Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojsko, kontrwywiad, detektywi, szpiedzy, drogie ciuchy, seks i wóda - to nie filmowy scenariusz, a codzienne życie policjanta, agenta Jarosława Pieczonki, ps. Miami.
Odkryte zostaną tajemnice, które nigdy nie powinny zostać ujawnione...
Jarosław Pieczonka z Anną Wojtachą, współautorką książki, tworzą duet wybuchowy. Podczas ich pracy niejednokrotnie zawrzało: głośne awantury, trzaskanie drzwiami i interwencje sąsiadów były powszednie.
Efekt?!
Naruszona futryna drzwi wejściowych, hektolitry gorzały, łzy, przyjaźń mimo wszystko i... sensacyjna książka, której nie zapomnisz!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
O Miamim
Dlaczego Miami? Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, przyznam szczerze, że byłam lekko przestraszona. Gdyby nie to, że był razem z moim serdecznym kolegą Robsonem, chyba bym z nim nie rozmawiała. Na byłego policjanta nie wyglądał. Raczej na żołnierza mafii od brudnej roboty. Jednak z każdą minutą rozmowy przekonywałam się, że to bardzo inteligentny facet. A kiedy już w trakcie pisania tej książki zaczął mówić do mnie Anula, wiedziałam, że wygląd Jarka to tylko taka powłoka, kamuflaż, który sprawia, że ludzie się go boją. W środku zaś jest wrażliwym, dobrym człowiekiem. Przekonałam się o tym choćby wtedy, kiedy podczas opowiadania tej historii kilka razy popłynęły mu łzy. Twardzi faceci, z którymi od tylu lat mam do czynienia, kiedy już komuś zaufają, w tym wypadku mnie, osobie, która ich rozumie i zna specyfikę ich pracy, wtedy się otwierają.
Anna Wojtacha
O Annie
Dlaczego Anna Wojtacha? Zacznę od tego, że poznaliśmy się przypadkiem dzięki mojemu koledze z GROM-u o pseudonimie Robson. Było to na promocji książki innego naszego kolegi, Andrzeja Kruczyńskiego, pseudonim Wódz. Anna prowadziła to spotkanie w Muzeum Postania Warszawskiego. Widać było, że zna środowisko mundurowe, tak jakby się z niego wywodziła. Potem dowiedziałem się, że przez kilkanaście lat była korespondentką wojenną. I wtedy wszystko stało się jasne. A potem poszliśmy na wódkę. Z każdym kolejnym kieliszkiem okazywało się, że świetnie czujemy się w swoim towarzystwie. Nad ranem rozjechaliśmy się do domów. Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy na różnych imprezach i promocjach książek. Decydujące było spotkanie w hali Koszyki na promocji książki Anny Wojtachy Ćpuny wojny. To wtedy rozmawiałem z kierownictwem Wydawnictwa Bellona i spytałem, czy propozycja napisania książki, którą mi kiedyś złożyli, jest nadal aktualna. Odpowiedzieli, że tak, ale wydawnictwo chciałoby otrzymać wywiad rzekę, a do jego przeprowadzenia trzeba znaleźć odpowiednią osobę, która będzie czuła temat i przed którą będę chciał się otworzyć. Powiedziałem, że nie trzeba szukać takiej osoby i wskazałem na podpisującą swoją książkę Annę Wojtachę. Pozostało tylko pytanie, czy ona się zgodzi? Zgodziła się, mówiąc: „Wiedziałam, że kiedyś napiszemy razem książkę”.
Anna Wojtacha: Powiedz mi, Jarku, jak to jest, że w latach osiemdziesiątych młody chłopak, zamiast chcieć spierdalać z tego kraju jak najdalej, a przynajmniej jakoś sobie układać życie w tych trudnych czasach, ale jednak w cywilu, walczyć o to, żeby mieć jak najwięcej kartek na mięso, ubierać się w jakieś fajne ciuchy, których zresztą nie było, wpada na pomysł, żeby iść do wojska? Dla wielu osób jest to kompletnie niezrozumiałe.
Jarosław Pieczonka: Ja po prostu poczułem powołanie. Dzisiaj, mając pięćdziesiąt pięć lat, mogę tak powiedzieć. Tak, to było moje powołanie.
Mnie powołanie kojarzy się z sutanną.
No właśnie… Dlatego chciałem opowiedzieć, jak to się zaczęło. Skąd się to powołanie do munduru wzięło. Moje dzieciństwo praktycznie było związane z wojskiem. Moja babka, czyli matka mojego ojca, mieszkała przy ulicy Grunwaldzkiej w Gdańsku-Wrzeszczu i jej ogródek sąsiadował z jednostką wojskową niebieskich beretów. Kiedy przychodziłem do dziadków, godzinami wisiałem na płocie i obserwowałem żołnierzy. Taki był początek.
Można powiedzieć, że to pierwsze ziarno zostało zasiane właśnie wtedy. Byłeś zafascynowany tymi facetami, jak oni tam chodzili, biegali.
Miałem sześć czy siedem lat. Patrzyłem na te mundury, na koszary. Nawet przypominam sobie zapach dochodzący z żołnierskiej stołówki. Mogłem wisieć na płocie całymi dniami. Z czasem babka wyniosła mi stół do ogródka, żebym tak na tym płocie nie wisiał. Kolejny etap nastąpił, gdy poszedłem do szkoły podstawowej. Obok szkoły była jednostka wojskowa, a dokładnie magazyn paliw jednostki niebieskich beretów. Żołnierze pełnili tam warty. Po szkole chodziłem z kolegami do tych żołnierzy i wówczas miałem z nimi pierwszy bezpośredni kontakt. Żołnierze nawet wpuścili nas na teren wartowni. Doskonale pamiętam jej zapach. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem kałasznikowa. Nie dałem rady przeładować tego karabinu. Zastanawiałem się, jak ci żołnierze to robią, skąd biorą tyle sił. Dla mnie to była bardzo ciężka broń. Wtedy też pierwszy raz w życiu spróbowałem wojskowej kawy, takiej sprasowanej, w kostkach. Jedliśmy ją jak cukierki.
Połknąłeś bakcyla.
Oj tak. Miałem osiem czy dziesięć lat i chłonąłem to wojsko. Później w wieku piętnastu lat zobaczyłem film Czerwone berety. To było podczas wakacji w osiemdziesiątym roku. Miałem przyjaciela Mariana. Razem oglądaliśmy ten film, a potem weszliśmy na dach kamienicy i dzieliliśmy się wrażeniami. Film bardzo na mnie wpłynął i wtedy postanowiłem, że muszę zostać żołnierzem. Minęły lata i po ukończeniu zawodówki zacząłem pracę w gdańskim Transbudzie. Poznałem wtedy starszego mechanika Zbyszka, pseudonim Chudy. Wyznałem mu, że oglądałem film Czerwone berety i że nie mogę o nim zapomnieć. A wtedy on powiedział, że jest taka jednostka w Dziwnowie, w której on służył jako żołnierz służby zasadniczej. Nie mógł mi zbyt wiele wyjawić, ale nadmienił, że różni się ona od tej na przykład w Krakowie tym, że szkolą się w niej dywersanci. Ja go jednak cały czas ciągnąłem za język. Dla mnie było to niezwykłe, że chociaż już wiele lat minęło, od kiedy zakończył służbę, to nadal obowiązywała go tajemnica. Kilka razy zdarzyło się, że mnie jako młodszego mechanika mistrz przydzielał do niego do pracy. Robota w ogóle mi nie szła, bo cały czas zawracałem Chudemu głowę, prosząc, żeby mi opowiadał o tym Dziwnowie. Na początku opowiadał ogólnikowo, ale później to się zmieniło, bo wyczuł we mnie potencjał. Widział po prostu, że mam hopla na tym punkcie. Jednak cały czas ostrzegał, że służba w wojsku to nie jest film i mam to raz na zawsze zapamiętać. Rezultat był taki, że mistrz powiedział: „Pieczonka, ty z Chudym pracować nie będziesz, bo robota w ogóle nie idzie”. Ale wymyśliłem sobie, że przecież są przerwy śniadaniowe, i wtedy siadałem obok Chudego i dalej go wypytywałem. Spotkałem Chudego później, w latach dziewięćdziesiątych, kiedy już byłem w „Tygrysach”. Prowadziłem jakąś interwencję i po tej akcji zobaczyłem w parku znajomą postać, jak się okazało, był to Chudy. Podszedłem do niego, przywitaliśmy się. Spytał, w jakiej służę jednostce. Dowiedziałem się, że jest o nas głośno w Gdańsku. Na pożegnanie powiedział mi, że jest ze mnie dumny. Więcej go już nie spotkałem.
Ale wracając do Transbudu. Kiedy tam pracowałem, zgłosiłem się do WKU. Miałem osiemnaście lat. Przyjmował mnie cywil. Zapytał, czy nie chciałbym pojechać na kurs. Spytałem, na jaki? Wytłumaczył mi, że wojsko wysyła poborowych na różne kursy. Mnie zaproponował kurs skoczka spadochronowego. Miał się odbywać w Krośnie, zrzutowisko Iwonicz. Przygotowywano tam żołnierzy służby zasadniczej do służby w jednostkach powietrznodesantowych w Dziwnowie, Szczecinie i Krakowie. Zgodziłem się od razu. Potem wysłano mnie na komisję lekarską. Na orzeczeniu komisji zobaczyłem pieczątkę „zdolny do służby w jednostkach powietrznodesantowych”. Oszalałem ze szczęścia! Poczułem się, jakbym już tam służył. To jednak nie był nawet początek, z czego w ogóle nie zdawałem sobie sprawy. W filmie bowiem szeregowi żołnierze bardzo szybko stawali się komandosami.
No i pojechałeś. Było inaczej niż w filmie?
No jasne! Był czerwiec osiemdziesiątego czwartego roku. Pojechałem na kurs do Krosna. Tam dali nam mundury skoczka i berety w kolorze bordo, ale bez orzełka. Rygor był wojskowy. Typowe przygotowanie do służby w wojsku, chociaż wiedzę teoretyczną i praktyczną przekazywali nam i egzekwowali od nas instruktorzy cywilni. Na takim kursie mogło być stu albo nawet trzystu kursantów i trzeba było to towarzystwo zdyscyplinować, pilnować, żeby nikomu nic się nie stało i żeby została wykonana norma skoków. Moim zdaniem było to wszystko prowadzone bardzo profesjonalnie.
Klub cartingowy Transbud Gdańsk
Kurs kończył się egzaminem teoretycznym i praktycznym, który polegał na oddaniu trzech skoków ze spadochronem SDW. Kolejnym zadaniem było podczas trzeciego skoku, gdy opada się na głównym spadochronie, otwarcie spadochronu zapasowego, napełnienie go powietrzem i opadanie na dwóch spadochronach. Nie jest to łatwe. Pamiętam, że instruktorzy, stojąc na lądowisku, obserwowali nas. Były przypadki, że niektórzy kursanci mieli problemy z wykonaniem tego zadania. Dla mnie to było niesamowite przeżycie. Pobudka koło czwartej rano. Nie zapomnę widoku skoczków wsiadających do samolotu AN-2. Poranna rosa na trawie, wschodzące słońce i grupa kursantów wyglądających jak komandosi. Nie zapomnę tego do końca życia. Tej atmosfery, tej powagi i tego uczucia, że mam skrzydła, że to była dobra decyzja. Że jest to miejsce, w którym powinienem być.
Bałeś się?
Oczywiście, że się bałem, jak każdy. Jednak najbardziej bałem się drugiego skoku. Już wiedziałem, co mnie może spotkać, jakie są zagrożenia, jakie są związane z tym emocje. I jeszcze to, że już sobie dobitnie uświadomiłem, że po prostu mogę zginąć. Że spadochron może się nie otworzyć. I wtedy pytanie, czy nie spanikuję i będę w stanie otworzyć zapasowy, bo jak nie, to koniec.
Ile trwał kurs?
Miesiąc. Na koniec pojawił się fotograf i robił nam kolorowe zdjęcia przy samolotach, ze spadochronami. Niesamowita pamiątka. Niestety, moje gdzieś przepadły.
I co dalej?
Jak to co? Nie mogłem się doczekać, kiedy dostanę bilet do wojska! Pamiętaj, że to były czasy, kiedy ludzie unikali służby wojskowej. Nawet moi koledzy. Jeden z nich był już w wojsku, był też mój brat. Uważali, że jestem niespełna rozumu, pchając się tam, że nie zdaję sobie sprawy, w co idę. Jednak o szczegółach nie chcieli mówić. Kwitowali tylko: „Tam jest przejebane”. A ja chciałem wiedzieć wszystko. Jak wygląda rozkład dnia w wojsku, co to jest fala. Ale oni nie puszczali pary. Tymczasem ja byłem uparty. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że kiedy mój brat przyjeżdżał na przepustkę, to ja chodziłem po domu w jego mundurze wyjściowym. Kazał mi iść do psychiatry. Nie cierpiał wojska. Żeby mnie zniechęcić, opowiedział taką historię. Przed pójściem do wojska chciał studiować. Chciał zostać pilotem wojskowym. Nie przeszedł jednak badań we Wrocławiu, a termin powołania się zbliżał. I w końcu go powołano. Obowiązywały takie przepisy, że po półtora roku można było ubiegać się o wcześniejsze zwolnienie z zasadniczej służby wojskowej. Brat z wyprzedzeniem informował dowódcę kompanii, że będzie chciał się przygotowywać do egzaminów na studia. Dowódca powtarzał mu jednak: „Pieczonka, wybijcie sobie z głowy, że będziecie kiedykolwiek studiować”. I robił wszystko, żeby nie miał czasu na przygotowywanie się do egzaminów. Mój brat wymyślił, że musi zrobić coś takiego, żeby dowódcę wyprowadzić z równowagi. I tak się stało. Dowiedział się, że będzie kontrola z pułku jednostki i że na pewno ta kontrola przyjdzie do nich i będzie rozmawiać z żołnierzami, oczywiście w obecności dowódcy kompanii. Wcześniej więc kupił zeszyt i zaczął wklejać do niego nekrologi żołnierzy zawodowych, na przykład z „Żołnierza Polskiego”. Zeszyt trzymał w swojej szafce żołnierskiej. Nadszedł dzień kontroli. Oficer polityczny sprawdzał szafki i otworzył szafkę mojego brata. Zaczął przeglądać ów zeszyt i oniemiał. Spytał brata, co to jest, na co ten odpowiedział: „Obywatelu pułkowniku, postanowiłem prześledzić badania analityczne odnośnie do średniej życia żołnierzy zawodowych w oparciu o wiek mojego dowódcy kompanii. Wyszło mi, że ci żołnierze żyją około trzydziestu lat. Wniosek mój jest taki, że mojemu dowódcy zostało jeszcze dziesięć lat życia”. Oficer polityczny zapytał: „A dlaczego akurat w oparciu o wiek waszego dowódcy? Dlaczego mu tak źle życzycie?”. Na to mój brat: „Obywatelu pułkowniku, mój dowódca kompanii robi mi problemy w związku z przygotowaniami na studia. Według niego żołnierz ma służyć, a nie myśleć o głupotach typu studia”. Na co polityczny odwrócił głowę w stronę dowódcy i w obecności żołnierzy zwymyślał dowódcę kompanii, że utrudnia podopiecznym rozwój. Dowódca zrobił się czerwony jak burak, wiedząc jednocześnie, że nie może się odezwać. Ostatecznie dowódca kompanii został przeniesiony, a mój brat dostał zgodę na przygotowanie się do studiów i służbę zakończył po półtora roku.
Tę historię brat opowiedział mi po to, żebym zrozumiał, jaki beton mogę spotkać, służąc w wojsku. Musiał być mocno przejęty tym, że ja się tak do wojska rwę. Ale i tak nic to nie dało.
Zatrzymajmy się na chwilę przy sprawach rodzinnych. Opowiedz o swoich rodzicach. Jakie miałeś z nimi relacje?
Wywodzę się z rodziny robotniczej. Moja mama Marianna pochodziła z Klimontowa, z rejonu Sandomierza. Niestety, już nie żyje. Zmarła, kiedy miałem pięćdziesiąt dwa lata. Zawsze miałem z nią świetne relacje. Była bardzo przedsiębiorczą i pracowitą kobietą. Potrafiła jako sprzątaczka pracować na kilku etatach i jeszcze dorabiać w sklepie mięsnym. To były lata osiemdziesiąte, wiesz, jakie to były czasy, mięso i wędliny trzeba było zdobywać. Moja mama zaopatrywała w ten deficytowy towar bliskich sąsiadów. A oni pamiętają to do dzisiaj. Korzystali też koledzy z pracy mojego taty, co mamę doprowadzało do szału. Uważam też, że była niezwykle odważną kobietą. W 1970, a potem w 1980 roku zabrała mnie, żeby mi pokazać rozruchy na ulicach. To miało mi uświadomić, jak ciężko jest ludziom w Polsce żyć i do czego ta sytuacja może doprowadzić. Kiedy pod rafinerią w Gdańsku stały czołgi, woziłem tam mleko i chleb. Mama zawsze dbała, żeby nam, dzieciakom, niczego nie brakowało. Była naprawdę niesamowitą kobietą. Problem tylko w tym, że nigdy nie dbała o siebie. Przez ostatnie sześć lat jej życia mieszkałem z nią i się nią opiekowałem, bo już tego wymagała. Moja siostra nie była w stanie być przy mamie przez całą dobę. Brat z kolei mieszkał za daleko. Robiłem przy mamie dosłownie wszystko, bo nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być inaczej. Kąpałem ją, przewijałem, obcinałem paznokcie. Dochodziło do takich sytuacji, że kiedy wracałem z Afryki i trafiałem na czas, kiedy mama przez trzy dni była sama w domu, to dosłownie wszystko było w fekaliach. Nawet nie miałem się gdzie położyć. Sprzątanie zajmowało mi około dziesięciu godzin, ale nie miałem z tym problemu. Przyszło mi na myśl, że to, co robiłem i co przeszedłem do tej pory, to jest drobiazg w porównaniu z opieką nad starszymi ludźmi. Nauczyło mnie to pokory. Nie było mnie, niestety, przy jej śmierci. Nie mogłem trzymać jej za rękę. Jedenastego lutego 2017 roku, w sobotę, przyszedł moment krytyczny. Mama była już bardzo ciężko chora i zachowywała się irracjonalnie. Chciałem ją wykąpać, ale żeby to zrobić, trzeba było użyć siły. Tego się nie da opisać. Wyobraź sobie, że musisz użyć siły wobec własnej matki. Jakoś się jednak udało. W niedzielę wyjechałem do Warszawy, a w środę wieczorem dowiedziałem się, że mama nie żyje. Po prostu zasnęła. Kiedy przyjechałem na pogrzeb, od sąsiadki dowiedziałem się, że mama podczas tych ostatnich godzin życia cały czas mnie wołała.
Z mamą Marianną i bratem Mieczysławem
Z bratem i psem Azą
Lotnisko w Gdańsku-Wrzeszczu. Dni Latawca
Po pierwszej komunii
Z bratem na łące
Kolonie letnie w Soczewce
Kolonie letnie w Warszawie
Co wtedy czułeś? Ja akurat wiem, bo miałam bardzo podobną sytuację. Trudno się po czymś takim podnieść.
Miałem ogromne wyrzuty sumienia, że wtedy, w tę sobotę, siłą zaniosłem ją do wanny. No i oczywiście, że w ostatniej godzinie mnie przy niej nie było.
A twój ojciec Andrzej jaki był?
Był bardzo wymagający, pracowity, ale jednocześnie miał swoje wyskoki. Od czasu do czasu lubił się zabawić. Miewał kochanki, lubił wypić. Doprowadzało mnie to do szału, czasami do płaczu, szczególnie że bardzo ranił tym matkę.
Czym się zajmował?
Był po zawodówce, po szkole ślusarskiej. Tak zwana złota rączka, świetny blacharz. Gdyby nie był totolotkowym hazardzistą oraz imprezowiczem, miałby naprawdę dużo pieniędzy. Poza tym miał też naprawdę ciężką rękę. Nigdy nie zapomnę, jak uczył mnie matematyki. Na przykład, ucząc się tabliczki mnożenia, klęczałem przy piecu, trzymając nad głową garnek z wodą, i odpowiadałem na kolejne pytania: sześć razy osiem i tak dalej. Bił mnie zeszytem po twarzy tak, że kilka razy zalewałem się krwią. Bardzo źle również wspominam kabel od prodiża. Nie znosiłem wyjazdów na kolonie, a to dlatego, że byłem tak zestresowany, że sikałem do łóżka. Oczywiście było mi okropnie wstyd. Wyobraź sobie dzieciaka, który wstaje nad ranem i idzie do umywalni, pierze prześcieradło i jeszcze mokre kładzie z powrotem na łóżku, żeby nikt się nie zorientował, że w nocy się zlał. Przestałem sikać do łóżka, kiedy ojciec zaczął wyjeżdżać na roczne kontrakty do Czechosłowacji. Miałem wtedy dwanaście lat. Tylko dwa razy słusznie dostałem lanie.
Za co?
Pierwszy raz, kiedy poszedłem na wagary. Z tym że nie chodziło o to, że poszedłem na te wagary, ale o to, że za nic nie chciałem się do tego przyznać. Szedłem w zaparte, że nie. Dostałem lanie kablem od żelazka i ojciec kazał mi zapamiętać, że bliskim osobom zawsze mówi się prawdę. Najgorszą, ale prawdę. Teraz, kiedy patrzę na to po latach, uznaję, że ojciec był dziwnym człowiekiem. Sam żył w kłamstwie, choćby zdradzając mamę, a nas uczył, jak żyć. Może chodziło o to, żebyśmy my byli jednak uczciwymi ludźmi.
A drugi raz?
Pod koniec szkoły podstawowej napiłem się z kolegą rumu. Tata był wtedy w Czechosłowacji. Mama mu jednak o wszystkim doniosła. Kiedy przyjechał, przywiózł flaszkę rumu. Postawił ją na kredensie i powiedział, że na razie mogę sobie na nią tylko popatrzeć, a teraz mam przynieść kabel i położyć się na łóżku.
A jak się wasze relacje układały, kiedy byłeś już dorosły? Nie mógł cię już przecież tłuc.
Pamiętam, że powiedziałem mu, że jeśli jeszcze raz podniesie rękę na matkę, to mu przyłożę. Jakiś czas później ojciec wystartował z łapami do mamy. Chwyciłem go za koszulę i potrząsnąłem. Był zszokowany i od razu się uspokoił. Od tamtej pory matka miała święty spokój. Mimo że miałem ciężkie dzieciństwo, to bardzo go kochałem. Wiem też, że był ze mnie i z mojego rodzeństwa dumny. Niestety, jego życie bardzo tragicznie się zakończyło. Dwudziestego marca 2006 roku spłonął w swoim warsztacie samochodowym. Na koniec mogę ci powiedzieć, że mój tata też miał bardzo ciężkie dzieciństwo. Jako dziecko razem z rodzicami był w obozie koncentracyjnym Majdanek. Tam Niemcy zabili jego starszego brata.
A twoje rodzeństwo? Jak z nimi żyjesz? Masz o dwa lata starszego brata Mietka i młodszą siostrę Agnieszkę.
Nie mam z nimi kontaktu. Wynika to głównie z moich błędów, ale oni też nie są bez winy. Pamiętaj również, że ja zawsze wiodłem zupełnie inne życie niż oni. Z racji mojego zawodu wikłałem się w różne, często niebezpieczne sytuacje, oni zaś prowadzą spokojne, normalne życie. Nie chciałem, aby moje wyczyny wpływały na ich sytuację. Może kiedyś przyjdzie czas, że się gdzieś spotkamy.
A możesz powiedzieć, kim są? Czym się zajmują?
Mój brat z wykształcenia jest fizykiem. Skończył Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pracuje w jednej z państwowych firm. Założył rodzinę. Moja siostra jest po studiach handlowych. Wiele lat pracowała w banku. Ma dwójkę dzieci i też pracuje w państwowej firmie.
Wróćmy zatem do twojej kariery wojskowej.
W październiku 1984 roku dostałem bilet do wojska, czyli kartę powołania do zasadniczej służby wojskowej. Pojechałem do Lęborka, do jednostki wojskowej 3596/R. Stanąłem przed bramą jednostki jak wryty. W biurze przepustek zobaczyłem bowiem żołnierzy w niebieskich beretach. Jakby mi ktoś zburzył marzenia. Poczułem się oszukany. Pierwsza myśl: nie przekraczaj bramy tej jednostki. Miałem to wszystko w dupie. Nie założyłbym na głowę niebieskiego beretu. Chciałem mieć beret bordowy, chciałem być spadochroniarzem. Nie miałem nic do żołnierzy z regularnych formacji, ale moim powołaniem i spełnieniem marzeń było zostać spadochroniarzem. Poczułem ogromne rozczarowanie. Chciałem uciec spod tej bramy. Ale przecież gdybym uciekł, złapałaby mnie WSW i mogłem iść do więzienia. Przypomniałem sobie pieczątkę z komisji lekarskiej: „zdolny do służby w jednostkach powietrznodesantowych”, a niebieski beret to przecież, kurwa, nie spadochroniarze. Co robić? Stałem przed tą bramą chyba ze dwie godziny. W końcu zacząłem wzbudzać zainteresowanie żołnierzy z biura przepustek. Jeden z nich podszedł do mnie i zapytał, dlaczego nie wchodzę do jednostki, tylko się kręcę wokół. Moja odpowiedź była krótka: „Bo nie nosicie bordowych beretów”.
No dobrze, ale skoro już wiedziałeś, że w wojsku jest źle, to co za różnica? Nieważne, jakiego koloru masz beret…
Jeśli miałoby być źle, to chociaż byłbym w bordowym berecie. Nie zrozumiesz tego. No, ale co miałem wtedy zrobić? Przekroczyłem tę cholerną bramę. I od tej pory zaczęli ze mnie robić żołnierza. Najpierw nakarmili i ostrzygli. Dali mundury. Pokazali, gdzie będę spał. I przyszła noc. Ale przed położeniem się do łóżka musiałem ubrać się w piżamę, a ja nigdy nie spałem w piżamie. Dowiedziałem się jednak od starszego chorążego Pietryki zwanego Kiprem, że jednym z obowiązków żołnierza jest spać w piżamie, co było dla mnie bezsensownym przymusem. Następnie zaczęli mnie uczyć chodzić, czyli maszerować. No i na nas, czyli młody rocznik, okropnie się wszyscy wydzierali. Nie wolno nam było chodzić, tylko biegać, nawet stojąc w miejscu, musieliśmy biec… w miejscu. Jak się później dowiedziałem, moim pechem było to, że cały mój młody rocznik mieszkał w jednym budynku ze starym wojskiem. To było przekleństwo. Po kilku dniach film Czerwone berety poszedł w niepamięć. Miałem tylko jedno pytanie: jak przetrwać? Odpowiedź też była jedna: nieważne jak, ale musisz to przetrwać.
Znowu ten twój upór!
No cóż… Najgorsze było dopiero przede mną. Zaczęła się fala. Stare wojsko wieczorami przychodziło do naszej sali, mimo że mieli kategoryczny zakaz, ale mieli to w dupie. Regularnie tłukli nas po karkach, czyli odbywało się tak zwane walenie karczycha. Poza tym zabraniali nam siadać na łóżkach. Po obiedzie w czasie wolnym można było siedzieć na taborecie, ale tylko w postawie radiotelegrafisty. Czyli wyprostowany, kolana razem, dłonie oparte na kolanach, głowa podniesiona i wzrok na wprost. Tak się siedziało około godziny, półtorej. Spróbowałeś się rozluźnić, to od razu dostawałeś w kark. Cały czas nas obserwowali, zmieniając się. Zawsze po południu było przekazywanie listów. Za każdą kopertę było pompowanie. Kolejna sprawa: nie wolno nam było trzymać rąk w kieszeniach. Za karę trzeba było ręcznie zaszyć kieszenie. A liczba szwów musiała wynosić na przykład trzysta.
Ale jak ktoś mógł obliczyć, ile jest szwów?
A widzisz! Stare wojsko obliczyło, że na przykład z metra nitki można było zrobić te trzysta szwów. Jeśli zużyłeś mniej niż metr tej pieprzonej nitki, oznaczało to, że oszukiwałeś i szwów jest na przykład dwieście dziewięćdziesiąt. No i zaraz oczywiście cios w karczycho i szycie od nowa.
Pierwszy z prawej kapral Andrzej Skrodzki, pluton specjalny, Jednostka Wojskowa 3596/R, Lębork
Nie wpadłabym na to!
A z szyciem to ja mam jeszcze jedną historię. Dosyć zabawną. Od kaprala Skrodzkiego dostałem zadanie przyszycia emblematu na rękawie płaszcza wyjściowego. No to przyszyłem i oddałem kapralowi. Nie zapomnę jego miny i słów: „Co to, kurwa, jest? Pojebało cię?”. Nie wiedziałem, o co chodzi. Kapral mi wyjaśnił, że nitki mają być niewidoczne, „a tyś mi zrobił fastrygę. Krawcem to ty, kurwa, nie będziesz”. Szyłem jeszcze raz. Od tej pory wiem, jak powinno się przyszywać emblematy.
To teraz z innej beczki. Z Lęborka do Gdańska jest bardzo blisko. Nie spotkałeś w jednostce żadnego kolegi?
Dobre pytanie. Spotkałem i to na swojej kompanii erce. Nie był to mój kolega, ale w cywilu mieszkaliśmy w jednej dzielnicy. Znaliśmy się z widzenia, na zasadzie cześć, cześć, i nie byliśmy do siebie wrogo nastawieni. W kompanii był kierowcą BRDM-2, w plutonie rozpoznawczym. Kiedy ja zaczynałem, on miał za sobą już pół roku służby. Czyli w żargonie fali był ogonem. Kiedy go spotkałem, próbowałem się z nim przywitać, podać mu rękę. A on od razu dał mi do zrozumienia, że jestem kotem i nie mam w ogóle żadnych praw. Powiedział mi krótko: „Cywil to cywil, tu jest wojsko. Inne zasady. Im szybciej to zrozumiesz, tym łatwiej będzie ci tu przetrwać”. Minęło trzydzieści lat i kiedy wydałem swoją pierwszą książkę, człowiek znalazł mnie na fejsbuku i zaczął do mnie pisać, czy pamiętam, jak byliśmy w wojsku i byliśmy kumplami z dzielnicy, o tym, że słyszał, iż byłem znanym i skutecznym policjantem. Poprosiłem, żeby dał mi numer telefonu. Zadzwoniłem do niego i przypomniałem mu jego słowa. Usłyszałem ciszę w słuchawce i wtedy powiedziałem: „Teraz jest, kurwa, cywil, więc spierdalaj”.
Ładnie go podsumowałeś. Pamiętliwy jesteś. A teraz powiedz, czy wszyscy wytrzymywali taką presję? O fali krążą legendy.
W młodym roczniku było dwóch braci, co się w ogóle nie powinno zdarzyć.
Dlaczego nie powinno się zdarzyć?
Jak by ci to powiedzieć… Ujmijmy to tak: ze względów humanitarnych jeden syn powinien zostać w domu, z rodzicami. Dopiero kiedy jeden skończy służbę, może ją zacząć drugi. A tu się taka sytuacja zdarzyła i te chłopaki nie mogli sobie psychicznie poradzić z falą. Często w trakcie czasu wolnego na sali żołnierskiej mówili, że to jest koszmar i sadyzm. Ale te wszystkie złe rzeczy, które robiono młodemu rocznikowi, zostawały w kompanii. Pewnego dnia jednak stało się coś niesamowitego. Zmieniono dowódcę unitarki i do naszej sali wprowadzili się kaprale, którzy nie spali w izbie podoficerskiej, tylko z nami.
To chyba dziwna sytuacja. Dlaczego tak się stało?
Dlatego że dowódca kompanii jakimś sposobem, nie wiem jakim, dowiedział się, co stare wojsko wyprawia z młodym rocznikiem i że może się to skończyć tragedią. Ściągnął więc z poligonu dwóch najlepszych kaprali, którzy mieli pół roku do wyjścia do cywila, czyli byli tak zwanymi dziadkami. To byli kapral Skrodzki i kapral Sitarz. Mieli oni między innymi za zadanie pilnować, aby stare wojsko nie miało prawa wejść do izby żołnierskiej i nas dręczyć. Wyobraź więc sobie, co tam się musiało dziać, że ściągnęli tych kaprali z poligonu.
I długo to trwało?
Do momentu, kiedy było po przysiędze i przenieśli nas do plutonów. Ale w plutonach to był dopiero sajgon.
Jeszcze większy?
Tak, ale o tym ci opowiem, kiedy dojdziemy do czasu, jak już zostałem przeniesiony do plutonu. Ale tymczasem jeszcze trochę o kapralu Skrodzkim. Kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy, zapytał mnie: „To ty jesteś Pieczonka?”. Potwierdziłem. Wtedy on: „Po unitarce będziesz służył w plutonie specjalnym”. Spytałem, co to jest. Odpowiedział, że tam też się skacze ze spadochronem. Spytałem, czy w niebieskich beretach. „Tak, ale jeszcze mało wiesz, bo jesteś młody”. Moją uwagę zwrócił jakiś blaszany ptaszek na jego wyjściowym mundurze. Zapytałem, co to jest. Odparł: „To nie jest, kurwa, ptaszek, kocie jebany, tylko odznaka skoczka spadochronowego wojsk powietrznodesantowych. A żebyś miał jeszcze kilka nieprzespanych nocy, to ci jeszcze powiem, że jestem kapralem, który odbył szkołę podoficerską w JW 4101 w Dziwnowie i potem dostałem przydział do plutonu specjalnego”.
Jak zareagowałeś?
Nie mogłem powiedzieć tego głośno, ale pomyślałem: „O, kurwa!” i faktycznie kilka nocy miałem nieprzespanych, a w głowie magiczne słowo: Dziwnów.
Przypomniał ci się Chudy z Transbudu?
A jak! Mijały dni, aż przyszedł czas przysięgi. Później pierwsza warta wewnętrzna, czyli ochrona jednostki, miałem ją w Wigilię 1984 roku. Pamiętam, że wkuwałem regulamin służby wartowniczej.
Jak długo tam stałeś?
Wartę pełniło się po dwie godziny na posterunku, ale łącznie trwało to dłużej niż dobę. Moim posterunkiem był park maszyn naszej kompanii, która była jednostką samodzielną.
Ponad dobę to bardzo dużo, jak to wytrzymywałeś?
Musiałem. Po pierwsze, wartownik, który byłby przyłapany na przykład na tym, że śpi, od razu idzie do aresztu plus wisi na nim prokurator wojskowy. Poza tym kiedy już zakończyłeś wartę na posterunku i schodziłeś do wartowni, miałeś dwie godziny zmiany odpoczywającej i dwie godziny zmiany czuwającej. Jak myślisz, czy kot miał zmianę odpoczywającą? Nie miał. Po zejściu z posterunku musiał cztery godziny siedzieć na sali czuwającej i pilnować. Do tego były tak zwane oczka, które były wyznaczane podczas zmian czuwających. Trwały godzinę. Polegało to na tym, że za posterunkiem było wejście do wartowni. Z reguły kot miał wyznaczaną trzecią zmianę od siedemnastej do dziewiętnastej.
Dlaczego?
Dlatego że odprawy służb zaczynały się o dziewiętnastej i jak oficer dyżurny zmieniający wcześniej pełniącego służbę oficera dyżurnego był pojebany, to potrafił prowadzić odprawę dwie godziny, więc automatycznie kotu stanie na posterunku przedłużało się z dwóch godzin do na przykład czterech. Poza tym było jeszcze przejęcie warty, które też mogło się przedłużyć. A wisienką na torcie…
To jest jeszcze jakaś wisienka?
Jest! Warta garnizonowa, która odbywa się poza jednostką, w lesie. Pilnuje się zapasów nienaruszalnych, czyli zapasów na czas wojny: amunicja, broń, jedzenie… Stare wojsko w ogóle na te warty nie wychodziło, choć mieli taki obowiązek. Stali młodzi.
I z tego, co wiem, któregoś dnia trafił cię szlag…
No tak. Byłem docierany przez jednego sadystę, miał ksywę Justas. No i któregoś dnia nie wytrzymałem. Pod koniec pełnienia warty garnizonowej właśnie on mnie zmieniał. Podszedł do posterunku i wtedy właśnie coś we mnie pękło. Chciałem go wystraszyć, ale tylko wystraszyć. Wiedziałem, że będę miał przejebane, ale chciałem mieć chociaż kilka sekund satysfakcji. Przeładowałem kałacha, wycelowałem w niego i krzyknąłem: „Skurwysynu, gleba albo cię zajebię”. Gościa zamurowało. Pamiętam w jego oczach strach i zdałem sobie sprawę, jaki z niego tchórz. Cała jego moc starego żołnierza wyparowała. Było to dla niego ogromne poniżenie. Liczyłem na to, że kapral, który był rozprowadzającym, niczego nie zauważy. Myliłem się. Zobaczył. Przybiegł. Krzyczał na mnie, darł się, że będę miał megaprzejebane i miałem. Pompowanie, nocny desant.
Co?
Podczas głębokiego snu kilku żołnierzy nagle podnosi twoje łóżko i cię z niego wyrzuca, i tak kilka razy w ciągu nocy, noc w noc. Sprzątanie kibli w nocy, bicie po brzuchu i niezapomniana komenda: „Do karczycha wystąp”.
To znaczy?
Musiałeś wystąpić z szeregu, zgiąć się i wtedy stary żołnierz trzaskał cię z całej siły w kark. Jak zgiąłeś się za mało, to walił pięścią w brzuch. Trudno się wtedy nie zginać.
Czyli typowa fala. Coś strasznego, co nigdy nie powinno się zdarzyć.
Zgadzam się, że to niedopuszczalne, bo to jest sadyzm. Natomiast normalna fala powinna być.
Co to znaczy normalna?
Szacunek młodego żołnierza do starego, ale nie wymuszony na przykład biciem czy poniżaniem.
A czy zdarzyły się jakieś wypadki związane z falą?
Ja sobie nie przypominam. Jednak doskonale pamiętam dwa wypadki, które zdarzyły się podczas ćwiczeń na poligonach. Pierwszy na Jaworzu. Podczas dziennych skoków spadochronowych był silny wiatr i te skoki nie powinny się w ogóle odbyć, a jednak się odbyły. Jednego z żołnierzy z batalionu szturmowego z Dziwnowa zniosło na Jezioro Głębokie i wodował. Był w pełnym oporządzeniu i nie wiedzieć czemu nie pozbył się sprzętu, który miał na sobie. To sprawiło, że w kilka sekund poszedł pod wodę i się utopił. Miał dwadzieścia lat. Pamiętam, że po tym wypadku panowała okropna cisza, taki stan zawieszenia. Pomyśleliśmy, że to mógł być każdy z nas. Poza tym ciało tego chłopaka około doby leżało w namiocie na terenie naszego obozowiska. Ta świadomość nas rozkładała. To było bardzo trudne. Dowództwo zgrupowania natychmiast podjęło decyzję, żeby jak najszybciej zorganizować kolejny dzień skoków. Uważam, że to była dobra decyzja. Drugi wypadek, jaki pamiętam, zdarzył się na poligonie w Okonku. W naszej kompanii był pluton czołgów pływających PT-76. Dwa z nich stały tyłem do siebie. Dowódca jednego z nich kazał żołnierzowi poprawić odbojnicę, czyli taki czołgowy zderzak. Chłopak wszedł między czołgi i zaczął poprawiać tę przekrzywioną odbojnicę. Problem w tym, że dowódca nie powiedział mechanikowi czołgu, że z tyłu jest człowiek. Mechanik raptownie cofnął. Żołnierz znalazł się w potrzasku między dwoma czołgami. Na szczęście przeżył, ale miał zgniecioną klatkę piersiową, miednicę i inne ciężkie obrażenia. Dostał grupę inwalidzką i został zwolniony do cywila. Po kilkunastu latach spotkałem go. Był drugim oficerem na statku handlowym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki