, odkąd policja wyprowadziła ją przed rokiem z mieszkania, a potem zamknęła w ośrodku leczenia alkoholizmu w Szczecinie. Wiele razy miewała silne pragnienie, aby ją odwiedzić, ale pamiętała zalecenie kuratorki Karoliny Mikuły: „Jak tam trafi, nie może mieć kontaktu z dziećmi. Przynajmniej do momentu, w którym się nie wyleczy, a to często w ogóle nie nadchodzi”. Choć nie mogła powiedzieć, że za nią tęskni, bo krzywda i cierpienie, którego doświadczyła, były ogromne, to jednak podświadomie miała nadzieję, że Wanda pokona chorobę alkoholową i zacznie nowe życie. Była w końcu jej matką i bez względu na przeszłość chciała dla niej dobrze.

Za ścianą coś rąbnęło, a po chwili usłyszała donośny śmiech. Nie podniosła nawet głowy, bo wiedziała, że sprawcą hałasu jest Ares – długowłosy owczarek niemiecki sąsiadów, którzy na początku roku jako pierwsi w bloku ulegli zachodniej modzie na trzymanie psów w domu. Patrzyła na to z pewnym dystansem, ale sądząc po częstotliwości wybuchów radości, Ares doskonale odnajdywał się w roli członka rodziny i zapewniał sąsiadom pozytywne wrażenia. Gdyby nie te wszystkie donosy na nią i chłopców, być może wzięłaby jakiegoś kundla ze schroniska dla braci, ale wiedziała, że pies w domu byłby tylko kolejnym pretekstem do nazywania ich „patologiczną rodziną”.

Elektroniczny zegar, który dostała na dwudzieste drugie urodziny ze szpitala, wskazywał dziewiątą trzydzieści siedem. Cieszyła się, że Wielkanoc dobiega końca. To był trudny dzień. Gdyby to zależało tylko od niej, zabrałaby chłopców do Lasku Korłowskiego albo na łąki przy Odrze, a potem spędziła z nimi czas w naturze, ale Radek był wierzącym i praktykującym katolikiem, więc dostosowała się do jego poglądów i poszła z nim oraz braćmi do kościoła. Przez moment łudziła się, że świętość tego miejsca zmiękczy ludzkie serca i wyzwoli z nich pokłady życzliwości. Miała cichą nadzieję, że te wszystkie niesprawiedliwe oskarżenia, wysuwane w jej kierunku, chociaż na moment przycichną i ustaną, a ona i chłopcy będą mieli godzinę spokoju w publicznym miejscu. Niestety, zamiast tego napotkała tak dobrze znaną jej niesłuszną wrogość, nieprzyjemne szepty i nienawistne spojrzenia.

Trudno było jej określić, kiedy zaczęła się ta cała nagonka o to, że rzekomo „nie dba o chłopców” i „kultywuje patologię w myśl rodziców-pijaków”. To narastało od chwili wygranej sprawy w sądzie, w lipcu ubiegłego roku, kiedy ludzie w Korłowie stopniowo dowiadywali się, „co zaszło u Wederów”. Oczywiście byli tacy, którzy kiwali z uznaniem głową i gratulowali jej odwagi oraz dojrzałości. Niemniej należeli oni do rzadkości, bo większość widziała w niej i chłopcach to, co najgorsze: brud, biedę, głód, przemoc i alkoholizm. Zdarzyło się nawet, że gdy stała w kolejce w Społem na Wyszyńskiego, zaczepił ją jakiś mężczyzna i zaczął wykrzykiwać, że jest „sprzedajną kurwą, co wyrzuciła rodziców z domu i powinna trafić za to do piekła razem z tymi bachorami”. Wtedy dogłębnie zrozumiała, że opinia publiczna i społeczność Korłowa postawiła na niej krzyżyk: nie dość, że ktoś ją obrażał, to nikt nie stanął w jej obronie.

Pewnie zniosłaby zawistne spojrzenia ludzi w kościele albo szepty rozlegające się za ich plecami podczas wielkanocnej mszy, ale obiad z jego rodzicami przelał czarę goryczy i wyczerpał jej zdolność do znoszenia wrogości innych ludzi. Powiedzieć, że jej nie lubili, to tak jakby stwierdzić, że „Stalin chciał dobrze dla Polski, a Hitler dla Żydów”. Rodzice Radka widzieli w niej zło wcielone, które porwało ich ukochanego synka.

Radziła sobie z ich nieprzychylnym nastawieniem, tak jak znosiła życie z Edkiem i Wandą przez wiele lat. Największym problem nie była jednak ich niechęć, ale coś, co uruchamiało w niej dawne lęki, które nie zdążyły się jeszcze uleczyć. Teściowie mieszkali w bloku naprzeciwko – ze swojego balkonu widzieli pokój i kuchnię, w której teraz siedziała. Z racji tak bliskiego sąsiedztwa bardzo często zapraszali Radka do siebie, a niekiedy wręcz siłą zabierali: czasami pod pretekstem cieknącego kranu i zapowietrzonego kaloryfera, a czasami wykorzystując chore serce ojca. Takie wydarzenia też mogłaby wytrzymać, ale nie one były najgorsze… Za każdym razem, gdy do nich szedł, oni stawiali wódkę na stole i przekonywali go, żeby ją zostawił, bo po co mu „jakaś biedna dziewucha z patologii i do tego z piątką bachorów na utrzymaniu”.

Odłożyła mokrą ścierkę na ciepły kaloryfer. Wyciągnęła spod zlewu worek ziemniaków. Nie zdążyła jeszcze sięgnąć po kozik, gdy do kuchni zajrzał Krzyś.

– Andżela! Psecytas mi bajkę?

– Psecytas? – Uniosła brew.

Krzyś westchnął prawie jak dorosły.

– Prze-czy-tasz – powiedział powoli, szeroko otwierając usta.

– Pani Ula byłaby z ciebie dumna. – Zmierzwiła mu włosy, mając na myśli logopedkę, do której chodził od prawie roku. Efekty były widoczne, choć kiedy się emocjonował lub stresował, seplenienie wciąż dawało o sobie znać.

– To prze-czy-tasz cy nie?

Tym razem udała, że nie słyszy jego uroczego i rozbrajającego „cy”.

– Pewnie, tylko jeszcze obiorę kartofle na jutrzejszy obiad, dobrze?

– No dobrze…

– A co to za bajka?

Krzyś tylko na to czekał. Doskoczył do niej i z ekscytacją pokazał jej otwartą książkę z ledwie trzymającymi się kartkami.

– Och, Królewna Śnieżka!

– No!

Była zaskoczona jego wyborem. Zwykle decydował się na Bajkę otrzech świnkach.

– A co na to twoi bracia?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem, bo śpią.

– Wszyscy? – zdziwiła się.

– Mhm. Paweł trochę się wiercił, ale go pogłaskałem i poszedł spać.

Wciąż zaskakiwał ją swoją nienaturalną dojrzałością jak na niespełna siedmiolatka.

– Idź się połóż, a ja za dziesięć minut przyjdę, dobrze?

– Ile to dziesięć minut?

– To tak, jakbyś policzył do sześćdziesięciu, tylko dziesięć razy.

– Nie umiem do tylu liczyć.

– To policz do trzydziestu, ale dwadzieścia razy.

Przyjął to zadanie jak największe i najważniejsze wyzwanie w swoim życiu, i wybiegł z kuchni.

Andżela jeszcze przez długą chwilę uśmiechała się do siebie, ale bez radości – raczej z nostalgią. Kiedyś wierzyła w bajki. Słuchała z wypiekami na twarzy, gdy Wanda czytała jej Czerwonego Kapturka, Jasia iMałgosię albo Kopciuszka. Leżąc pod ciepłą kołdrą, w bezpiecznym mieszkaniu, nie znając jeszcze cierpienia i wstydu wynikających z bycia osamotnioną córką alkoholików, wyobrażała sobie wówczas, że jest jedną z głównych postaci. Wcielała się w Kota wbutach, Calineczkę albo Księżniczkę na ziarnku grochu i przeżywała ich historie, wzbogacone o wizje własnego, dziecięcego umysłu. Wtedy jeszcze sądziła, że jest tylko jedno zakończenie każdej opowieści, także tej życiowej, które brzmi: „I żyli długo i szczęśliwie”.

Wszystko roztrzaskało się w drobny mak, gdy jej życie zboczyło z bajkowego toru i wskoczyło na drogę horroru: alkoholizm Edka, śmierć Ewy, upadek Wandy, przemoc domowa, upokorzenia w pracy, kradzieże, głód i próba przetrwania z braćmi, upatrującymi w niej jedynej szansy na życie. Wiara w bajki na moment w niej odżyła, gdy zakochała się w Radku. Jego szlachetna i rycerska postawa, dojrzałość i wsparcie, a także niesamowicie przystojna aparycja sprawiły, że podświadomie zaczęła się zastanawiać, czy Radosław Ratajczak nie jest jej wymarzonym księciem, o którym śniła w dzieciństwie.

– Ech, czasami jestem naiwna i głupia… – szepnęła do siebie, wykonując gwałtowne ruchy nożykiem.

Zamieszkali ze sobą w listopadzie – niecałe trzy miesiące po wygranej rozprawie w sądzie. Przyszedł do niej po śmierci babci Janinki i całkiem naturalnie wyszło, że został aż do teraz. Jego rodzice nie byli zadowoleni, gdy zabierał swoje ubrania z ich mieszkania, ale wydawał się nieugięty. To ona miała więcej wątpliwości, czy na pewno jest gotowa związać się z mężczyzną, który nie jest jej mężem, zamieszkać z nim, oddać mu część kontroli nad opieką chłopców i zacząć budować własną rodzinę. Ostatecznie przekonali ją bracia: gdy dowiedzieli się, że Radek chce z nimi mieszkać, skakali, cieszyli się, przytulali do siebie i krzyczeli z radości – nawet najbardziej nieśmiały Piotrek. Chciała dla nich jak najlepiej, dlatego ostatecznie zgodziła się na wspólne życie z Radkiem (jeszcze) bez małżeństwa.

Wrzuciła kolejnego ziemniaka do wody. Kropelki cieczy wyleciały z miski i klapnęły na kremową ceratę w kwiaty.

– Jak mogłam się nie zgodzić? – pytała siebie, biorąc do ręki kolejnego ziemniaka.

Mogła, ale dostrzegła w tym szansę na normalne życie, którego pragnęła: nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla chłopców. Poza tym wszystko idealnie pasowało do jej bajkowego mitu „księcia z bajki” i wiary, że może doświadczyć: „długiego i szczęśliwego życia”.

A potem znów zaczęło się walić…

Gdy po raz pierwszy wrócił pijany do domu, tłumaczył się zmęczeniem i problemami w pracy. Choć natychmiast poczuła napływ traumatycznych wspomnień, wyparła je i odrzuciła, tłumacząc sobie, że to tylko jednorazowy przypadek. Drugim razem podniósł na nią głos, a ona dostrzegła w jego wnętrzu wiele mroku. Wtedy pierwszy raz nie tylko się go wystraszyła, ale i zaczęła wątpić. Za trzecim razem był spokojniejszy i tłumaczył się bożonarodzeniową imprezą w pracy.

Kolejny raz nie nadszedł szybko, dlatego uśpił jej czujność. W połowie stycznia mieli wyjść razem do kina – ona, Radek i chłopcy. Czekała z braćmi, aż wróci z pracy. Chłopcy nie mogli usiedzieć w miejscu, zwłaszcza najmłodsi, dla których miała to być pierwsza wizyta w kinie w życiu. Kiedy więc usłyszeli dźwięk przekręcanego klucza w drzwiach, poderwali się i pobiegli do wejścia. Na szczęście zdążyli uskoczyć, gdy drzwi otworzyły się z impetem i huknęły o ścianę. Andżela podskoczyła na kanapie i zobaczyła, jak do środka nie tyle wchodzi, ile wtacza się Radek. Uwiesił się na klamce od drzwi, a potem padł na ścianę i zsunął się z niej na podłogę. W mieszkaniu zapanowała cisza, która gęstniała od pytających spojrzeń chłopców i przerażonej twarzy Krzysia oraz Bogusia – jedynych, którzy mieli w pamięci traumatyczne wspomnienia związane z alkoholizmem rodziców.

W tamtej chwili, gdy patrzyła na Radka, bełkoczącego coś pod nosem, z bąbelkiem śliny w kąciku ust, doznała szoku. Wtedy ostatecznie pękła w niej mityczna bańka „księcia na białym koniu” i „życia jak w bajce”. Rozkazała chłopcom, aby poszli do swojego pokoju. Nie protestowali, choć jeszcze dwie minuty wcześniej nie mogli doczekać się wyjścia do kina. Podeszła do Radka, czując, jak wracają do niej dawne demony, wysysające energię, radość i sens życia. Chciała go podnieść, ale był większy, cięższy i silniejszy. Na domiar złego coś w niego wstąpiło: gdy próbowała mu pomóc, on zaczął ją podszczypywać i dotykać po udach, kierując się dłońmi w stronę krocza.

Mieli już za sobą pierwszy seks, ale w tamtej chwili nie miała w sobie nawet minimalnej przestrzeni, aby o tym myśleć. Poza tym sposób, w jaki ją dotykał i na nią patrzył, był obleśny.

– Przestań!

Kilkukrotnie zwróciła mu uwagę, ale gdy to nie pomagało, wyrwała się i odskoczyła w tył. Uderzyła plecami o szafkę. Zabolało. On jednak w odpowiedzi zaczął się dziwnie uśmiechać, coś bełkotał, potem machnął ręką, a na końcu zwymiotował okropnie cuchnącą cieczą.

Od tamtego wydarzenia do Wielkanocy minęły trzy miesiące. Wielokrotnie chciała z nim o tym porozmawiać, aby wyjaśnić i dowiedzieć się, co w niego wstąpiło. Dużo w ostatnim czasie czytała o budowaniu związków i wiedziała, jak ważna jest otwarta komunikacja. Radek nie był jednak na to otwarty. Pochodził z domu, w którym nie mówiło się wiele o swoich problemach. Już wtedy wiedziała, że każdy człowiek składa się z jasnej i ciemnej strony, ale uświadomienie sobie tego w przypadku Radka: jej „rycerza na białym koniu” i „szlachetnego wybawiciela”, było bardzo trudne i odbierające część wiary w dobro.

Sytuacja z połowy stycznia nie powtórzyła się w najbliższym czasie, choć widywała go pijanego jeszcze wiele razy: najczęściej, gdy wracał od rodziców. Bywał wtedy bardzo markotny i nieprzyjemny, a po jednej z takich libacji powtórzył jej słowa rodziców: „o patologii i bachorach”. Innym razem natomiast rozpłakał się jak małe dziecko i ze smarkami wiszącymi u nosa żalił się, że przerastają go sytuacje, w których ludzie wytykają go palcami i szepczą: „To ten, co z Wederówną zamieszkał i wdał się w patologię! A jego starzy tacy porządni ludzie!”.

– Ancela! Idziesz? – Krzyś wpadł do kuchni z naburmuszoną miną.

Zapomniała o bajkach. Wspomnienia pochłonęły ją tak bardzo, że straciła kontakt z rzeczywistością. Nie obrała nawet połowy ziemniaków na obiad. Krzyś był jednak ważniejszy. Ziemniaki mogły poczekać, wprost przeciwnie do siedmiolatka, który traktował każde słowo jak najświętszą obietnicę.

– Już idę. – Wytarła mokre i czerwone dłonie w fartuch.

Czytanie Królewny Śnieżki nie trwało długo. Po dwóch stronach Krzyś poprosił ją o Kota wbutach, a po kolejnych pięciu minutach już spał, oddychając lekko i spokojnie. Przez chwilę patrzyła na jego dziecięcą sylwetkę i unoszącą się klatkę piersiową, przyozdobioną szarą piżamką z podróbką Misia Uszatka. Zanim wyszła, poprawiła kołderkę i pocałowała go w czoło. Popatrzyła jeszcze na wszystkich braci, śpiących razem w niewielkim pokoju.

– Kiedyś każdy z was będzie miał własny dom, duży ogród, kochającą żonę, dzieci i nawet takiego futrzaka jak Ares. Obiecuję wam to – wyszeptała, zaklinając w ten sposób rzeczywistość.

Do północy obierała ziemniaki, a potem gotowała rosół. Jutro wracała do pracy, a Radek niestety nie miał ani talentu, ani umiejętności, ani cierpliwości do przyrządzania posiłków. Gdy ona nie miała siły lub czasu tego robić, chłopcy jedli zwykle kanapki z szynką albo serem. Marzyła o kuchence mikrofalowej, której reklamy oglądała w telewizji. Wtedy chłopcy mogliby sami podgrzewać sobie obiad. Nie chciała, aby dotykali kuchenki gazowej. Bała się tragedii, zwłaszcza że na początku roku było głośno o wybuchu gazu w mieszkaniu staruszka przy Pomorskiej. Nie dość, że zginął na miejscu („na szczęście spał”, mówili niektórzy na mieście; inni natomiast spluwali na ziemię i sugerowali, że „to wszystko wina tego zachodniego gazu”, co oczywiście nie było prawdą, bo głównym dostawcą wciąż była Rosja), to jeszcze zdemolował trzy sąsiednie mieszkania.

Gdy położyła się obok Radka w łóżku, była tak zmęczona, że nie mogła zasnąć. Bolała ją głowa i dłonie od obierania ziemniaków. Światło księżyca w pełni wpadało do sypialni i oświetlało część pomieszczenia, nadając mu mistyczną aurę zamkniętą w bladoniebieskiej poświacie. Choć marzyła, aby zasnąć i odpocząć, lubiła tę porę w ciągu doby. Wszystko było spokojne, kojące i ciche: zarówno wewnątrz mieszkania, jak i na zewnątrz. Miała wówczas poczucie, że cały świat wstrzymuje oddech, robiąc przestrzeń na szelest liści i trzepot sowich skrzydeł, wzbijających się do lotu w świetle księżyca.

Radek zachrapał. Za oknem przejechało auto. Wsłuchiwała się w te dźwięki od tak dawna, że była w stanie rozpoznać, gdy koła samochodu wpadły w jedną z licznych dziur na ulicy. Pomyślała o Korłowie swojego dzieciństwa, gdzie samochody posiadali nieliczni, a miasteczko nie miało większego znaczenia na mapie Polski. Po upadku PRL-u i otworzeniu się na zachodnie możliwości ruch drogowy w Korłowie zintensyfikował się: wiele osób przejeżdżało przez miasteczko, kierując się do Niemiec, gdzie przy granicy wykonywali swoją pracę, pobierając wypłatę w bardziej wartościowych markach niż w polskim złotym, który wciąż szukał stabilizacji i siły.

Noc jest porą, w której ożywają dawne lęki i strachy. Leżąc po swojej stronie łóżka, z kołdrą naciągniętą po samą szyję, przypomniała sobie o sprawie Heleny Iwińskiej: kuratorki, której ciało znaleziono w ubiegłym roku w Odrze. Bywały noce, podczas których długimi godzinami zastanawiała się, czy to możliwe, aby Karolina Mikuła maczała w tym palce. Kiedy już sądziła, że to tylko wymysł jej wyobraźni, bo przecież życie nie jest powieścią kryminalną Agaty Christie albo filmowym scenariuszem Hitchcocka, wtedy jej umysł wpadał na kolejne argumenty, które podawały w wątpliwość wcześniejszą pewność. Od jakiegoś czasu dała sobie z tym spokój, ale tamtej nocy, leżąc w ciemności, znów ujrzała twarz Heleny. Co się znią stało? Policja nie znalazła odpowiedzi, a sprawę umorzono zaskakująco szybko: nie zdążyła się nawet odbić szerszym echem w krajowej telewizji.

Przewróciła się na bok. Wszystko ma swój koniec ipoczątek, pomyślała. Życie, PRL, rodzina, przyjaciele, znajomi, Freddie Mercury, Ewa, Monika, babcia Janinka… Nawet jej dawna kryjówka, która zniknęła po rewitalizacji brzegu Odry. Dawna zieleń dzikiego lasu została zalana kostką brukową, ścieżką rowerową, lampami i ławkami, którymi tak bardzo szczycił się burmistrz Iwaszkiewicz przed kampanią wyborczą, którą zresztą wygrał. Znalazła nową kryjówkę, do której chodziła, gdy przytłaczało ją życie i miała na to czas. Tamto dawne miejsce było jednak niezastąpione: jak pierwszy pocałunek, pierwszy dom i pierwsza wspólna noc – inne mogły być równie piękne, ale symbol pierwszeństwa, zapadający w pamięć i będący punktem odniesienia do przyszłych zdarzeń, był tylko jeden.

Kupując kiedyś gazetę w kiosku na rogu Fieldorfa, usłyszała od sprzedawcy z twarzą pooraną zmarszczkami, że „w miejsce starego zawsze przychodzi nowe, którego ludzie się boją, bo nigdy nie wiedzą, czy będzie lepsze, czy gorsze, a że Polacy lubią czarnowidztwo, to myślą, że będzie gorsze i dlatego wolą to, co stare, nawet jeśli jest straszne i bolesne”. Rozumiała to, ale nie bała się starego: przeszłość była bowiem dla niej tak bolesna, że zawsze wypatrywała tego, co przyniesie przyszłość, bo choć bała się i często popadała w bezradność, to jednak zawsze potrafiła zachować w sobie swój dziecięcy optymizm i dorosłą wiarę w lepsze czasy, co pomagało jej przejść przez największe życiowe wyboje.

Radek wymamrotał coś przez sen. Jego oddech pachniał miętową pastą do zębów. Ten zapach przywołał w niej wspomnienie, ale zanim zdążyła je ujrzeć w myślach, poczuła ogromne znużenie i senność, którą powitała z ulgą i szeroko otwartymi ramionami: jak przyjaciela, którego się spodziewa, a który spóźnia się z wizytą.

Gdy zasnęła, zegar na kościelnej wieży w Korłowie wskazywał kilka minut po drugiej. Na jednej ze wskazówek przysiadł wróbel. Zaćwierkał cicho, jakby próbował obwieścić światu coś naprawdę ważnego. Nikt go jednak nie słuchał. Miasto spało.