Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestsellerowa biografia, na motywach której powstał film "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej".
Była kobietą silną i odważną, czy może pozbawioną zahamowań skandalistką? Odnalezione dzienniki odsłaniają prywatne życie Michaliny Wisłockiej.
Z jej książki „Sztuka kochania”, przez lata obowiązkowej lektury w każdym domu, miliony Polaków uczyło się, jak wielką przyjemnością jest seks, jak wielką sztuką przeżywanie miłości i jak dzięki niewielkim zabiegom wzmóc przyjemność. To ona mówiła o przyjemności kobiety, świadomym macierzyństwie i antykoncepcji. Od niej zaczęła się polska rewolucja seksualna w schyłkowym okresie komunizmu. Ale, choć lubiła powtarzać, że nie ma nic do ukrycia, jej życie pełne było tajemnic.
Kochała wielu mężczyzn, uwodziła ich, choć późno odkryła radość płynącą z seksu. Układała sobie życie w trójkącie z mężem i przyjaciółką. Udawała, że jest matką bliźniaków. Oto opowieść o życiu, które było rewolucją seksualną, bez żadnego tabu.
Odnalezione i dotychczas niepublikowane fragmenty dzienników, w połączeniu z opowieściami jej córki oraz bliskich, odsłaniają skrywane oblicze jednej z największych ikon PRL-u.
Violetta Ozminkowski - dziennikarka "Gazety Wyborczej" i "Newsweeka", współautorka książki o Marku Edelmanie "Pan doktor i Bóg", autorka wywiadu rzeki z Grzegorzem Miecugowem "Szkiełko i oko", autorka bestsellerowej biografii Marii Czubaszek "Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć" i rozmowy z Agnieszką Osiecką "Lubię farbować wróble".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Copyright © Violetta Ozminkowski, 2014, 2021
Projekt okładki
Claudia Konarzewski
Zdjęcie na okładce
© Grzegorz Rogiński/PAP
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Piotr Chojnacki
Korekta
Grażyna Nawrocka
Jolanta Tyczyńska
ISBN 978-83-8234-759-3
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Krzysztofowi – za którym szaleję
Przypomnijmy sobie wiodące hasło mojej seksuologii – wróćmy do radosnej zabawy we dwoje w łóżku i nie tylko w łóżku. Trzeba wreszcie zrozumieć, że szczęście leży na drodze, a nie u celu, i im mniej za nim gonimy, tym na koniec więcej otrzymujemy.
Michalina Wisłocka, Sztuka kochania
PROLOG
Kwestie techniczne opracowała pani na podstawie badań kobiet, a co było podstawą do pisania w Sztuce kochania o innym wymiarze seksu?
Miłość.
Miłość?
...
Bez pani doświadczenia miłości ta książka by nie powstała?
Ślepy nie może pisać o kolorach. Gdybym nie potrafiła kochać, toby nie powstała. Trzeba umieć kochać, znać miłość, czuć miłość, wiedzieć, ile jest warta w życiu dwojga ludzi, dopiero wtedy można o niej pisać.
Ale...
Cicho!
Dzieli ich ponad sześćdziesiąt lat. On ma nieco ponad dwadzieścia trzy, ona prawie osiemdziesiąt cztery. Student pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego Artur Kowalewski pyta Michalinę Wisłocką, czym jest miłość. Ma taką możliwość dzięki profesorowi Zbigniewowi Izdebskiemu, jego promotorowi, który zaproponował mu wcześniej napisanie pracy magisterskiej o swojej mentorce i odchodzącej przyjaciółce. We wstępie do swojej pracy magisterskiej student przyznaje, że podjął się wyzwania z entuzjazmem, Wisłocka jest przecież niekwestionowaną sławą polskiej seksuologii, był jej zwyczajnie ciekawy. Ale dodaje też, że nie miał zielonego pojęcia o tym, co go czeka.
Spotykają się przez kilka miesięcy. Systematycznie. Wisłocka wita go zazwyczaj oparta o stos poduszek, w charakterystycznej chustce na głowie. Na początku przygląda mu się podejrzliwie spod zawieszonych na czubku nosa okularów w przezroczystej oprawce. Z czasem zaczyna nasłuchiwać jego charakterystycznego, krótkiego i trochę niepewnego pukania do drzwi. Ma świadomość, że gra przed nim swoją ostatnią życiową rolę. Raz jest apodyktyczna, arbitralna w swoich sądach, wręcz napastliwa, innym razem słaba i bezbronna jak dziecko. Bywa odpychająca. Zwyczajnie śmierdzi śledziem, posklejane włosy chowa pod przekrzywioną na bakier fioletową czapką, nie potrafi poprawnie sklecić jednego zdania. Czasami wychodzi z niej wymagający pedagog, a czasami kobieta, która mimo swojego wieku ciągle chce się podobać. Artur, chcąc nie chcąc, uczestniczy w sprzeczkach z gosposią, nazywaną przez Wisłocką Krężołkiem, z którą – jak pisze – tworzyły coś w rodzaju homeostazy, ogląda razem telenowelę Klan, podnosi wypadające jej z rąk łyżeczki do herbaty. A przede wszystkim próbuje rozmawiać, choć zadanie ma niewiarygodnie trudne.
W swoich notatkach zapisuje: „Prowadzenie rozmowy z osobą ponad sześćdziesiąt lat starszą jest wyzwaniem i wymaga od badacza dużo uwagi i poświęcenia. Po pierwsze, Wisłocka jest interlokutorem bystrym i obserwującym zachowania słuchacza, szybko dostrzega brak zainteresowania i przerywa monolog stwierdzeniem: »Jak cię to nudzi, możemy pomówić o czym innym«. Po drugie, zdarza się jej gubić wątek długiej i pełnej dygresji wypowiedzi, wtedy zadaje pytanie: »A o czym to ja mówiłam?«. Nie lubi sprzeciwu, nie jest łatwo modelować dyskusję, kierować ją na właściwe, to znaczy dla mnie istotne, tematy. Próba przerwania wypowiedzi kończy się zazwyczaj krótkim i jednoznacznym w treści fuknięciem: »Cicho!«. I ja cichnę”.
Już na drugie spotkanie Artur przychodzi, jak pisze, „bogatszy o lekturę kilku opasłych dzieł Ernesta Hemingwaya i felietonistyki Tadeusza Boya-Żeleńskiego”. Musi się ciągle dokształcać, bo Wisłocka w czasie rozmowy robi subtelne aluzje i czeka na jego reakcję. Najgorzej jest z poezją. Całe ustępy wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej czy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Wisłocka zna na pamięć. Artur dźwiga z biblioteki coraz to nowe tomy lektur do przeczytania, ale nie narzeka: „Cieszę się w duchu, że w końcu moje zainteresowania literackie zyskują wymiar praktycznej umiejętności” – pisze z dumą.
Wisłocka dosłownie gaśnie na jego oczach. „Spadek kondycji, jaki następował w czasie ostatnich paru miesięcy naszej współpracy, był lawinowy. Różnica była widoczna, nawet gdy porównywałem materiały nagrane w odstępie paru miesięcy” – wyznaje już po jej śmierci. Gdy dzwoni do niej kilka razy z rzędu, a ona nie podnosi słuchawki, rzuca wszystko i biegnie do szpitala na Solcu. Nigdy nie ma pewności, czy ją jeszcze zastanie w sali numer 5. O nagrywaniu tam rozmów nie ma mowy. Żeby dojść do jej łóżka, musi się dosłownie przeciskać między innymi chorymi kobietami. Właściwie nie wie, co każe mu tu przychodzić: poczucie obowiązku, wrodzona grzeczność czy rodząca się nić sympatii do staruszki, jak ją czasem czule nazywał, ciągle bujającej w obłokach, mimo swego wieku.
Cierpliwie słucha, jak wylicza mu, co zrobi, gdy wróci do domu, choć Artur w duchu zżyma się na te słowa i trudno mu pojąć, dlaczego Wisłocka nie chce zostać w szpitalu, gdzie ma, jego zdaniem, wygodniejsze łóżko. W jednym z rozdziałów swojej pracy magisterskiej zatytułowanym Nieskrywana ambiwalencja pisze z dużym zaangażowaniem: „Nie jest niczym trywialnym zapisanie najbardziej pierwotnej obserwacji, jaką prowadzimy, niezależnie od naszej woli. Michalina Wisłocka koniec swojego życia spędzała na przestrzeni ok. 30 metrów kwadratowych. Mieszkanie jej składało się z jednego pokoju, który pełnił funkcję salonu, obok po lewej stronie od wejścia znajdowała się wnęka, w której stało otoczone regałami łóżko, na którym leżała pani doktor. Poza kuchnią, która była stosunkowo najczęściej używana, wszystkie inne zakamarki robiły wrażenie miejsc opuszczonych. Leżąca na tapczanie chora była jakby wciśnięta w kąt swojego własnego mieszkania. Zbyt krótki tapczan zmuszał leżącą do uginania nóg lub nienaturalnego przekrzywiania się na nim. Wszystkie sprzęty były bardzo stare, pamiętające jeszcze czasy PRL-u”.
Gdy odwiedza Wisłocką po raz ostatni w szpitalu, nie słyszy ani słowa o domu. „Staruszka” ma dziwnie zarumienione policzki. Jest czymś wyraźnie mocno zaaferowana. Kiedy wydaje jej się, że nikt nie słyszy, każe mu się nachylić i zwierza się, że spodobał jej się opiekujący się nią młody doktor. – Najgorsze – dodaje – że podoba się doktórce, która się mną opiekuje. Oczywiście, że on woli Wisłocką, ale jak to wytłumaczyć zawiedzionej babie? – pyta zupełnie serio. Artur skrupulatnie zapisuje całe zdarzenie w swoim sztambuchu badacza, choć wie, że afekt młodego lekarza do Wisłockiej ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dlatego już z lekką ironią pisze: „Michalina Wisłocka tworzyła pewnego rodzaju »mity«. Mity różnych osób, zależności, zjawisk z jej życia oraz postaw jej bliskich czy współpracowników. I nie chodzi mi jedynie o interpretacje pewnych zjawisk, bo to każdy z nas robi, ale raczej o naginanie faktów lub ich modelowanie dla własnych potrzeb. Podam tutaj dwa przykłady takich zachowań. W większości wywiadów Wisłocka mówi o swoim długim małżeńskim stażu: »30 lat żyłam w związku z bakteriologiem Wisłockim«. Nie jest to prawda, za mąż Wisłocka wyszła w 1939 roku, a rozwiodła się z mężem Stanisławem Wisłockim w 16 lat później, choć już parę lat przed rozwodem wyprowadził się od niej i dzieci. Postać męża też obrosła mitem, miał być on wielkim naukowcem, »drugim Pasteurem«. Istotnie pracował jako bakteriolog, lecz po zwolnieniu z pracy robił »to, co naprawdę kochał i w czym się spełniał«, powiedziała mi córka Michaliny Wisłockiej, Krystyna Bielewicz. Był nauczycielem biologii w wielu warszawskich liceach. O tym nigdy nie usłyszałem od Pani Doktor”.
Tyle że Wisłocka całe życie doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej tendencji do fantazjowania. W książce Malinka, Bratek i Jaś wyznała: „Tutaj mieści się klucz do moich dzienników: rzeczywistość muska je ledwie marginesowo, a życie toczy się w wewnętrznym świecie wyobraźni. Tym się tłumaczy moje »nieżyciowe podejście« do kolejnych pałaców kryształowych: miłości – przyjaźni – macierzyństwa – pracy naukowej i społecznej. To nie są wierne opisy czasów i faktów. One stanowiły jedynie osnowę wewnętrznego nurtu, baśni snutej w mojej wyobraźni. Kolejne »bóstwa naukowe« bez skazy, kolejni »królewicze« (moje wielkie miłości, z których tak szydziła moja przyjaciółka). »Królewicze i książęta… phi… zwyczajne chłopasy! Czas, żebyś dorosła i wróciła na ziemię!«. No cóż, osiemdziesiątka na karku, a ja wciąż nie dorosłam i, co gorsza, wcale tego nie żałuję, chociaż ciężko obrywam od życia za ten brak poczucia rzeczywistości”.
Dlatego kiedy speszony Artur nie patrzy jej w oczy, bo nie wie, jak zareagować na niespodziewane wyznanie umierającej kobiety, Wisłocka lekko zawiedziona opada na poduszkę. Nie ma już siły mówić, ale kiedy Artur wychodzi, dodaje jeszcze z trudem kilka słów. Jej kiedyś nieco zawadiacki, pełen energii głos łamie się co chwila, więźnie w gardle.
– Miłość nie zna wieku, ona wieje jak wiatr – mówi po chwili w stronę gosposi siedzącej przy jej łóżku.
Krężołek słyszała te słowa wiele razy, więc teraz nie są dla niej żadnym zaskoczeniem. O tym, że podoba jej się lekarz, chodzący w muszce, wiedziała już cała rodzina i przyjaciele. Zaniepokoiło ją dopiero drugie zdanie wypowiedziane nieco później. Urywanym szeptem.
– Ona jest… jak otwarte niebo.
Dlatego uważnie spojrzała w zamglone oczy Michaliny Wisłockiej, a po chwili pobiegła do dyżurki pielęgniarek, żeby jak najszybciej zadzwonić do Krystyny Bielewicz i powiadomić o zbliżającej się śmierci matki.
Michalina Wisłocka umiera w warszawskim szpitalu na Solcu 5 lutego 2005 roku.
ROZDZIAŁ I
MIŁOŚĆ I BOCIAN
1
Zmieniony głos ojca wypełniał jedno z pierwszych wspomnień Michaliny Wisłockiej z domu Braun.
– Biegnij po babkę! – krzyknął Jan Braun do gosposi tak nagle, że modne binokle spadły jej z nosa i zadyndały na cienkim rzemyku przytwierdzonym do paska.
– Nie, zaczekaj. – Zawahał się, bo przypomniały mu się czarne obwódki okalające paznokcie akuszerki. Ale zaraz pomyślał o słowach żony Anny: „Nie przejmuj się jej pazurami, widocznie jest jak chirurg – urodziła się sterylna, bo nie zaraża żadnym świństwem” – śmiała się, kiedy rozmawiali o zbliżającym się porodzie. Ta sama położna przyjmowała przecież ich córkę, trzyletnią dziś Malinkę, a mała urodziła się zdrowa jak rydz.
– Biegnij, biegnij szybko! – krzyknął jeszcze raz i usiadł przy kuchennym stole naprzeciwko okna. Przypomniał sobie, jaki upał panował przy porodzie Michaliny, a dokładnie 1 lipca 1921 roku. Teraz też, choć była połowa sierpnia, słońce grzało niemiłosiernie.
Niedaleko ojca Malinki, na żelaznym łóżku zasłoniętym niebieską, wełnianą kanapą siedział dziadek Michaliny, Ignacy Żyliński. Ze zdenerwowania od czasu do czasu ciągnął koniuszki sumiastych, siwych wąsów do góry. Wszystko mogło się zdarzyć. Rodziła w domu. Za znieczulenie musiała wystarczyć melisa, a gorączka połogowa wciąż była częstą przypadłością.
Malinka, z racji swoich nieskoordynowanych ruchów nazywana przez wszystkich niedźwiadkiem, próbowała dostać się do pokoju, z którego dobiegały pojękiwania matki, ale sąsiadka stanowczo odganiała ją już od progu.
– Usiądź grzecznie przy stole – strofował ją ojciec. – Mama rodzi braciszka.
– Ciszka! – Dziewczynka klasnęła w dłonie.
Dzień wcześniej sypała cukier na parapet, żeby bocian przyleciał. Wyglądały go razem z mamą już od dwóch tygodni.
– Gdzie bocian? – dopytywała.
– Tam. – Ojciec wskazał palcem ogródek za oknem.
Mała szybko pobiegła po niewielki taboret i wspięła się na nim na palcach, odgarnęła rączką czerwone pelargonie, ale po bocianie nie było już śladu.
– Dostał ode mnie żabę i odleciał. – Ojciec próbował ją pocieszyć.
Mała powoli odstawiła taboret, ale jakaś myśl wyraźnie nie dawała jej spokoju.
– Skąd żaba? – zapytała ojca niepewnie.
– Z ogródka mamy – odpowiedział, udając powagę.
– Nie ma żab w ogródku. – Dziewczynka machnęła ręką, jakby na znak, że ktoś tu wyraźnie nie docenia jej inteligencji.
– Dziadek przyniósł żabę z łąki, jak wychodził z kozą – poprawił się ojciec, próbując ukryć rozbawienie.
Ignacy Żyliński uśmiechnął się pod wąsem, bo mała jak na swoje niecałe trzy latka była nadzwyczaj dociekliwa. Nie wtrącał się, bo wersja zięcia wydawała się wielce prawdopodobna. Malinka widziała, jak codziennie rano wkładał na głowę czapkę cyklistówkę, przepasywał płaszcz rzemiennym paskiem, do kieszeni wrzucał aktualne gazety i ruszał razem z kozą Miećką na łąkę tuż za domem. Tam spuszczał kozę ze sznurka, siadał na swoim rozkładanym stołeczku i pogrążał się w lekturze. Dziś rano czytał, że w Łodzi rusza budowa wodociągów i miejskiej kanalizacji według projektu inżyniera Williama H. Lindleya z 1909 roku. Co znaczyło, że być może w niedalekiej przyszłości nie trzeba będzie targać wiader z wodą do domu, a pomyje z kubłów nie będą spływały na ulicę do rynsztoka. „To wszystko bajka, to bajka”, powtarzał w duchu z wyraźnym zadowoleniem, gdyż wyglądało na to, że śmiertelne epidemie krwawych biegunek już niedługo się skończą.
Stękanie grubej akuszerki słychać było już od pierwszego schodka. Kiedy wpadła do domu ze skórzaną walizeczką, Jan Braun odruchowo spojrzał na jej dłonie, ale mimo tuszy przemknęła przez kuchnię tak szybko, że nie zdążył porządnie się im przyjrzeć. Po kilku godzinach wniosła z wyraźnym triumfem nowo narodzonego syna do kuchni i położyła zawiniątko na drewnianym stole. Ojciec i dziadek z wielką dumą przyglądali się pomarszczonej różowej buzi dziecka. Syn! Wnuczek! Tylko Malinka kręciła głową na znak protestu. Nie była zachwycona. Braciszek był za mały, żeby się bawić jej nową lalką, już raczej wolałaby żabę. Poleciała szybko do pokoju mamy, żeby jej o tym powiedzieć, ale mama leżała w półmroku z zamkniętymi oczami.
– Masz braciszka – powiedziała cicho.
– Bratka? – Dziewczynka powtórzyła z niedowierzaniem najlepiej, jak potrafiła, i pobiegła do okna szukać bociana, żeby złożyć następne zamówienie.
Przyszły prezes Związku Pisarzy Polskich Andrzej Braun, który właśnie wtedy został przez Michalinę nazwany Bratkiem, nieraz opowiadał tę anegdotę na imprezach rodzinnych, dodając, że był to pierwszy poród odebrany przez przyszłą panią ginekolog i pierwsze, choć jeszcze nieudolnie wyartykułowane pytanie przyszłej seksuolog o to, skąd się biorą dzieci.
2
Michalina dorastała w głodnych latach dwudziestych poprzedniego wieku, ale miała dużo szczęścia, ponieważ rodzice byli ludźmi wykształconymi, mieli status, co zapewniło jej w miarę dostatnie dzieciństwo. Nie było to takie częste w tamtych latach, bo niemal połowa dorosłych Polaków nie potrafiła wówczas czytać. Ojciec Michaliny, Jan Braun, był kierownikiem pierwszej powszechnej szkoły w Łodzi przy ulicy Klonowej 11, gdzie razem z żoną, dziećmi i teściem zajmował niewielkie mieszkanko w kamienicy z zawilgoconej, czerwonej cegły.
Mama, Anna Żylińska, kiedy jeszcze nie miała trójki dzieci, pracowała jako nauczycielka polskiego, ale zarabiała zaledwie na bieżące potrzeby. Pensja ojca szła w dużej części na studia biologiczne w Warszawie. Wisłocka opisała w swoich wspomnieniach pierwszą lalkę, której tułów, ręce i nogi doszyła gosposia, pieniędzy starczyło bowiem zaledwie na celuloidową głowę. Z ubrankami poszło łatwiej. Czarne pończoszki wycięte były ze starych, bawełnianych pończoch mamy, a skórzane pantofelki z rękawiczek nie do pary, ze skrawka zielonego jedwabiu gosposia skroiła bufiastą sukienkę i szykowny, rozciągnięty na drucikach kapelusik. Mała była wniebowzięta, bo lalka, w przeciwieństwie do mocno skudłaconego już misia, zrobiła furorę wśród koleżanek na podwórku.
Matka Michaliny była jedną z czterech córek Ignacego Żylińskiego herbu Ciołek. „Zdarzali się Ciołkowie wojowniczy i bohaterscy, a im bliżej naszych czasów, tym mniej mieczem wojują, za to bardziej talentami rozlicznymi i sztuką miłosną, jak choćby moi wielcy ulubieńcy: król Stanisław August, Tadeusz Boy-Żeleński czy dziadek mój Ignacy Żyliński, który był kochaś niemały”, napisała w swoim pamiętniku Michalina Wisłocka. Ale wspomniała też, nieco urażona, że Boy-Żeleński ze swojego herbu dworował: „Daję słowo, sam bym po koleżeńsku a starodawną modą przypuścił do herbu, gdyby nie to, że mam trochę kompromitujący: Ciołek!”, pisał w felietonie Paul Cazin czy Paweł Kaziński?
O romansach dziadka Michalina Wisłocka nie pisała wiele, już więcej o tym, że był utalentowany artystycznie. Potrafił wyczarowywać wnukom skomplikowane wycinanki ze skrawka papieru i rzeźbić z drewnianych pieńków zabawki. Jako młody chłopak terminował u szewca i choć nigdy w tym zawodzie nie pracował, z wielką wprawą reperował sandałki wnuków. Jego córka Anna, podobnie jak on, miała regularne rysy, krucze włosy i piękne, uduchowione oczy. Tata Michaliny Wisłockiej zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, ale minęło kilka lat, zanim udało mu się podbić serce wybranki wierszami. Pisał w nich, że jest królewną, która zasługuje na spadkobiercę wielkiej fortuny, a on może jej tylko zanucić pełną miłości melodię. Musiał mieć piękny głos, zgodziła się bowiem na ślub. Niedługo potem oboje płakali ze szczęścia, kiedy na świat przyszła Michalina, choć nie ukrywali też, że czekali na chłopca, który miał im zastąpić długo opłakiwanego Włodka, pierwszego synka, którego epidemia czerwonki zabrała im kilka dni po urodzeniu.
Michalina Wisłocka przez całe swoje zawodowe życie ostrzegała pacjentki, że rodzice nie powinni nastawiać się na wymarzoną z różnych względów płeć dziecka, gdyż wpływa to potem na jego usposobienie. Twierdziła, że w ten sposób rodzą się często łagodne i dziewczynkowate chłopaki albo męskie dziewczyny.
„Moja chłopakowatość – napisała w Malince, Bratku i Jasiu – przejawiała się w różnych okresach życia. Przede wszystkim w pracy byłam bardzo męska, pedantyczna, precyzyjna, bezbłędna w organizacji moich kolejnych pracowni, ponadto nigdy nie włączałam się w babskie plotki i intrygi, a najważniejsze – nie miewałam żadnych romansów w pracy, co kobietom niejednokrotnie utrudnia życie zawodowe. Profesor Soszka, przyjmując mnie do pracy w klinice białostockiej, westchnął gorzko: »Trzecia baba, całkiem mi zababią klinikę« (chociaż było nas trzy na dwudziestu pięciu mężczyzn). A ja na to: »Jestem chłopak, zobaczy pan profesor w robocie«. Gdy odchodziłam, na własną prośbę zresztą, powiedział mi jedyny (ale jaki!) na tyle lat pracy komplement: »Miałaś rację, pracujesz jak mężczyzna i można na tobie polegać«”.
3
O tajemnicy, jaka wiązała się z imieniem starszego, zmarłego przed jej urodzeniem braciszka Włodka, dowiedziała się dopiero pod koniec podstawówki – jak to zwykle w takich wypadkach bywa, przez kompletny przypadek. Pewnego razu postanowiła razem z dwójką młodszych braci przegrzebać z nudów dębowy kredens gdański. Rodzice zamknęli go na klucz, ale dla braci Michaliny nie stanowiło to specjalnej przeszkody. Po kilku minutach znaleźli tam dwa wielkie pudła pełne kapeluszy, a w nich kwiaty, woalki i czarne strusie pióra. Na dnie jednego z pudeł, pod kapeluszem otoczonym rondem z czarnego aksamitu, leżał ukryty pod papierową wykładziną dziennik mamy z czasów jej wielkiej miłości do wujka Włodka. Wypełniały go wiersze o kwiatach, groszku polnym, bzach, a opisy wujka pełne były czułości i tkliwości. Michalina tak się w tej miłosnej prozie zaczytała, że nie zauważyła mamy wchodzącej do pokoju. Kiedy podniosła głowę, było już za późno, bo matka złapała za zeszyt i z okrzykiem: „Skąd to masz?!”, wrzuciła go do pieca.
W późniejszych latach na wakacjach dochodziły do Michaliny urywki rozmów ciotek, z których z czasem złożyła sobie w całość opowieść o tym, jak to mama nieszczęśliwie się kochała w wujku, a dokładniej kuzynie, ale była dla niego za biedna. Wybrał bogatszą i mama z rozpaczy po kilku miesiącach wyszła za ojca. Ta romantyczna miłość miała jednak mniej spektakularny finał niż miłość Stefci Rudeckiej z najpopularniejszego w tamtych czasach polskiego romansu Heleny Mniszkówny Trędowata. Stefcia umarła z miłości, a miłość matki skonała – jak można by powiedzieć, upraszczając, rzecz jasna – na widok barchanowych gaci w białe kropki.
Zanim to jednak nastąpiło, dawny ukochany matki zapukał do drzwi ich mieszkania w Łodzi po kapitulacji Warszawy w 1939 roku. Kiedy Michalina otworzyła, zobaczyła grubego pana w tyrolskim kapelusiku z dwiema wypchanymi walizami. Nie zdążyła jednak zapytać, kim jest, bo mama wybiegła z kuchni i krzyknęła: „Włodek!”. Wuj, a raczej kuzyn mamy, opowiadał, co go spotkało, rozbierając się przy tym z przyciasnych portek. Otóż kiedy usłyszał o wojnie, uciekł ostatnim pociągiem z Karlsbadu, gdzie zażywał kąpieli borowinowych, i wylądował w Warszawie. Jak przeżył oblężenie, sam nie wie. Nie stracił nawet walizki pełnej prezentów dla żony, synka i córki, ponieważ jak każdy poznaniak dobrze ich pilnował. Targał więc je po kolejnych piwnicach, aż doczekał pociągu do Łodzi. Do Poznania jeszcze z Warszawy nie ruszały, dlatego przyjechał, żeby się zatrzymać w domu Anetki (bo tak zdrabniał imię mamy, Anna).
Mama położyła go spać w łóżku Michaliny, w pokoju dziecinnym z chłopakami. Dziewczynka przeniosła się na ten czas do pokoju rodziców, na kanapkę obok ich łóżka. Rano leżały jeszcze z matką w łóżkach, kiedy wuj przeparadował przed nimi w drodze do łazienki w barchanowych, popielatych kalesonach w białe grochy. Sadło w komiczny sposób wylewało mu się z tych gaci niemal na kolana. Michalina, nie chcąc robić przykrości mamie, zatkała sobie buzię kołdrą i chichotała po cichu, aż po chwili usłyszała stłumiony chichot z łóżka matki. Pobiegła do niej i już razem chichotały, a po kilku minutach mama wykrztusiła z siebie: „No widzisz, jak to bywa, jak po dwudziestu latach zobaczy się swoją wielką miłość w kalesonach w białe kropy?”. Ojca w bieliźnie dzieci widziały rzadko; czasem przebiegał w białych majtkach smukły i zgrabny do łazienki. Wtedy Michalinie przyszło do głowy, że matka nic a nic nie straciła, wychodząc za jej tatę.
Ostatnie jednak spotkanie z wujem uświadomiło jej, że miłość jest czymś, czego ani czas, ani zmarszczki, ani nawet kalesony w grochy tak łatwo nie przekreślą. Zobaczyła go w Poznaniu, już po wojnie, niedługo przed śmiercią. Wpadła do wujostwa na chwilę w przerwie jakiegoś zjazdu naukowego. Ciotka posadziła ją przy łóżku chorego i wyszła z pokoju. Michalina była przekonana, że wuj śpi, bo miał przymknięte oczy. Z grzeczności powiedziała więc tylko: „Dzień dobry”, a wtedy on ocknął się i wyszeptał: „Jaki cudowny uśmiech, jaka podobna jesteś do mamy”. Niedługo, jak się później dowiedziała, zmarł, od dawna bowiem chorował na nerki.
4
„Koleżanki w większości mnie nie lubiły. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie wybierano mnie nigdy do koła ani na ojca Wirgiliusza, ani na starego niedźwiedzia, co mocno śpi. Pewnie dlatego, że zawsze miałam złośliwy i cięty język, a poczucie humoru jeszcze nie dojrzało we mnie na tyle, żeby złagodzić ostrość przycinków” – napisała Michalina Wisłocka w Malince, Bratku i Jasiu, wspominając swoje pierwsze spotkanie w podstawówce z przyjaciółką Wandą Kowalczyk. To właśnie z nią, wiele lat później, stworzyła trójkąt miłosny razem z mężem Stachem.
Spotkanie zaczęło się od ostrej bury. Nauczycielka posadziła je razem w pierwszej ławce, choć Michalina była najwyższa w klasie, a Wanda niska jak krasnoludek. Siedziały zgodnie kilka minut, kiedy nagle Wanda zaczęła płakać i krzyczeć, że koleżanka wykopała jej buty spod ławki. Malinka nie rozumiała, dlaczego jej koleżanka płacze. Miała po prostu długie nogi i potrzebowała więcej miejsca, nie zrobiła tego złośliwie. Tak przynajmniej to zdarzenie zapamiętała. Wanda dała się po kilkunastu minutach przeprosić i na lata została jedyną koleżanką, która akceptowała kościstego chudzielca z niewyparzoną buzią.
Dzieciaki nie szukały towarzystwa Malinki, bo była jakaś inna. Dziwna. Najchętniej bawiła się sama na dużej górze białego piasku pod domem, tuż przy trzech akacjach przy drewnianym płocie oddzielającym szkołę od ulicy. Tam przypadkiem dowiedziała się o defekcie, z którego nie zdawała sobie sprawy. Pewnego razu, gdy wbijała łopatkę w wilgotny piasek, doleciał do niej strzęp rozmowy dwóch dziewczynek za płotem:
– Nie wiesz, która to jest córka kierownika? – pytała niższa dziewczynka.
– Jasne, że wiem, to ta kikrowata – odpowiedziała druga.
Michalina zdrętwiała ze wstydu i przerażenia, bo w gwarze łódzkiej kikrowata znaczyło tyle, co zezowata. A zezowata mniej więcej tyle, co odpychający potwór.
Szybko pobiegła do lustra, a potem do mamy, by zapytać, czy to prawda. W lustrze nic nie było widać, za to mama potwierdziła, że zezuje, ale tylko trochę. Przez wiele lat żadne szkła nie potrafiły wyprostować zbiegających się w górze oczu, a ona coraz bardziej wstydziła się swojej ułomności. Dopiero profesor Sokołow, okulista, który przyjechał z Wiednia na kongres do Łodzi, pomógł dobrać szkła tak, że po pół roku zez zniknął bez śladu.
Pozostał jednak długo pielęgnowany uraz, który z czasem pomogła oswoić jej mama; twierdziła, że Malinka ma zeza w o wiele lepszym gatunku niż na przykład jej koleżanka Mirka, a wada wzroku nie przeszkodzi jej wypatrzyć w życiu tego, na czym jej naprawdę zależy.
Po latach dorosła już Michalina Wisłocka napisze, że matka się nie myliła. Chłopcy co prawda się za nią nie uganiali, bo nigdy nie była klasyczną pięknością, „ale kiedy tylko któryś mi się spodobał, to tylko spojrzałam przyścipnie swoimi skośnymi, szarozielonymi oczkami – i już był mój. Nie było wypadku, żeby się rybka urwała z haczyka” – napisała w pamiętniku.
A na razie chodziła do szkoły podstawowej i wyglądała jak Kajtek z kreskówki Zaczarowany ołówek: miała długie patykowate nogi i ręce, włosy obcięte na doniczkę i skośne, nieco rozbiegane oczy. Najprawdopodobniej cierpiała też na łagodny rodzaj autyzmu, nazwanego zespołem Aspergera, o którym jej rodzice nie mieli pojęcia, gdyż zaczął być diagnozowany dopiero pod koniec ubiegłego wieku.
– Jest szereg typowych dla tego zespołu objawów, które miała moja mama, potem ja, moja córka i teraz wnuczka – twierdzi córka Michaliny Wisłockiej, Krystyna Bielewicz. Należą do nich przede wszystkim trudności z uczeniem się w pierwszych klasach szkoły podstawowej, diagnozowana dziś dysleksja i dysortografia, ale też problemy z nawiązaniem kontaktu z rówieśnikami: niekontrolowana szczerość takich dzieci, które często nie czują, kiedy zadają ból, przysparza im wielu wrogów. Mają też trudności z nawiązaniem kontaktu wzrokowego, co na ogół mylnie jest odbierane jako próba kręcenia lub lekceważenia rozmówcy.
Michalina Wisłocka wspominała, że wiele razy w dzieciństwie słyszała, „żeby patrzyła ludziom w oczy, bo to bardzo niegrzecznie spuszczać głowę przy powitaniu”. Nie patrzyła rozmówcom w oczy z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że miała zeza, ale też dlatego, że się bała. Wzrok kogoś stojącego naprzeciwko powodował niczym nieuzasadniony lęk, jakby miał siłę lasera, który potrafi przenikać wszystkie, nawet te najbardziej skrywane myśli.
Pytanie, dlaczego cztery pokolenia kobiet w rodzinie Wisłockich miały podobne trudności w szkole podstawowej, a później często radziły sobie o wiele lepiej niż ich rówieśniczki, wiele lat nie dawało spokoju Krystynie Bielewicz, a ponieważ całe swoje zawodowe życie pracowała jako diagnosta, szukała odpowiedzi aż do skutku.
– Powiedziałam o swoim odkryciu mamie i zgodziła się ze mną od razu, tym bardziej że bardzo charakterystyczne zachowania dla takich dzieci widziała u wnuczki.
Dorośli z zespołem Aspergera często bywają odbierani przez społeczeństwo jako ci ekscentryczni, mówiący o trudnych tematach, często należących do sfery tabu, z zadziwiającą otwartością, trochę tak, jakby nie mówili o sobie. Dziś w epoce tabloidów ta umiejętność wydaje się niemal powszechna, ale w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych ubiegłego wieku łatwość, z jaką Michalina Wisłocka opowiadała o utracie dziewictwa na przykład, szokowała, drażniła, budziła nieufność w środowisku naukowym.
– Nie mam nic do ukrycia – lubiła powtarzać w wielu wywiadach. I część jej wielbicieli dawała się na to nabrać. W rzeczywistości ukrywała o wiele więcej, niż zdolni byli to sobie wyobrazić.
5
– Co temu dziecku jest? Popatrz, jak ona leży! – szepnęła nagle w środku nocy matka Michaliny. Szept był na tyle donośny, że zerwał jej męża na równe nogi z łóżka. To była ich pierwsza noc w Orawce, do której przyjeżdżali co roku na rodzinne wakacje po to, żeby dzieci nawdychały się świeżego górskiego powietrza. I co roku zaczynało się tak samo. Od pluskiew. Nawet kiedy udało im się wynająć całkiem nową góralską chałupę z drewna, i tak była uszczelniana świeżym mchem i warkoczami ze słomy, w których owady składały jaja. Trzeba było specjalnym rozpylaczem, który nazywał się Flit, odkażać całą chałupę, a szczególnie wypełnienia między belkami, inaczej pluskwy gryzły tak, że nie sposób było usnąć. Po pluskwach zaczynały się choroby dzieciaków. Może powodowała to nagła zmiana temperatury, ale głównie kąpiele w niewielkiej, zimnej rzece, która płynęła przez środek wsi. Z rodzeństwa Michalina brodziła po niej najchętniej. Szukała dołów, w których woda sięgała czasem nawet dwóch metrów. Ojciec stał na brzegu i obserwował, jak znikała pod wodą, gdyż udawała, że pływa, chodząc po dnie rzeki. Kiedy nie widział jej już zupełnie, wypatrywał czerwonych kokardek, łapał za warkocze i wyciągał topielicę na brzeg. Gospodarz Kućkowic, widząc te starania, powiązał jej któregoś razu sznurkiem świński pęcherz. Zakładała sznurek na piersi i pod pachy, a balony wychodziły wtedy na plecy i fantastycznie utrzymywały na wodzie.
Tego lata nie zdążyła ich nawet nałożyć, popluskała się tylko w rzece razem z dzieciakami po przyjeździe i zaraz dostała wysokiej gorączki. W nocy dochodziła do czterdziestu stopni. Na dodatek potwornie bolała ją głowa. Ulgę poczuła, kiedy wiercąc się po ciemku na łóżku, nie trafiła w poduszkę i zaczęła zwisać głową w dół. W takiej pozycji zobaczyła ją matka, kiedy szła do toalety.
Następnego dnia rano, ledwo widząc na oczy, turlała się autobusem z rodzicami do sanatorium w pobliskiej Rabce. Byli zrozpaczeni, bo temperatura nie opadła nawet o stopień. „Chociaż troiło mi się w oczach, zapamiętałam piękne, marmurowe podcienie przy sanatorium, obsadzone czerwoną pelargonią, i równie piękny, błękitny beret mamy, do którego raz po raz jechałam do Rygi, żeby nie zabrudzić tych marmurów” – wspominała po latach w swoim pamiętniku. Po badaniu okazało się, że ropa przechodziła już do ucha wewnętrznego, stąd zawroty głowy i wymioty. Laryngolog zdecydował się oczyścić ucho.
– Co temu dziecku jest? Zobacz, jak ona stoi!? – szepnęła do ojca przerażona matka, kiedy weszli do gabinetu laryngologa. Michalina stała na głowie pod ścianą przytrzymywana przez pielęgniarkę. Później okazało się, że w czasie oczyszczania bębenka z ropy zemdlała, a lekarz uważał, że najlepszym sposobem ocucenia młodej pacjentki będzie postawienie jej do góry nogami.
Częste omdlenia były specjalnością Michaliny w dzieciństwie. Dziś nazywane są zaburzeniami ortostatycznymi. Była wysoka jak na swój wiek, nawet bardzo, i wątła, dlatego nie mogła za długo stać, gdyż dochodziło do zaburzeń ciśnienia krwi, odpływała z mózgu w nogi, pojawiały się gwiazdy przed oczami, szum w uszach i traciła przytomność. Z czasem nauczyła się te dolegliwości wykorzystywać tak, by działały na jej korzyść. Kiedy nie chciało jej się iść do szkoły, wystarczyło rano bardzo gwałtownie wstać, żeby już w drodze do toalety zemdleć. Wtedy robił się w domu wielki raban, mama krzyczała, że dziecko zemdlało, niania pędziła z kuchni przerażona i już razem taszczyły Michalinę z powrotem na łóżko, ale tym razem matczyne. Stanowiło obiekt westchnień Michaliny, miało bowiem jedwabną poszewkę na kołdrę; wystarczyło dać się delikatnie położyć, a potem dyskretnie spod rzęs obserwować teren, czy już można się swobodnie w nią zawinąć i spać aż do obiadu.
Michalina mdlała też na lekcjach, a te z kolei omdlenia były spowodowane najczęściej spadkami ciśnienia atmosferycznego, co wykoncypowała dopiero jako lekarz. Dobrze zapamiętała, jak pewnego razu na lekcji śpiewu stanęła przy fortepianie i po chwili zaczęło jej się kręcić w głowie. Obok instrumentu stał manekin krawiecki, gdyż w tej samej sali odbywały się zajęcia robót ręcznych, objęła go więc, żeby się jakoś utrzymać na nogach, po czym już nieprzytomna runęła razem z manekinem w objęciach na fortepian, uderzając w nauczycielkę i śpiewające uczennice. Nie trzeba dodawać, że przez kilka dni po tym incydencie cieszyła się szacunkiem należnym ozdrowieńcowi.
Wszystkie swoje choroby szczegółowo opisywała w pamiętniku, który zaczęła prowadzić bardzo wcześnie, w wieku dziewięciu lat (w niektórych wywiadach mówiła nawet, że sześciu), ponieważ oprócz zacięcia kronikarskiego, które mieli również jej ojciec i dziadek, miała pasję przyrodniczą, także po ojcu, i lekarską. Od małego interesowała ją odpowiedź na pytanie, co było przyczyną wysypki czy zapalenia gardła.
„Można powiedzieć, że prawie od urodzenia byłam lekarzem – pisze dojrzała już Michalina Wisłocka w swojej biograficznej książce Malinka, Bratek i Jaś. – Wszystkim swoim lalkom i misiom, a było ich trzynaście, urządzałam szpital, bo bez przerwy chorowały, każde na inną chorobę. Do leczenia całej tej hałastry miałam walizeczkę lekarską, a w niej narzędzia: nożyczki, strzykawki z igłami oraz słuchawki (było takie pudełko z przyborami lekarskimi dla dzieci), nici do szycia, a nawet wyszachrowane gdzieś u szewca grube igły, którymi zszywało się rany. Lalki cierpliwie znosiły moje zabiegi: zastrzyki, lekarstwa, bandażowanie złamanych nóg i rąk, lewatywy z małej gruszki dziecinnej, a nawet operacje wyrostka robaczkowego u lalek gałgankowych, gdzie było cięcie, szycie i w końcu zalepianie plastrami miejsca po zabiegu. W ten sposób odbywało się moje elementarne przeszkolenie medyczne”.
W późniejszych latach sama dla siebie była całkiem niezłym materiałem badawczym, gdyż – jak obliczyła – przeleżała w swoim życiu osiem i pół roku w szpitalu. Tyle naliczyła do wydania książki w 1998 roku. Był w tym ciężki przypadek tyfusu, dwie operacje i poród. Nie wiedziała, że czeka ją jeszcze wiele pobytów w szpitalu związanych z chorobą serca, a później kilkuletnie przykucie do łóżka we własnym domu, bo serce było tak słabe, że sił miała tyle, żeby się przesiąść od czasu do czasu na fotel.
– Wręcz przeciwnie, całe życie sądziła, że umrze na nowotwór całkiem młodo, dlatego co roku ubolewała pół żartem, pół serio, że to jej ostatnie święta Bożego Narodzenia, a więc to ja powinnam je wyprawić. Obie wiedziałyśmy, że to zwykły szantaż emocjonalny, bo nie lubiła stać w kuchni i gotować – wspomina córka Michaliny Wisłockiej, Krystyna Bielewicz.
Test na wykrycie choroby nowotworowej w swoim organizmie we wczesnej fazie opracowała jeszcze na studiach medycznych. Był bardzo prosty. Gdy zaczynała tracić na wadze, choć była przekonana, że nic się w jej nawykach żywieniowych nie zmieniło, przez okrągły miesiąc jadła codziennie całą tabliczkę czekolady dodatkowo. Kiedy się zważyła po miesiącu, okazało się, że przybyło jej sześć kilogramów. Widmo groźnej choroby odpłynęło na jakiś czas razem ze znienawidzoną na długo czekoladą. Test zawsze można było powtórzyć, ale widocznie działał też dobrze na wyobraźnię, bo nigdy później jakoś nie miała takiej potrzeby.
6
Pierwsze książki dotyczące seksu Michalina zaczęła przeglądać w bibliotece ojca, żeby razem z koleżankami zrozumieć, o co chodzi z tym długim całowaniem na filmach. A było to tak: pomiędzy pokojem różowym a zielonym stał kaflowy piec, zwieńczony fantazyjną, gipsową koroną, obok pieca były drzwi do różowego pokoju, gdzie w głębi stała oszklona biblioteczka. Nie zamykano jej na klucz, więc dzieciaki mogły do woli korzystać z atlasów przyrodniczych i geograficznych. Na jednej z półek Michalina znalazła podręczniki psychiatryczne profesorów Klingera i Forela dotyczące życia seksualnego. Najpopularniejszego wówczas podręcznika seksuologa van de Veldego Małżeństwo doskonałe ojciec niestety nie miał. Był za to na półce poradnik dla chłopców krakowskiego profesora Emila Wyrobka. Rzecz dotyczyła onanizmu. Rysunek na okładce mroził krew w żyłach, bo onanista miał podkrążone i wyłupiaste oczy, grube, obślinione usta, obrzęknięte policzki i spojrzenie idioty. „No, jednym słowem, debil – podsumowała Wisłocka w swoim pamiętniku – w dodatku w aureoli wianuszka płomieni piekielnych”. Broszura pełna była opisów cierpień onanistów – powłóczyli nogami, cierpieli na bezsenność, w końcu tracili pamięć i głupieli, a wszystko dlatego, że zdaniem profesora onanizm wysuszał rdzeń kręgowy i onaniści dosyć szybko umierali z wycieńczenia. Zanim jednak skonali w męczarniach, opisywał profesor, na lekcjach oddawali się skandalicznym orgiom. Onanizowali się na przykład pod ławkami, a ten, który szybciej osiągnął orgazm, wygrywał. Nauczyciel, rzecz jasna, nie miał o niczym pojęcia. Takim rozpalonym do białej gorączki chłopakom – twierdził autor – nie pozostawało nic innego, jak zainteresować się odbytami innych chłopców i „wpaść w szpony pederastii”.
Mimo tych wizji z piekła rodem książka nie zrobiła na Michalinie specjalnego wrażenia, a to z tego prostego powodu, że nie była chłopakiem, więc uważała, że onanizm jej nie groził. Do parku wyniosła za to inną broszurę, z której wspólnie z koleżankami miały się w końcu dowiedzieć, o co chodzi z tym całowaniem się na filmach. Na ławce ocienionej akacjami zaczęły czytać o różnych częściach ciała kobiety i mężczyzny, ale nie bardzo rozumiały, co to znaczy prącie, napletek, a kiedy już doszły do rytmicznych ruchów męskiego tyłka, zaczęły pękać ze śmiechu i po kolei spadać z ławki. Było stanowczo za wcześnie na taką lekturę.
7
Kiedy w 1926 roku ojciec ukończył studia biologiczne w Warszawie i na dobre przyjechał do Łodzi, zaczął nie tylko działać w Związku Nauczycielstwa Polskiego, ale też brać aktywny udział w budowie pierwszej nowoczesnej szkoły powszechnej. Po ruderze na Klonowej, która przypominała bardziej wbite na sztorc w ziemię pudełko zapałek niż szkołę, ta jawiła się jak siódmy cud świata. Na trzech piętrach przestronnego budynku mieściło się aż dwadzieścia jeden klas i ogromna sala gimnastyczna. Za oknami zielenił się ogród w stylu angielskim, tak przynajmniej twierdził ojciec Michaliny, który widział taki ogród w angielskim podręczniku pedagogicznym. Dzieciaki hodowały tam w dużych donicach wszelkie gatunki zbóż, grochu i fasoli. Sala przyrodnicza, prowadzona przez samego kierownika szkoły, którym szczęśliwie został ojciec Michaliny, była małym ogrodem botaniczno-zoologicznym. Pomiędzy pnącymi się po ścianie łodygami różnych kwiatów wisiały w gablotach rozmaite żuki, ćmy i motyle schwytane przez Michalinę i ojca w czasie wakacji. W wielkim słoju wypełnionym spirytusem pływała salamandra przywieziona przez nich z wakacji w Orawce. Dzieciaki biegały po tych klasach najczęściej na bosaka, gdyż szkoła wznosiła się w Bałutach, jednej z najbiedniejszych dzielnic. Na przerwach mogły liczyć na gorące mleko i wielką bułkę, więc ganiały do niej z wielką ochotą. Kiedy zaś korytarze szkolne pustoszały, Michalina razem z braćmi urządzała wyścigi. Nagrodą były pączki i lekkie jak puch faworki smażone przez mamę. Michalina słyszała czasem, że powinna się uczyć gotowania, ale nie miała do tego głowy. Do końca życia jej nie miała. Na wykwintny obiad wystarczyło jej jajko, kawałek ziemniaka i odrobina fasolki. Najchętniej flażoletki.
8
Nowe mieszkanie państwa Braunów znów co prawda mieściło się w szkole, ale w porównaniu z poprzednim przypominało pałac, gdyż liczyło ponad sto metrów. W łazience była nie tylko wanna i piec kaflowy do grzania wody, ale jeszcze umywalka i ubikacja ze spuszczaną wodą. Długi przedpokój pomieścił aż pięcioro drzwi: na klatkę schodową, do szkoły, do łazienki i do dwóch przestronnych pokoi nazywanych przez dzieci różowym i zielonym, od koloru tapet. Rok po przeprowadzce założono im jeden z pierwszych telefonów w Łodzi. Wisiał na ścianie w przedpokoju, w centralnym, honorowym miejscu. Żeby połączyć się z kimkolwiek, należało kręcić korbką. Wieczorami, kiedy mama chciała, żeby młodszy od Michaliny Andrzej przyniósł coś z kuchni, zaczynał się głośny ryk, chłopczyk bowiem bał się ciemności w korytarzu. Michalina brała go wtedy za rękę i szli razem. Nie bała się ciemności, wody, złych ludzi, zwierząt, lasu, dosłownie niczego, co nie było wytworem jej wyobraźni. Do tego stopnia, że kiedy już dorosła, nieraz wracała sama z kina przez jedną z najniebezpieczniejszych dzielnic Łodzi, jaką są Bałuty, w kompletnych ciemnościach, prawie o północy.
Najpierw chodziła do Raju niemal codziennie, bo kino było jej wielką namiętnością. Lubili je też młodsi bracia. Szkopuł w tym, że najmłodszy już od czwartego roku życia darł się wniebogłosy, gdy chciał iść z nimi. Żeby nie stracić seansu, taszczyli go więc razem z Andrzejem pod pachy i nikt nie był zdziwiony, bo przychodziły tam tylko bałuckie łobuziaki. Gdyby więc któreś z nich przyprowadziło kozę, też weszłoby bez trudu. Najważniejsze, żeby nie siadać na środku sali, tylko na balkonie albo pod balkonem, bo na środek leciały z góry ogryzki, skórki od chleba, a zdarzało się nieraz, że dla draki ktoś z góry sikał. Pokazywano zwykle filmy nieme z Charliem Chaplinem i Polą Negri albo kowbojskie, których bohaterem był Tom Mix. Michalina dokonała wtedy odkrycia, jak na przyszłą seksuolog, można powiedzieć, epokowego. Zrozumiała po którymś z filmów, na którym Jaś wykrzykiwał na głos, że „dość ma już tej dupiej miłości”, bo nie wymawiał „g”, że ludzie nie całują się tylko na „dzień dobry” i „do widzenia”, ale też czasem kompletnie bez przyczyny. Wyglądało to na ekranie dość obrzydliwie i nie dziwiła się wcale Jasiowi, że protestował.
W czasach gimnazjum, kiedy już odwiedzała kino po szkole bez Jasia, biegała na cztery seanse tego samego filmu, wystarczyło bowiem kupić jeden bilet. Po szkole U Turka kupowała więc pół kilograma chałwy ze swojej tygodniówki albo czekoladę Manillę, pyszną, chrupką, z wielkim żaglowcem na opakowaniu, i usadowiona wygodnie w fotelu zapominała w ciemnościach o bożym świecie. I tak na pierwszym seansie szkicowała po ciemku suknie aktorek, na drugim przyglądała się grze aktorów (zamierzała wtedy zdawać do szkoły teatralnej), trzeci był poświęcony analizowaniu akcji i dialogów, a czwarty pejzażom i przyrodzie. W ten sposób Trędowatą na przykład znała prawie na pamięć. Wiele lat później, już jako stateczna pani doktor, twierdziła z wielkim przekonaniem, że była to polska wersja amerykańskiego bestsellera i hitu kinowego Przeminęło z wiatrem. Tyle że Scarlett O’Hara była bardziej samodzielna i cwana w porównaniu z naszą pozbawioną poczucia humoru i bierną Stefcią Rudecką. Wisłocka robiła bardzo dużo w swoim dorosłym, zawodowym życiu, żeby polskie Stefcie nabrały więcej charakteru i temperamentu.
Seanse kinowe, szczególnie te wieczorne, spędzały matce sen z powiek, gdyż Michalina wracała po nich do domu, niosąc w rękawie paltocika długie nożyce krawieckie, spiczaste jak bagnet, i w razie potrzeby straszyła ich ostrzem bałuckich opryszków. Po kieszeniach miała poutykane torebeczki z solą, którą sypała napastnikom w oczy i uciekała co sił do domu. Któregoś dnia matka straciła cierpliwość i wymyśliła podstępną pułapkę. Kiedy Michalina skręciła niedaleko domu w kierunku ulicy Zgierskiej, zobaczyła kątem oka, że z poczekalni na przystanku wychodzi za nią starszy pan, nastawia kołnierz, czapkę z daszkiem naciąga mocniej na oczy i idzie za nią. Przeszła na drugą stronę ulicy, ale mężczyzna zrobił to samo. Ruszyła z kopyta, a on jeszcze szybciej za nią. Bez tchu dopadła bramy, ale okazała się zamknięta. Sięgnęła ręką do dzwonka, ale mężczyzna był szybszy i złapał ją za rękę. Po raz pierwszy przestraszyła się wtedy nie na żarty i zaczęły ze strachu drżeć jej kolana.
– Widzisz, smarkulo, powiedziałaś, że dasz sobie radę, więc przekonałaś się, że nie zawsze – usłyszała zdyszany głos ojca.
Kiedy weszli do domu, matka, leżąc już w łóżku, zapytała: „No i co?”. Ojciec odpowiedział tylko: „Już więcej nie będzie po nocy latała”.
9
I nareszcie pierwszy bal. Malina ma niecałe dwanaście lat, ale wygląda o wiele dziecinniej. Może dlatego, że długie warkocze zakończone czerwonymi kokardami spadają jej na białą sukienkę. Nie byle jaką sukienkę, lecz wykończoną haftem richelieu. Stoi przy dużym drewnianym patefonie z tubą. Zagląda do niej z lekkim niedowierzaniem, że to właśnie stamtąd wydobywają się dźwięki orkiestry, prawie tak jak pies narysowany na płytach firmy His Masters Voice.
Czesiek jest szalenie przystojnym, młodym mężczyzną, choć ma lekko krostowatą cerę, która dziewczynkom w wieku Malinki od razu rzuca się w oczy. I kiedy tak Malinka przygląda się rysunkowi, podchodzi do niej szybko, obejmuje czule wpół jedną ręką, zagląda w oczy i speszony puszcza ją tak szybko, jak objął. Domyślił się, że dziewczynka nie ma bladego pojęcia, co chciał z nią zrobić. Podszedł więc do solenizantki Zochny, na której cześć ojciec zorganizował przyjęcie, i zapytał, czy może Malinkę pocałować.
– Broń Boże, to jeszcze dziecko, a poza tym jest pod moją opieką – odparła oburzona.
Malinę bardziej niż Czesiek interesują jeszcze zabawy towarzyskie. „Warto zaznaczyć, że te gry były zabawne, inteligentne i na pewno ciekawsze niż obściskiwanie się w ciemnych kątach, co obecnie jest bardzo modne” – napisze Wisłocka w swojej książce Malinka, Bratek i Jaś już jako lekarz na emeryturze. Jej ulubiona nazywała się „Flirt”. Polegała na tym, że na dużej talii kart były wydrukowane pytania i odpowiedzi. Młodzież siedziała w kręgu, najczęściej przy stole, i każdy podawał wybranemu partnerowi kartkę z wybranym numerem pytania bądź odpowiedzi. Można było w ten sposób dać do zrozumienia wybrance różne rzeczy, nie mówiąc przy tym ani słowa. Dziewczyny często piszczały z emocji, a czasem się złościły, gdy pytania szły za daleko. Więc kiedy Malinka dostaje od Gienka kartę z napisem: „Chciałbym pocałować twoje usteczka”, wydyma tylko wargi i odpowiada: „Nie lubię natrętów”.
Z czasem w dzienniku pojawia się coraz więcej wpisów o składkowych potańcówkach.
„Zochna przedstawiła mi wysokiego Tadzia. Jak ja lubię to imię! A jaki przystojny! Brunet, falujące włosy, ciemne oczy, ocienione długimi rzęsami, brwi zrośnięte nad nosem (co dodaje mu męskości), a w rogowych okularach jest mu bardzo do twarzy. (…) Tadek szepce mi do ucha przytłumionym głosem różne miłe rzeczy i co chwila wybuchamy żywiołowym śmiechem. Umawia się ze mną, żebym przyszła do ich szkoły (musi przecież wymyślić jakiś pretekst do randki). Opieram się trochę, ale przyjemnie mi, że mu tak na mnie zależy i że mnie tak prosi, żebym przyszła. Lecz niestety, wszystko, co miłe, przeważnie krótko trwa. Już wszyscy się żegnają. Tadek, żegnając się ze mną, spojrzał mi głęboko w oczy i szepnął: »Przyjdź na pewno«. »Może« – szepnęłam, uśmiechając się przekornie. I znowu »szczere pustki w domu moim«. I znowu idę spać. Dobranoc, dzienniczku”.
Dzienniczek jest też świadkiem pierwszego rodzącego się uczucia. Bo Malina, choć rwie się na wszystkie zabawy, jak każda dziewczyna w jej wieku, za każdym razem ma jednak wrażenie, że jest tylko obserwatorem.
„Chyba cały feler stanowiły przypadkowe chłopasy, które mnie w gruncie rzeczy mało interesowały. Prawdziwy bal to taniec z ukochanym. I to jest to! O tym marzyłam, a przedsmaku tych radości zaznałam z Piccardem, tańcząc na tarasie rzecznym w Broku”, napisze po latach w swojej książce.
W Broku nad Bugiem ojciec łowił największe ryby. Ostatni raz pojechali tam na wakacje, kiedy Malinka miała piętnaście lat i była gotowa przeżyć pierwsze miłosne uniesienie. Brakowało tylko adoratora. Szwagier gosposi, u której zamieszkali, Ludwik, choć był niezbyt urodziwym, wysokim chudzielcem, starszym na dodatek o piętnaście lat, doskonale się do tej roli nadawał.
10
Noc była duszna, a księżyc świecił nad przystanią Klubu Żeglarskiego jak wielki lampion. Tańczyli na pomoście przy dźwiękach melodii Ta ostatnia niedziela. Ludwik, nazwany później przez młodszego brata Piccardem, tańczył doskonale. Poza tym potrafił opowiadać niezwykłe historie, a przede wszystkim prawić komplementy. Że jest taka nieszablonowa, taka niezbrukana życiem, taka ufna, zupełnie jak stokrotka. Polna stokrotka.
Malina jeździła z nim na przejażdżki rowerowe albo przechadzała się ulicami Broku, liżąc lody z czającym się za plecami młodszym bratem Jasiem, wysłanym przez mamę w roli przyzwoitki. Pewnego dnia Jasiek przyleciał do rodziców, którzy jedli na ganku poziomki ze śmietaną, i krzyknął: „Malina tylko chodzi z tym Piccardem, patrzą sobie w oczy i rozmawiają”.
– Z jakim Piccardem? – zapytała przytomnie mama.
– No, przypatrz się, mamo, długa twarz, łysina i włosy zaczesane do tyłu – cały Piccard.
Auguste Piccard, szwajcarski fizyk i badacz, był wówczas szalenie popularny, gdyż 27 maja 1931 roku razem z Paulem Kipferem wzniósł się z Augsburga balonem. Osiągnęli rekordową wysokość 15 785 metrów i dokonali wielu ważnych pomiarów dotyczących atmosfery i promieniowania kosmicznego.
– I do tego zezowaty, to się dobrali z Maliną! – Jaś turlał się ze śmiechu na ganku.
Rodzinie jakoś nie było do śmiechu. Absztyfikant był wyjątkowo nieudany, i to nie tylko ze względu na urodę i wiek.
– Malina zawsze miała dziwny gust, a na dodatek jest uparta, on może jej zawrócić w głowie! – pomstowała ciotka Kazia.
– Co będzie, jak się w nim zakocha? – Ciotka wznosiła do nieba ręce, a mama Maliny oczy.
Ludwik był bezrobotny na własną prośbę. Zrezygnował z pracy nauczyciela i założył farmę rasowych kur. Ale zupełnie się nie znał na hodowli ptaków, więc szybko złapały poleską cholerę i popadały. Wtedy wpadł na pomysł, żeby założyć pasiekę, gdyż pszczoły są odporniejsze, a na dodatek dają miód. Najpierw jednak połowa pszczół wymarła mu zimą, ponieważ nie zabezpieczył uli, a reszta – słaba po zimie – wyzdychała na jakąś zarazę.
– Teraz podobno wybiera się na zarobek do Brazylii – mówiła mama, patrząc przed siebie.
– Mam znajomości w ministerstwie, już ja mu załatwię posadę nauczyciela tak daleko od Łodzi, że będzie się czuł jak w Brazylii – postanowiła ciotka.
Tymczasem wśród spadających gwiazd Ludwik żegnał się czule z Malinką na werandzie przed wyjazdem do Brazylii.
– Wie pani, ja od pewnego czasu tak się zmieniłem, że sam siebie nie poznaję – wyszeptał. I ciągnął: – Nie mogę sobie miejsca znaleźć. Wszędzie mi źle. Wczoraj, kiedy pani odeszła, tęskniłem i wtedy uświadomiłem sobie, że się w pani zakochałem. Uczucie do pani rozwinęło się we mnie tak nagle, że jeszcze dotąd trudno mi uwierzyć, jak to się stało – wyznał.
Noc była długa. Malina przewracała się z boku na bok, przed oczami wyświetlały jej się kadry z ich ostatnich randek. Widziała ich, jak trzymał jej siodełko, gdy przejeżdża w dzikim tempie pomiędzy ciężarówką a nadjeżdżającym z przodu samochodem, potem z przerażenia skręca do rowu i pada w piasek. Jak otrzepuje jej kolana, mówi, że są piękne i okrągłe jak jabłuszka. Aż nad ranem usłyszała, że odjeżdża furmanką na stację. Nie mogła mu pozwolić tak odjechać. Pobiegła krótszą drogą nad most nad Bugiem. Musiał tamtędy przejeżdżać!
Zobaczył ją. Zatrzymał furmankę. Wyskoczył, podszedł i wyszeptał:
– Wiedziałem, że panią tu spotkam. Nie mogliśmy tak rozejść się bez pożegnania.
Ujął jej dłonie, przycisnął do swoich warg, a potem objął dziewczynę i pocałował prosto w usta.
Malina nie wiedziała, jak zareagować. Wyrwała się i zawstydzona pobiegła w kierunku trzcin.
W połowie sierpnia Piccard wrócił. Opowiadał niestworzone historie, dlaczego do Brazylii nie dojechał. W Warszawie czekał już na niego angaż do szkoły na Polesiu.
Z wakacyjnej miłości został we wrześniu pęczek zasuszonych niezapominajek, które Malinka dostała na pożegnanie. I wyrżnięte na jednej z belek drewnianego mostu w Broku serce z przebitą strzałą i napisem „LM”.
11
Nazywa się Franciszek Brodniewicz i jest czołowym amantem polskiego kina międzywojennego. Gra główne role w Trędowatej, Doktorze Murku i Wiernej rzece. Kochają się w nim tysiące polskich pensjonarek. Wisłocka w swoim sztambuchu pisze: „Uwielbiam go, szaleję za nim i strasznie jestem o niego zazdrosna. A kto to jest? Gwiazdor!... Król srebrnego ekranu!... Najczarowniejszy ze wszystkich mężczyzn na świecie!... Któż go nie zna! Jak można być zazdrosnym o mężczyznę. Można! Można wściekać się z zazdrości. Na Trędowatej, kiedy doszło do sceny w karecie, jak on całował Stefcię, mało się nie skręciłam z zazdrości. Niewiele brakowało, żebym wyskoczyła na ekran i wyrzuciła Stefcię z karety (ach, gdyby to było możliwe!)”.
I nagle widzi go na premierze Skąpca. Stoi wysoki, w futrze z wydry i w czarnym kapeluszu, tuż przed nią! Malina podchodzi, dotyka go palcem, bo nie wierzy, że jest rzeczywisty.
– Czy mogę prosić o autograf? – Podsuwa mu niepewnie program.
– Proszę bardzo! – odpowiada aktor, uśmiechając się lekko.
W pamiętniku dokładnie opisała blask jego szmaragdowych oczu i zarys greckiego nosa.
– W jakich filmach będzie pan teraz występował? – zapytała najinteligentniej, jak potrafiła.
– W Wiernej rzece i Papa się żeni. Pozwoli pani, że podejdę na następnej przerwie? – zapytał, bo rozległ się dzwonek wzywający do zajęcia miejsc.
Na przerwie posłał jej uśmiech i zniknął przed pensjonarkami za drzwiami garderoby. Więcej go nie zobaczyła, ale spotkanie zapamiętała do końca życia. Tak jak zauroczenie przystojnym, nieśmiałym Garym Cooperem. Scenę z Cooperem z filmu Pani i kowboj wykorzystała potem w Sztuce kochania. Pokojówki, które towarzyszyły pani, uczyły w niej, jak się podrywa kowbojów. Przede wszystkim trzeba mężczyźnie schlebiać, doprowadzić go do zwierzeń, sprawić, żeby opowiadając o sobie, czuł się komfortowo. Umiejętnie rozdmuchiwać ego, łaskotać je i rozpalać do białości. A potem zachwycać się nim, zachwycać na wszystkie możliwe sposoby. Na koniec dać mu do zrozumienia, że bez jego silnego ramienia słaba, nieporadna, nieszczęśliwa kobieta sobie nie poradzi. Pacjentki śmiały się, kiedy słyszały te złote maksymy, tym bardziej że sama Wisłocka jest zaprzeczeniem nieporadnej kobiety.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
PROLOG
ROZDZIAŁ I. MIŁOŚĆ I BOCIAN
ROZDZIAŁ II. MIŁOŚĆ I FISURKA
ROZDZIAŁ III. MIŁOŚĆ I ŚLUB
ROZDZIAŁ IV. MIŁOŚĆ I TRÓJKĄT
ROZDZIAŁ V. MIŁOŚĆ I WIELBŁĄD
ROZDZIAŁ VI. MIŁOŚĆ I WODOROSTY
ROZDZIAŁ VII. MIŁOŚĆ I ZDRADA
ROZDZIAŁ VIII. MIŁOŚĆ I ORANGUTAN
ROZDZIAŁ IX. MIŁOŚĆ I BZY
ROZDZIAŁ X. MIŁOŚĆ I SAHARA
ROZDZIAŁ XI. MIŁOŚĆ I KAMIEŃ
ROZDZIAŁ XII. MIŁOŚĆ I SZTUKA
ROZDZIAŁ XIII. MIŁOŚĆ I ORGAZM
ROZDZIAŁ XIV. MIŁOŚĆ I KALENDARZ
EPILOG
KALENDARIUM
DOROBEK PISARSKI MICHALINY WISŁOCKIEJ
PODZIĘKOWANIA
ZDJĘCIA