"MIAMI" bez cenzury - Anna Wojtacha - ebook

"MIAMI" bez cenzury ebook

Anna Wojtacha

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wojsko, kontrwywiad, detektywi, szpiedzy, drogie ciuchy, seks i wóda - to nie filmowy scenariusz, a codzienne życie policjanta, agenta Jarosława Pieczonki, ps. Miami.

Odkryte zostaną tajemnice, które nigdy nie powinny zostać ujawnione...

Jarosław Pieczonka z Anną Wojtachą, współautorką książki, tworzą duet wybuchowy. Podczas ich pracy niejednokrotnie zawrzało: głośne awantury, trzaskanie drzwiami i interwencje sąsiadów były powszednie.

Efekt?!

Naruszona futryna drzwi wejściowych, hektolitry gorzały, łzy, przyjaźń mimo wszystko i... sensacyjna książka, której nie zapomnisz!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 223

Oceny
4,1 (42 oceny)
22
9
4
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pereza

Nie oderwiesz się od lektury

Niezły kawałek z życia...
00
LUNKAA

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
marta-olimpasowa

Z braku laku…

Dość chaotycznie, duże skróty myślowe, brak fabuły.
00
dziadek46

Nie oderwiesz się od lektury

jest ok
00

Popularność




O Mia­mim

O Mia­mim

Dla­czego Miami? Kiedy pierw­szy raz go zoba­czy­łam, przy­znam szcze­rze, że byłam lekko prze­stra­szona. Gdyby nie to, że był razem z moim ser­decz­nym kolegą Rob­so­nem, chyba bym z nim nie roz­ma­wiała. Na byłego poli­cjanta nie wyglą­dał. Raczej na żoł­nie­rza mafii od brud­nej roboty. Jed­nak z każdą minutą roz­mowy prze­ko­ny­wa­łam się, że to bar­dzo inte­li­gentny facet. A kiedy już w trak­cie pisa­nia tej książki zaczął mówić do mnie Anula, wie­dzia­łam, że wygląd Jarka to tylko taka powłoka, kamu­flaż, który spra­wia, że ludzie się go boją. W środku zaś jest wraż­li­wym, dobrym czło­wie­kiem. Prze­ko­na­łam się o tym choćby wtedy, kiedy pod­czas opo­wia­da­nia tej histo­rii kilka razy popły­nęły mu łzy. Twar­dzi faceci, z któ­rymi od tylu lat mam do czy­nie­nia, kiedy już komuś zaufają, w tym wypadku mnie, oso­bie, która ich rozu­mie i zna spe­cy­fikę ich pracy, wtedy się otwie­rają.

Anna Woj­ta­cha

O Annie

O Annie

Dla­czego Anna Woj­ta­cha? Zacznę od tego, że pozna­li­śmy się przy­pad­kiem dzięki mojemu kole­dze z GROM-u o pseu­do­ni­mie Rob­son. Było to na pro­mo­cji książki innego naszego kolegi, Andrzeja Kru­czyń­skiego, pseu­do­nim Wódz. Anna pro­wa­dziła to spo­tka­nie w Muzeum Posta­nia War­szaw­skiego. Widać było, że zna śro­do­wi­sko mun­du­rowe, tak jakby się z niego wywo­dziła. Potem dowie­dzia­łem się, że przez kil­ka­na­ście lat była kore­spon­dentką wojenną. I wtedy wszystko stało się jasne. A potem poszli­śmy na wódkę. Z każ­dym kolej­nym kie­lisz­kiem oka­zy­wało się, że świet­nie czu­jemy się w swoim towa­rzy­stwie. Nad ranem roz­je­cha­li­śmy się do domów. Potem spo­tka­li­śmy się jesz­cze kilka razy na róż­nych impre­zach i pro­mo­cjach ksią­żek. Decy­du­jące było spo­tka­nie w hali Koszyki na pro­mo­cji książki Anny Woj­ta­chy Ćpuny wojny. To wtedy roz­ma­wia­łem z kie­row­nic­twem Wydaw­nic­twa Bel­lona i spy­ta­łem, czy pro­po­zy­cja napi­sa­nia książki, którą mi kie­dyś zło­żyli, jest na­dal aktu­alna. Odpo­wie­dzieli, że tak, ale wydaw­nic­two chcia­łoby otrzy­mać wywiad rzekę, a do jego prze­pro­wa­dze­nia trzeba zna­leźć odpo­wied­nią osobę, która będzie czuła temat i przed którą będę chciał się otwo­rzyć. Powie­dzia­łem, że nie trzeba szu­kać takiej osoby i wska­za­łem na pod­pi­su­jącą swoją książkę Annę Woj­ta­chę. Pozo­stało tylko pyta­nie, czy ona się zgo­dzi? Zgo­dziła się, mówiąc: „Wie­dzia­łam, że kie­dyś napi­szemy razem książkę”.

Miami bez cen­zury

Anna Woj­ta­cha: Powiedz mi, Jarku, jak to jest, że w latach osiem­dzie­sią­tych młody chło­pak, zamiast chcieć spier­da­lać z tego kraju jak naj­da­lej, a przy­naj­mniej jakoś sobie ukła­dać życie w tych trud­nych cza­sach, ale jed­nak w cywilu, wal­czyć o to, żeby mieć jak naj­wię­cej kar­tek na mięso, ubie­rać się w jakieś fajne ciu­chy, któ­rych zresztą nie było, wpada na pomysł, żeby iść do woj­ska? Dla wielu osób jest to kom­plet­nie nie­zro­zu­miałe.

Jaro­sław Pie­czonka: Ja po pro­stu poczu­łem powo­ła­nie. Dzi­siaj, mając pięć­dzie­siąt pięć lat, mogę tak powie­dzieć. Tak, to było moje powo­ła­nie.

Mnie powo­ła­nie koja­rzy się z sutanną.

No wła­śnie… Dla­tego chcia­łem opo­wie­dzieć, jak to się zaczęło. Skąd się to powo­ła­nie do mun­duru wzięło. Moje dzie­ciń­stwo prak­tycz­nie było zwią­zane z woj­skiem. Moja babka, czyli matka mojego ojca, miesz­kała przy ulicy Grun­waldz­kiej w Gdań­sku-Wrzesz­czu i jej ogró­dek sąsia­do­wał z jed­nostką woj­skową nie­bie­skich bere­tów. Kiedy przy­cho­dzi­łem do dziad­ków, godzi­nami wisia­łem na pło­cie i obser­wo­wa­łem żoł­nie­rzy. Taki był począ­tek.

Można powie­dzieć, że to pierw­sze ziarno zostało zasiane wła­śnie wtedy. Byłeś zafa­scy­no­wany tymi face­tami, jak oni tam cho­dzili, bie­gali.

Mia­łem sześć czy sie­dem lat. Patrzy­łem na te mun­dury, na koszary. Nawet przy­po­mi­nam sobie zapach docho­dzący z żoł­nier­skiej sto­łówki. Mogłem wisieć na pło­cie całymi dniami. Z cza­sem babka wynio­sła mi stół do ogródka, żebym tak na tym pło­cie nie wisiał. Kolejny etap nastą­pił, gdy posze­dłem do szkoły pod­sta­wo­wej. Obok szkoły była jed­nostka woj­skowa, a dokład­nie maga­zyn paliw jed­nostki nie­bie­skich bere­tów. Żoł­nie­rze peł­nili tam warty. Po szkole cho­dzi­łem z kole­gami do tych żoł­nie­rzy i wów­czas mia­łem z nimi pierw­szy bez­po­średni kon­takt. Żoł­nie­rze nawet wpu­ścili nas na teren war­towni. Dosko­nale pamię­tam jej zapach. Wtedy też po raz pierw­szy zoba­czy­łem kałasz­ni­kowa. Nie dałem rady prze­ła­do­wać tego kara­binu. Zasta­na­wia­łem się, jak ci żoł­nie­rze to robią, skąd biorą tyle sił. Dla mnie to była bar­dzo ciężka broń. Wtedy też pierw­szy raz w życiu spró­bo­wa­łem woj­sko­wej kawy, takiej spra­so­wa­nej, w kost­kach. Jedli­śmy ją jak cukierki.

Połkną­łeś bak­cyla.

Oj tak. Mia­łem osiem czy dzie­sięć lat i chło­ną­łem to woj­sko. Póź­niej w wieku pięt­na­stu lat zoba­czy­łem film Czer­wone berety. To było pod­czas waka­cji w osiem­dzie­sią­tym roku. Mia­łem przy­ja­ciela Mariana. Razem oglą­da­li­śmy ten film, a potem weszli­śmy na dach kamie­nicy i dzie­li­li­śmy się wra­że­niami. Film bar­dzo na mnie wpły­nął i wtedy posta­no­wi­łem, że muszę zostać żoł­nie­rzem. Minęły lata i po ukoń­cze­niu zawo­dówki zaczą­łem pracę w gdań­skim Trans­bu­dzie. Pozna­łem wtedy star­szego mecha­nika Zbyszka, pseu­do­nim Chudy. Wyzna­łem mu, że oglą­da­łem film Czer­wone berety i że nie mogę o nim zapo­mnieć. A wtedy on powie­dział, że jest taka jed­nostka w Dziw­no­wie, w któ­rej on słu­żył jako żoł­nierz służby zasad­ni­czej. Nie mógł mi zbyt wiele wyja­wić, ale nad­mie­nił, że różni się ona od tej na przy­kład w Kra­ko­wie tym, że szkolą się w niej dywer­sanci. Ja go jed­nak cały czas cią­gną­łem za język. Dla mnie było to nie­zwy­kłe, że cho­ciaż już wiele lat minęło, od kiedy zakoń­czył służbę, to na­dal obo­wią­zy­wała go tajem­nica. Kilka razy zda­rzyło się, że mnie jako młod­szego mecha­nika mistrz przy­dzie­lał do niego do pracy. Robota w ogóle mi nie szła, bo cały czas zawra­ca­łem Chu­demu głowę, pro­sząc, żeby mi opo­wia­dał o tym Dziw­no­wie. Na początku opo­wia­dał ogól­ni­kowo, ale póź­niej to się zmie­niło, bo wyczuł we mnie poten­cjał. Widział po pro­stu, że mam hopla na tym punk­cie. Jed­nak cały czas ostrze­gał, że służba w woj­sku to nie jest film i mam to raz na zawsze zapa­mię­tać. Rezul­tat był taki, że mistrz powie­dział: „Pie­czonka, ty z Chu­dym pra­co­wać nie będziesz, bo robota w ogóle nie idzie”. Ale wymy­śli­łem sobie, że prze­cież są prze­rwy śnia­da­niowe, i wtedy sia­da­łem obok Chu­dego i dalej go wypy­ty­wa­łem. Spo­tka­łem Chu­dego póź­niej, w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy już byłem w „Tygry­sach”. Pro­wa­dzi­łem jakąś inter­wen­cję i po tej akcji zoba­czy­łem w parku zna­jomą postać, jak się oka­zało, był to Chudy. Pod­sze­dłem do niego, przy­wi­ta­li­śmy się. Spy­tał, w jakiej służę jed­no­stce. Dowie­dzia­łem się, że jest o nas gło­śno w Gdań­sku. Na poże­gna­nie powie­dział mi, że jest ze mnie dumny. Wię­cej go już nie spo­tka­łem.

Ale wra­ca­jąc do Trans­budu. Kiedy tam pra­co­wa­łem, zgło­si­łem się do WKU. Mia­łem osiem­na­ście lat. Przyj­mo­wał mnie cywil. Zapy­tał, czy nie chciał­bym poje­chać na kurs. Spy­ta­łem, na jaki? Wytłu­ma­czył mi, że woj­sko wysyła pobo­ro­wych na różne kursy. Mnie zapro­po­no­wał kurs skoczka spa­do­chro­no­wego. Miał się odby­wać w Kro­śnie, zrzu­to­wi­sko Iwo­nicz. Przy­go­to­wy­wano tam żoł­nie­rzy służby zasad­ni­czej do służby w jed­nost­kach powietrz­no­de­san­to­wych w Dziw­no­wie, Szcze­ci­nie i Kra­ko­wie. Zgo­dzi­łem się od razu. Potem wysłano mnie na komi­sję lekar­ską. Na orze­cze­niu komi­sji zoba­czy­łem pie­czątkę „zdolny do służby w jed­nost­kach powietrz­no­de­san­to­wych”. Osza­la­łem ze szczę­ścia! Poczu­łem się, jak­bym już tam słu­żył. To jed­nak nie był nawet począ­tek, z czego w ogóle nie zda­wa­łem sobie sprawy. W fil­mie bowiem sze­re­gowi żoł­nie­rze bar­dzo szybko sta­wali się koman­do­sami.

No i poje­cha­łeś. Było ina­czej niż w fil­mie?

No jasne! Był czer­wiec osiem­dzie­sią­tego czwar­tego roku. Poje­cha­łem na kurs do Kro­sna. Tam dali nam mun­dury skoczka i berety w kolo­rze bordo, ale bez orzełka. Rygor był woj­skowy. Typowe przy­go­to­wa­nie do służby w woj­sku, cho­ciaż wie­dzę teo­re­tyczną i prak­tyczną prze­ka­zy­wali nam i egze­kwo­wali od nas instruk­to­rzy cywilni. Na takim kur­sie mogło być stu albo nawet trzy­stu kur­san­tów i trzeba było to towa­rzy­stwo zdy­scy­pli­no­wać, pil­no­wać, żeby nikomu nic się nie stało i żeby została wyko­nana norma sko­ków. Moim zda­niem było to wszystko pro­wa­dzone bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie.

Klub car­tin­gowy Trans­bud Gdańsk

Kurs koń­czył się egza­mi­nem teo­re­tycz­nym i prak­tycz­nym, który pole­gał na odda­niu trzech sko­ków ze spa­do­chro­nem SDW. Kolej­nym zada­niem było pod­czas trze­ciego skoku, gdy opada się na głów­nym spa­do­chro­nie, otwar­cie spa­do­chronu zapa­so­wego, napeł­nie­nie go powie­trzem i opa­da­nie na dwóch spa­do­chro­nach. Nie jest to łatwe. Pamię­tam, że instruk­to­rzy, sto­jąc na lądo­wi­sku, obser­wo­wali nas. Były przy­padki, że nie­któ­rzy kur­sanci mieli pro­blemy z wyko­na­niem tego zada­nia. Dla mnie to było nie­sa­mo­wite prze­ży­cie. Pobudka koło czwar­tej rano. Nie zapo­mnę widoku skocz­ków wsia­da­ją­cych do samo­lotu AN-2. Poranna rosa na tra­wie, wscho­dzące słońce i grupa kur­san­tów wyglą­da­ją­cych jak koman­dosi. Nie zapo­mnę tego do końca życia. Tej atmos­fery, tej powagi i tego uczu­cia, że mam skrzy­dła, że to była dobra decy­zja. Że jest to miej­sce, w któ­rym powi­nie­nem być.

Bałeś się?

Oczy­wi­ście, że się bałem, jak każdy. Jed­nak naj­bar­dziej bałem się dru­giego skoku. Już wie­dzia­łem, co mnie może spo­tkać, jakie są zagro­że­nia, jakie są zwią­zane z tym emo­cje. I jesz­cze to, że już sobie dobit­nie uświa­do­mi­łem, że po pro­stu mogę zgi­nąć. Że spa­do­chron może się nie otwo­rzyć. I wtedy pyta­nie, czy nie spa­ni­kuję i będę w sta­nie otwo­rzyć zapa­sowy, bo jak nie, to koniec.

Ile trwał kurs?

Mie­siąc. Na koniec poja­wił się foto­graf i robił nam kolo­rowe zdję­cia przy samo­lo­tach, ze spa­do­chro­nami. Nie­sa­mo­wita pamiątka. Nie­stety, moje gdzieś prze­pa­dły.

I co dalej?

Jak to co? Nie mogłem się docze­kać, kiedy dostanę bilet do woj­ska! Pamię­taj, że to były czasy, kiedy ludzie uni­kali służby woj­sko­wej. Nawet moi kole­dzy. Jeden z nich był już w woj­sku, był też mój brat. Uwa­żali, że jestem nie­spełna rozumu, pcha­jąc się tam, że nie zdaję sobie sprawy, w co idę. Jed­nak o szcze­gó­łach nie chcieli mówić. Kwi­to­wali tylko: „Tam jest prze­je­bane”. A ja chcia­łem wie­dzieć wszystko. Jak wygląda roz­kład dnia w woj­sku, co to jest fala. Ale oni nie pusz­czali pary. Tym­cza­sem ja byłem uparty. Docho­dziło nawet do takich sytu­acji, że kiedy mój brat przy­jeż­dżał na prze­pustkę, to ja cho­dzi­łem po domu w jego mun­du­rze wyj­ścio­wym. Kazał mi iść do psy­chia­try. Nie cier­piał woj­ska. Żeby mnie znie­chę­cić, opo­wie­dział taką histo­rię. Przed pój­ściem do woj­ska chciał stu­dio­wać. Chciał zostać pilo­tem woj­sko­wym. Nie prze­szedł jed­nak badań we Wro­cła­wiu, a ter­min powo­ła­nia się zbli­żał. I w końcu go powo­łano. Obo­wią­zy­wały takie prze­pisy, że po pół­tora roku można było ubie­gać się o wcze­śniej­sze zwol­nie­nie z zasad­ni­czej służby woj­sko­wej. Brat z wyprze­dze­niem infor­mo­wał dowódcę kom­pa­nii, że będzie chciał się przy­go­to­wy­wać do egza­mi­nów na stu­dia. Dowódca powta­rzał mu jed­nak: „Pie­czonka, wybij­cie sobie z głowy, że będzie­cie kie­dy­kol­wiek stu­dio­wać”. I robił wszystko, żeby nie miał czasu na przy­go­to­wy­wa­nie się do egza­mi­nów. Mój brat wymy­ślił, że musi zro­bić coś takiego, żeby dowódcę wypro­wa­dzić z rów­no­wagi. I tak się stało. Dowie­dział się, że będzie kon­trola z pułku jed­nostki i że na pewno ta kon­trola przyj­dzie do nich i będzie roz­ma­wiać z żoł­nie­rzami, oczy­wi­ście w obec­no­ści dowódcy kom­pa­nii. Wcze­śniej więc kupił zeszyt i zaczął wkle­jać do niego nekro­logi żoł­nie­rzy zawo­do­wych, na przy­kład z „Żoł­nie­rza Pol­skiego”. Zeszyt trzy­mał w swo­jej szafce żoł­nier­skiej. Nad­szedł dzień kon­troli. Ofi­cer poli­tyczny spraw­dzał szafki i otwo­rzył szafkę mojego brata. Zaczął prze­glą­dać ów zeszyt i onie­miał. Spy­tał brata, co to jest, na co ten odpo­wie­dział: „Oby­wa­telu puł­kow­niku, posta­no­wi­łem prze­śle­dzić bada­nia ana­li­tyczne odno­śnie do śred­niej życia żoł­nie­rzy zawo­do­wych w opar­ciu o wiek mojego dowódcy kom­pa­nii. Wyszło mi, że ci żoł­nie­rze żyją około trzy­dzie­stu lat. Wnio­sek mój jest taki, że mojemu dowódcy zostało jesz­cze dzie­sięć lat życia”. Ofi­cer poli­tyczny zapy­tał: „A dla­czego aku­rat w opar­ciu o wiek waszego dowódcy? Dla­czego mu tak źle życzy­cie?”. Na to mój brat: „Oby­wa­telu puł­kow­niku, mój dowódca kom­pa­nii robi mi pro­blemy w związku z przy­go­to­wa­niami na stu­dia. Według niego żoł­nierz ma słu­żyć, a nie myśleć o głu­po­tach typu stu­dia”. Na co poli­tyczny odwró­cił głowę w stronę dowódcy i w obec­no­ści żoł­nie­rzy zwy­my­ślał dowódcę kom­pa­nii, że utrud­nia pod­opiecz­nym roz­wój. Dowódca zro­bił się czer­wony jak burak, wie­dząc jed­no­cze­śnie, że nie może się ode­zwać. Osta­tecz­nie dowódca kom­pa­nii został prze­nie­siony, a mój brat dostał zgodę na przy­go­to­wa­nie się do stu­diów i służbę zakoń­czył po pół­tora roku.

Tę histo­rię brat opo­wie­dział mi po to, żebym zro­zu­miał, jaki beton mogę spo­tkać, słu­żąc w woj­sku. Musiał być mocno prze­jęty tym, że ja się tak do woj­ska rwę. Ale i tak nic to nie dało.

Zatrzy­majmy się na chwilę przy spra­wach rodzin­nych. Opo­wiedz o swo­ich rodzi­cach. Jakie mia­łeś z nimi rela­cje?

Wywo­dzę się z rodziny robot­ni­czej. Moja mama Marianna pocho­dziła z Kli­mon­towa, z rejonu San­do­mie­rza. Nie­stety, już nie żyje. Zmarła, kiedy mia­łem pięć­dzie­siąt dwa lata. Zawsze mia­łem z nią świetne rela­cje. Była bar­dzo przed­się­bior­czą i pra­co­witą kobietą. Potra­fiła jako sprzą­taczka pra­co­wać na kilku eta­tach i jesz­cze dora­biać w skle­pie mię­snym. To były lata osiem­dzie­siąte, wiesz, jakie to były czasy, mięso i wędliny trzeba było zdo­by­wać. Moja mama zaopa­try­wała w ten defi­cy­towy towar bli­skich sąsia­dów. A oni pamię­tają to do dzi­siaj. Korzy­stali też kole­dzy z pracy mojego taty, co mamę dopro­wa­dzało do szału. Uwa­żam też, że była nie­zwy­kle odważną kobietą. W 1970, a potem w 1980 roku zabrała mnie, żeby mi poka­zać roz­ru­chy na uli­cach. To miało mi uświa­do­mić, jak ciężko jest ludziom w Pol­sce żyć i do czego ta sytu­acja może dopro­wa­dzić. Kiedy pod rafi­ne­rią w Gdań­sku stały czołgi, wozi­łem tam mleko i chleb. Mama zawsze dbała, żeby nam, dzie­cia­kom, niczego nie bra­ko­wało. Była naprawdę nie­sa­mo­witą kobietą. Pro­blem tylko w tym, że ni­gdy nie dbała o sie­bie. Przez ostat­nie sześć lat jej życia miesz­ka­łem z nią i się nią opie­ko­wa­łem, bo już tego wyma­gała. Moja sio­stra nie była w sta­nie być przy mamie przez całą dobę. Brat z kolei miesz­kał za daleko. Robi­łem przy mamie dosłow­nie wszystko, bo nie wyobra­ża­łem sobie, żeby mogło być ina­czej. Kąpa­łem ją, prze­wi­ja­łem, obci­na­łem paznok­cie. Docho­dziło do takich sytu­acji, że kiedy wra­ca­łem z Afryki i tra­fia­łem na czas, kiedy mama przez trzy dni była sama w domu, to dosłow­nie wszystko było w feka­liach. Nawet nie mia­łem się gdzie poło­żyć. Sprzą­ta­nie zaj­mo­wało mi około dzie­się­ciu godzin, ale nie mia­łem z tym pro­blemu. Przy­szło mi na myśl, że to, co robi­łem i co prze­sze­dłem do tej pory, to jest dro­biazg w porów­na­niu z opieką nad star­szymi ludźmi. Nauczyło mnie to pokory. Nie było mnie, nie­stety, przy jej śmierci. Nie mogłem trzy­mać jej za rękę. Jede­na­stego lutego 2017 roku, w sobotę, przy­szedł moment kry­tyczny. Mama była już bar­dzo ciężko chora i zacho­wy­wała się irra­cjo­nal­nie. Chcia­łem ją wyką­pać, ale żeby to zro­bić, trzeba było użyć siły. Tego się nie da opi­sać. Wyobraź sobie, że musisz użyć siły wobec wła­snej matki. Jakoś się jed­nak udało. W nie­dzielę wyje­cha­łem do War­szawy, a w środę wie­czo­rem dowie­dzia­łem się, że mama nie żyje. Po pro­stu zasnęła. Kiedy przy­je­cha­łem na pogrzeb, od sąsiadki dowie­dzia­łem się, że mama pod­czas tych ostat­nich godzin życia cały czas mnie wołała.

Z mamą Marianną i bra­tem Mie­czy­sła­wem

Z bra­tem i psem Azą

Lot­ni­sko w Gdań­sku-Wrzesz­czu. Dni Latawca

Po pierw­szej komu­nii

Z bra­tem na łące

Kolo­nie let­nie w Soczewce

Kolo­nie let­nie w War­sza­wie

Co wtedy czu­łeś? Ja aku­rat wiem, bo mia­łam bar­dzo podobną sytu­ację. Trudno się po czymś takim pod­nieść.

Mia­łem ogromne wyrzuty sumie­nia, że wtedy, w tę sobotę, siłą zanio­słem ją do wanny. No i oczy­wi­ście, że w ostat­niej godzi­nie mnie przy niej nie było.

A twój ojciec Andrzej jaki był?

Był bar­dzo wyma­ga­jący, pra­co­wity, ale jed­no­cze­śnie miał swoje wyskoki. Od czasu do czasu lubił się zaba­wić. Mie­wał kochanki, lubił wypić. Dopro­wa­dzało mnie to do szału, cza­sami do pła­czu, szcze­gól­nie że bar­dzo ranił tym matkę.

Czym się zaj­mo­wał?

Był po zawo­dówce, po szkole ślu­sar­skiej. Tak zwana złota rączka, świetny bla­charz. Gdyby nie był toto­lot­ko­wym hazar­dzi­stą oraz impre­zo­wi­czem, miałby naprawdę dużo pie­nię­dzy. Poza tym miał też naprawdę ciężką rękę. Ni­gdy nie zapo­mnę, jak uczył mnie mate­ma­tyki. Na przy­kład, ucząc się tabliczki mno­że­nia, klę­cza­łem przy piecu, trzy­ma­jąc nad głową gar­nek z wodą, i odpo­wia­da­łem na kolejne pyta­nia: sześć razy osiem i tak dalej. Bił mnie zeszy­tem po twa­rzy tak, że kilka razy zale­wa­łem się krwią. Bar­dzo źle rów­nież wspo­mi­nam kabel od pro­diża. Nie zno­si­łem wyjaz­dów na kolo­nie, a to dla­tego, że byłem tak zestre­so­wany, że sika­łem do łóżka. Oczy­wi­ście było mi okrop­nie wstyd. Wyobraź sobie dzie­ciaka, który wstaje nad ranem i idzie do umy­walni, pie­rze prze­ście­ra­dło i jesz­cze mokre kła­dzie z powro­tem na łóżku, żeby nikt się nie zorien­to­wał, że w nocy się zlał. Prze­sta­łem sikać do łóżka, kiedy ojciec zaczął wyjeż­dżać na roczne kon­trakty do Cze­cho­sło­wa­cji. Mia­łem wtedy dwa­na­ście lat. Tylko dwa razy słusz­nie dosta­łem lanie.

Za co?

Pierw­szy raz, kiedy posze­dłem na wagary. Z tym że nie cho­dziło o to, że posze­dłem na te wagary, ale o to, że za nic nie chcia­łem się do tego przy­znać. Sze­dłem w zaparte, że nie. Dosta­łem lanie kablem od żelazka i ojciec kazał mi zapa­mię­tać, że bli­skim oso­bom zawsze mówi się prawdę. Naj­gor­szą, ale prawdę. Teraz, kiedy patrzę na to po latach, uznaję, że ojciec był dziw­nym czło­wie­kiem. Sam żył w kłam­stwie, choćby zdra­dza­jąc mamę, a nas uczył, jak żyć. Może cho­dziło o to, żeby­śmy my byli jed­nak uczci­wymi ludźmi.

A drugi raz?

Pod koniec szkoły pod­sta­wo­wej napi­łem się z kolegą rumu. Tata był wtedy w Cze­cho­sło­wa­cji. Mama mu jed­nak o wszyst­kim donio­sła. Kiedy przy­je­chał, przy­wiózł flaszkę rumu. Posta­wił ją na kre­den­sie i powie­dział, że na razie mogę sobie na nią tylko popa­trzeć, a teraz mam przy­nieść kabel i poło­żyć się na łóżku.

A jak się wasze rela­cje ukła­dały, kiedy byłeś już doro­sły? Nie mógł cię już prze­cież tłuc.

Pamię­tam, że powie­dzia­łem mu, że jeśli jesz­cze raz pod­nie­sie rękę na matkę, to mu przy­łożę. Jakiś czas póź­niej ojciec wystar­to­wał z łapami do mamy. Chwy­ci­łem go za koszulę i potrzą­sną­łem. Był zszo­ko­wany i od razu się uspo­koił. Od tam­tej pory matka miała święty spo­kój. Mimo że mia­łem cięż­kie dzie­ciń­stwo, to bar­dzo go kocha­łem. Wiem też, że był ze mnie i z mojego rodzeń­stwa dumny. Nie­stety, jego życie bar­dzo tra­gicz­nie się zakoń­czyło. Dwu­dzie­stego marca 2006 roku spło­nął w swoim warsz­ta­cie samo­cho­do­wym. Na koniec mogę ci powie­dzieć, że mój tata też miał bar­dzo cięż­kie dzie­ciń­stwo. Jako dziecko razem z rodzi­cami był w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym Maj­da­nek. Tam Niemcy zabili jego star­szego brata.

A twoje rodzeń­stwo? Jak z nimi żyjesz? Masz o dwa lata star­szego brata Mietka i młod­szą sio­strę Agnieszkę.

Nie mam z nimi kon­taktu. Wynika to głów­nie z moich błę­dów, ale oni też nie są bez winy. Pamię­taj rów­nież, że ja zawsze wio­dłem zupeł­nie inne życie niż oni. Z racji mojego zawodu wikła­łem się w różne, czę­sto nie­bez­pieczne sytu­acje, oni zaś pro­wa­dzą spo­kojne, nor­malne życie. Nie chcia­łem, aby moje wyczyny wpły­wały na ich sytu­ację. Może kie­dyś przyj­dzie czas, że się gdzieś spo­tkamy.

A możesz powie­dzieć, kim są? Czym się zaj­mują?

Mój brat z wykształ­ce­nia jest fizy­kiem. Skoń­czył Uni­wer­sy­tet Miko­łaja Koper­nika w Toru­niu. Pra­cuje w jed­nej z pań­stwo­wych firm. Zało­żył rodzinę. Moja sio­stra jest po stu­diach han­dlo­wych. Wiele lat pra­co­wała w banku. Ma dwójkę dzieci i też pra­cuje w pań­stwo­wej fir­mie.

Wróćmy zatem do two­jej kariery woj­sko­wej.

W paź­dzier­niku 1984 roku dosta­łem bilet do woj­ska, czyli kartę powo­ła­nia do zasad­ni­czej służby woj­sko­wej. Poje­cha­łem do Lęborka, do jed­nostki woj­sko­wej 3596/R. Sta­ną­łem przed bramą jed­nostki jak wryty. W biu­rze prze­pu­stek zoba­czy­łem bowiem żoł­nie­rzy w nie­bie­skich bere­tach. Jakby mi ktoś zbu­rzył marze­nia. Poczu­łem się oszu­kany. Pierw­sza myśl: nie prze­kra­czaj bramy tej jed­nostki. Mia­łem to wszystko w dupie. Nie zało­żył­bym na głowę nie­bie­skiego beretu. Chcia­łem mieć beret bor­dowy, chcia­łem być spa­do­chro­nia­rzem. Nie mia­łem nic do żoł­nie­rzy z regu­lar­nych for­ma­cji, ale moim powo­ła­niem i speł­nie­niem marzeń było zostać spa­do­chro­nia­rzem. Poczu­łem ogromne roz­cza­ro­wa­nie. Chcia­łem uciec spod tej bramy. Ale prze­cież gdy­bym uciekł, zła­pa­łaby mnie WSW i mogłem iść do wię­zie­nia. Przy­po­mnia­łem sobie pie­czątkę z komi­sji lekar­skiej: „zdolny do służby w jed­nost­kach powietrz­no­de­san­to­wych”, a nie­bie­ski beret to prze­cież, kurwa, nie spa­do­chro­nia­rze. Co robić? Sta­łem przed tą bramą chyba ze dwie godziny. W końcu zaczą­łem wzbu­dzać zain­te­re­so­wa­nie żoł­nie­rzy z biura prze­pu­stek. Jeden z nich pod­szedł do mnie i zapy­tał, dla­czego nie wcho­dzę do jed­nostki, tylko się kręcę wokół. Moja odpo­wiedź była krótka: „Bo nie nosi­cie bor­dowych bere­tów”.

No dobrze, ale skoro już wie­dzia­łeś, że w woj­sku jest źle, to co za róż­nica? Nie­ważne, jakiego koloru masz beret…

Jeśli mia­łoby być źle, to cho­ciaż był­bym w bor­do­wym bere­cie. Nie zro­zu­miesz tego. No, ale co mia­łem wtedy zro­bić? Prze­kro­czy­łem tę cho­lerną bramę. I od tej pory zaczęli ze mnie robić żoł­nie­rza. Naj­pierw nakar­mili i ostrzy­gli. Dali mun­dury. Poka­zali, gdzie będę spał. I przy­szła noc. Ale przed poło­że­niem się do łóżka musia­łem ubrać się w piżamę, a ja ni­gdy nie spa­łem w piża­mie. Dowie­dzia­łem się jed­nak od star­szego cho­rą­żego Pie­tryki zwa­nego Kiprem, że jed­nym z obo­wiąz­ków żoł­nie­rza jest spać w piża­mie, co było dla mnie bez­sen­sow­nym przy­mu­sem. Następ­nie zaczęli mnie uczyć cho­dzić, czyli masze­ro­wać. No i na nas, czyli młody rocz­nik, okrop­nie się wszy­scy wydzie­rali. Nie wolno nam było cho­dzić, tylko bie­gać, nawet sto­jąc w miej­scu, musie­li­śmy biec… w miej­scu. Jak się póź­niej dowie­dzia­łem, moim pechem było to, że cały mój młody rocz­nik miesz­kał w jed­nym budynku ze sta­rym woj­skiem. To było prze­kleń­stwo. Po kilku dniach film Czer­wone berety poszedł w nie­pa­mięć. Mia­łem tylko jedno pyta­nie: jak prze­trwać? Odpo­wiedź też była jedna: nie­ważne jak, ale musisz to prze­trwać.

Znowu ten twój upór!

No cóż… Naj­gor­sze było dopiero przede mną. Zaczęła się fala. Stare woj­sko wie­czo­rami przy­cho­dziło do naszej sali, mimo że mieli kate­go­ryczny zakaz, ale mieli to w dupie. Regu­lar­nie tłu­kli nas po kar­kach, czyli odby­wało się tak zwane wale­nie kar­czy­cha. Poza tym zabra­niali nam sia­dać na łóż­kach. Po obie­dzie w cza­sie wol­nym można było sie­dzieć na tabo­re­cie, ale tylko w posta­wie radio­te­le­gra­fi­sty. Czyli wypro­sto­wany, kolana razem, dło­nie oparte na kola­nach, głowa pod­nie­siona i wzrok na wprost. Tak się sie­działo około godziny, pół­to­rej. Spró­bo­wa­łeś się roz­luź­nić, to od razu dosta­wa­łeś w kark. Cały czas nas obser­wo­wali, zmie­nia­jąc się. Zawsze po połu­dniu było prze­ka­zy­wa­nie listów. Za każdą kopertę było pom­po­wa­nie. Kolejna sprawa: nie wolno nam było trzy­mać rąk w kie­sze­niach. Za karę trzeba było ręcz­nie zaszyć kie­sze­nie. A liczba szwów musiała wyno­sić na przy­kład trzy­sta.

Ale jak ktoś mógł obli­czyć, ile jest szwów?

A widzisz! Stare woj­sko obli­czyło, że na przy­kład z metra nitki można było zro­bić te trzy­sta szwów. Jeśli zuży­łeś mniej niż metr tej pie­przo­nej nitki, ozna­czało to, że oszu­ki­wa­łeś i szwów jest na przy­kład dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt. No i zaraz oczy­wi­ście cios w kar­czy­cho i szy­cie od nowa.

Pierw­szy z pra­wej kapral Andrzej Skrodzki, plu­ton spe­cjalny, Jed­nostka Woj­skowa 3596/R, Lębork

Nie wpa­dła­bym na to!

A z szy­ciem to ja mam jesz­cze jedną histo­rię. Dosyć zabawną. Od kaprala Skrodz­kiego dosta­łem zada­nie przy­szy­cia emble­matu na ręka­wie płasz­cza wyj­ścio­wego. No to przy­szy­łem i odda­łem kapra­lowi. Nie zapo­mnę jego miny i słów: „Co to, kurwa, jest? Poje­bało cię?”. Nie wie­dzia­łem, o co cho­dzi. Kapral mi wyja­śnił, że nitki mają być nie­wi­doczne, „a tyś mi zro­bił fastrygę. Kraw­cem to ty, kurwa, nie będziesz”. Szy­łem jesz­cze raz. Od tej pory wiem, jak powinno się przy­szy­wać emble­maty.

To teraz z innej beczki. Z Lęborka do Gdań­ska jest bar­dzo bli­sko. Nie spo­tka­łeś w jed­no­stce żad­nego kolegi?

Dobre pyta­nie. Spo­tka­łem i to na swo­jej kom­pa­nii erce. Nie był to mój kolega, ale w cywilu miesz­ka­li­śmy w jed­nej dziel­nicy. Zna­li­śmy się z widze­nia, na zasa­dzie cześć, cześć, i nie byli­śmy do sie­bie wrogo nasta­wieni. W kom­pa­nii był kie­rowcą BRDM-2, w plu­to­nie roz­po­znaw­czym. Kiedy ja zaczy­na­łem, on miał za sobą już pół roku służby. Czyli w żar­go­nie fali był ogo­nem. Kiedy go spo­tka­łem, pró­bo­wa­łem się z nim przy­wi­tać, podać mu rękę. A on od razu dał mi do zro­zu­mie­nia, że jestem kotem i nie mam w ogóle żad­nych praw. Powie­dział mi krótko: „Cywil to cywil, tu jest woj­sko. Inne zasady. Im szyb­ciej to zro­zu­miesz, tym łatwiej będzie ci tu prze­trwać”. Minęło trzy­dzie­ści lat i kiedy wyda­łem swoją pierw­szą książkę, czło­wiek zna­lazł mnie na fejs­buku i zaczął do mnie pisać, czy pamię­tam, jak byli­śmy w woj­sku i byli­śmy kum­plami z dziel­nicy, o tym, że sły­szał, iż byłem zna­nym i sku­tecz­nym poli­cjan­tem. Popro­si­łem, żeby dał mi numer tele­fonu. Zadzwo­ni­łem do niego i przy­po­mnia­łem mu jego słowa. Usły­szałem ciszę w słu­chawce i wtedy powie­dzia­łem: „Teraz jest, kurwa, cywil, więc spier­da­laj”.

Ład­nie go pod­su­mo­wa­łeś. Pamię­tliwy jesteś. A teraz powiedz, czy wszy­scy wytrzy­my­wali taką pre­sję? O fali krążą legendy.

W mło­dym rocz­niku było dwóch braci, co się w ogóle nie powinno zda­rzyć.

Dla­czego nie powinno się zda­rzyć?

Jak by ci to powie­dzieć… Ujmijmy to tak: ze wzglę­dów huma­ni­tar­nych jeden syn powi­nien zostać w domu, z rodzi­cami. Dopiero kiedy jeden skoń­czy służbę, może ją zacząć drugi. A tu się taka sytu­acja zda­rzyła i te chło­paki nie mogli sobie psy­chicz­nie pora­dzić z falą. Czę­sto w trak­cie czasu wol­nego na sali żoł­nier­skiej mówili, że to jest kosz­mar i sadyzm. Ale te wszyst­kie złe rze­czy, które robiono mło­demu rocz­ni­kowi, zosta­wały w kom­pa­nii. Pew­nego dnia jed­nak stało się coś nie­sa­mo­wi­tego. Zmie­niono dowódcę uni­tarki i do naszej sali wpro­wa­dzili się kaprale, któ­rzy nie spali w izbie pod­ofi­cer­skiej, tylko z nami.

To chyba dziwna sytu­acja. Dla­czego tak się stało?

Dla­tego że dowódca kom­pa­nii jakimś spo­so­bem, nie wiem jakim, dowie­dział się, co stare woj­sko wypra­wia z mło­dym rocz­ni­kiem i że może się to skoń­czyć tra­ge­dią. Ścią­gnął więc z poli­gonu dwóch naj­lep­szych kaprali, któ­rzy mieli pół roku do wyj­ścia do cywila, czyli byli tak zwa­nymi dziad­kami. To byli kapral Skrodzki i kapral Sitarz. Mieli oni mię­dzy innymi za zada­nie pil­no­wać, aby stare woj­sko nie miało prawa wejść do izby żoł­nier­skiej i nas drę­czyć. Wyobraź więc sobie, co tam się musiało dziać, że ścią­gnęli tych kaprali z poli­gonu.

I długo to trwało?

Do momentu, kiedy było po przy­się­dze i prze­nie­śli nas do plu­to­nów. Ale w plu­to­nach to był dopiero saj­gon.

Jesz­cze więk­szy?

Tak, ale o tym ci opo­wiem, kiedy doj­dziemy do czasu, jak już zosta­łem prze­nie­siony do plu­tonu. Ale tym­cza­sem jesz­cze tro­chę o kapralu Skrodz­kim. Kiedy pierw­szy raz roz­ma­wia­li­śmy, zapy­tał mnie: „To ty jesteś Pie­czonka?”. Potwier­dzi­łem. Wtedy on: „Po uni­tarce będziesz słu­żył w plu­to­nie spe­cjal­nym”. Spy­ta­łem, co to jest. Odpo­wie­dział, że tam też się ska­cze ze spa­do­chro­nem. Spy­ta­łem, czy w nie­bie­skich bere­tach. „Tak, ale jesz­cze mało wiesz, bo jesteś młody”. Moją uwagę zwró­cił jakiś bla­szany pta­szek na jego wyj­ścio­wym mun­du­rze. Zapy­ta­łem, co to jest. Odparł: „To nie jest, kurwa, pta­szek, kocie jebany, tylko odznaka skoczka spa­do­chro­no­wego wojsk powietrz­no­de­san­to­wych. A żebyś miał jesz­cze kilka nie­prze­spa­nych nocy, to ci jesz­cze powiem, że jestem kapra­lem, który odbył szkołę pod­ofi­cer­ską w JW 4101 w Dziw­no­wie i potem dosta­łem przy­dział do plu­tonu spe­cjal­nego”.

Jak zare­ago­wa­łeś?

Nie mogłem powie­dzieć tego gło­śno, ale pomy­śla­łem: „O, kurwa!” i fak­tycz­nie kilka nocy mia­łem nie­prze­spa­nych, a w gło­wie magiczne słowo: Dziw­nów.

Przy­po­mniał ci się Chudy z Trans­budu?

A jak! Mijały dni, aż przy­szedł czas przy­sięgi. Póź­niej pierw­sza warta wewnętrzna, czyli ochrona jed­nostki, mia­łem ją w Wigi­lię 1984 roku. Pamię­tam, że wku­wa­łem regu­la­min służby war­tow­ni­czej.

Jak długo tam sta­łeś?

Wartę peł­niło się po dwie godziny na poste­runku, ale łącz­nie trwało to dłu­żej niż dobę. Moim poste­run­kiem był park maszyn naszej kom­pa­nii, która była jed­nostką samo­dzielną.

Ponad dobę to bar­dzo dużo, jak to wytrzy­my­wa­łeś?

Musia­łem. Po pierw­sze, war­tow­nik, który byłby przy­ła­pany na przy­kład na tym, że śpi, od razu idzie do aresztu plus wisi na nim pro­ku­ra­tor woj­skowy. Poza tym kiedy już zakoń­czy­łeś wartę na poste­runku i scho­dzi­łeś do war­towni, mia­łeś dwie godziny zmiany odpo­czy­wa­ją­cej i dwie godziny zmiany czu­wa­ją­cej. Jak myślisz, czy kot miał zmianę odpo­czy­wa­jącą? Nie miał. Po zej­ściu z poste­runku musiał cztery godziny sie­dzieć na sali czu­wa­ją­cej i pil­no­wać. Do tego były tak zwane oczka, które były wyzna­czane pod­czas zmian czu­wa­ją­cych. Trwały godzinę. Pole­gało to na tym, że za poste­run­kiem było wej­ście do war­towni. Z reguły kot miał wyzna­czaną trze­cią zmianę od sie­dem­na­stej do dzie­więt­na­stej.

Dla­czego?

Dla­tego że odprawy służb zaczy­nały się o dzie­więt­na­stej i jak ofi­cer dyżurny zmie­nia­jący wcze­śniej peł­nią­cego służbę ofi­cera dyżur­nego był poje­bany, to potra­fił pro­wa­dzić odprawę dwie godziny, więc auto­ma­tycz­nie kotu sta­nie na poste­runku prze­dłu­żało się z dwóch godzin do na przy­kład czte­rech. Poza tym było jesz­cze prze­ję­cie warty, które też mogło się prze­dłu­żyć. A wisienką na tor­cie…

To jest jesz­cze jakaś wisienka?

Jest! Warta gar­ni­zo­nowa, która odbywa się poza jed­nostką, w lesie. Pil­nuje się zapa­sów nie­na­ru­szal­nych, czyli zapa­sów na czas wojny: amu­ni­cja, broń, jedze­nie… Stare woj­sko w ogóle na te warty nie wycho­dziło, choć mieli taki obo­wią­zek. Stali mło­dzi.

I z tego, co wiem, któ­re­goś dnia tra­fił cię szlag…

No tak. Byłem docie­rany przez jed­nego sady­stę, miał ksywę Justas. No i któ­re­goś dnia nie wytrzy­ma­łem. Pod koniec peł­nie­nia warty gar­ni­zo­no­wej wła­śnie on mnie zmie­niał. Pod­szedł do poste­runku i wtedy wła­śnie coś we mnie pękło. Chcia­łem go wystra­szyć, ale tylko wystra­szyć. Wie­dzia­łem, że będę miał prze­je­bane, ale chcia­łem mieć cho­ciaż kilka sekund satys­fak­cji. Prze­ła­do­wa­łem kała­cha, wyce­lo­wa­łem w niego i krzyk­ną­łem: „Skur­wy­synu, gleba albo cię zaje­bię”. Gościa zamu­ro­wało. Pamię­tam w jego oczach strach i zda­łem sobie sprawę, jaki z niego tchórz. Cała jego moc sta­rego żoł­nie­rza wypa­ro­wała. Było to dla niego ogromne poni­że­nie. Liczy­łem na to, że kapral, który był roz­pro­wa­dza­ją­cym, niczego nie zauważy. Myli­łem się. Zoba­czył. Przy­biegł. Krzy­czał na mnie, darł się, że będę miał megaprze­je­bane i mia­łem. Pom­po­wa­nie, nocny desant.

Co?

Pod­czas głę­bo­kiego snu kilku żoł­nie­rzy nagle pod­nosi twoje łóżko i cię z niego wyrzuca, i tak kilka razy w ciągu nocy, noc w noc. Sprzą­ta­nie kibli w nocy, bicie po brzu­chu i nie­za­po­mniana komenda: „Do kar­czy­cha wystąp”.

To zna­czy?

Musia­łeś wystą­pić z sze­regu, zgiąć się i wtedy stary żoł­nierz trza­skał cię z całej siły w kark. Jak zgią­łeś się za mało, to walił pię­ścią w brzuch. Trudno się wtedy nie zgi­nać.

Czyli typowa fala. Coś strasz­nego, co ni­gdy nie powinno się zda­rzyć.

Zga­dzam się, że to nie­do­pusz­czalne, bo to jest sadyzm. Nato­miast nor­malna fala powinna być.

Co to zna­czy nor­malna?

Sza­cu­nek mło­dego żoł­nie­rza do sta­rego, ale nie wymu­szony na przy­kład biciem czy poni­ża­niem.

A czy zda­rzyły się jakieś wypadki zwią­zane z falą?

Ja sobie nie przy­po­mi­nam. Jed­nak dosko­nale pamię­tam dwa wypadki, które zda­rzyły się pod­czas ćwi­czeń na poli­go­nach. Pierw­szy na Jawo­rzu. Pod­czas dzien­nych sko­ków spa­do­chro­no­wych był silny wiatr i te skoki nie powinny się w ogóle odbyć, a jed­nak się odbyły. Jed­nego z żoł­nie­rzy z bata­lionu sztur­mo­wego z Dziw­nowa znio­sło na Jezioro Głę­bo­kie i wodo­wał. Był w peł­nym opo­rzą­dze­niu i nie wie­dzieć czemu nie pozbył się sprzętu, który miał na sobie. To spra­wiło, że w kilka sekund poszedł pod wodę i się uto­pił. Miał dwa­dzie­ścia lat. Pamię­tam, że po tym wypadku pano­wała okropna cisza, taki stan zawie­sze­nia. Pomy­śle­li­śmy, że to mógł być każdy z nas. Poza tym ciało tego chło­paka około doby leżało w namio­cie na tere­nie naszego obo­zo­wi­ska. Ta świa­do­mość nas roz­kła­dała. To było bar­dzo trudne. Dowódz­two zgru­po­wa­nia natych­miast pod­jęło decy­zję, żeby jak naj­szyb­ciej zor­ga­ni­zo­wać kolejny dzień sko­ków. Uwa­żam, że to była dobra decy­zja. Drugi wypa­dek, jaki pamię­tam, zda­rzył się na poli­go­nie w Okonku. W naszej kom­pa­nii był plu­ton czoł­gów pły­wa­ją­cych PT-76. Dwa z nich stały tyłem do sie­bie. Dowódca jed­nego z nich kazał żoł­nie­rzowi popra­wić odboj­nicę, czyli taki czoł­gowy zde­rzak. Chło­pak wszedł mię­dzy czołgi i zaczął popra­wiać tę prze­krzy­wioną odboj­nicę. Pro­blem w tym, że dowódca nie powie­dział mecha­ni­kowi czołgu, że z tyłu jest czło­wiek. Mecha­nik rap­tow­nie cof­nął. Żoł­nierz zna­lazł się w potrza­sku mię­dzy dwoma czoł­gami. Na szczę­ście prze­żył, ale miał zgnie­cioną klatkę pier­siową, mied­nicę i inne cięż­kie obra­że­nia. Dostał grupę inwa­lidzką i został zwol­niony do cywila. Po kil­ku­na­stu latach spo­tka­łem go. Był dru­gim ofi­ce­rem na statku han­dlo­wym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki