Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 520
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich, którzy w siebie wątpią.
Pozwólcie sobie marzyć.
W pokoju rozbrzmiewał tylko szum klimatyzacji. Nie był głośny, ale monotonne buczenie skutecznie zagłuszało jakiekolwiek dźwięki nadal zdolne przedrzeć się przez zamknięte okna. Grube tafle szkła rozpościerające się na całą długość i wysokość jednej ze ścian sypialni zakrywały pluszowe zasłony, zazwyczaj skutecznie tłumiące światła miasta. Teraz jednak sztuczny wiatr z wentylacji poruszał nimi miarowo, pozwalając drobnym przebłyskom przedostać się do wewnątrz. Nikłe strumienie wydobywały z mroku szczegóły pomieszczenia – duże łóżko ustawione w centralnej części pokoju, awangardowe obrazy wiszące nad nim i resztę minimalistycznych, ale modnych mebli.
Z rezygnacją odwrócił głowę w stronę okien, wpatrując się w dziwnie hipnotyzującą grę blasków i cieni. Niczym szkła witrażu tańczyły wielobarwnymi refleksami także na jego twarzy, wybudzając go ze snu kompletnie. Wyczuwał, że robiło się już jasno, ale nie chciał sprawdzać godziny na telefonie. Gdyby to zrobił, zobaczyłby powiadomienia o czekających wiadomościach i nieodebranych połączeniach i na pewno nie potrafiłby ponownie zasnąć. Dlatego ze zniecierpliwieniem obrócił się na bok i zamknął oczy. Przypomniawszy sobie, co usłyszał w głupich podcastach, które ostatnio tak namiętnie wyszukiwał dla niego Anton, starał się oddychać równo i powoli. Mimo to – kiedy tylko wyczuł, że odpływa – obrazy ze snów od razu wróciły. Tak samo żywe i kolorowe jak to, co widział na jawie parę miesięcy temu. I równie paraliżujące strachem. Równie dławiące, ale i nęcące, powoli wciągały go w matnię jego umysłu.
Otworzył gwałtownie oczy. Mimo że w pomieszczeniu nadal panował chłód, poczuł, jak zbiera się w nim gorąco i odbiera mu oddech. Wiedział, co to oznacza – jeden z koszmarów próbował wydostać się na powierzchnię, a on nie mógł na to pozwolić. Nie teraz, kiedy nabrał odwagi i wrócił do Wrocławia.
Zamaszyście odrzucił prześcieradło i wstał. Nie myśląc nawet o włożeniu jakiegokolwiek ubrania i nie zapalając świateł, przeszedł z sypialni do salonu. Nadal próbował kontrolować oddech, szybko wpisując kod na wyświetlaczu przy drzwiach tarasowych, ale ta sztuczka ewidentnie na niego nie działała, bo jego dłonie trzęsły się przy każdym dotknięciu cyfrowej klawiatury. Dusił się i kiedy w końcu drzwi ustąpiły z cichym kliknięciem, zachłysnął się gorącym podmuchem wiatru.
– Brawo, Konrad – szepnął do siebie cierpko. – Do kompletu brakowało ci tylko ataków paniki.
Czując pod stopami nagrzany kamień podłogi, przeszedł do krawędzi tarasu. Oparł się o barierkę i zwiesił głowę, starając się ze wszystkich sił opanować oddech i uspokoić nadal łomoczące serce. Z ulgą zauważył, że strach, do którego przyznawał się z trudem nawet przed samym sobą, przechodził szybciej, kiedy wsłuchiwał się w znajome odgłosy miasta. Starając się skupić tylko na nich, pozwolił, żeby dźwięki opływały go i powoli wypełniały. Scalały się w jego umyśle w jakąś dziwnie harmonijną muzykę. Zagłuszały wspomnienia z nękających go snów.
Dopiero gdy całkiem zniknęły spod jego powiek, uniósł spojrzenie i zapatrzył się w obraz przed sobą. Wrocław rozpościerał się przed nim morzem kolorowych świateł. Niedaleko błyszczał dumnie gmach starej poczty. Dalej, pomiędzy drzewami, majaczył budynek Muzeum Narodowego, wiecznie ciasno obleczony bluszczem. A po prawej, zaraz nad mieniącą się wstęgą rzeki, prezentował się majestatycznie most Grunwaldzki.
Na horyzoncie pojawiła się już łuna brzasku, ale poranek nie przynosił ukojenia. Nad Wrocławiem nadal wisiało gorące, ciężkie powietrze nawiewane z południa. Wszystko pachniało kurzem i suchością nabrzmiałe od oczekiwania i napięte. Zupełnie tak samo jak on.
Prychnął na tę myśl i potrząsnął głową, uśmiechając się do siebie z politowaniem. Kiedy to się z nim stało? Gdy wyjeżdżał z Wrocławia tych pięć miesięcy temu, wszystko wydawało się w porządku. Wtedy dostał dokładnie to, czego chciał – święty spokój, niezależność. Jego biznes należał tylko do niego. Mógł z nim robić, co chciał. Jego ojciec siedział. W łóżku miał na wyciągnięcie ręki mężczyznę, którym nie potrafił się znudzić. Miał wszystko.
A może to była też tylko złuda? W końcu po tym jak jego ojciec pogrążył Balickiego, zaczął donosić również na ich wspólników. Tak upadło pierwsze domino i lawina ruszyła. I nawet jeśli on sam pozostawał bezpieczny, jego organizacja została przetrzebiona, a ci, którzy wciąż cieszyli się wolnością, albo się wycofali z interesów, albo pochowali do swoich nor. A kiedy z prokuratury wyciekły do mediów szczegóły dotyczące zeszłorocznego śledztwa i wyszło na jaw, że Konrad pomagał policji, niekorzystna fama o nim rozlała się na całą Polskę. W kilka tygodni stracił operacyjność, kontakty i źródła.
Cieszył się, że nie przebywał wtedy w kraju, bo akurat uganiał się za swoją zbiegłą, przybraną siostrą. Przynajmniej nikt nie mógł mu fizycznie czegoś zrobić, a o tym, gdzie się dokładnie znajduje, wiedziała tylko garstka zaufanych ludzi. Miał czas, żeby przemyśleć, jak wydostać się z tego bagna i udobruchać tych, którzy nadal mogli mu się przydać, ale i tak decyzja, którą wtedy podjął, przyszła z zaskakującą łatwością. Bez wahania sprzedał większość lokali, klubów, restauracji czy sklepów. Pchnął dalej cały towar, który posiadał. Zatrzymał sobie tylko Babilon, a reszta została rozebrana i zlicytowana do ostatniego grosza. Środki, które z tego uzyskał, zainwestował w budowę czterech ekskluzywnych kompleksów apartamentów rozsianych po całym Wrocławiu. Czysty, w pełni legalny biznes zasilony brudnymi pieniędzmi okazał się najlepszym wabikiem dla nowych inwestorów. W końcu właśnie tak w tym kraju powstawały fortuny. Ponownie zaryzykował i wygrał. A mimo to nadal się bał. Nie o siebie. O niego.
Znów prychnął. Nie tylko dręczyły go koszmary, nie tylko, jak widać, miewał ataki paniki, ale jeszcze do tego zmieniał się w jakąś smutną, podstarzałą i rozmemłaną ciotę. W końcu w tym roku skończył trzydzieści pięć lat. I do cholery, przestał nawet palić!
– Niech to szlag – mruknął do siebie Konrad.
Oddałby teraz wiele za papierosa. Może nie wszystko, ale wiele. Niestety, jeszcze przed powrotem upewnił się, że Anton weźmie na serio jego decyzję o zerwaniu z nałogiem. Dlatego zabronił swojemu pracownikowi chowania fajek po kuchennych szafkach i wynajmowania dla niego prostytutek. Anton, o dziwo, go posłuchał.
A może nie do końca? Bo kiedy Konrad zaczynał rozważać spacer do monopolowego, doszedł go nikły dźwięk dzwonka do drzwi. Zaciekawiony, czy jego przyjaciel jednak mu się sprzeciwił, wszedł do mieszkania, zamykając za sobą szczelnie wyjście na taras. Kiedy spojrzał w wizjer, zdziwił się jeszcze bardziej. Po drugiej stronie stał Klary i trzymał w rękach paczkę. Konrad warknął tylko pod nosem kilka przekleństw i przy wtórze kolejnego sygnału dzwonka zawrócił do sypialni po parę dresów.
– Ty na serio chcesz stracić pracę – powiedział w ramach przywitania, kiedy już ubrany, otworzył drzwi swojemu pracownikowi.
– Ja? Czemu? – zapytał Klary, jak zwykle głosem podszytym autentycznym zdziwieniem.
– Manko na barze w zeszłym tygodniu po twojej zmianie, paczka koksu znaleziona przedwczoraj w darkroomie i teraz to – wymienił Konrad. – Myślałem, że przydasz się chociaż do pilnowania budynku, skoro w Babilonie ewidentnie rozprasza cię za dużo spraw.
– Oj tam, szefie, zdarza się najlepszym – odparł lekko i potrząsnął pudełkiem, które trzymał w ręce. – Paczka przyszła, to przyniosłem. Koleś mówił, że to pilne.
– Jaki koleś?
– Kurier-koleś.
Konrad westchnął ciężko i otworzył szerzej drzwi, zapraszając mężczyznę do środka zamaszystym gestem dłoni.
– Klary, jest czwarta rano – zaczął, prowadząc swojego pracownika do wyspy kuchennej. – Zastanów się chwilę, jaka firma kurierska przywozi o tej porze paczki?
– Jeśli szef myśli, że to bomba, to od razu mówię, że sprawdziłem wszystko, tak jak uczył mnie Anton – dodał usłużnie Klary.
Gangster uniósł brwi w geście niemego pytania, ale mężczyzna jak zwykle nie zrozumiał przekazu.
– No i? – ponaglił go, czując, że traci cierpliwość.
– Prześwietlacz mówi, że to nie bomba – wyjaśnił dumny z siebie Klary i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
O ile to możliwe, wyglądał jeszcze paskudniej. Jego twarz pokryta bliznami po trądziku i tatuażami, jak zresztą jego całe ciało, zdawała się nabierać przerażającego wyglądu, gdy mężczyzna szczerzył tak swoje krzywe zęby. Tyle, że to właśnie straszenie ludzi stanowiło zadanie Klarego, więc Konrad w tym temacie nie mógł mu nic zarzucić. Tę robotę jego pracownik wykonywał zawsze nienagannie.
– Jak wyglądał ten kurier? – spytał jeszcze Gronczewski i nie chcąc tracić więcej czasu, przysunął paczkę w swoją stronę. – Jakieś znaki szczególne? Podał jakieś imię?
– Wysoki, łysy, ubrany jak kurier – powiedział powoli Klary. – Mówił, że nadawca zapłacił mu ekstra, żeby paczka doszła jak najszybciej.
– Świetnie – mruknął do siebie Konrad.
Paczka, zapakowana w szary papier, nie została oznaczona. Rozerwał ostrożnie opakowanie, odsłaniając tekturowe pudełko i przyczepioną do górnej klapy białą kopertę zaadresowaną do Konrada Gronczewskiego. Napis nadrukowano, a mimo to poczuł, jak jego serce nagle przyśpiesza. Nie chciał, żeby jego pracownik zobaczył, jak traci nad sobą panowanie, dlatego wziął jeden zdecydowany oddech i rozerwał kopertę, ale nadal z trudem powstrzymywał drżenie rąk przy wyjmowaniu z niej listu.
– Twój pies będzie następny. – Klary nagle przerwał ciszę, czytając mu przez ramię. – Pies? Ale szef nie ma przecież psa…
Konrad popatrzył na niego szybko, mierząc go wściekłym wzrokiem, ale mężczyzna znów nie wyłapał jego nastroju, kontynuując:
– Aha… To chodzi o tego policjanta, tak? Aleksandrowicza? Jak on miał? Arek? Adam? – mruczał mężczyzna, potakując. – Tego, co szef sprzedawał mu o nas informacje. Tego, co podobno wylądował w wariatkowie.
Gronczewski zacisnął zęby, z trudem powstrzymując się przed zrobieniem czegoś, czego będzie żałował, a co sprawiłoby, że Klary wyląduje na OIOM-ie.
– Wynoś się – wycedził. – Jesteś u mnie skończony.
– Ale szef… – zaczął Klary, jednak nie zdążył powiedzieć nic więcej.
Konrad w mgnieniu oka pochwycił go za kark i z całej siły uderzył jego głową o marmurowy blat wyspy. Chrzęst łamanych kości i skowyt mężczyzny poniósł się po pomieszczeniu, jednak Gronczewski nawet na to nie zareagował. Za kołnierz poderwał swojego pracownika do góry i popchnął go w stronę drzwi. Klary, łapiąc się za nos, zatoczył się jeszcze niezgrabnie, zaczepił o próg, aż wreszcie został brutalnie wyrzucony na zewnątrz.
Gangster czuł, jak pod jego skórą buzuje złość i przelewa się w nim kolejnymi falami, ale uczucie paniki ustąpiło. Uspokajał się powoli, jego serce zwalniało, a oddech nabierał jednostajnego rytmu. Starł jeszcze tylko z blatu krew Klarego i wrócił do paczki. Ręce już mu nie drżały, gdy nożem przeciął taśmę i rozchylił klapy pudełka. Nie poczuł też strachu, patrząc na zawartość przesyłki. Jedynie pomyślał, że będzie musiał zadzwonić do kogoś, z kim bardzo nie chciał teraz rozmawiać.
***
Wnętrze pokaźnego pokoju na czwartym piętrze szpitala MSWiA tonęło w przerażającej bieli – ściany, meble, drzwi, a nawet mleczne szyby i lastriko mieniły się w jej odcieniach rażących w słońcu poranka przeciekającym do środka przez uchylone żaluzje. Promienie rozlewały się na powierzchni przedmiotów, tworząc na pozornie nieskazitelnej teksturze dziwne cienie. Szarość przepływała przez biel, jak gdyby żyła. Niczym rtęć, prawie namacalna lgnęła do jednego punktu – sylwetki lekarza pochylonej nad dokumentami.
Marczak, policyjny psychiatra, pisał, mówiąc coś do siebie niewyraźnie pod nosem. Monotonne mruczenie stanowiło jedyny dźwięk rozchodzący się po pomieszczeniu. Nawet ogromny zegar przymocowany nad drzwiami milczał. Możliwe, że oniemiał z zachwytu nad wiszącymi po przeciwnej stronie dyplomami, zaświadczeniami i certyfikatami. W broniących do nich dostępu szybach odbijały się jego czarne wskazówki sunące opieszale po białej tarczy. Czas naprawdę wydawał się przeciekać tutaj przez palce.
Ilekroć Adam przychodził na wizytę, a robił to niestety co tydzień od lekko ponad miesiąca, zastanawiał się, czy to miejsce go dziwiło, czy może irytowało. Za każdym razem przekonywał się też, że nie jest to zwykły gabinet psychiatryczny. Nie wydawał się ani przytulny, ani wygodny. Policjant siedział na małym, średnio ergonomicznym krześle, niższym od tego po drugiej stronie biurka, które z kolei zajmowało niebotycznie dużo miejsca. Aleksandrowicz nie wiedział tylko, czy psychiatra chciał w ten sposób podkreślić swój status w szpitalu, czy może mniejszy mebel zwyczajnie nie pomieściłby rozłożonych na nim dokumentów. Te poukładano na blacie w bardzo zorganizowany sposób, według systemu lekarza. Adam za każdym razem obserwował, jak mężczyzna starannie odkładał kartę poprzedniego pacjenta. Jak wyrównywał ją jeszcze raz, spoglądając na całość z ledwo uchwytnym uśmiechem samozadowolenia. Dopiero po tej rutynowej czynności odwracał ku niemu swoje wyblakłe, niebieskie oczy i odzywał się spokojnym głosem, wypowiadając powoli pytanie: „Jak minął panu czas od ostatniej wizyty?”.
Policjant tego nienawidził. Nie znosił pozycji, jaką przyjmował, bo wymuszało ją to cholerne krzesło. Nie cierpiał tego, że oparcie wpijało mu się w plecy, a rant siedziska uciskał nerwy i sprawiał, że po wizycie nie czuł palców u stóp. Nie lubił też wrażenia sterylności, jaka tutaj panowała. Tej bieli, precyzji i braku miejsca na ludzką pomyłkę. I nawet tego, że potrafił określić, dlaczego tak go to denerwowało. Dlaczego cały gotował się w środku, wstając w każdy środowy poranek dużo wcześniej niż zwykle, żeby przedostać się przez zakorkowane Nadodrze i odbyć wizytę.
Męczył się w tej przestrzeni. Męczył się z tym człowiekiem i to nie tylko dlatego, że swoim zachowaniem przypominał mu kogoś innego, ale też dlatego, że Adam tylko za jego rekomendacją mógł wrócić do czynnej służby. Ta z kolei z każdą wizytą wydawała się oddalać, bo psychiatra przypisywał mu kolejne problemy, jakby na siłę starając się udowodnić policjantowi, że jest z nim coś nie tak.
Prawda jednak była zupełnie inna. Aleksandrowicz nie czuł się ze sobą tak dobrze od lat. Nie! Nie czuł się ze sobą tak dobrze nigdy przedtem. Oczywiście, miał do przepracowania jeszcze parę spraw i robił to z psychiatrą, którego znalazł i odwiedzał prywatnie. Sporo jednak udało mu się już załatwić, kiedy w lutym został zmuszony do wyjazdu do policyjnego sanatorium. W czasie tego pobytu zdołał przynajmniej przerobić swoje marne dzieciństwo i to, co stało się z jego rodziną, a później z nim samym po ich śmierci. Zaakceptował też to, że nie pamiętał wydarzeń, które posłały go do szpitala na miesiąc, i to, że amnezja mogła nie cofnąć się już nigdy, a to, co działo się z nim podczas sześciu godzin spędzonych z Iwoną pozostanie mu obce. Po tych przejściach zostały mu fizyczne blizny, ból na zmianę pogody w na nowo zrośniętych kościach i strach przed jazdą motocyklem. I z tym także udało mu się pogodzić.
Zresztą, dla niego istniały teraz wydarzenia o wiele ważniejsze do przechowywania w pamięci. Były nimi tygodnie, które nastąpiły po feralnych wypadkach zeszłego listopada. Tygodnie wypełnione seksem, odurzającą bliskością i obietnicami wypowiadanymi w pośpiechu i bez skrępowania. A także pewien poranek jakoś w pierwszym tygodniu lutego, kiedy wszystko skończyło się nagle, po tym jak Konrad wyszedł z jego mieszkania i już się nie odezwał. Pamiętał, z jaką paniką szukał informacji o Gronczewskim. To, co czuł, kiedy telefon gangstera bezdusznie milczał, albo kiedy okazało się, że nawet Anton, który ponoć wiedział o swoim przyjacielu i szefie wszystko, nie mógł określić, co się stało.
Dopiero po kilku dniach, używając swoich policyjnych dostępów, wyśledził drogę ucieczki mężczyzny – bilet lotniczy w jedną stronę na nazwisko, którym Konrad posługiwał się, gdy chciał zniknąć. Od tego czasu minęło pięć miesięcy, ale gangster nie podjął próby kontaktu. Aleksandrowiczowi jednak ten strzępek informacji wystarczył, żeby jakoś przetrwać i czekać. Nie na samego Gronczewskiego. Nie, nie miał nadziei na to, że znów mogło łączyć ich coś więcej. Książę wrocławskiego półświatka nazywany przez swoich przyjaciół i wrogów Versace, nie był mężczyzną, którego dawało się usidlić. Adam teraz to wiedział. Chciał jednak usłyszeć, co takiego stało się tamtego dnia albo krótko przed nim, że Gronczewski go zostawił. Chciał zakończenia ich historii. Tyle mu się należało.
Mimo to Marczak upierał się przy swoich marnych teoriach na temat niestabilności Aleksandrowicza. Chwytał się każdej wzmianki o wydarzeniach jego ostatniego śledztwa, wałkował ją i ugniatał, żeby ulepić z niej jakąś dziwną rzeczywistość, w której Adam nadal pozostawał niezdolny do pracy. Zupełnie jakby ktoś zapłacił mu za to, żeby detektyw siedział za biurkiem.
– Jest pan dzisiaj strasznie zamyślony. – Lekarz przerwał rozważania policjanta akurat w momencie, kiedy Adam zaczął dochodzić do owocnych wniosków.
Aleksandrowicz podniósł wzrok i przyjrzał się uważnie psychiatrze.
– Upał mnie wykańcza – skłamał gładko.
– Tak, tak, doskwiera nam wszystkim – odparł Marczak, uśmiechając się zdawkowo.
Odsunął nieco od siebie teczkę z imieniem Adama, po czym położył łokcie na blacie biurka i nachylił się bliżej pacjenta.
– Wydaje mi się, że trapi pana coś jeszcze – dodał, zniżając głos do konfidencjonalnego szeptu. – Jest pan podenerwowany, bo pana noga chodzi, jakby ktoś raził pana prądem, a myśli krążą gdzieś indziej, więc strzelam, że chyba na kogoś pan czeka.
Adam zagryzł mocniej zęby, przeklinając w myślach. Mimo to starał się nie pokazać po sobie, że to oskarżenie wywołało w nim jakieś emocje, i tylko wymusił uśmiech.
– Nie bardzo rozumiem – powiedział spokojnie.
– Ktoś panu bliski wyjechał i nie może się pan doczekać jego powrotu – wytłumaczył Marczak. – Dziewczyna?
– Nie mam dziewczyny – odparł pewnie Aleksandrowicz.
– To może bliska przyjaciółka? – spróbował jeszcze raz psychiatra.
Adam pogłębił uśmiech, opadając na oparcie krzesła z głośnym westchnieniem.
– Tak, coś koło tego – mruknął, pilnując się, żeby się z niczym nie zdradzić.
Lekarz pokiwał głową twierdząco, kierując wzrok na swoje notatki. Przez chwilę milczał, czytając. Aleksandrowiczowi wydawało się, że mężczyzna bierze go na przeczekanie, łudzi się, że policjant z czymś się odsłoni. Ale on czuwał nad tym, żeby nie popełnić błędu. Od samego początku dokładnie ważył każde wypowiadane w tym gabinecie słowo, bo nie ufał Marczakowi.
Nie pasowało mu to, jak trafił na te wizyty. Przed wyjazdem do sanatorium obiecano mu, że kiedy wróci do Wrocławia, zostanie przywrócony do czynnej służby. I rzeczywiście, po powrocie wszystko zdawało się iść zgodnie z tym planem. Pierwszego dnia w pracy Aleksandrowicz stawił się na wcześniej umówioną wizytę, gdzie miał zostać ostatecznie zweryfikowany. Tak trafił do Marczaka, ale zamiast dostać pozwolenie na broń, psychiatra zalecił kontynuację terapii w jego gabinecie i nadal na koszt państwa. A to oznaczało, że do jego dokumentów mógł mieć dostęp także jego nowy szef, Werner, czy nawet główny komisarz. Dlatego Adam nie chciał wyjawić więcej, niż było to absolutnie konieczne, podejrzewając, że nawet jeśli on doszedł do porozumienia ze sobą i zaakceptował to, kim jest, jego przełożeni nie będą tym zachwyceni.
– Jak ma na imię ta pana przyjaciółka? – spytał w końcu lekarz, podnosząc na niego wzrok.
– Elka – odparł Adam, patrząc na lekarza hardo. – Elka Soyta.
– Pana partnerka?
Aleksandrowicz przytaknął powoli, uśmiechając się nikle, bo spanikowany Marczak spojrzał znów w swoje notatki. Psychiatra przerzucił nawet kilka kartek wstecz, szukając pożądanych informacji, ale ostatecznie musiał go dopytać:
– Wspominał pan już o tym, że łączy pana z partnerką bliższy związek?
– Chyba nie myślimy o tym samym rodzaju związku, bo tylko się z nią przyjaźnię – wyjaśnił Aleksandrowicz, podkreślając dokładnie każde ze słów i napawając się zagubieniem lekarza. – Elka ostatnio często pracuje poza Wrocławiem i mamy słabszy kontakt. Miała wrócić wczoraj z Warszawy i czekam na informację, czy rzeczywiście udało jej się zakończyć tam śledztwo.
Lekarz tylko zmrużył oczy i dopytał napastliwie:
– Uprawiacie seks?
Policjant parsknął krótkim śmiechem, zakładając ręce na piersi.
– Nie rozumiem, jak się to ma do mojej terapii – stwierdził ostrym tonem.
– Ma się to tak, że jest pan podenerwowany i ewidentnie na coś czeka – drążył nadal Marczak. – Na coś o wiele ważniejszego niż informacja o rozwiązanym śledztwie. Coś związanego z podstawowymi potrzebami, które ewidentnie ostatnio pan zaniedbywał.
– Nadal nie widzę związku – burknął Aleksandrowicz.
– Jeśli zaniedbuje pan te potrzeby, oznacza to, że blokuje pan jakąś część siebie, a to z kolei ogranicza pana postępy w terapii – wyjaśnił powoli psychiatra, przysuwając się do niego przez szerokość biurka, aby dodać: – Może to pana zaszokuje, ale seks jest niezwykle ważny dla naszego spokoju ducha, a jego brak może prowadzić do zaburzeń.
– Nie wątpię – mruknął Adam bardziej do siebie niż do lekarza i zaraz dodał głośniej: – Efekt takich zaburzeń zdarzyło mi się nieraz zobaczyć w pracy, do której nie chce mnie pan dopuścić. A jestem pewny, że bardziej poprawiłbym byt swój i innych, łapiąc prawdziwych zwyrodnialców, niż siedząc tutaj i opowiadając o moim pożyciu.
– Nie jest pan na to gotowy, skoro blokuje pan w sobie nawet tak podstawowe potrzeby – pośpieszył z kontratakiem Marczak. – Co, jeśli stara się pan ukryć coś jeszcze? Strach? Złość? Co, jeśli w końcu, w czasie pościgu wybuchnie panu to w twarz i zamiast złapać i wsadzić za kratki przestępcę, zabije pan niewłaściwą osobę? Albo co, jeśli…
– Niczego nie blokuję! – przerwał mu ostro Aleksandrowicz i podsuwając się nagle bliżej lekarza, dodał już spokojniej: – Osoba, z którą regularnie uprawiałem seks, wyjechała i nie mam informacji o tym, czy zdołała wrócić, a ostatnie wiadomości, jakie o niej miałem, dostałem miesiąc temu.
– Te nerwy świadczą o tym, że nie powi… – zaczął lekarz, ale nagle jakiś niespodziewany szum za drzwiami gabinetu zwrócił jego uwagę.
Adam po chwili też to dosłyszał. Okrzyk przebił się przez dudnienie gniewu w jego uszach i stał się wyraźniejszy. Ktoś awanturował się na korytarzu.
Marczak cmoknął na to ze zdenerwowaniem, jakby rozpoznał głos awanturnika i wyraźnie rozdrażniony rzucił:
– Będę musiał się tym zająć, przepraszam.
– Jak mus, to mus – mruknął policjant i wymusił uśmiech.
Lekarz wstał i pośpiesznie wygładził swój fartuch, po czym ruszył w kierunku wyjścia. Otwierając zamaszyście drzwi, na chwilę wpuścił hałas do wewnątrz. Przy recepcji stała chyba jakaś młoda osoba i głośno wyrzucała pielęgniarce swoje pretensje. Adam wychylił się, żeby lepiej jej się przyjrzeć, ale zanim zdołał zobaczyć coś więcej niż burzę blond loków, lekarz zatrzasnął za sobą drzwi.
Policjant pierwszy raz, odkąd zaczął tutaj przychodzić, został w pomieszczeniu sam. Wydawało się, że nieopuszczanie przez Marczaka gabinetu, gdy przebywał w nim pacjent, stanowiło jakąś dziwną regułę. A może to wymóg? – zastanowił się w myślach Adam, rozglądając dookoła.
Lekarz pewnie nie chciał zostawiać w pokoju pacjentów bez nadzoru ze strachu, że ci uzależnieni od leków mogą mu przeszukać biurko, bo szafkę z psychotropami i tak zamykał na klucz. Adam jednak mechanicznie spojrzał jeszcze raz na blat i równo ułożone dokumenty. Uniósł się nawet lekko na krześle, żeby lepiej przeczytać nazwy teczek, jak zwykle wiedziony przyzwyczajeniami wyrobionymi w pracy. I właśnie wtedy to zobaczył – na jednej z nich widniał napis „orzeczenia”.
To wystarczyło, żeby zadziałał w nim jakiś dziwny refleks. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, po prostu zadziałał. Zerwał się z miejsca i otworzył teczkę. Wewnątrz były jedynie druki in blanco, ale to mu wystarczyło. Porwał jeden i od razu podstemplował w odpowiednim miejscu pieczątką lekarza. Kartkę zgiął ostrożnie i wsadził do tylnej kieszeni jeansów. Usiadł z powrotem na swoim miejscu dokładnie w tym samym momencie, kiedy Marczak nacisnął na klamkę w drzwiach do pomieszczenia.
– Jeszcze raz przepraszam – zaczął od razu lekarz, wyraźnie zakłopotany. – Będę musiał skrócić naszą dzisiejszą wizytę.
– Czy to coś poważnego? – zagadnął z udawaną troską Aleksandrowicz.
Tak naprawdę nie obchodziły go losy Marczaka, ale spytał, bo każda informacja o tym człowieku zdawała się Adamowi przydatna.
– Mój syn ma pretensje, że poświęcam mu za mało uwagi i właśnie przyszedł oznajmić to całemu szpitalowi – odparł psychiatra i zamknął teczkę policjanta, dając tym znać, że ich sesja dobiegła końca.
Adam przytaknął wolno, uważnie badając twarz mężczyzny. Zdawało mu się, że psychiatra nie mówił całej prawdy. To mogło być zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że lekarz jego specjalizacji nie powinien poruszać żadnych prywatnych tematów z pacjentem. Na obliczu Marczaka jednak pojawiło się coś jeszcze oprócz normalnego skrępowania. Coś jakby wstyd?
Policjant jednak nic nie odpowiedział na jego słowa i ruszył w kierunku drzwi, po czym wyszedł do przestronnego holu. Jego uwadze nie umknęła postać czekająca zaraz koło gabinetu. Spojrzał jedynie ukradkiem w tamtą stronę, ale to wystarczyło, żeby lepiej przyjrzeć się twarzy młodej osoby. O dziwo, wydawała mu się znajoma. Tak samo jak nieposkromiona burza przydługich loków i harde spojrzenie zielonych oczu, które złapał na chwilę w przelocie. Moment jednak trwał za krótko, aby Adam mógł sobie przypomnieć, skąd kojarzył nieznajomego. Poza tym jego myśli skupiały się jedynie na kartce schowanej w kieszeni spodni. Na niej i na tym, jak mógł ją wykorzystać, żeby w końcu wyrwać się zza tego cholernego biurka.
Kiedy wychodził ze szpitala, układając już plan działania, zatrzymał się na chwilę w progu, szukając wytchnienia w chłodnym wnętrzu budynku. W ostatnim tygodniu nawet poranki nie przynosiły ukojenia. Gorące masywy powietrza wisiały nad miastem w bezwietrznym zastoju. Wąskie ulice Nadodrza i rzędy ciasno postawionych, zrujnowanych kamienic nie pozwalały na jakikolwiek przewiew, a budzące się słońce już nagrzewało asfalt i niemal parzyło, rozgaszczając się w tej ceglano-betonowej pustyni na dobre. Nieliczne drzewa smutno zwieszały swoje gałęzie w błaganiu o deszcz, który nie nadchodził od miesiąca. Pewnie dlatego chodniki wiały pustką, ale za to Jedności Narodowej przesuwały się setki samochodów. Ludzie śpieszyli się do pracy w klimatyzowanych pojazdach, które przy jego starym mercedesie, będącym zwyczajnie metalową puszką, wyglądały niczym samochody z przyszłości. W takich chwilach tęsknił za motocyklem. Nadal się go bał, ale za nim tęsknił.
Z ciężkim westchnieniem ruszył w kierunku parkingu, wydobywając z kieszeni telefon. Odblokował ekran, żeby z powrotem włączyć dźwięki powiadomień i ze zdziwieniem zobaczył kilka niedawnych, nieodebranych połączeń od tego samego numeru. Wybrał go szybko, czując, jak lekko trzęsą mu się ręce, kiedy przystawiał aparat do ucha.
– No wreszcie – odezwał się głos z drugiej strony zaledwie po jednym sygnale. – Dobijam się do ciebie od kilku minut.
– Co jest Rafał? Są jakieś informacje? – rzucił niecierpliwie detektyw. – Wygrzebałeś coś nowego o Versace?
– Nadal nic, ale nie mogłem na ciebie czekać na posterunku – powiedział jego kolega, a w słuchawce dało się słyszeć również wycie policyjnych syren i odgłosy pojazdu. –Wysłali mnie do następnego podpalenia w Obornikach, bo w Metropolu znaleźli jakieś ciało i skierowali tam wszystkich z dochodzeniówki. Nie chciałem, żebyś czekał cały dzień, aż znów będę mógł odebrać.
Aleksandrowicz stłumił przekleństwo, bo liczył na to, że chociaż Rafał będzie w stanie odszukać informacje o Konradzie. Jego kolega po fachu był szczególnie dobry w odnajdywaniu osób, które nie chciały zostać znalezione. To z jego pomocą Adam kopał w sieci i do tej pory udawało mu się wygrzebać coś co parę dni – drobne transakcje na koncie Gronczewskiego czy logowania znanego numeru telefonu gangstera do wież przekaźnikowych. To wystarczyło mu, żeby pozostawać względnie spokojnym. Aleksandrowicz wiedział, że mężczyzna potrafił o siebie zadbać, jednak teraz, kiedy od prawie miesiąca nie natrafiał na żadną informację, czuł, że zaczyna powoli odchodzić od zmysłów. A fakt tego, że nawet nie wiedział, czy mógł i czy powinien martwić się o tego człowieka, doprowadzał go do dobrze już znajomej złości. Złości przede wszystkim na samego siebie, że w ogóle to wszystko czuje i myśli o Konradzie.
– OK, dobra – odpowiedział zdecydowanie do słuchawki. – Dzięki, że w ogóle próbowałeś.
– Myślałem, że gorzej to przyjmiesz.
– Mam jeszcze jedno źródło – odparł bez przekonania Aleksandrowicz, ruszając w kierunku auta. – Ostatnia deska ratunku.
Policjant otworzył drzwi samochodu i przez chwilę pozwolił gorącemu powietrzu wydostać się na zewnątrz. Mimo to siadając na skórzanym siedzisku, od razu poczuł, jak przykleja się do jego powierzchni i oblewa potem.
– A co z tym morderstwem? – rzucił mimochodem.
– Wiem tylko tyle, że Werner posrał się ze szczęścia, kiedy przydzielili sprawę waszej jednostce, więc zakładam, że to będzie duży kaliber – wyjaśnił Rafał. – Kiedy wychodziłem, zbierał się do Metropolu.
Adam wyjął z tylnej kieszeni kartkę, którą zabrał z gabinetu lekarza, rozprostował ją i zapatrzył się w puste linijki do uzupełnienia.
– Dzięki za wszystko – powiedział tylko i rozłączył się, podejmując decyzję.
Wiedział, co musi zrobić, i na pewno nie zamierzał pozwolić, żeby jakiś lekarz decydował o tym, czy wolno mu pracować, czy nie. Dlatego wrzucił kartkę do schowka i odpalił samochód. Pojazd, o dziwo, miło zamruczał na cichym parkingu i płynnie dał się wyprowadzić z miejsca. Adam wydostał się przez starą bramę na główną ulicę i zaskakując paru nielicznych przechodniów, wyrwał do przodu z piskiem opon, kierując się w stronę hotelu Metropol.
***
Zaparkowała tak, żeby samochodu nie dało się zobaczyć z ulicy i od razu wysłała wiadomość z lokalizacją postoju. Dopiero wtedy opadła na siedzenie, patrząc z niechęcią na obraz rozpościerający się przed przednią szybą.
Zazwyczaj w okolicy kręcili się eleganccy goście, jakieś szychy, biznesmeni śpieszący na konferencje i spotkania. Teraz wokół Metropolu stało parę radiowozów, kilka nieoznakowanych samochodów policyjnych i półciężarówka z polowym wyposażeniem techników. Umundurowani policjanci zabezpieczali właśnie teren, a poubierani w białe kombinezony specjaliści to wychodzili, to wchodzili do wnętrza hotelu, uwijając się przy pracy niczym rój much. Nie pszczół. Pszczoły nie zlatywały się do trupa.
Elka wiedziała, że dramatyzuje. Na razie nic nie wskazywało na to, że jej życie znów runie i skruszy się pod ciężarem przeszłości i problemów innych ludzi. To wcale nie musiała być jakaś nagła sprawa – dodała w myślach i mając jeszcze chwilę dla siebie, spróbowała się odprężyć i odgonić zmęczenie po nieprzespanej nocy.
Wodziła wzrokiem po bogato zdobionej fasadzie hotelu, starając się przypomnieć sobie, co znajdowało się w budynku, zanim przywrócono mu dawną świetność. Zbudowany na głównym szlaku handlowym, upstrzonym kawiarniami i butikami wytyczającymi drogę aż do samego rynku, za dnia i w nocy witał tysiące przechodniów. Szmer ich rozmów, warkot silników samochodów, turkot tramwajów zlewał się w niemożliwą kakofonię dźwięków, szturmując nawet szczelnie zamknięte wnętrze jej auta.
To chyba tutaj wszystko tak naprawdę się zaczęło – pomyślała policjantka. Lekko ponad pół roku temu Konrad Gronczewski, niejaki Versace – zaprosił ich do Opery Wrocławskiej, na której parkingu właśnie się zatrzymała. Ona i Adam mieli zbadać jeden z tropów prowadzonej przez nich sprawy. Gangster słusznie podejrzewał, że jego ojciec chce usunąć go ze sceny i przejąć rodzinny interes. Wydarzenia z tego wieczoru zapoczątkowały lawinę wypadków, przez które jej partner omal nie stracił życia, kiedy został schwytany przez seryjną morderczynię. Przybraną siostrę Gronczewskiego. Ich wyjątek od reguły. Nieuchwytnego zbiega, który stał się marą czającą się na granicy pamięci ich wszystkich. No może nie wszystkich – poprawiła się w myślach Elka.
Można by powiedzieć, że jej partner mimo fizycznych obrażeń wyszedł z tego spotkania obronną ręką. Nie posiadał traumatycznych wspomnień, więc nie był prześladowany przez zmory, które ostatnio stały się nieodzowną częścią jej życia.
Zresztą, to, co stało się pod koniec zeszłego roku, nie miało wpływu tylko na nieustające wyrzuty sumienia. Wydawało jej się, że każde z nich zbiera pokłosie tej sprawy na wszystkich frontach życia. Według jej oceny Adam nadal nie nadawał się do pracy w terenie. Konrad od paru miesięcy uganiał się po świecie za duchem, chociaż Elka podejrzewała, że na tym etapie po prostu uciekał przed tym, co zostawił we Wrocławiu. A ona? Ją wypożyczano do każdego mozolnego dochodzenia znajdującego się od Wrocławia najdalej, jak było to fizycznie możliwe.
Przymknęła na chwilę oczy i kolejny raz próbowała odgonić te myśli. Przez ostatnie tygodnie prawie udało jej się zapomnieć o tamtych wydarzeniach. W końcu zaczynało się lato – jej ulubiona pora roku. Co prawda żar lał się z nieba, ale ona dobrze czuła się w takich temperaturach. Swoje dzieciństwo spędziła na południu Włoch i łaknęła takiej pogody. Skończyła też długą i skomplikowaną sprawę w Warszawie. I nawet jeśli następnego ranka po powrocie została wezwana tutaj – do czegoś, co śmierdziało kolejnym trudnym śledztwem – to miała nadzieję, że chociaż dzięki niemu zostanie we Wrocławiu na trochę dłużej niż parę dni.
– Co za życie – mruknęła do siebie i jakby w odpowiedzi na te słowa usłyszała subtelne kliknięcie ustępującego zamka.
Otworzyła oczy i uniosła się wyżej na siedzeniu, gdy wraz z nagłymi dźwiękami miasta do środka samochodu zwinnie wsunął się rosły blondyn.
– Szukałem cię dziesięć minut – rzucił z pretensją w ramach przywitania. – Wiesz, ile jest już stopni na dworze?
Elka popatrzyła na niego z pobłażaniem, odpowiadając tym samym twardym tonem:
– Konrad, mówiłam ci, żebyśmy spotkali się po południu.
– Widzę, że humor też ci dopisuje – rzucił mężczyzna.
– Wybacz, ale nie jestem w nastroju do wylewnych powitań z kimś, kto dzwoni do mnie tylko wtedy, kiedy czegoś chce – mruknęła i zapatrzyła się przed siebie.
– Przecież sama zasugerowałaś to ograniczenie kontaktu do minimum, żeby okłamywać Adama najrzadziej, jak to możliwe – odbił zmęczonym głosem Gronczewski i dodał nadzwyczaj serio: – Poza tym to nie mogło czekać i dotyczy też ciebie.
Policjantka odwróciła się gwałtownie, popatrzyła na mężczyznę z niezrozumieniem i dopiero wtedy zauważyła małe, kartonowe pudełko spoczywające na jasnych spodniach gangstera.
– To? – Pokazała palcem na pakunek. – Czyli co dokładnie?
Konrad wysunął kartonik w jej stronę z niemym poleceniem, żeby zajrzała do środka. Kiedy przez chwilę się wahała, pomachał nim w powietrzu, sugestywnie unosząc brwi.
– Sama zobacz, co przyszło do mnie rano.
Kobieta niepewnie przejęła paczkę i ułożyła sobie na kolanach. Ostrożnie uchyliła dwie klapki. Zaglądała do środka powoli, ale mimo to od razu zobaczyła zawartość. Cofnęła się instynktownie i ledwo pohamowała odruch wymiotny.
– Myślałem, że takie widoki nie robią na tobie wrażenia – skwitował to bez emocji Versace.
Elka popatrzyła na niego z wyrzutem.
– Nie sądzisz, że śmierdzące, odcięte jądra z rana zrobią wrażenie na każdym?
Konrad parsknął krótkim śmiechem.
– Czy mam się czuć zaniepokojony tym, że wystarczyło ci jedno spojrzenie, żeby wiedzieć, co to jest? – dopytał i wyciągając z kieszeni lnianej marynarki kartkę, dodał: – Mnie naprowadził liścik.
Policjantka wzięła go od gangstera równie niepewnie jak wcześniej pudełko i odczytała szybko jego treść, krzywiąc się nieznacznie.
– Pewnie myślisz, że to Iwona – rzuciła od razu, unosząc wzrok.
– A ty nie? – spytał wyzywająco Gronczewski. – Przecież to w jej stylu.
Elka uśmiechnęła się krzywo i niezbyt wesoło. Przez chwilę zastanawiała się, jak najlepiej ubrać swoje myśli w słowa, żeby brzmieć najbardziej przekonująco.
– Konrad, o tej sprawie wiedzą już wszyscy – zaczęła w końcu nadzwyczaj miękko. – Każdy, kto śledzi twoje poczynania, wie, co miało miejsce w zeszłym roku. Co więcej, przez to, że wyciekły akta śledztwa, zainteresowani tobą ludzie znają teraz sposób działania Iwony i wiedzą, że porwała Adama. I zanim cokolwiek powiesz… – Zatrzymała mężczyznę, nim zdążył się odezwać. – Niektórzy z nich nie są takimi idiotami, za jakich ich uważasz, i będą próbować wszystkiego, żeby ci dowalić…
– Chcesz powiedzieć, że to może być każdy? – wszedł jej w końcu w słowo, zniecierpliwiony.
Policjantka jedynie przytaknęła, obserwując gangstera z zatroskanym uśmiechem. Konrad opadł głębiej w siedzenie i odchylił głowę na zagłówek, wydając z siebie długie westchnienie. Przez chwilę milczał, przeczesując ręką włosy i widocznie oswajając się z argumentami Elki.
Wyglądał na zmęczonego. Pod oczami Gronczewskiego malowały się głębokie cienie. Zdawał się szczuplejszy niż ostatnim razem, kiedy go widziała. A jego żywo niebieskie oczy teraz zasnuwała jakaś dziwna mgła zniechęcenia. I – o dziwo – nosił też trzydniowy zarost, co zdarzało mu się niezwykle rzadko.
Soyta uzmysłowiła sobie, że z każdą wideorozmową, którą prowadzili od czasu do czasu, Konrad wyglądał coraz gorzej. I coraz mniej sprawnie udawało mu się ukryć to, że ta sprawa nadal mu ciążyła, mimo że teoretycznie powinien już dać spokój i przestać zgrywać bohatera. Jednak policjantka doskonale wiedziała, że to nadal nie był dobry moment, aby powiedzieć mu, żeby w końcu zostawił to specjalistom i nie przeszkadzał im w pracy.
Mogła się mylić, ale zaczynała podejrzewać, że Iwona nie żyje. Kobieta zbiegła około pół roku temu, chwytając się pewnie każdej metody i szansy na przetrwanie. Te często prowadziły do desperackich rozwiązań, a z kolei one nierzadko kończyły się sześć stóp pod ziemią. Nawet ktoś tak inteligentny jak przybrana siostra Gronczewskiego stawał się zmęczony ciągłą ucieczką i w końcu popełniał błędy. I nawet jeśli Konradowi wydawało się, że znajduje po poszukiwanej okruszki informacji, te mogłyby stanowić jedynie tropy prowadzące do ślepych uliczek. Zresztą pewnie właśnie z tego powodu wrócił – zaczynał sam się zapętlać. Elka jednak nie czuła się na siłach, żeby go pouczać. Mimo to chciała mu jakoś pomóc i pewnie dlatego w końcu zaproponowała:
– Dam to do badania, bo jeśli to nie Iwona, jestem pewna, że ktoś, kto skompletował ten prezent, popełnił jakiś błąd przy pakowaniu.
– A co, jeśli to jednak ona? – dopytywał uparcie Gronczewski, spoglądając uważnie na policjantkę. – Nie powinniśmy szykować się na każdą ewentualność?
– W takim razie dobrze, że wróciłeś do Wrocławia – mruknęła Elka, posyłając mu wymuszony uśmiech, i nagle zatrzymała się, spoglądając badawczo na mężczyznę. – A właściwie to dlaczego wróciłeś? I na ile? No i kto o tym wie?
Konrad przymknął oczy i marszcząc brwi, powiedział pod nosem jakieś przekleństwo.
– Chryste – szepnął jeszcze. – Jesteś na żywo gorsza, niż to zapamiętałem.
– Próbuję pomóc – wycedziła przez zęby kobieta.
– Umówmy się tak – zaproponował gangster, prostując się na siedzeniu. – Dowiedz się z paczki i liściku, co możesz, a ja w zależności od tego, co uda ci się znaleźć, odpowiem na twoje pytania.
Elka spojrzała na niego z wyrzutem, mrucząc:
– Ty też jesteś bardziej denerwujący, niż to zapamiętałam.
– Ciesz się, że w ogóle jestem – prychnął Gronczewski i uniósł rękę do klamki.
Kobieta jednak szybko chwyciła jego ramię i zatrzymała go w pół ruchu.
– Masz zamiar widzieć się… – zaczęła, ale Konrad natychmiast wszedł jej w słowo.
– Nie – odpowiedział twardo.
– Może jednak powinieneś – powiedziała jeszcze, starając się, żeby jej głos brzmiał jak najbardziej neutralnie. – Zamknięcie waszej znajomości dobrze mu zrobi.
Konrad wycedził przez zęby kolejne przekleństwo, wyrywając ramię z jej uścisku.
– Pilnuj swoich spraw – syknął i nachylając się do niej na tyle, na ile pozwalała mu mała przestrzeń samochodu, dodał złowrogo: – I nigdy nie mów mi, z kim powinienem się spotykać.
Kobieta uniosła ręce w geście poddania się, rzucając:
– Ale się zrobiłeś drażliwy, odkąd przestałeś palić i puszczać się z wszystkim, co nie ucieka na drzewo.
– Kto powiedział, że przestałem? – spytał Konrad, nadal nie podchwytując jej żartów.
Mężczyzna znów zrobił ruch, jakby chciał wysiąść, lecz tym razem Soyta nie miała już zamiaru go zatrzymywać. Kiedy Konrad położył ponownie dłoń na klamce, sam zamarł.
– Szlag, by cię… – warknął i skinął brodą na coś za przednią szybą samochodu. – To tak go pilnujesz?
Elka powiodła spojrzeniem we wskazanym kierunku i także nie powstrzymała przekleństwa, bo Adam, który nie miał prawa pojawiać się nawet w pobliżu aktywnego miejsca zbrodni, właśnie witał się z Mikołajem. Technik ubrany w biały kombinezon wyszedł z budynku i przystanął w cieniu, żeby pewnie zdać relację o tym, co działo się w środku. Elka i Konrad widzieli, jak Aleksandrowicz dostaje parę rękawiczek, co mogło sugerować tylko jedno – ktoś dopuścił go do sprawy.
– Jak to jest możliwe? – warknął Gronczewski, zanim Elka zdążyła cokolwiek skomentować. – Powiedziałaś, że trzymasz rękę na pulsie.
Policjantka spojrzała na niego szybko i odparła równie zdenerwowana:
– Wiem, co powiedziałam.
– Ale?
– Ale ty też ewidentnie dałeś dupy.
– Jak widać za mało – mruknął Gronczewski. – Co to w ogóle za sprawa?
– Morderstwo – szepnęła Elka, obserwując, jak Aleksandrowicz wchodzi do hotelu. – Ale sama nie wiem za dużo, bo zanim zdążyłam z kimkolwiek porozmawiać, musiałam spotkać się z takim jednym wkurzającym typem.
– Już nie rób z siebie takiej męczenniczki – prychnął Konrad. – I daj mi znać, gdy dowiesz się, o co chodzi – dorzucił jeszcze i w końcu wysiadł z samochodu.
– Nie jestem jednym z twoich chłopców na posyłki, Gronczewski! – zdążyła jeszcze krzyknąć Soyta, zanim Konrad trzasnął z impetem drzwiami i znów odgrodził ją od dźwięków zewnętrznego świata.
Kobieta po chwili pochyliła się do przodu i oparła czoło o przyjemnie zimną kierownicę samochodu, oddychając powoli parę razy. Nie była przygotowana na taki obrót sprawy. Jej życie obecnie stanowiło nieprzerwaną chaotyczną pogoń i liczyła na to, że może chociaż kilka następnych dni przyniesie odrobinę stabilizacji. Jak zwykle ostatnio popełniła błąd w założeniach, bo kolejny raz jakaś nieprzewidywalna wszechmoc rzucała ją na niespokojne wody. Najgorsze, że nie mam siły na korygowanie tego kursu – pomyślała jeszcze, zanim wzięła ostatni głęboki oddech i w końcu wysiadła z samochodu.
***
– Jest aż tak źle? – zagadnął Adam, biorąc od technika parę ochraniaczy na buty.
– Koszmar – stwierdził Mikołaj, ścierając pot z czoła rękawem kombinezonu. – Musieliśmy podzielić pokój na sektory i opracowujemy jeden po drugim, żeby nic nie przegapić. To nie byłoby aż tak męczące, gdyby nie to, że Werner wyłączył klimatyzację, bo uważa, że niska temperatura zniszczy dowody – dodał, markując palcami w powietrzu cudzysłów i obniżając głos, żeby zaznaczyć, że nabija się z ich przełożonego.
– Wracasz ze mną na górę? – spytał Aleksandrowicz, nie reagując na kpiny Mikołaja.
Mężczyzna potrząsnął przecząco głową, rzucając:
– Idź na drugie piętro, pokój dwieście szesnaście.
Policjant klepnął go w ramię w geście podziękowania i ruszył do środka. Przy wejściu do hotelu zatrzymała go para stróżujących funkcjonariuszy, ale pomimo ich lekko zaskoczonych spojrzeń, nie wnikali, dlaczego pojawił się w hotelu. Nie musząc tłumaczyć swojej obecności, od razu skierował się w stronę schodów.
Ani w holu, ani na klatce schodowej czy na korytarzu nie zauważył poruszenia, co stanowiło przeciwieństwo rozgardiaszu panującego na zewnątrz. Podejrzewał, że jego przełożony nakazał gościom zostać w pokojach. Werner powinien już dawno zacząć przesłuchania, ale – jak widać – popełnił kolejny błąd. Pewnie jak zwykle wolał nie narażać się wpływowym mieszkańcom Wrocławia, czyli w tym wypadku szefostwu hotelu. W końcu w przyszłości jego kariera mogła zależeć od ich przychylności.
Adam już od pierwszych dni Adriana Wernera w wydziale zaobserwował, jak wiele czasu były pracownik ABW poświęca na budowanie kontaktów z „górą” czy też na zjednywanie sobie co ważniejszych wrocławskich osobistości, a jak mało energii przeznacza na poznanie podwładnych. Nie miał też obycia i wiedzy na temat tego, jak funkcjonują, bo nigdy wcześniej nie współpracował z jednostką zajmującą się profilowaniem. Innymi słowy – ich nowy szef jak na razie pełnił tylko rolę wizytówki.
Adam musiał przyznać, że Werner był niezwykle przystojną wizytówką, ale oni obecnie borykali się z deficytem rąk do pracy, a nie ludzi, którzy prezentowali się dobrze przed kamerą i jedyne, co mogli zrobić dla wydziału, to wziąć udział w konferencji prasowej. I nawet jeśli on sam został przykuty do biurka, codziennie odczuwał brak dawnego szefa. Albo chociaż kogoś decyzyjnego, kto umiałby oszacować, czego potrzebuje ich zespół.
Aleksandrowicz wiedział też, że nigdy nie próbowałby czegoś takiego, co za chwilę zamierzał zrobić, jeśli Smok nadal kierowałby wydziałem. Oczywiście, czasami udawało mu się umknąć jego bystremu umysłowi, błądząc pomiędzy półprawdami i zawoalowanymi, wymijającymi odpowiedziami. Adam jednak zawsze kończył na tym, że wyjawiał byłemu przełożonemu prawdę, bo po prostu go szanował. Teraz nie czuł nawet krzty poczucia winy. Kłamstwa formowały się w jego głowie same i nie bał się ich możliwych konsekwencji.
Układając je tak, aby pasowały do jego planu, szybko pokonał ostatnie schody prowadzące na drugie piętro i skręcił w prawo, kierując się do wskazanego pokoju. Tę część hotelu już zamknięto dla gości i personelu. Przy wejściu do bocznego skrzydła stało dwóch funkcjonariuszy, ale poza nimi eleganckie przejście świeciło pustką. Rzędy jednakowych, ciemnych drzwi kierowały Adama w głąb korytarza, skąd dochodziły stłumione dźwięki rozmowy.
– Co jeszcze zamierzasz mi powiedzieć, czego już sam nie wiem? – odezwał się mężczyzna uniesionym i zniecierpliwionym głosem.
– Staramy się… – zaczął ktoś inny, ale nie zdołał skończyć.
– Starajcie się cholera szybciej! – krzyknął tamten, wchodząc mu w słowo, a Aleksandrowicz rozpoznał baryton Wernera. – Ona tam nie może leżeć w nieskończoność.
Adam w tym momencie przeszedł przez drzwi i zobaczył swojego przełożonego. Adrian stał tyłem, górując jak zwykle nad resztą zebranych w pomieszczeniu mężczyzn. Jego szerokie ramiona opinał jasny garnitur. Tym razem nie prezentował się na nim nieskazitelnie, bo na plecach i pod pachami nosił już plamy od potu. A jednak mężczyzna nie zdjął marynarki, tak jakby ten strój stanowił dla niego jakąś dziwną formę zbroi.
– To może ja trochę przyśpieszę pracę? – zagadnął Adam, ściągając na siebie jego uwagę.
Werner odwrócił się na to gwałtownie, krzywiąc się na widok intruza.
– Aleksandrowicz? Co ty tutaj robisz?
– Na posterunku powiedzieli, że potrzebujecie pomocy – skłamał gładko detektyw. – Rafał mnie złapał, zanim pojechał do tego podpalenia.
– To nie odpowiada na moje pytanie – naciskał Werner i lawirując pomiędzy porozrzucanymi przedmiotami na podłodze, podszedł do Adama, po czym dodał ciszej: – Niezależnie od tego, jak nam cię brakuje, nie mam zamiaru nadstawiać karku, dopuszczając cię do śledztwa bez odpowiednich papierów.
– Spokojnie, niczego nie nadstawiasz – odpowiedział lekkim tonem Aleksandrowicz. – Wszystkie papiery przyjdą do ciebie pod koniec tygodnia, ale pomyślałem, że w takiej sytuacji bardziej mogę się przydać tutaj, niż kiblując za biurkiem.
Policjant chciał dodać jeszcze parę argumentów, ale Mikołaj i kilku innych techników wrócili do pomieszczenia, ściągając uwagę Adriana niecierpliwymi pytaniami.
– OK, OK – powiedział w końcu pośpiesznie Werner i nadal rozproszony dodał: – To dobry pomysł, ale muszę wszystko kontrolować, bo „góra” cały czas patrzy nam na ręce.
– Postaram się nie robić problemów – dodał wymijająco Aleksandrowicz i wymusił uśmiech.
– Dobrze, bardzo dobrze – mruknął Werner i nachylił się bliżej detektywa, dopowiadając poufnie: – Jesteśmy w głębokiej dupie i na pewno przyda mi się para moich najlepszych śledczych.
– Para? – spytał Adam, powoli rozglądając się po pomieszczeniu.
– Elka jest w drodze – wyjaśnił Adrian. – Do tej sprawy muszę mieć najlepszych.
Adam przytaknął mu, ale już na niego nie zwracał uwagi. Zepchnął też na tył głowy wzmiankę o swojej partnerce. Postanowił, że nią będzie przejmował się później, bo teraz zaczynał powoli i z większą dokładnością przyglądać się otoczeniu.
Apartament, tak jak i resztę hotelu, urządzono w ascetycznym stylu, jednak w tym pokoju niewiele zostało z gustownego wystroju. Większość designerskich mebli walała się połamana i pokryta warstwą gąbki i pierza z rozerwanych sof i poduszek. Puszysty, poplamiony jedzeniem i alkoholem dywan zaścielała warstwa pobitego szkła, jakichś papierów, pustych butelek i porwanych ubrań. Pomiędzy tym wszystkim sterczały żółte flagi, znakując kolejne potencjalne dowody zidentyfikowane przez uwijających się na klęczkach czterech techników.
– Ktoś miał niezłą imprezę – skwitował to Aleksandrowicz, nie mogąc oderwać wzroku od zniszczeń.
Werner westchnął tylko i wskazał Adamowi dłonią przejście do drugiego pokoju.
– Zdążyliśmy już wstępnie przesłuchać nocną zmianę – zaczął, prowadząc ich w głąb apartamentu. – Pokojówki zeznały, że pokój teoretycznie był wolny, ale o dwudziestej nagle został wynajęty samotnemu mężczyźnie, który płacił gotówką. Podobno szefostwo czasami bez meldunku udostępnia pokoje na imprezy czy sesje zdjęciowe stałym klientom.
– Zakładam, że taka demolka to łatwizna dla grupy imprezujących kolesi – skomentował Adam. – Ale dla jednego?
– To jeszcze nie koniec – ostrzegł go Werner, stając w przejściu do drugiego pomieszczenia.
– Domyślam się – mruknął detektyw, równając się z przełożonym.
– Kelnerzy, którzy dostarczali zamówienie około dwunastej, zeznali, że w pokoju nie było nikogo prócz tego mężczyzny, a pomieszczenie znajdowało się w idealnym stanie – kontynuował Werner, ale Adam przestawał go słuchać.
To, co zobaczył, sparaliżowało go, mimo że w swojej ponad siedmioletniej karierze spotkał się przecież z różnymi rodzajami śmierci. Widział ludzi zadźganych, wykrwawionych, którzy wysychali, powoli się mumifikując. Widział napuchniętych topielców o ciałach przypominających galaretowatą masę. Widział ofiary pożarów składające się jedynie z pokurczonych ścięgien i poczerniałych kości. I te najgorsze – zbezczeszczone, pogwałcone i pobite. Nigdy jednak nie widział efektów tak nieposkromionej brutalności. Patrzył na czyste spustoszenie, przypominające działanie żywiołu, a nie człowieka.
Na łóżku leżała postać wyglądająca bardziej na porzuconą szmacianą lalkę niż żywą istotę. Jej dziwna forma kontrastowała z bielą prześcieradeł, tam gdzie nie plamiła ich krew. Plamy jednak zaczęły już wysychać, a czerwień brązowiała, w przeciwieństwie do tej sączącej się nadal z ziejących ran.
Adam nie mógł stwierdzić, w jakiej pozycji znajdowała się ofiara. Twarz spoczywała na boku, wciśnięta w poduszki, ukazując jeden profil. Całkowicie skatowane oblicze teraz stało się po prostu masą poszarpanych tkanek i wbitych do wnętrza czaszki kości. Skręcona głowa sugerowała więc ułożenie ciała na brzuchu, ale Aleksandrowicz zamiast pleców widział tors wraz z połamanymi żebrami sterczącymi przez pergaminową skórę. Tak samo wyglądały kończyny – powykręcane w różne strony i wyłamane w stawach.
– Jak to nazwałeś? – doszło go pytanie Wernera. – Dobra impreza?
Aleksandrowicz gwałtownie poderwał głowę, spoglądając na przełożonego z przyganą.
– Nie powinienem tego mówić – powiedział cicho niepewny swojego głosu.
– Daj spokój – rzucił Adrian, wchodząc w głąb pokoju. – Ona już tego nie usłyszy.
Te słowa wywołały grymas na twarzy Adama, ale nie podjął tematu. W jego wnętrzu mieszało się za dużo uczuć i myśli. Zwłaszcza, że gdzieś głęboko, gdzieś na tyłach podświadomości, ten obraz poruszył w nim pokłady nowych emocji – odległe echo strachu, niemoc, brak nadziei. Impuls zbudowany z tych doznań trwał tylko moment, ale zdołał odebrać mu oddech. Przez sekundy, odurzony tym nieuchwytnym strachem, Aleksandrowicz był w stanie dostrzec na tym łóżku samego siebie. I nawet jeśli to złudzenie zniknęło przy następnym mrugnięciu, to nadal mógł zobaczyć jego dziwny negatyw, kiedy przeniósł wzrok na przełożonego.
– Gdzie jest Piotr? – zapytał, żeby jak najszybciej odgonić wszystkie natrętne myśli.
– Piotr? – dopytał Werner.
– Piotr Dunin – uzupełnił zniecierpliwiony Adam. – Anatomopatolog.
– Tutaj jestem – odezwał się spokojny głos z tyłu. – Musiałem iść do samochodu po dodatkowe narzędzia.
– Widzę, że ta sprawa to problem dla każdego – podsumował jeszcze Werner.
– Żaden problem – szepnął lekarz i przecisnął się pomiędzy nimi, wchodząc głębiej do sypialni.
Aleksandrowicz nie znał go dobrze, jednak na tyle wystarczająco, żeby zauważyć jego wycofaną postawę. Medyk zazwyczaj przejawiał więcej entuzjazmu, gdy okazywało się, że będzie pracował przy skomplikowanym przypadku. Teraz w ciszy podszedł do zwłok i powrócił do przerwanej pracy.
– Udało ci się już coś ustalić? – spytał go mimo to policjant, zbliżając się do łóżka.
Piotr spojrzał na niego z lekką przyganą. Wyglądał na zmęczonego, a już na pewno na przegrzanego. Ubrany od stóp do głów w biały kombinezon musiał odczuwać wysoką temperaturę ze zdwojoną siłą.
– Podejrzewam, że zginął około trzeciej nad ranem – powiedział w końcu i szybko się poprawił. – Przepraszam, zginęła.
– Zginął? – powtórzył Werner. – On?
– To bardziej skomplikowane – sprostował Piotr.
– Nie rozumiem – mruknął Adam. – Chcesz powiedzieć, że…
– Sam zobacz – przerwał mu Dunin i wstał z klęczek.
Zrobił miejsce Aleksandrowiczowi, żeby ten mógł ustawić się w odpowiednim punkcie i przyjrzeć zwłokom z innej perspektywy. Detektyw postąpił parę kroków, uważając na porozrzucane przedmioty. Stanąwszy obok lekarza, wreszcie zobaczył to, co on – szeroką i płaską kość miednicy, długie kości udowe oraz zarys jąder pomiędzy pośladkami. Postać leżała skręcona, więc nie mogli widzieć nic więcej, ale Adam był pewny, że jeśli teraz odwróciliby ją odpowiednio, na pewno zobaczyliby resztę męskiego przyrodzenia. Te anatomiczne szczegóły kontrastowały jednak z ogólnym wyglądem ofiary. Długie, kręcone włosy rozsypywały się na poduszce i mieniły się miedzianym kolorem w świetle porannego słońca wpadającego przez weneckie okna do wnętrza pokoju. Przycięte, ale pomalowane na jasno paznokcie nadal kurczowo trzymały ubroczone prześcieradło. Skóra dziewczyny wydawała się gładka i pewnie jeszcze parę godzin temu była miękka i delikatna w dotyku.
– Jest jeszcze to – oświadczył Piotr, kucając.
Adam podążył za nim, kierując wzrok w miejsce, które długą pęsetą wskazał mu anatomopatolog. Lekarz delikatnie odchylił rozerwany fragment skóry na klatce piersiowej ofiary, aby ujawnić doskonale rozpoznawalny fragment powłoki wypełnionej silikonowym płynem.
– Implanty – szepnął Aleksandrowicz i spojrzał jeszcze na przełożonego, wyjaśniając: – Ta osoba prawdopodobnie przeszła albo przechodziła tranzycję.
– To transwestyta? – dopytał Werner.
Piotr westchnął na to ostentacyjnie, wyraźnie niezadowolony, ale nie odezwał się, a jedynie rzucił wymowne spojrzenie Adamowi.
– Mylisz to pojęcie z osobą transpłciową, czyli taką, która dąży do korekty płci, aby połączyć swoją płeć psychologiczną i morfologiczną – wytłumaczył szybko policjant.
– Przecież o to mi chodziło – mruknął jego przełożony.
– Użyłeś słowa transwestyta – odpowiedział Adam, kładąc nacisk na ostatnie słowo. – Czyli inaczej osoba przejawiająca eonizm.
Werner przewrócił oczami, zniecierpliwiony, i warknął:
– Versace cię tak wyedukował?
– Nie, siedem lat profilowania – odparł zadziwiająco spokojnie Aleksandrowicz. Obserwując, jak przełożony rozpina kołnierzyk i próbuje wziąć głębszy oddech, dodał dobitnie: – Jeśli to osoba transpłciowa, ten fakt może mieć ścisły związek z tym, dlaczego stała się ofiarą, a to z kolei wyklucza przypadkowość.
– Chcesz powiedzieć, że w końcu trafił się nam seryjny morderca? – spytał ze słabo skrytą nadzieją Werner.
– Nie za wcześnie na takie wnioski? – doszło ich od progu.
Elka właśnie weszła do pomieszczenia, chwytając ostatnią wypowiedź. Aleksandrowicz poczuł ulgę na jej widok, nawet jeśli bał się jej reakcji na swój powrót.
– Technicy zatrzymali mnie przed hotelem – dodała kobieta. Przenosząc spojrzenie to na Adama, to na Wernera, spytała: – Co przegapiałam?
– Aleksandrowicz wprowadzi cię później, bo teraz nie ma czasu na powtórki z rozrywki – zawyrokował Adrian i spoglądając na kobietę zaskoczony, dodał: – Mam być zaniepokojony tym, że reagujesz na to, co dzieje się w tym pokoju nad wyraz spokojnie?
– Następny – mruknęła do siebie Elka, ale detektywowi udało się to podchwycić, zanim jego partnerka rzuciła pytanie: – Rozumiem, że skoro Adam ma mnie wprowadzić, będzie też prowadzącym?
– Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje – powiedział ze złośliwym uśmiechem Werner. – Adam był tu pierwszy.
Soyta nie powstrzymała prychnięcia, ale udało jej się wymusić nawet przekonujący uśmiech.
– To ty jesteś szefem – zaznaczyła jeszcze i zwróciła się do partnera: – Jaki mamy plan?
– Musimy przesłuchać pracowników nocnej zmiany – odparł Aleksandrowicz.
– Jeszcze raz? – zdziwił się Werner. – Nie wystarczą wam informacje, które już pozyskaliśmy?
– Nie wystarczą – powiedział twardo policjant. – Mógłbyś porozmawiać z kierownikiem hotelu? I zadzwonić po portrecistę?
– W porządku, załatwię to dla was i będę uciekał na spotkanie z prokuratorem.
– Prokuratorką – poprawiła go Elka, nadal maskując prawdziwe uczucia wymuszonym i aż za słodkim uśmiechem.
Werner jednak nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem, a jedynie skinął na pożegnanie Aleksandrowiczowi. A kiedy zniknął w przejściu do drugiego pokoju, wyraz twarzy Elki od razu się zmienił. Spojrzała na Adama już bez wesołości i jakby z pretensją, mówiąc drwiąco:
– No popatrz, jak ładnie rozładowałeś tę sytuację.
– Przebywając z tobą prawie codziennie przez tyle lat, musiałem się czegoś nauczyć – rzucił detektyw nadal ostrożnie. – I stąd wiem też, że jesteś na mnie zła, ale prosiłbym, żebyś zaczekała z wybuchem, aż wrócimy na komendę, bo mamy tutaj sporo pracy.
– Z grzeczności nie chciałem przerywać i mówić wam, że czas nas goni, a jeszcze nie skończyliśmy wstępnych oględzin – wtrącił cicho ze swojego miejsca na podłodze Piotr.
– Przestaję lubić tego zen Adama – mruknęła do partnera Elka i dodała: – W takim razie zastosuję metodę dziel i rządź i pójdę zabezpieczyć nagrania z monitoringu, bo pewnie naszemu nieustraszonemu szefowi nie przyszło to jeszcze do głowy.
Adam przytaknął jej wolno i poprosił jeszcze:
– Porozmawiaj też z pokojówką, która znalazła ciało.
Kobieta dopiero na te słowa zerknęła na łóżko, ale szybko odwróciła wzrok. Przez jej twarz przeszedł jakiś dziwny grymas, którego Aleksandrowicz nigdy wcześniej u niej nie widział i nie potrafił go sklasyfikować. To nie był strach i na pewno nie obrzydzenie, ale Elka zdecydowanie miała problem z tym, co właściwie dopiero teraz dokładnie zobaczyła.
– Chryste, jak tu gorąco – szepnęła tylko, maskując swoje uczucia. – Kto wyłączył klimatyzację?
Obaj mężczyźni popatrzyli na nią na tyle znacząco, że policjantka od razu się domyśliła.
– Nie wiem, po co w ogóle pytam – szepnęła do siebie i pośpieszyła do włączników przy drzwiach.
Kilkoma kliknięciami sprawiła, że już po chwili nawiew w całym apartamencie ożył, wdmuchując do nagrzanego pomieszczenia chłodne i świeże powietrze, wolne od zapachu śmierci. Kobieta odetchnęła z ulgą i już miała się odwrócić, żeby wyjść z pokoju, kiedy nagle coś przykuło jej uwagę.
– Co jest? – zapytał Adam, widząc jej zainteresowanie, i podążył za jej wzrokiem.
Policjantka jednak już zdążyła wsunąć drugą rękawiczkę i schylając się szybko po coś przy łóżku, wydobyła spod zsuniętych nakryć i pościeli wciśnięty tam plecak.
– Cholera, Elka, jak ty to wypatrzyłaś? – szepnął Aleksandrowicz, pomagając jej otworzyć suwak.
– Przebywając z tobą prawie codziennie przez tyle lat, musiałam się czegoś nauczyć – sparafrazowała go, ale tym razem bez złośliwości w głosie, i sięgnęła do środka.
Pierwszym, co wpadło jej w ręce, był zeszyt. Kobieta przekazała torbę partnerowi, żeby mieć wolne ręce i otworzyła notatnik na pierwszej stronie. Mieli szczęście, bo widniało tam pełne imię i nazwisko oraz adres. Dane, które – jak oboje od razu się domyślili – mogły należeć do ofiary.
Elka jednak nie poprzestała na pierwszej stronie. Szybko przerzuciła kilka następnych kartek zeszytu, który okazał się szkicownikiem. Kolejne arkusze wypełniały dobre rysunki miejsc we Wrocławiu, przedmiotów czy osób. A kiedy Soyta dotarła prawie do końca, ich oczom ukazał się portret dobrze znanej im postaci. Na grubym papierze o kolorze kości słoniowej naszkicowany ołówkiem i węglem znajdował się wizerunek nie kogo innego, jak Konrada Gronczewskiego. Widniała na nim data – z piątku w zeszłym tygodniu.
– No nie wierzę – powiedziała Elka, nie potrafiąc znaleźć innych słów.
– Co się stało? Co znaleźliście? – zagadnął ich Piotr.
– Przeszłość – mruknął Aleksandrowicz. – Cholerną przeszłość.
Konrad złapał się na tym, że od dłuższego czasu wpatruje się w prezentację, ale jej nie widzi. Pech chciał, że ten dzień zaczynał spotkaniem ze swoimi pracownikami, którego nie udało mu się przesunąć. Zamiast więc działać, po spotkaniu z Elką wrócił do budynku mieszczącego oprócz jego apartamentu również siedzibę jego nowego biznesu.
Od pół godziny siedział w biurze zalanym miękkim, porannym światłem i słuchał o sposobach finasowania jego kolejnej inwestycji. Mimo że klimatyzacja działała na pełnych obrotach, słońce wpadające przez olbrzymie okna nagrzewało pomieszczenie i sprawiało, że czuł, jak wzbiera się w nim gorąco. A może to tylko zniecierpliwienie?
Gronczewski westchnął znudzony. Znał te liczby, modele i opcje na pamięć. Mógłby recytować je nawet po wyrwaniu z głębokiego snu o drugiej w nocy. Mimo to musiał dać się wykazać swoim pracownikom nieprzywykłym ani do jego stałej obecności, ani stylu pracy. On sam nie bardzo mógł uwierzyć, że w ogóle posiadał normalne biuro i zatrudniał lekko ponad dwudziestu ludzi dalece różniących się od jego zwyczajowego personelu. Większość z nich dobijała do pięćdziesiątki i posiadała dyplomy z ekonomii czy prawa, co sprawiało, że wydawali się mu męczący. Oprócz recepcjonistki – przypomniał sobie Konrad. Pamela miała dwadzieścia parę lat i swobodnie wspominała o swojej dziewczynie (przez co zresztą dostała u niego pracę). Bawiło go to, jak szybko potrafiła wpędzić Antona w kryzys wieku średniego za każdym razem, gdy zaczynała snuć opowieści o najnowszych serialach, używając słów, których jego przyjaciel nie do końca rozumiał. Jednak jedna recepcjonistka nie potrafiła zastąpić tych wszystkich kolorowych, ciekawych i bezwstydnych ludzi, z którymi miał styczność, kiedy zarządzał tuzinem lokali. Tak więc nie tylko nie miał ochoty dobrać się do tyłków swoich nowych pracowników, ale też nawet nie miał na co popatrzeć. Tragedia – pomyślał i skrzywił się nieznacznie do swoich myśli, wywołując niepokój na twarzy jego najlepszej brokerki, która właśnie prezentowała ich wyniki.
W takich chwilach tęsknił za tym, co posiadał jeszcze pół roku temu. Współpracę, na przykład, ze Słoniną wspominał teraz z pewnym rozczuleniem – wtedy przynajmniej czuł jakiś dreszczyk emocji. Prawie żałował, że jeden z bardziej wpływowych gangsterów w Warszawie poszedł siedzieć przez jego ojca. I mimo że Gronczewskiego czekała perspektywa zarabiania naprawdę poważnych pieniędzy – i to w praktycznie legalny sposób – odkąd wrócił do Wrocławia, nie potrafił wykrzesać z siebie entuzjazmu do poświęcenia temu interesowi całego siebie. Zwłaszcza że nie dostarczało mu to jakoś dużo rozrywki. Nie miał czasu na wyładowanie swoich prywatnych frustracji w Babilonie, a z kolei przekupywanie urzędników do wydawania pozwoleń i uchyleń okazało się banalne – wystarczyło zabrać ich do drogiej knajpy, pozwolić nachlać się wódką i postawić im dziewczyny. Wcześniej nawet z policją tak się nie pieprzył. OK, poza jednym policjantem… Ale z nim akurat chciał.
Wiedział, że nie powinien roztkliwiać się nad tym, co minęło. To, co miał teraz, wydawało się nudne, ale przez to stawało się przewidywalne, a dzięki temu również bezpieczne. Zakładał, że żaden z jego obecnych partnerów biznesowych nie groziłby mu zabiciem jego byłego kochanka. Mieli za dużo do stracenia – nie tylko materialnie, ale również wizerunkowo.
W takim razie, kto mógł chcieć mnie zastraszyć? – znów zadał sobie to samo pytanie, a jego myśli zatoczyły koło. Elka miała rację. To mógł być każdy. Chociażby Słonina. Przecież na wolności pozostawało jeszcze wielu ludzi – w większości niższych szczeblem, więc idealnie nadających się do załatwiania porachunków swoich szefów siedzących przez jego ojca w ciupie. Mogli próbować zemścić się na nim. Tylko czy chcieliby mu się teraz narażać? W momencie, kiedy zaczął bawić się z naprawdę dużymi chłopcami? I jak mógł chronić Adama, jeśli nawet nie potrafił przewidzieć, skąd, kiedy i jak silny nadejdzie następny cios?
Nie ukrywał, że w takim momencie brakowało mu Aleksandrowicza. Na pewno przydałby mu się sposób myślenia policjanta. To, jak detektyw potrafił odnajdywać w niuansach poszlaki, albo to, jak błyskawicznie analizował gesty i spojrzenia, było tak samo cholernie pociągające, co skuteczne. Tylko że Konrad nie mógł znów wmieszać Adama w to gówno. Nie po to zostawił go pięć miesięcy temu, żeby teraz ściągać na niego niebezpieczeństwo. Zresztą, Gronczewski przeczuwał, że policjant nie pałał chęcią pomagania komuś, kto porzucił go bez słowa wyjaśnienia, zerwał wszelkie kontakty i zniknął praktycznie bez śladu. Nawet on nie wybaczyłby sobie takiego numeru. Dlatego jakikolwiek kontakt z panem detektywem odpadał. Niezależnie od tego, jak dobrze wyglądał dzisiejszego ranka.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Miasto gasnących świateł. Burza
ISBN: 978-83-8313-683-7
© Aleksandra Świderska i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Joanna Rychter
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski | pedro_wroclaw | pixabay.com
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk