Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Pierwszy tom nowej, rozdzierającej serce sagi Magdaleny Wali
Jest wiosna 1944 roku. W cieniu wojny wśród mazurskich jezior rodzi się uczucie, które może kosztować życie…
Amalia Heyn to córka bogatych mazurskich gospodarzy, lecz od dnia ślubu z Niemcem należy do rodziny nazistów. Dziewczyna jest świadoma okrucieństwa wojny, martwi się o życie walczącego na froncie męża, ale nie umie się odnaleźć wśród ludzi ślepo wierzących w potęgę Hitlera i Rzeszy… Do gospodarstwa Heynów trafi a Piotr Liszkiewicz, polski robotnik przymusowy. Tajemniczy mężczyzna pała nienawiścią do Niemców. Marzy o zemście. Nie zdaje sobie sprawy, że jedyną osobą, która dobrze mu życzy, jest Amalia.
Mimo początkowej niechęci między Amalią a Piotrem nawiązuje się nić porozumienia. Oboje wiedzą, że ich przyjaźń jest zakazana, jednak z czasem serca przestają słuchać rozumu… Co zrobić z rodzącą się miłością, za którą grozi śmierć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek mniejszość jest dyskryminowana, ponieważ istotą demokracji jest to, że większość rządzi, ale demokracja na tym polega, że prawa mniejszości muszą być chronione jednocześnie.
Marian Turski
Rozdział 1Marzec 1944 roku
Świtało.
Amalia przytrzymała się drewnianej ławki, kiedy konie ostro szarpnęły wozem, skręcając na drogę. Potarła grzbietem dłoni powieki, starając się zrzucić resztki snu. Z trudem stłumiła mocne ziewnięcie i ciaśniej otuliła się wełnianą kraciastą chustą. Dziś musiała wstać wcześniej, aby wydoić krowy, teściowa zaś planowała uprzątnąć nieczystości w zabudowaniach gospodarczych. Miała nadzieję, że nie zamarudzą w Ządzborku[1] zbyt długo. W obejściu i na polach czekał ich huk roboty. A teraz, po niespodziewanym powołaniu do wojska i wyjeździe Johanna na front, w gospodarstwie tak bardzo brakowało rąk do pracy. Ona sama ze starzejącymi się teściami już nie była w stanie wykonywać wszystkich niezbędnych czynności. A przecież miało być zupełnie inaczej. Johann jako najmłodszy z licznego rodzeństwa powinien zostać w domu, jak im obiecywały władze. Podobnie zresztą Libaś... Skoro jednak ojczyzna była w potrzebie, nie zwracano uwagi na wcześniejsze zapewnienia. Obaj poszli walczyć...
Zdusiła westchnienie, nie chcąc niepotrzebnie irytować teścia. Z trudem skupiła się na przesuwającym przed oczami krajobrazie, walcząc z dopadającymi ją ponurymi myślami. Zamartwianie się nie obroni przed kulami wroga ani męża, ani ostatniego z jej braci. Zerknęła w bok, na szare wody jeziora. Kiedy była dzieckiem, uwielbiała siadać nad jego brzegiem, ukryta przed wzrokiem matki w gąszczu szuwarów. Tam czytała książki albo po prostu siedziała, wsłuchując się w szum fal. Ich monotonny plusk działał na nią uspokajająco i pozwalał swobodnie błądzić myślom. Wdychała znajome aromaty wilgotnego lasu, rozkoszowała się orzeźwiającym zapachem ziół, który przenikał powietrze. Nad nią brzęczały ważki, unosząc się w godowym tańcu. Przymknąwszy oczy, oddawała się snom na jawie, obojętna na codzienne trudy. Na to wszystko, co działo się poza ich spokojną wioską. Z upływem lat i kolejnymi obowiązkami nauczyła się cenić te coraz rzadsze chwile samotności. Kiedy ostatnio pozwoliła sobie na zaszycie się w szuwarach i odpoczynek? Zbyt dawno...
Rozejrzała się i mimowolnie uśmiechnęła. Tak wiele się wydarzyło, a przyroda ciągle pozostawała niewzruszona, za nic mając radości i smutki Amalii. Całkiem niedawno promienie słoneczne padały na trumnę jej siostry, a wcześniej chmury płakały deszczem podczas jej ślubu. Ludzie szeptali, że nawałnica to zły omen, ale nawet to nie zepsuło zadowolenia rodziców. Zdołali dobrze wydać za mąż przedostatnią córkę. Przypomniała sobie, jak w dniu ślubu siedziała o poranku nad wodą nieopodal miejsca, obok którego właśnie przejeżdżali. Starała się wtedy przekonać samą siebie, że jakoś sobie ułoży resztę życia. Odnajdzie szczęście w codzienności, tak jak udawało jej się to w dzieciństwie. Wtedy też nad wodami jeziora i na pobliskich łąkach ścieliły się resztki mgieł. Słońce tylko chwilami przezierało przez chmury i oświetlało korony rosnących na poboczu drogi drzew, w cieniu zostawiając poszycie znajdującego się nieopodal gęstego lasu. To miejsce i pogoda przypomniały o ulotnych wrażeniach i dawnych uczuciach. Była wtedy taka naiwna...
Amalia zadrżała z zimna i roztarła zgrabiałe ręce, skupiając się znów na rzeczach praktycznych. Zmrużyła oczy i zmówiła krótką modlitwę, błagając, by podobne mgły choćby częściowo ukryły ich chłopców przed nacierającym wrogiem.
Nagle poczuła na twarzy lodowatą wilgoć. Spłoszony hałasem skrzypiących kół spory ptak zerwał się do lotu. Gałąź ugięła się, po czym szarpnęła do góry, z giętkich witek spłynęła woda, rozpryskując się na przejeżdżających pod drzewem podróżnych. Amalia otarła mokrą twarz dłonią, a teściowi podała lnianą chusteczkę. Konie, korzystając z chwilowego rozkojarzenia woźnicy, zwolniły. Kiedyś, w poprzednim życiu, zaśmiałaby się w głos, jednak czasy beztroski minęły wraz z wejściem do rodziny Heynów. Teściowie uważali, że podczas wojny należy się skupić na pracy, a błahostki odłożyć na czas po zwycięstwie. A i wiecznie panująca w domu żałoba nie nastrajała do dzielenia się radością.
– Wysadzę cię przy zakręcie i pojadę zostawić wóz u Hansa. Kup bilety – polecił krótko teść, kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze zabudowania Peitsendorfu[2].
Amalia skinęła głową i nie odezwała się. Teść nie znosił bezużytecznej kobiecej gadaniny, a i jej w jego towarzystwie najbardziej odpowiadało milczenie. Nie powodowało nieporozumień, nawet jeśli w myślach absolutnie się z nim nie zgadzała. Ciekawiło ją, dlaczego zdecydował się ją zabrać, zamiast samodzielnie załatwić sprawę, tak jak robili to inni gburowie[3]. Nie odważyła się jednak zapytać, obawiając się, że zmieni zdanie. Bo nawet taki wyjazd stanowił miłą odmianę w codziennej rutynie. Przypuszczała, że liczył na jej umiejętność porozumiewania się w języku innym niż niemiecki. To, za co ją krytykowano, jeśli się tylko zapomniała, mogło go skłonić do tej decyzji. Kontaktowanie się z obcokrajowcami za pomocą gestów uważał za niegodne siebie. Dodatkowo brak znajomości języków mógł uniemożliwić mu dokonanie właściwego wyboru, bo ostatnim razem, kiedy pojechał po robotnika, wrócił z miasta wściekły, a później przez kilka dni mamrotał tylko pod nosem o upokorzeniu. Zatem dwa dni temu, nie zważając na protesty żony, postanowił zabrać Amalię ze sobą do miasta. Mieli wybrać najlepszych robotników do pracy w gospodarstwach jego i Schimanskich – rodziców Amalii.
Kupiła bilety i na peronie czekała na teścia. Pociąg miał przyjechać za piętnaście minut, więc powinien na niego zdążyć, jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego. W napięciu patrzyła na zegar, ale nim usłyszała dźwięk zbliżającego się parowozu, stary Heyn stanął obok niej na rampie. Bez słowa podała mu bilety, kiedy już usadowiła się na twardej ławce wewnątrz wagonu. Do Ządzborka mieli tylko kilkanaście kilometrów, więc ich podróż nie trwała długo. Amalia, która od zamążpójścia z rzadka opuszczała rodzinną wieś, wpatrywała się w okno, z ciekawością obserwując pierwsze miejskie zabudowania.
– Nie gap się tak! – syknął teść.
Posłusznie odwróciła wzrok od widoku za oknem i zatrzymała go na splecionych dłoniach. I tak wkrótce wysiadają, a ona nie miała ochoty wysłuchiwać utyskiwań teścia, a w konsekwencji wielokrotnych napomnień rodziców, by nie przynosiła im wstydu. Kiedy Johann wróci z wojny, postara się go przekonać do wyprowadzki do miasta. Będzie im się żyło łatwiej bez ciągłej pracy na roli, a przede wszystkim bez kontroli jego rodziców.
Spochmurniała. O ile wróci. A Heynowie i tak będą stawiać niezliczone przeszkody. Czterech braci męża już poległo, z licznego potomstwa teściów ostał się tylko Johann. Każda rodzina w ich wsi poniosła ofiary. Tak jak wielu innym pozostało jej jedynie czekać z nadzieją, że wydarzy się cud.
Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem i Amalia pośpieszyła za teściem. Mieli się udać do miejscowego Arbeitsamtu[4], wybrać zdrowych, silnych cudzoziemców do pracy i jak najszybciej wrócić do domu. Szła w kierunku wyjścia z peronu, kiedy zauważyła, że strażnicy otwierają stojący na bocznicy bydlęcy wagon. Wzdrygnęła się, gdy do jej uszu dotarły wykrzyczane polecenia, a ze środka zaczęli wyskakiwać stłoczeni wewnątrz ludzie. Wyskakiwać to za dużo powiedziane, pomyślała, widząc, że niektórzy z przyjezdnych ledwo trzymali się na nogach. Słaniali się, oparci o współtowarzyszy lub członków rodziny. Wśród przybyłych do Ządzborka zauważyła przede wszystkim wychudłych mężczyzn w brudnych ubraniach, młode dziewczęta, które, tuląc się do siebie, rzucały strażnikom wystraszone spojrzenia. To, co ją zdziwiło, to obecność małych dzieci. Chyba przywieźli tu całe rodziny, domyśliła się. Tylko po co? Czyżby nadal trwały przesiedlenia?
– Pośpiesz się – burknął teść. – Nie przyjechałaś tu spacerować. Za chwilę przebiorą najlepszy towar i zostaną same darmozjady. Takie jak ci.
Ruchem głowy wskazał opuszczającą wagon rodzinę. Starszy mężczyzna, wynędzniała kobieta i pięcioro drobiazgu. Najmłodsze jeszcze było przy piersi matki.
– Większość za młoda, żeby wykorzystać choćby do pasania krów, a nierobów karmić trzeba – mruczał do siebie, przyśpieszając kroku.
Wrzaski i szturchańce trwały dalej, w kilku przypadkach na plecy i głowy opieszałych spadły pałki lub kolby karabinów. Dwaj strażnicy weszli do wagonu i po chwili ze środka wyrzucili ciała trzech mężczyzn, młodej dziewczyny i kilkuletniego dziecka. Początkowo miała nadzieję, że po prostu ze zmęczenia nie są w stanie się poruszyć. Dopiero chwilę później dotarło do niej, że nie pomoże im nawet najlepszy doktor. Jak długa i wyczerpująca musiała być podróż, skoro niektórzy jej nie przetrwali? Zamknięci w wagonie z ograniczonym dostępem powietrza, może pozbawieni żywności i wody? Natychmiast zacisnęła powieki, ale i tak obraz utrwalił się w jej głowie. Poczuła przypływ mdłości.
Odwróciła wzrok od grupy, która pod wpływem krzyków niemrawo formowała się w zwartą kolumnę. Przyśpieszyła kroku, jednak zdawała sobie sprawę, że i tak długo nie zdoła wymazać z pamięci widoku wynędzniałych maluchów. Licho odziane, wygłodniałe, z brudnymi śladami łez na policzkach. Część z nich wyglądała na młodsze od Else. Mogła sobie wyobrazić, jak bardzo wystraszona byłaby w podobnej sytuacji jej córeczka. W obcym miejscu, daleko od znajomych krajobrazów.
Kiedy obserwowała tę scenę, pilnowała się, aby żadne uczucia nie pojawiły się na jej twarzy. Pomimo tego, co słyszała w domu i od niektórych sąsiadów, i tak było jej żal tych ludzi. Wcale nie czuła się od nich lepsza i uważała, że nie powinni być w ten sposób traktowani tylko dlatego, że urodzili się po niewłaściwej stronie granicy. Jednak nie odzywała się. Jej głos jako kobiety i tak się nie liczył, a nierozważnym słowem mogła ściągnąć kłopoty na najbliższych. Im dłużej trwała wojna, tym bardziej bezlitośni stawali się ci, którzy mieli choć odrobinę władzy. Ostatnio nawet do swojej córeczki obawiała się mówić po mazursku, przewidując, że dziecko, powtarzając nowe słowa, może niechcący ją zdradzić.
Sumienie jednak podpowiadało, że nie powinna milczeć, lecz za bardzo się bała, żeby coś zrobić. Albo nawet powiedzieć. Jej ojciec pewnie pochwaliłby rozsądek Amalii, ale ona zdawała sobie sprawę, jak jest naprawdę. Westchnęła cicho i walczyła, by nie skulić się pod ostrym spojrzeniem teścia. Była po prostu tchórzem.
– Pójdę załatwić sprawę w urzędzie, a ty tymczasem zorientuj się, skąd są ci ludzie. Wybierz takich, którzy pochodzą ze wsi. Lepsi tacy niż miastowi, chociaż pewnie nie będą mówić po niemiecku. Jeśli nie, to sprawdzi się każdy postawny, młody mężczyzna.
Teść zniknął za drzwiami, a ona zaczęła przyglądać się scenie przed urzędem i czuła coraz większy niesmak. Czytała kiedyś książkę, której akcja toczyła się w starożytności, a to, co widziała, przypominało jej antyczny targ niewolników. Bauerzy z okolicy przyjechali wybrać sobie robotników. Ci oczywiście nie mieli nic do powiedzenia, jeśli chodzi o wybór pracodawcy. Wystarczyło uiścić opłatę w urzędzie i zabrać do domu przyszłego pracownika. Była ciekawa, skąd pochodzą ci ludzie. Teść usłyszał od znajomego, że mieli przybyć z zachodu. Będzie mogła poćwiczyć swój zapomniany francuski.
Czekając, z niedowierzaniem przyglądała się próbom nawiązania kontaktu przez bauerów. Podchodzili głównie do mocno zbudowanych mężczyzn i dokładnie szacowali ich wzrokiem. Dobrze, że żaden z gospodarzy nie wpadł na pomysł, żeby sprawdzić zęby przyszłego pracownika, uznała zdegustowana. Zgromadzeni przed budynkiem przyjezdni wyglądali na wycieńczonych. Kto wie, ile czasu spędzili w podróży w nieludzkich warunkach? A biorąc pod uwagę, jak część rodaków Amalii traktowała robotników przymusowych, to mógł być zaledwie początek ich gehenny.
Współczucie walczyło w niej z rozbawieniem, kiedy obserwowała, jak niektórzy gospodarze odstawiają pantomimę, chcąc się upewnić w swoim wyborze. Dość otyły bauer podskakiwał, poruszając rękami trzymającymi wyimaginowane lejce. Inny wykonywał gesty koszenia, a jeden z dalszych znajomych jej teścia przykucnął i w powietrzu doił niewidzialną krowę. Pozycja musiała być mocno niewygodna dla starszego mężczyzny, ponieważ już po chwili jego nogi ugięły się, a on sam wylądował na bruku, tłukąc sobie... kość ogonową. Po raz pierwszy zgromadzeni okazali coś innego niż znużenie czy obojętność. Na ich twarzach pojawiły się oznaki rozbawienia, głośno roześmiało się również jedno z dzieci. Ale śmiech szybko się urwał, kiedy do stojących cudzoziemców zbliżyli się wachmani[5] z pałkami.
Podskoczyła, kiedy usłyszała za sobą głos teścia.
– Wybrałaś już? – Pokręciła głową i wtedy pchnął ją w stronę rzednącego tłumu. Część mężczyzn już odeszła ze swoimi gospodarzami. – To na co czekasz? Wkrótce zostaną sami polscy czy ruscy bandyci.
Wcześniej cieszyła się z wyjazdu, ale kiedy sama miała dokonać wyboru ludzi do praktycznie darmowej pracy w ich gospodarstwie, poczuła rodzący się w niej bunt. Nie przypuszczała, że będzie to tak wyglądać. Wcześniej naiwnie wyobrażała sobie pokój, w którym będą się odbywać rozmowy z wypoczętymi i przede wszystkim czystymi przyszłymi robotnikami. Naprawdę była głupia. Tak jakby nie widziała, jak wachtmeister[6] Mohl znęca się nad niektórymi mężczyznami. Ci strażnicy tutaj wcale nie musieli zachowywać się lepiej. Jednak nie mogła dłużej odwlekać nieuniknionego. Czując pogardę do samej siebie, odezwała się po niemiecku do pierwszego wskazanego przez teścia przybysza. Chwilę później przeszła na francuski i kiedy zauważyła reakcję, została odsunięta na bok przez potężnego bauera.
– Ten należy do mnie – burknął, po czym kazał zabrać mężczyźnie niewielki dobytek.
Usłyszała tylko chrząknięcie teścia, ale nawet nie próbował protestować. Konkurent był zbyt rosły, a jeśli formalności zostały dopełnione, i tak nic by nie zdziałał. Amalia wiedziała jednak, że to ją winił za porażkę. Niewielki wzrost rekompensował sobie sprawowaniem absolutnej kontroli nad członkami swojej rodziny. Johann... Gdyby nie był tak przerażony perspektywą wyjazdu na wojnę, odetchnąłby z ulgą, mogąc opuścić ojcowskie gospodarstwo. Wiedząc, że jeśli będzie się ociągać, temperament teścia natychmiast da o sobie znać, podeszła do następnego mężczyzny. I kolejnego, jednak ku niezadowoleniu Heyna żaden z nich nie pochodził ze wsi. Łamanym niemieckim wyjaśnili, że pracowali jako robotnicy w mieście. Teść odrzucił też innych, ponieważ wyglądali na zbyt młodych lub zabiedzonych. Ostatecznie wskazał dość porządnie ubranego, dobrze zbudowanego mężczyznę. Gdyby nie to, że jego odzienie było zakurzone i wymięte, a w dłoni nie trzymał skórzanej teczki, pomyślałaby, że ma przed sobą niemieckiego lekarza lub prawnika.
I natychmiast odsunęła się o krok, widząc w jego oczach wrogość. Przypominał zamkniętego w klatce drapieżnika. Jego twarz przecinała sina pręga, zauważyła też na szyi strużkę zakrzepłej krwi. Nie dziwiła się, że nadal nie został wybrany. Surowe rysy twarzy, mocna, świadcząca o uporze szczęka i inteligentne, czujne spojrzenie szarych oczu przekonywały, by odstąpić. Bauerzy pewnie się bali, że sprawi więcej kłopotu, niż będzie z niego pożytku. Nie wyglądał na człowieka, który łatwo dałby sobą sterować. Wręcz przeciwnie. Taki wiele zniesie, aby zaatakować znienacka, kiedy już uśpi czujność ofiary. Najchętniej również przeszłaby dalej, ale mężczyzna był rosły, co miało dla teścia znaczenie. Zapewne też nie miał nic wspólnego z wsią, ale Heyn najprawdopodobniej uważał, że taki robotnik podniesie jego prestiż w Schönwalde.
– Może ktoś inny? – zaproponowała nieśmiało.
– Boisz się? Jeśli tylko spróbuje zrobić coś głupiego, Mohl go wybatoży – parsknął.
Tego właśnie się obawiała, bo mężczyzna nie wyglądał na uległego. A przecież mógł stracić życie przy najmniejszej próbie oporu. Jak jeden z rosyjskich jeńców, którego wachman pobił na śmierć. Lepiej dla niego, żeby pojechał gdzieś, gdzie żandarmi nie są aż tak okrutni. Niechętnie spytała go po niemiecku o pochodzenie. Wpatrywał się w nią bez słowa, ale coś w wyrazie jego twarzy mówiło jej, że przynajmniej w części zrozumiał.
– Spróbuj francuskiego...
– Bez sensu. Jeńcy zostali już rozlokowani – odezwał się jeden z wachmanów. – Zostały same polskie świnie.
Usłyszała, jak teść zaczyna ordynarnie kląć. Nie chciał brać do domu kolejnego Polaka. Zbyt dobrze pamiętał okoliczności, w których stracił poprzedniego robotnika.
– Polaczki... To powinni przynajmniej rozumieć, co się do nich mówi.
– Nauczymy ich niemieckiej kultury... – Wachman się zaśmiał i wymierzył kopniaka jednemu z drobniejszych mężczyzn, chłopcu prawie, tak że ten upadł na bruk.
– Ale on... – zaczęła, a wtedy teść mocno złapał ją za ramię i zacisnął palce. Umilkła, kiedy dotarł do niej bolesny przekaz. Władza każdego mogła tak potraktować, a przybyli prowokowali samym pochodzeniem.
– Weź się do roboty! Nie mamy całego dnia!
Zerknęła z obawą na wachmana i przeszła na mazurski, ponieważ nie odważyła się użyć w tym miejscu polskiego. Na pewno zostałoby to uznane za prowokację. Miała nadzieję, że mężczyzna jednak nie odpowie i teść poszuka innego kandydata do pracy w gospodarstwie. Jej słowa musiały go zaskoczyć, bo jego spojrzenie się zmieniło. Teraz poza wrogością pojawiła się pogarda.
– Jak mogłaś się tak stoczyć, dziewczyno... – powiedział cicho.
Zrozumiał ją bez problemu, bo język Mazurów był zbliżony do polskiego. Przed wojną zdarzało jej się czytać polskie teksty choćby w drukowanych w Prusach Wschodnich „Kalendarzach dla Mazurów”[7], więc bez trudu dogadywała się z Polakami. Miała jednak nadzieję, że tylko ona zrozumiała sens słów mężczyzny. Nerwowo przestąpiła z nogi na nogę.
Teść, widząc, że kontakt został nawiązany, odetchnął.
– Nada się – zdecydował po chwili namysłu. – Wygląda na silnego i już nikogo lepszego tu nie znajdziemy. Jeśli chce jeść, będzie musiał się szybko nauczyć pracować. Spytaj, jak się nazywa, a ja skończę formalności. Potem możesz wybrać kogoś dla Schimanskich.
Odetchnęła z ulgą. Na szczęście teść nie zamierzał się angażować w sprawę przyszłych pracowników jej rodziców. Ponieważ po wyjeździe Libasia zostali jedynie z najmłodszą córką, która wciąż się uczyła, otrzymali zgodę na zatrudnienie kobiety i mężczyzny do pomocy w gospodarstwie. Dla teściów było to kolejną kością niezgody. Stary Heyn miał więcej hektarów do zaorania i bydła do oporządzenia, więc uważał się za poszkodowanego, mogąc zabrać tylko jednego pracownika. Nie obchodziło go, że jej ojciec kulał od poprzedniej wojny, kiedy dostał odłamkiem. Ledwo udało się ocalić jego nogę, ale nie nadawał się już do forsownej pracy.
Zbliżyła się do chłopaka, któremu pomagała się podnieść młodziutka dziewczyna. Mieli podobne rudawe włosy i piwne oczy, zatem wywnioskowała, że łączą ich więzy krwi. Widząc krzywy uśmiech wachmana, zaczęła od pytania po niemiecku, ale rychło przeszła na mazurski. Rzeczywiście, miała przed sobą pochodzące ze wsi rodzeństwo. Byli wychudzeni, ale zdawała sobie sprawę, że będą lepszymi pomocnikami w obejściu rodziców niż niejeden rosły mieszczuch. Z powodu delikatnego wyglądu na razie nie zainteresowali sobą ewentualnych nabywców.
– Poszukuję pary do pomocy w gospodarstwie...
– Moglibyśmy pojechać razem? – spytała dziewczyna, wpatrując się w nią z nagłą nadzieją. Prawdopodobnie najbardziej obawiali się rozdzielenia.
Amalia skinęła głową i uśmiechnęła się nieznacznie. Zbliżył się do nich wachman, który wcześniej potraktował chłopaka kopniakiem.
– Najlepiej, jak się znajdą w różnych miejscowościach. Nie będą im przychodzić do głowy głupie pomysły – poradził.
– Albo będą lepiej pracować ze strachu przed możliwym rozdzieleniem w razie nieposłuszeństwa.
I z wdzięczności, że są razem, dodała już w myślach.
– Jak się nazywacie?
– Staaszek i... Aaania Czajka. – Chłopak się zająknął. – Staanisław i Anna – poprawił się.
Widząc, że jest uważnie obserwowana, nie zdobyła się na uśmiech, tylko poważnie skinęła głową i poszła szukać teścia, żeby dopełnił formalności. Cieszyła się, że był nieobecny w chwili wymiany zdań z wachmanem, ponieważ natychmiast zmusiłby ją do poszukania innych robotników. To rodzeństwo... Jej rodzice byli dobrymi ludźmi, więc młodzi Polacy mogliby trafić dużo gorzej. Zerknęła na wybranego przez teścia Piotra Liszkiewicza, bo tak nazywał się mężczyzna, który otwarcie się jej przypatrywał. Wyglądał na hardego, co na pewno będzie przyczyną wielu zadrażnień. Nie powinna w ten sposób myśleć, ale on miał zdecydowanie mniej szczęścia niż młodzi.
Jeszcze raz rzuciła na niego okiem i widząc, że zaczyna się krzywo uśmiechać, poczuła nieprzyjemny dreszcz. Ten uśmieszek i pogarda w oczach zwiastowały nieprzyjemności. Im rzadziej będzie miała z nim kontakt, tym dla niej lepiej. Poznała kilku podobnych, zanim poszli na wojnę. Tacy jak on sprowadzali na kobiety wyłącznie kłopoty.
Rozdział 2
Wraz z trójką robotników udali się na stację, gdzie Amalia kupiła bilety trzeciej klasy. Mieli ze sobą zezwolenie wydane przez żandarmerię na podróż pociągiem robotników, jako że przyjezdnym nie wolno było używać tego środka komunikacji. I żadnego innego bez zgody policji. Lista zakazów była długa i wszyscy, zarówno bauerzy, jak i robotnicy, musieli się do nich stosować. Ze smutkiem pomyślała, że życie Polaków ulegnie drastycznej zmianie. Do ciężkiej pracy mogli być już przyzwyczajeni, czy jednak dobrze zniosą zakaz jakichkolwiek rozrywek? W ich wsi nie było nawet kaplicy, do której mogliby uczęszczać katolicy. I nie przewidziano miejsca do organizacji potańcówek czy osobnych seansów dla cudzoziemców przy wizycie kina objazdowego. No, chyba że wyświetlano filmy propagandowe, pokazujące potęgę Niemiec, które obejrzeć musieli wszyscy.
Kiedy w pociągu usiadła na ławce, rzuciła okiem na Polaków. Piotr, w odróżnieniu od rodzeństwa, był bez bagażu. Żadnej walizki ani torby, tylko to, co miał na grzbiecie. Pomimo że wyglądał na silnego, z zachłannością przyglądał się kromce ciemnego chleba, którą ugryzła Anna. Amalia zastanawiała się, kiedy ostatnio jadł. Dziewczyna musiała dostrzec wygłodniałe spojrzenie mężczyzny, ponieważ zaoferowała mu kawałek chleba. To dobrze o niej świadczyło. Rodzeństwo miało ze sobą dwa tłumoczki zrobione z koców oraz w połowie wypełniony spory wiklinowy koszyk. Pewnie trzymało w nim w czasie podróży żywność spakowaną jeszcze w domu. Amalia przez chwilę obserwowała teścia, ale stary Heyn był pogrążony w rozmowie ze znajomym, który wracał do Peitsendorfu wraz z wybraną przez siebie parą robotników. Dlatego wyciągnęła z siatki niewielką flaszkę wody i podała dziewczynie. Wcześniej zauważyła leżącą w koszyku pustą butelkę i wiedziała, że nie mieli nic do picia. W jej zostało niewiele płynu, ale każdy przynajmniej zdoła zwilżyć wyschnięte gardło.
– Podzielcie się – wyszeptała.
Uśmiechnęła się i spojrzała przez okno. Wkrótce dojadą na miejsce, ale tymczasem ma jeszcze kilka minut spokoju. Potem szybko dotrą do Schönwalde i do wieczoru będzie zajęta pracą. A od jutra przy dobrej pogodzie rozpoczną rozrzucanie obornika na polach. Długa zima, podczas której siedziała uwięziona w domu z teściami, nareszcie dobiegała końca.
Wraz z robotnikami czekała na zakręcie, a teść poszedł po wóz. Kiedy kazał jej wsiąść, a Polakom podążać za końmi, westchnęła i postanowiła coś z tym zrobić. Nie rozumiała jego postępowania, wręcz przeciwnie, uważała, że siły przybyłych należy oszczędzać do praktycznych celów. Zwłaszcza że byli dość wyczerpani. Koniom przecież było obojętne, czy na wozie siedziały dwie, czy pięć osób. Poruszyła się niespokojnie, co zwróciło uwagę teścia.
– Musisz iść za potrzebą? Należało skorzystać u Hansa...
Potrząsnęła głową. Wiedziała, że nie może zaproponować nic otwarcie, ponieważ teść zrobiłby dokładnie odwrotnie. Uważał się w domu za absolutnego władcę i żadna baba nie miała prawa nim rządzić. Zatem musiał dostrzec wyraźne minusy swojej decyzji. Przede wszystkim dla siebie, a nie dla nowych robotników.
– Zawsze powtarzasz, że Polaków nie wolno spuszczać z oka, a ci nawet nie wiedzą, dokąd się udać. Oni nie wyglądają, jakby mieli siłę biec za wozem. Pójdą powoli. A jeśli się zgubią? – udała zatroskanie.
Teść rzucił jej ostre spojrzenie i zmusił konie, aby przeszły do stępa. Amalia spojrzała na słońce i westchnęła.
– Co znowu? – warknął zniecierpliwiony.
– Boję się, że jeśli będziemy poruszać się w tym tempie, nie zdążymy z robotą. A jeszcze muszę odprowadzić tę dwójkę do rodziców.
Teść zacisnął wargi, ale po przejechaniu parunastu metrów zatrzymał konie.
– Powiedz im, żeby wsiedli na wóz.
Cicho przetłumaczyła słowa Heyna, nie pozwalając, aby w jej głosie słychać było choćby jedną nutę satysfakcji. Już na początku swojego małżeństwa zauważyła, że racjonalne argumenty żadnego z członków rodziny nie robią na starszym mężczyźnie żadnego wrażenia. Dlatego zamiast marnować czas na bezużyteczne kłótnie, jeśli jej naprawdę na czymś zależało, używała podstępów. Po osiągnięciu celu, zachowując kamienną twarz, szeroko uśmiechała się w duchu. Zupełnie tak jak teraz, kiedy cała piątka wygodnie siedziała na wozie, a konie ruszyły kłusem. Gdy dojechali do domu Heynów, teść obrócił się w jej stronę.
– Zaprowadź tę dwójkę do rodziców i szybko wracaj – polecił, po czym spojrzał na Piotra. – Wyprzęgałeś kiedyś konie?
Mężczyzna nie zareagował, więc teść zawołał Amalię.
– Spytaj go, czy wyprzęgał konie.
Tym razem Piotr stanowczo zaprzeczył, kręcąc głową.
– Przekaż, żeby patrzył i się uczył. Od jutra będzie jeździł z bańkami do mleczarni.
Szybko przeszła na mazurski i przetłumaczyła polecenie teścia, po czym prawie biegiem dołączyła do stojącej za płotem dwójki.
– To niedaleko – powiedziała, widząc, że dziewczyna niemal słania się na nogach. Musi porozmawiać z matką, żeby ich nakarmiła i dała im najpierw chwilę odsapnąć, nim zagoni rodzeństwo do roboty.
– Będziecie musieli jak najszybciej nauczyć się mówić po niemiecku. Tu prawie nikt nie używa mazurskiego. Nawet w domach starych mazurskich rodzin słychać głównie niemiecki, żeby dzieci nie miały problemów w szkole.
A dorośli z władzą, dodała w myślach. Amalia mówiła po mazursku, ale jej najmłodsza siostra zaledwie rozumiała tę mowę. Rodzice, podobnie jak inni Mazurzy, w pewnym momencie podjęli trudną decyzję, aby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie.
– Ale ty przecież mówisz po polsku – zdziwiła się Ania. – Części słów nie rozumiem, jednak większość brzmi podobnie jak u nas. Też cię wywieźli na roboty? Skąd pochodzisz? My z małej wioski niedaleko Lublina.
Dziewczyna uśmiechnęła się blado, najwyraźniej ucieszona, że znalazła bratnią duszę.
– Urodziłam się tutaj. Mężczyzna, z którym przyjechaliście, to mój teść – wyjaśniła.
– Wyszłaaś... zaa Niemca? Cco... z cieebie za... za... Polka? – obruszył się Stanisław. Młody mężczyzna kilkakrotnie się zająknął. Zastanawiała się, czy to wskutek wzburzenia, czy już wcześniej miał problemy z mową.
– Żadna. Jestem Mazurką, a nie Polką. Chociaż władza teraz uważa, że Mazurzy to Niemcy... – Ugryzła się w język. I tak już powiedziała za dużo. Zrobiło jej się przykro, kiedy zobaczyła, że z ust Ani znika uśmiech i dziewczyna zwiększa dystans. – Posłuchajcie. Traficie do gospodarstwa moich rodziców, a oni są porządnymi ludźmi. Nie skrzywdzą was. Mieszkaliście na wsi, więc wiecie, jaka to ciężka robota. W gorszej sytuacji są miastowi, którzy po raz pierwszy w życiu zabierają się do prac w polu czy obejściu. Przy obcych uważajcie na to, co mówicie, bo tu wielu mieszkańców rozumie po polsku, nawet jeśli się do tego nie przyznaje. Niektórzy z nich... sprzyjają rządzącym. Uważajcie zwłaszcza na wachtmeistra Mohla, który ma tu władzę nad cudzoziemskimi robotnikami. Nie unikniecie spotkania, ale lepiej nie rzucajcie mu się w oczy – dodała z naciskiem.
Przez resztę drogi milczeli, najwyraźniej zastanawiając się nad jej słowami. Amalia miała nadzieję, że wezmą sobie jej ostrzeżenia do serca i zachowają ostrożność. Tyle tylko mogła dla nich zrobić. Oni przynajmniej mieli siebie. To więcej, niż w przypadku większości przywiezionych robotników, którzy szybko musieli się nauczyć, komu można zaufać. Zła ocena drugiego człowieka zazwyczaj kończyła się tragicznie.
Otworzyła furtkę i wpuściła rodzeństwo na podwórze. Rozglądali się ciekawie, obserwując duży, wzniesiony z cegły dom kryty dachówką. Za nim znajdowały się zabudowania gospodarcze.
– U was prawie jak w mieście. Nasza zagroda jest niewielka i drewniana. Tato powinien zmienić część strzechy, bo pada na głowę, ale... to na razie niemożliwe. – Ania urwała.
Zaszkliły się jej oczy i Amalia uświadomiła sobie, że dziewczyna w tym momencie zapewne najchętniej znalazłaby się w swoim ubogim domu wraz z rodzicami i rodzeństwem. Czyżby zostali zmuszeni do wyjazdu w nieznane? Albo... w taki sposób chcieli pomóc rodzinie? Za każdym razem, kiedy wracała do domu, wydawał jej się za duży. Zupełnie tak jak dom teściów. A przecież kiedyś uważała, że ledwie mieścili się w trzech izbach, kuchni i komorze. Z dziesięciorga rodzeństwa została tylko trójka, a Libaś walczył gdzieś na wschodzie. Ulubiony brat również mógł nie wrócić z wojny.
– Jak się nazywają nasi gospodarze? – spytał Stanisław.
– Schimanscy – rzuciła i zrobiła krok w stronę wejścia do domu.
– Ale...
Odwróciła się i znów spojrzała na stojące na środku placu rodzeństwo.
– Tak?
– To poolskie... naazwisko! – upierał się Stanisław. – Wywieźli... nas na robooty... do Niemiec... aa mamy pracować uu... Po... Polaków?
Wyglądał na oburzonego tym faktem. Ona, przebywając gdzieś daleko, wolałaby pracować u rodaka. Mazura. Widocznie Czajka uważał inaczej.
– Pruskich Mazurów – jeszcze raz powtórzyła z naciskiem. – Dziad mojego teścia kupił tu ziemię, ale moja rodzina mieszka w Schönwalde od pokoleń. Wtedy jeszcze wieś się nazywała Psiękiny. Jesteśmy tutejsi. Polaków tu nie znajdziecie. Nieliczni Mazurzy, którzy w plebiscycie opowiedzieli się za waszym krajem, sprzedali ojcowiznę i wyjechali. Jedną rodzinę wywieziono już po wybuchu wojny i nikt nie wie, co się z nimi stało. Mazurski to nie ten sam język, co polski. Rozumiecie mnie, bo bardzo podobny. Jednak nie ten sam.
Odwróciła się zirytowana. Tylko zmarnowała czas, chcąc wytłumaczyć oczywistości, ale do tych ludzi nic nie docierało. Podobnie jak do Wojtka, byłego robotnika u Heynów. Oczywiście do czasu, pomyślała lekko rozbawiona. Czasami życie nieoczekiwanie zmienia perspektywę.
Weszła do domu i zawołała matkę, która ukazała się w drzwiach kuchni, wycierając ręce w ścierkę.
– Przywiozłam nowych pomocników.
Mama skinęła głową i obrzuciła spojrzeniem rodzeństwo, które weszło do sieni. Pocmokała i mruknęła do siebie:
– Toż to jeszcze dziewczok...[8]
Machnęła dłonią, pokazując, że mają iść za nią, i zaprowadziła ich do kuchni. Wskazała dwa krzesła przy niewielkim stoliku koło okna i po chwili postawiła przed nimi talerze wypełnione muzą[9]. Każdemu ukroiła pajdę chleba i położyła obok.
– Dziś damy im odpocząć, jeszcze się u nas narobią. A to takie chuchra. Dobrze dmuchnie i ich przewróci.
– Nie rozumieją po niemiecku, za to pojmują mazurski. Będzie prościej...
– Wyjaśnij im wszystko dla ich dobra. – Matka skinęła głową i, widząc puste talerze, uśmiechnęła się. – Psięknie[10]. Weźcie rejzetasze[11] i idźcie za Amalią.
Kobieta obeszła dom dookoła i skierowała się w stronę obory. Rodzeństwo spojrzało na nią zaskoczone.
– Nie jesteśmy zwierzętami, żeby mieszkać tutaj... – oburzyła się Ania.
Bracia opowiadali, w jakich warunkach żyli polscy chłopi, zwłaszcza na wschodzie. Gnieździli się po kilkanaścioro w jednej izbie, gdzie okupowali każdy wolny skrawek podłogi, a najmłodsi z najstarszymi spali w kuchni, przy piecu. Duże rodziny nierzadko nie mieściły się w domu i starsze dzieci szły na służbę. Albo za parobka do bogatszego gospodarza.
Staszek tylko wzruszył ramionami.
– U nas też paarobcy po stajniach śpią... A całe rodziny... bez... bezroolnych po komorach sięę gnieżdżą.
Stłumiła uśmiech. Dobrze o nim świadczyło, że potrafił się przyznać.
– Ale u nas ścisk i miejsca nie ma. Inaczej niż tu... – sprzeciwiła się siostra.
– Posłuchajcie. I nas, i was obowiązują pewne reguły. Moi rodzice ledwo dostali zgodę na pomocników, a wierzcie mi, że u nich będzie wam lepiej niż u jakiegokolwiek Niemca. Mając do wyboru ciepłą oborę albo lodowaty strych, ja osobiście wolałabym oborę. Rodzice ocieplili ją słomą, więc nie powinniście marznąć w nocy. Oczywiście latem będziecie mogli spać na sianie w stodole. Sama tak robiłam, kiedy w izbie robiło się zbyt duszno.
Przeszła po wyściełanym słomą klepisku i otworzyła drzwi do niewielkiego pomieszczenia. Kiedyś służyło jako schowek, ale kiedy dostali przydział na robotników, rodzice wysprzątali je dokładnie, przenieśli do niego z domu dwa łóżka z siennikami i lnianą pościelą. Okno wysoko pod sufitem wpuszczało niewiele światła, ale przecież będą tam tylko spać. Uśmiechnęła się, widząc, że mama zawiesiła firanki, co miało dodać izdebce nieco przytulności. W ścianach zostały zamontowane haki na ubrania, a wyposażenie uzupełniał niewielki stolik.
– Nie ma miednicy – zauważyła Ania.
– Myć będziecie się w domu, podobnie jak spożywać posiłki. To pomieszczenie ma służyć za sypialnię i może trochę miejsce odosobnienia, jeśli któreś z was będzie miało ochotę na odrobinę samotności.
Odetchnęła, ponieważ najgorsze ciągle było przed nią. Na stoliku położyła kilka skrawków materiału, igłę i nici oraz kartkę z instrukcją napisaną po polsku.
– Zapoznajcie się z tym tekstem i bezwzględnie stosujcie się do niego. Te oznaczenia musicie przyszyć na ubraniu w widocznym miejscu. Nauczcie się milczeć i nie ufajcie nikomu – dodała z naciskiem.
Rodzeństwo w ciszy studiowało instrukcję i skrawki materiału. Dostrzegła, że Ania ledwo panowała nad emocjami, ponieważ w jej oczach dostrzegła łzy.
– Dlaczego nam to robicie? – spytała. – Wyglądasz na miłą kobietę, ale to wszystko...
– To nie nasz wybór – odparła łagodnie Amalia. Rozumiała rozgoryczenie rodzeństwa, jej również nie podobały się rozporządzenia władz. Właściwie powinna po prostu wyjść zamiast wdawać się w dyskusję. Jednak chciała, żeby choć trochę rozumieli sytuację. I przede wszystkim przeżyli. – Tak jak i wy musimy się stosować do przepisów prawa, ponieważ nikt nie chce narazić swoich bliskich na kłopoty. Moi rodzice wcale nie chcieli zatrudniać cudzoziemców. Po prostu nie mają wyboru. Wszyscy moi bracia poszli na wojnę i nie ma kto pracować w gospodarstwie.
Stanisław odłożył instrukcję na stół i spojrzał na nią wyzywająco. Młody narwaniec, pomyślała ze smutkiem.
– U naas też wkrótce... zabraaknie rąk do pracy. Kiedy... i my dostaliśmy... wezwanie z Arbeitsamtu, w doomu zostały tylko dzieci... zbyyt młode, by podołać robocie w polu. A kontyngenty... roosną. To wyy zaczęliście tę... wojnę! To wy... wygnaaliście nas z naszego domu! To wy odzieracie naas z wszystkiego, coo ma jakąkolwiek... wartość. Ta wojnaa to nie tyylko walki żołnierzy... paaniusiu. Musiałabyś byyć choćby przez... chwilę w naszym kraaju, żeby... zobaczyć, jakie... z was beestie. Coo robicie ze zwykłymi... ludźmi. Starcami, kobietami ii dziećmi. Nie oczekuj, że będzieemy szczęśliwi, pracując dlaa wroga, ponieważ faałszywie się... do nas... uśmiechasz. Skoro twooi bracia są... w wojsku, oni też odpowiadają zaa nasze nieszczęścia. Szymańscy. Zaprzedaliście... się Niemcom. Zdraajcy!
Poczuła się tak, jakby wymierzył jej policzek. Zabolało, tak jak za każdym razem, kiedy przychodził telegram. Jej dobre chęci zostały opacznie zrozumiane. Chciała tylko ułatwić im pierwsze chwile w Schönwalde, a wywołała jeszcze większą wrogość. I nie miało znaczenia, że tak naprawdę im współczuła i potrafiła zrozumieć ich punkt widzenia. Poniekąd młodzi Polacy mieli rację, ponieważ jej rodzina zachowała bierność i stosowała się do nazistowskiego prawa. Przestrzegali go, nawet jeśli niektórzy uważali, że było złe. Nikt jednak nie ośmielił się choćby szeptem go zakwestionować. Nawet w gronie najbliższych. Rozumiała to, a jednak jego słowa paliły. I wywołały przypływ żalu. Pewnie nigdy się go do końca nie pozbędzie.
– Brat. Dwaj już nie żyją, ponieważ zginęli z rąk Polaków. Jeden dostał się do niewoli i słuch o nim zaginął. Równie dobrze może nie żyć, jeśli weźmie się pod uwagę, jak Sowieci traktują jeńców.
Odwróciła się i ruszyła ku wyjściu z obory. Frieda pomagała w obejściu, więc nie spotka się z siostrą. Co do młodych Polaków, ostrzegła ich. I żywiła nadzieję, że to wystarczy.
Może z biegiem czasu zrozumieją, że Schimanscy naprawdę nie życzą im źle.
Przypisy