Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka otrzymała nagrodę główną internautów oraz nagrodę internautów w kategorii "proza polska" w plebiscycie "Najlepsza książka na wiosnę 2022" portalu Granice.pl
O ile bez czekolady (czasem) można sobie poradzić, o tyle bez prawdziwej miłości życie traci cały smak!
Pewnego dnia trzydziestopięcioletnia Beata po prostu musi wejść do sklepu po ogromną tabliczkę ulubionej czekolady. Nie zważa nawet na kpiące spojrzenia innych ludzi, którzy zdają się sądzić, że dla osób z nadwagą takie przyjemności są wręcz zakazane. Beata jednak nie ma nic do stracenia, bo właśnie straciła wszystko, co miała – ulubioną pracę w bibliotece. Zrezygnowana wraca do domu, gdzie na szczęście czekają na nią kochający rodzice i zupełnie nowy lokator – pies, dzięki któremu już niebawem jej przewidywalne do tej pory życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni.
Małgorzata Lis w swojej kolejnej powieści zaskakuje czytelników zupełnie nową odsłoną swojego literackiego talentu. Do znanej już im wrażliwości na to, co ukryte w zakamarkach ludzkich serc, dokłada sporą dawkę poczucia humoru. O tematach ważnych i trudnych, takich jak nieumiejętność zaakceptowania siebie, samotność czy niepełnosprawność, pisze z wyczuciem, ale i z zachwycającą lekkością, sprawiając, że zagmatwane i niełatwe losy głównych bohaterów po prostu chce się poznać. Jak zwykle autorka serwuje nam bogaty zestaw czytelniczych wrażeń, tym razem złożony z dwóch równoległych opowieści o miłości dwojga dojrzałych ludzi, których drogi Bóg skrzyżował w najmniej oczekiwanym momencie ich życia.
Polubiłam Beatę. Mam wrażenie, że skądś ją znam. Inteligentna, ambitna, trochę zakompleksiona, zajadająca swój smutek słodkościami. Beata jest po trzydziestce i coraz bardziej nerwowo szuka szczęścia. Idealna bohaterka romansu z happy endem. Ale Małgorzata Lis opowiada znacznie ciekawszą historię. Owszem będzie romantycznie, będzie przystojny, tajemniczy nieznajomy i będą spacery z psami brzegiem morza. A kiedy już tak się zaczytamy, że rano ciężko będzie wstać, wtedy można się pocieszyć, że książka, która miała być odskocznią od codziennego biegu, sporo nas nauczyła – o emocjach, oczekiwaniach, o męskim i kobiecym spojrzeniu na świat, a także o pomaganiu innym i zaufaniu do Boga.
Dominika Szczawińska-Ziemba, dziennikarka Radia eM i Polsat RODZINA
Małgorzata Lis stworzyła opowieść niezwykłą. O rzeczach bolesnych mówi tak wciągająco, że trudno oderwać się od lektury. Zdziera z bohaterów ból, kłamstwo i zranienia. Czytelnika nie tylko częstuje czekoladą i zabiera w urokliwe miejsca na spacer z psem, ale karmi też dużą dawką radości w walce codzienności. Pokazuje, jak ożywcze mogą być miłość i troska. Bez względu na to, z której strony i jak bardzo niespodziewanie przychodzą…
Magdalena Urbańska, autorka bloga Niezawodna Nadzieja
Małgorzata Lis - z wykształcenia nauczycielka historii i historyk sztuki, ale od kilku lat nie pracuje zawodowo, lecz prowadzi edukację domową. W wolnym czasie czyta i pisze książki. Jest autorką podręczników do nauki historii oraz opublikowanych przez Wydawnictwo eSPe powieści Kocham cię mimo wszystko, Przebaczam ci oraz Wybrać miłość. Mieszka pod Warszawą z mężem i siedmiorgiem dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Rodzicom
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
– Pani Beatko, jest pani wspaniałym pracownikiem, punktualnym, świetnie zorganizowanym…
Siedziałam w gabinecie dyrektorki, cały czas zastanawiając się, po co mnie tu zaprosiła. Przecież wszystkie służbowe sprawy omawiałyśmy albo przy tak zwanej okazji, albo na zebraniach pracowników. Teraz siedziałam w ciasnawym fotelu, niepokojąco skrzypiącym pod moim ciężarem. Bałam się poruszyć. Do tego ten okropny upał! Czułam, jak pot spływa mi po plecach. W gardle mi zaschło, a serce waliło mi w piersiach z niepokoju. I jeszcze do tego ten znienawidzony przeze mnie zwrot „pani Beatko”. Hello! Beata jestem. Mam trzydzieści pięć lat i Beatką nie jestem od jakichś dwudziestu. Mimo to jednak nie miałam śmiałości, by o tym powiedzieć innym. Teraz tym bardziej tej śmiałości mi zabrakło.
„Zaraz mnie zwolni”, przyszło mi nagle do głowy, choć dotychczas wyuczony optymizm nie pozwalał mi uwierzyć w to, że to właśnie ja byłam do odstrzału. Mój wewnętrzny coach, którego sobie wymyśliłam, by podnieść jakość swojej kondycji psychicznej, stale szeptał mi do ucha, że jestem profesjonalistką z podwójnym tytułem magistra, wieloletnim doświadczeniem pracy w bibliotece, a do tego nie mam jeszcze rodziny, co czyni mnie dyspozycyjną i pomaga osiągnąć stuprocentową frekwencję w pracy, z wyjątkiem urlopów, oczywiście. Te z kolei brałam dość niechętnie, bo wczasy z rodzicami w tanich pensjonatach za bardzo mnie nie fascynowały. Ja naprawdę lubiłam swoją pracę. Kochałam książki, a odwiedzający bibliotekę czytelnicy stanowili miłe towarzystwo, z którym można było porozmawiać o tym, co w życiu najpiękniejsze, czyli o czytaniu. O ile nie przyszli w pośpiechu po lekturę szkolną lub książkę dla kogoś z rodziny.
– Niestety miasto wciąż uszczupla nasz budżet. Jesteśmy więc zmuszeni kogoś zwolnić. – Głos dyrektorki przebił się przez moje rozmyślania. – Pani pracuje tu najkrócej, więc… – Zawiesiła na chwilę głos. – Mam nadzieję, że bez problemu znajdzie pani inną pracę – dodała szybko i spojrzała na mnie z przepraszającym wyrazem twarzy.
– Znajdzie? – jęknęłam trochę bez sensu. Zaczęło do mnie docierać, że mój coach znowu się pomylił, przegrywając z brutalną rzeczywistością.
– Bardzo mi przykro… – Dyrektorka westchnęła. – Ma pani trzymiesięczny okres wypowiedzenia, proponuję więc pani pracę do końca czerwca, a potem urlop na czas wakacji. Co pani na to?
Co ja na to? A mogę powiedzieć, że się nie zgadzam? Że nie chcę odchodzić, bo polubiłam tę bibliotekę, dziewczyny, czytelników? Niektórych znam po imieniu! Do tego dobry dojazd i tylko pensja nie za wysoka, ale to normalne w moim zawodzie. Poruszyłam się niespokojnie. Fotel zaskrzypiał złowrogo, a ja zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Dobrze – wydusiłam w końcu z siebie, choć pewnie mogłam negocjować lepsze warunki albo chociaż zapytać, dlaczego ja i czy nie dałoby się jednak zostać.
– Pani Beatko… – Dyrektorka spojrzała na mnie ze współczuciem. – Napiszę pani dobre referencje. Naprawdę nie chcę pani zwalniać, ale muszę. Przykro mi. – Westchnęła po raz nie wiem który, po czym wstała, podeszła do mnie i położyła rękę w czułym geście na moim ramieniu.
Nie lubiłam, kiedy ktoś mnie dotykał. Miałam wrażenie, że wchodził wówczas w moją prywatną przestrzeń i naruszał jej bezpieczeństwo. W krajach anglojęzycznych mówią ponoć na to personal space bubble. Bardzo mi się spodobało to określenie, ale niestety samo w sobie nie rozwiązywało problemu. Bo cóż miałam zrobić, kiedy druga osoba, w dodatku dyrektorka, w dobrej wierze naruszała moją bańkę? Nic więc nie powiedziałam. Wstałam, zrobiłam krok wstecz i uśmiechnęłam się, wkładając całą siłę, jaką jeszcze miałam, w szczerość tego uśmiechu.
– Mam nadzieję, że coś znajdę – powiedziałam cicho. – Te dwa lata tu przepracowane wiele mnie nauczyły i pozostaną naprawdę miłym wspomnieniem – dodałam służbowym tonem. W tym momencie nie stać mnie było na nic więcej. Pożegnałam się i wyszłam z gabinetu.
Jak automat podeszłam do biurka, przy którym zostawiłam swoją torebkę i butelkę wody. Nie zwracając uwagi na czytelnika, którego obsługiwała koleżanka, odkręciłam korek i duszkiem wypiłam wszystko.
– Byłaś u dyrektorki? – konspiracyjnym szeptem spytała Kamila. W czasie, gdy piłam, zdążyła wydać książki czytelnikowi i przez chwilę byłyśmy same w pomieszczeniu. Nie musiała szeptać.
– Byłam. – Kiwnęłam głową, równocześnie gniotąc pustą butelkę. – Zwolniła mnie – mruknęłam niby od niechcenia i wrzuciłam kawałek zmiętego plastiku do żółtego kosza.
– No coś ty! – zawołała Kamila i poderwała się z krzesła, chcąc mnie przytulić, ale zawczasu odsunęłam się, przyjmując strategiczną pozycję za swoim biurkiem. – To wręcz nieprawdopodobne! – dodała, ze zrezygnowaniem opuszczając wyciągnięte w moją stronę ramiona. – Będzie mi ciebie brakowało – dodała z przejęciem, ale domyśliłam się, że również z poczuciem ulgi.
Bo skoro zwolniono mnie, to nie zwolnią jej. To jasne. A kto jak kto, ale Kamila najbardziej obawiała się redukcji swojego etatu. Jej córeczka ciągle chorowała, co wymuszało na niej częste i nierzadko długie zwolnienia. Latem było dużo lepiej, może więc dyrektorka o tym zapomniała? A może szkoda jej było zwalniać matkę chorowitego dziewczątka? Padło na mnie. Obowiązkową, dyspozycyjną singielkę.
– Zostaję do końca czerwca – odpowiedziałam, po czym porwałam torebkę i rzuciwszy krótkie „cześć”, wyszłam z biblioteki.
Nie miałam ochoty na dłuższą rozmowę z Kamilą ani w zasadzie z nikim. Powoli docierało do mnie, że oto nie tylko jestem singielką. Singielką! Prychnęłam. Jak to ładnie brzmiało, prawda? Powiedzmy sobie szczerze. Byłam nie tylko starą panną, ale do tego miałam co najmniej czterdzieści kilogramów nadwagi i właśnie straciłam pracę. Mój wewnętrzny coach szeptał jeszcze, że jestem singielką plus size na życiowym wirażu, zza którego wyłonią się na pewno nowe możliwości, ale już go nie słuchałam. Niech sobie mówi, co chce. Ja wiedziałam swoje.
Otarłam ręką pot lejący mi się po twarzy, rozcierając przy tym makijaż ukrywający moje niedoskonałości. Rozpuszczone włosy, które od wielu lat farbowałam na blond – tak że zapomniałam już, jaki miały swój naturalny kolor – grzały mi kark. Zwinęłam je jedną ręką, ale niestety nie wzięłam gumki i niesforne kosmyki po chwili znowu rozsypały się na moich ramionach. Spojrzałam na zegarek, uświadamiając sobie, że właśnie z peronu odjeżdża mój pociąg, a następny będzie dopiero za pół godziny. Westchnęłam z rezygnacją i skierowałam kroki w stronę niewielkiego sklepiku spożywczego stojącego po drugiej stronie ulicy.
– Poproszę małą wodę niegazowaną – powiedziałam i wyjęłam z torebki portmonetkę.
– Złoty sześćdziesiąt – mruknęła sprzedawczyni.
– I jeszcze milkę oreo trzysta gramów – dodałam, rozglądając się niepewnie po sklepie w obawie, że ktoś mógł mnie usłyszeć. Pokusa jednak była zbyt silna, żeby się wycofać. W moim stanie psychicznym czekolada zdawała się najlepszym ratunkiem.
– Tą wielką? – zawołała sprzedawczyni, podchodząc do regału ze słodyczami, stojącego w drugim końcu sklepu.
– Tak – potwierdziłam. – Tę wielką – skomentowałam nie bez złośliwości. Nie dodało mi to jednak animuszu. Czułam, że czerwienię się pod nieroztartą do końca warstwą podkładu. Miałam wrażenie, że wszyscy w sklepie spojrzeli na mnie z wyrzutem. „Taka gruba, a jeszcze kupuje czekoladę”. Na pewno tak pomyśleli.
Obiektywnie rzecz biorąc, moje obawy były bezpodstawne, zwłaszcza że w sklepie oprócz mnie stał starszy pan w okularach przyglądający się z uwagą kilku jagodziankom, po których chodziły osy, i kobieta w średnim wieku podniesionym tonem tłumacząca dziecku, które trzymała za rękę, że nie kupi mu dziesięciu rzeczy tylko jedną. Tę jedną, jedyną, którą mu obiecała, kiedy tu wchodzili.
– Trzynaście sześćdziesiąt – powiedziała głośno sprzedawczyni i spojrzała na mnie z wyrzutem. Nie wiedziałam, czy dlatego, że z powodu mojego zamyślenia zmuszona była powtórzyć cenę, czy też dlatego, że uznała, iż nie powinnam kupować tak dużej czekolady. W każdym razie jej spojrzenie przynagliło mnie do wysupłania z portmonetki lekko zgniecionego banknotu dwudziestozłotowego.
– Drobne ma?
Pokręciłam głową. Nieprzyjemna ekspedientka wydała mi resztę. Wrzuciłam drobniaki do portmonetki, a czekoladę i wodę schowałam do przepastnej torebki i czym prędzej wyszłam ze sklepu. Że też odrobina szczęścia kosztuje dwanaście złotych! O nadmiarowych kilogramach wolałam nie myśleć. Teraz byłam nieszczęśliwa i teraz potrzebowałam pocieszenia. Ułamałam kawałek ulubionej czekolady i dyskretnie wsunęłam go do ust. Resztę włożyłam z powrotem do torebki i pospieszyłam na dworzec. Zakupy zajęły mi trochę czasu. Nie chciałam spóźnić się na kolejny pociąg.
***
Do domu dotarłam cała zmachana i spocona jak mysz. Oczekiwanie w pełnym słońcu na przyjazd SKM-ki, zatłoczony, duszny wagon, a potem blisko kilometr „spaceru” do domu ostatecznie mnie dobiły. Na dworze było chyba czterdzieści stopni, zero wiatru, a niewysokie budynki nie rzucały za wiele cienia. Szłam noga za nogą, wciąż zastanawiając się, dlaczego właśnie ja. Dlaczego ja mam w życiu takiego pecha? Nie dość, że mimo skończonych trzydziestu pięciu lat wciąż byłam sama, a na faceta nawet się nie zanosiło, to jeszcze straciłam pracę, a dzięki zakupionej w afekcie czekoladzie zyskam dodatkowe kilogramy, które absolutnie nie były pożądane. Zwłaszcza że obwiniałam je o moje staropanieństwo.
Odruchowo włożyłam rękę do torebki, ale szybko przekonałam się, że mój dowód słabości zmienił stan skupienia. Kurczę! Pewnie przyjdzie mi jeszcze prać torebkę! Wolałam jednak na razie tego nie sprawdzać. Stanęłam przed furtką mojego domu i uważając, żeby nie ubrudzić się czekoladą, zaczęłam szukać w torebce kluczy. Na szczęście prawie od razu usłyszałam bzyczenie domofonu. Moja niezawodna mama dojrzała mnie przez kuchenne okno i otworzyła furtkę.
– Dzień dobry, Beatko – zaszczebiotała, przytulając mnie do siebie. Nigdy nie miałam serca jej powiedzieć, jak tego nie znoszę. Przytulania, bo mama akurat mogła nazywać mnie Beatką. – Zjesz obiadek?
Na samą myśl o gorącym obiedzie zrobiło mi się słabo. Jedyną rzeczą, o jakiej marzyłam, był chłodny prysznic. A potem ulubiony fotel, woda z cytryną i lodem, książka i czekolada, którą miałam nadzieję przywrócić do życia w lodówce. Z nieszczęściem wolałam być sama. Nikt tak dobrze jak ja mnie nie rozumiał.
– Dziękuję, ale może później – odpowiedziałam najgrzeczniej, jak potrafiłam. – Muszę się wykąpać i trochę odpocząć.
Nie czekając na odpowiedź mamy, powlokłam się po schodach na górę. Dom na szczęście był stary, bez poddasza, więc na górze, podobnie jak na dole, panował przyjemny chłód. Mój pokój miał okna wychodzące na wschód, co rano bywało uciążliwe, ale latem po południu bardzo korzystne. Zimą zapadał w pokoju lekko depresyjny półmrok, ale przecież rzadko spędzałam tutaj całe dnie. Z pracy wracałam zazwyczaj wtedy, gdy na dworze było już ciemno. „Z pracy”, westchnęłam z nostalgią, przypominając sobie, że właśnie straciłam zatrudnienie. Otrząsnęłam się jednak z przygnębienia, które po raz kolejny mnie zaatakowało, odłożyłam torebkę na krzesło, udając, że nie widzę brązowej plamy na jej jasnym dnie, po czym wyjąwszy z szafy T-shirt, szorty i świeżą bieliznę, poszłam do łazienki wziąć prysznic.
Odświeżona, w odrobinę lepszym humorze, padłam na fotel i wyciągnęłam rękę po książkę, która czekała na mnie na parapecie cały dzień, szepcząc po cichutku: „Przeczytaj mnie, przeczytaj”. Niestety, w tym momencie przypomniało mi się, że z dna torebki rechocze do mnie bezkształtna masa, która jeszcze tak niedawno była milką oreo. Wstałam niechętnie, wyjęłam to miękkie coś owinięte w fioletowy papier i włożyłam do reklamówki, którą zawsze nosiłam przy sobie na tak zwany wszelki wypadek. Że też nie pomyślałam wcześniej, by włożyć do niej czekoladę! Zeszłam na dół po cichutku i przemknęłam do kuchni, nawet nie patrząc w stronę salonu, w którym siedziała mama i oglądała telewizję. Włożyłam to, co zostało po mojej czekoladzie, do lodówki i już miałam wrócić na górę do wołającej mnie z parapetu lektury, gdy nagle przede mną wyrosła mama.
– Zjesz teraz obiadek, córeczko? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, weszła do kuchni i nalała mi pełny talerz zupy. – Chłodnik dziś zrobiłam. Zjedz. To prawie same warzywa – dodała, przyzwyczajona do moich nieustających diet.
Chłodnik brzmiał na pewno lepiej niż gorący rosół, ale czy warzywa pływające w niemal białym od tłustej śmietany buraczanym wywarze były dietetyczne, w to bym powątpiewała. Zresztą moja mama nie potrafiła gotować „chudo”, jak to nazywała. Nie mogłam wyjść z podziwu, że przy takiej diecie wyglądała jak połowa mnie, ale może sekret tkwił w genach, które ja oczywiście odziedziczyłam po tatusiu, który gdyby nie wielokilometrowe spacery, na które wyrzucała go z domu mama, byłby pewnie szerszy niż wyższy. Zresztą wysoki nie był, więc groźba osiągnięcia ponoć idealnego kształtu kuli była całkowicie realna. W moim przypadku istniało podobne zagrożenie.
Spojrzałam na pełny talerz chłodnika i kajzerkę na talerzyku obok i w tym momencie poczułam głód. Żołądka nie oszukasz. Ten bezczelny organ za nic ma twoje plany zrzucenia nadmiarowych kilogramów i wciąż woła o jeszcze, burcząc przy tym przeraźliwie. Mimo to zdobyłam się na heroizm i odsunęłam od siebie kajzerkę, ale pierogów z jagodami nie mogłam sobie odmówić. Zwłaszcza że mama zapewniała, że lepiła je specjalnie dla mnie. Objedzona jak bąk, wyjęłam z lodówki butelkę wody, do szklanki wrzuciłam trzy kostki lodu oraz plasterek cytryny i nie zapominając o czekoladzie, poszłam do siebie na górę. Mama na szczęście o nic nie spytała. I dobrze. Wolałam prawdę o swoim bezrobociu i przegranym życiu kontemplować w odosobnieniu.
***
Obudziło mnie ujadanie psa. Gwałtownie ocknęłam się z nieplanowanej drzemki. Przeciągnęłam się, a książka zsunęła się z moich kolan. Przetarłam dłońmi zaspane oczy i kontrolnie spojrzałam do lustra. „Nie jest tak najgorzej”, pomyślałam i postanowiłam sprawdzić, kto nas odwiedził o tak późnej porze. Na dworze gęstniał mrok, więc musiało być już po dwudziestej. Zeszłam na dół, a kiedy tylko przekroczyłam próg salonu, do moich stóp dopadł kudłaty, rudawy piesek, groźnie mnie obszczekując. Cofnęłam się, przerażona. Mój ojciec podszedł do mnie i zamiast uratować mnie przed atakiem brytana, objął mnie ramieniem i cmoknął w policzek. Wzdrygnęłam się, ale znowu nic nie powiedziałam.
– Cześć, mała! – zawołał nieco rubasznie, choć przerastał mnie raptem o kilka centymetrów. – Podoba ci się piesek? – zapytał, biorąc na ręce futrzaste zwierzątko do złudzenia przypominające Lassie z kultowej książki i równie kultowego filmu. Tylko że Lassie była większa. Ten piesek wyglądał jak jej miniaturka.
Zwierzak uspokoił się na rękach mojego taty i z zainteresowaniem zaczął mnie obwąchiwać, wyrywając się przy tym z objęć właściciela. No właśnie. Właściciela? Skąd się tu wzięło to stworzenie i do kogo należy? Zanim jednak zdążyłam o cokolwiek zapytać, tata dał mi psiaka na ręce i uśmiechnął się z zadowoleniem. Ja, nie wiedząc, co mam zrobić z wiercącym się i popiskującym zwierzęciem, postawiłam je na podłodze, a ono wskoczyło od razu na kanapę i skuliło się u boku mojej mamy.
– To jest Mufka – powiedział z dumą tata. – Dobrze, że nie Muffinka, bobyś ją zjadła. – Zaśmiał się z własnego żartu, ale widząc, że ani mnie, ani mamie nie było do śmiechu, spoważniał i usiadł na fotelu.
Ja przycupnęłam obok mamy i psa na kanapie. Poczułam się niezręcznie. Zawsze tak się czułam, gdy ktoś ze mnie żartował. A zwłaszcza z mojej tuszy. Tak, wiem, to moja wina, że się tak spasłam. Moja wina, ale też moja sprawa i mój problem. To ja się męczę, wchodząc po schodach, to mnie jest trudno kupić fajne ubrania, to ja wreszcie jestem narażona na cały katalog chorób cywilizacyjnych. To więc jest moja rzecz i moje zmartwienia. I nikomu nic do tego. A już na pewno nikomu nie wolno się z tego śmiać, że tak zacytuję stary utwór jeszcze starszej Kobranocki. Tylko ja mogę z siebie żartować. Teraz jednak nie miałam ochoty o tym myśleć. Byłam ciekawa, co w naszym domu robi Mufka.
– Kupiliście ją? – zapytałam, patrząc naprzemiennie na mamę i tatę. – Bo to rasowy piesek, prawda?
– Rasowy – przytaknęła mama – ale jej nie kupiliśmy.
Podniosłam brwi ze zdziwienia. Z tego, co mi było wiadome, nikt nie rozdawał za darmo rasowych psów. Moja przyjaciółka Ula wymyśliła sobie kiedyś papillona. To mały piesek z zabawnie sterczącymi, dużymi uszami przypominającymi skrzydła motyla i stąd jego nazwa. Papillon po francusku znaczy właśnie motyl. Kiedy jednak Ula się dowiedziała, że taki pieseczek kosztuje prawie cztery tysiące złotych, szybko zrezygnowała i ostatecznie przygarnęła kotka, który teraz nie był wcale taki mały, ale zanim dorósł, narobił w mieszkaniu tyle szkód, że z pieniędzy, które poszły na ich naprawienie, może starczyłoby na papillona. Kto wie?
– Wnuczka pani Wiesi, wiesz, której?
Kiwnęłam głową. Pewnie, że pamiętałam panią Wiesię, bibliotekarkę ze szkoły, do której chodziłam ja i w której pracowała moja mama.
– Otóż ta wnuczka – kontynuowała mama – Bożena, o ile dobrze pamiętam, kupiła Mufkę swojej córce, która ponoć o niczym innym nie marzyła. Okazało się jednak, że piesek na żywo jest bardziej kłopotliwy niż ten w marzeniach, i mała zaczęła zaniedbywać szczeniaka. Nie wychodziła na spacery, nie chciała po nim sprzątać, zapominała go karmić i czesać. Pies z nudów gryzł kapcie, meble i posikiwał, gdzie popadnie.
Mama mimo woli spojrzała na Mufkę, która sprawiała wrażenie, że dobrze wie, o kim mowa. Jedną łapkę położyła na długiej mordce, jakby się wstydziła.
– Wstyd jej, widzisz? – powiedziała mama, z uśmiechem patrząc na suczkę. – Ale ad rem. Wszystkie obowiązki przy psie spadły na Bożenę i może by tak zostało, ale Bożena zaszła w ciążę, zagrożoną, i musiała leżeć w szpitalu. Jej mąż oznajmił, że nie da rady zająć się psem. Pierwotna właścicielka również nie miała zamiaru i wkrótce Bożena skapitulowała i postanowiła oddać psa w dobre ręce. W ten sposób Mufka trafiła do nas. Na zawsze.
– Dwa tysiące stracili na tym interesie – wtrącił tata, który zawsze przeliczał wszystko na pieniądze.
– Oj, Andrzej, ty byś tylko liczył kasę. – Mama westchnęła. W gruncie rzeczy, gdyby to ona w naszym domu liczyła pieniądze, daleko byśmy nie zaszli. Niech więc tata pomarudzi, dowartościowując się przy okazji.
– Ty byś takiego interesu nie zrobił – powiedziałam z uznaniem, pokazując palcami cudzysłów przy wymawianiu słowa interes.
– Oczywiście, że nie! – krzyknął oburzony. – Kto to widział wydawać dwa tysiące na psa, gdy za darmo można mieć do wyboru, do koloru?
Nic nie odpowiedziałam, bo nawet jeślibym się z nim zgadzała, to nie wypadało mi krytykować innych. W końcu to nie moja ani jego sprawa, na co ludzie wydają swoje pieniądze.
– A jaka to rasa? – spytałam mamę, głaszcząc Mufkę po miękkim, puszystym łebku.
– Owczarek szetlandzki. Mufka ma półtora roku, więc większa już nie urośnie. Sierść zrzuca dwa razy w roku, mało je, czesać trzeba codziennie jedynie przy uszkach i pod mordką. Tylko potrzebuje dużo ruchu i lubi szczekać.
– Słyszałam – mruknęłam, wspominając jazgot, który wybudził mnie dzisiaj ze snu.
– Mufka jest dla ciebie, Beciu – wtrącił znowu tata, a ja mimo woli się skrzywiłam. Już wolałam być Beatką. – Żebyś się nie czuła taka samotna i codziennie chodziła na spacerki. Dobrze ci to zrobi, a może nawet jakiegoś chłopa złapiesz na ten słodki rudy pyszczek?
Przez krótką chwilę zastanowiłam się, dlaczego nazwał moją twarz rudym pyszczkiem, ale szybko się zreflektowałam, że to przecież chodziło o psa. Mój ojciec zawsze potrafił stanąć na wysokości zadania. W jednym zdaniu wypomniał mi kondycję i to, że wciąż byłam sama. Oj, dyplomatą to on nie był, ale i tak go kochałam. Poza tym pomysł wzięcia psa był naprawdę fajny. Kot Uli, choć niszczyciel, zawsze się do niej przytulał, gdy było jej smutno, a kiedy płakała, głośno miauczał, jakby chciał ją pocieszyć. I choć Ula od kilku lat była szczęśliwą mężatką i matką trójki dzieci, kot, jak twierdziła, był niezastąpiony. Może i ja się przywiążę do jakiegoś zwierzaka?
Spojrzałam na Mufkę, a ona łypnęła w moją stronę czarnym i okrągłym jak koralik oczkiem. Wzięłam ją ostrożnie na kolana. Nie zaprotestowała. Była taka mięciutka, puchata i rozkoszna. „Chyba zwariowałam”, pomyślałam. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia.
Rozdział 2
Wieczorem długo wierciłam się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Myślałam o dzisiejszym zwolnieniu, o chwili słabości w sklepie i o samotności, którą miał teraz uleczyć mały piesek śpiący na swoim legowisku w salonie. Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się północ. Rodzice już dawno się położyli i w domu zaległa cisza. Nagle przerwało ją dziwne stukanie, jakby ktoś bębnił paznokciami po stole. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, ale nagle ucichł. Po chwili usłyszałam ciche popiskiwanie i delikatne skrobanie w drzwi mojego pokoju. Domyśliłam się, że to Mufka. Mimo zmęczenia wstałam i wpuściłam suczkę do środka. Machnęła ogonem, jakby chciała mi podziękować, po czym zwinęła się w kłębek pod łóżkiem, kładąc głowę na moich kapciach jak na poduszce. Kapcie, skórzana pamiątka z Zakopanego, nie były chyba zbyt wygodne, ale psu to widocznie nie przeszkadzało.
Wizyta Mufki zupełnie mnie rozbudziła. Postanowiłam napisać wiadomość do Uli. Na szczęście była dostępna.
„Hej! Nie śpisz jeszcze?” – zaczęłam niezbyt inteligentnie. Skoro jest dostępna, to nie śpi, a jeśli nawet śpi, to nie odpowie, prawda?
„Hej! Karmię Filipka, a co?” – odpisała błyskawicznie.
„Zły dzień” – wstukałam i dodałam odpowiednią emotikonkę, żeby nie było żadnych wątpliwości co do tego, że miniony dzień nie należał do najlepszych. Kiedy tylko wysłałam wiadomość, śpiąca pod moim łóżkiem Mufka głośno westchnęła. Wtedy mi się przypomniało, że ten dzień nie był jednak taki beznadziejny.
Ula wysłała mi mnóstwo pocieszających emotek. Mimo woli się uśmiechnęłam. Niby zwykłe znaczki na szklanym ekranie, a tak jakoś zrobiło mi się cieplej na duszy.
„Dzięki” – odpisałam i pogłaskałam Mufkę. Wciąż nie mogłam się nadziwić miękkości jej futerka.
„Masz ochotę na spacer?” – dźwięk przychodzącej wiadomości wyrwał mnie z zadumy.
„Teraz?” – zapytałam, nie omieszkując dodać kilka emotek.
„Taaa, jasne. Podwijam kiecę i lecę” – zażartowała w swoim stylu. „Jutro rano. Odprowadzę dzieciaki do przedszkola i jestem wolna” – dodała po chwili.
Ustaliłyśmy więc godzinę i miejsce spotkania, a ja ze świadomością, że nie jest tak najgorzej, skoro wciąż ktoś o mnie pamięta, wreszcie zasnęłam.
***
Rano obudziłam się w dużo lepszym humorze. Opuściłam rękę, by pogłaskać Mufkę, ale trafiłam w próżnię. Spojrzałam w dół. Psa nie było. Zamknięte drzwi lekko mnie zaniepokoiły, wstałam więc czym prędzej i zeszłam do kuchni. Mama siedziała przy stole i odszypułkowywała truskawki.
– O, wstałaś już! – zawołała, zdziwiona. Na szczęście ręce miała całe czerwone od owoców, nie groziło mi więc przytulenie. – Masz dzisiaj na rano? – spytała, wracając do przerwanego zajęcia.
– Mam na jedenastą, ale umówiłam się z Ulą na spacer – odpowiedziałam szybko, podkradając mamie truskawkę z miski. – Pyszne! – Rozpłynęłam się w rozkoszy. Uwielbiałam truskawki, a ich sezonowość potęgowała moją miłość do nich. – Skąd masz ich tyle? – zapytałam z pełnymi ustami, bo nie zrezygnowałam z sięgnięcia po kolejną. – I gdzie jest Mufka?
– Tata był na targu, a wychodząc, wypuścił sunię do ogrodu – wyjaśniła mama. – Piszczała pod twoimi drzwiami. Nie słyszałaś?
Pokręciłam głową, zdumiona. Niczego nie słyszałam. Jak widać, sen mam tak twardy, że można by mnie było ukraść i bym się nie zorientowała. Na szczęście nikt nie chciał kraść starej panny z nadwagą. Chociaż na coś mi się mogły przydać te moje skądinąd wątpliwe walory.
– A gdzie jest teraz Mufka? – Zaraz po zejściu z góry stwierdziłam bezsprzecznie, że na dole jej nie ma. W przeciwnym razie chyba by przyszła się przywitać.
– Jak to gdzie? Na spacerze. Tata zostawił zakupy i zabrał psa na Glinianki. Mama oczyściła ostatnią truskawkę, po czym wstała i wyrzuciła szypułki do śmietnika. – Ja ci mówię, Beatko, ten twój tatuś tak nosem kręcił na Mufkę, ale w gruncie rzeczy cieszy się z tego pieska jak dziecko.
– Szkoda… – Westchnęłam, siadając przy stole i sięgając po truskawkę. W sercu poczułam ukłucie zazdrości. Chyba jednak chciałam, żeby psina była tylko moja. – Myślałam, że wezmę Mufkę na spacer z Ulą. – Dla niepoznaki wzruszyłam ramionami.
– Nic straconego. Pies się nie obrazi na kolejną przechadzkę. – Mama machnęła niedbale kuchennym ręcznikiem. – Zjesz owsiankę? – nagle zmieniła temat. – Zdrowa – zapewniła. – Z truskawkami.
Tego nie mogłam sobie odmówić, choć dobrze wiedziałam, że te truskawki były jedynie zasłoną dymną. Mama zawsze obficie słodziła owsiankę i dorzucała do niej chyba z pół kostki masła. Całość jednak smakowała wybornie i bez wahania mogłabym wpisać tę potrawę na listę ulubionych smaków dzieciństwa. Zwłaszcza wersję z truskawkami.
Nałożyłam sobie porcję na talerz i zaparzyłam kawę. Lubiłam jeść śniadania w naszej przestronnej, jasnej kuchni, a odkąd mama była na emeryturze, nigdy nie jadłam ich w samotności. Nie mogłam tego nie doceniać. Ciepło rodzinnego domu otulało mnie niczym puchowa kołdra w chłodny zimowy wieczór. Co prawda, teraz był czerwiec i mimo wczesnej godziny termometr wskazywał już ponad dwadzieścia stopni, więc lepszy od kołdry byłby chłodny prysznic, ale to rodzinne ciepło było przecież metaforyczne. Nikt raczej nie porówna rodziny swoich marzeń do kubła zimnej wody. Tak, było mi tu dobrze, ale i tak ciągle czegoś mi brakowało. Miałam wrażenie, że za czymś, a może za kimś tęsknię, że dopóki nie wypełnię tej pustki, nigdy nie będę do końca szczęśliwa.
Kiedy tak rozmyślałam, jedząc owsiankę i popijając kawę, a mama krzątała się, zasypując cukrem przygotowane do smażenia owoce, otworzyły się drzwi i do domu wszedł tata z Mufką. Sunia od razu dopadła do moich nóg, machając zawzięcie ogonem i podskakując śmiesznie na przednich łapkach.
– Cześć, psinka – powiedziałam pieszczotliwym tonem, schylając się do Mufki i głaszcząc ją po śniadym pyszczku. Wieczorem, nie mogąc zasnąć, sprawdziłam w internecie, że ten dziwny rudy kolor fachowo nazywa się „śniady”.
– Z psem się witasz tak czule, a ojciec to co? Gips z lewej nogi? – Tata się zaśmiał. – Jak ci się spało z nową siostrzyczką?
– No wiesz! – Mama, oburzona, odwróciła się od garnka, w którym pyrkały już na małym ogniu smakowite konfitury. – Pies to pies! Żadna tam siostrzyczka!
– Żartuję przecież. – Tata podszedł do mamy i chcąc ją udobruchać, cmoknął ją głośno w policzek. Gest ten przyniósł jednak odwrotny efekt, bo mama zdzieliła tatę ścierką po głowie, a zaraz potem po ręce, niebezpiecznie zbliżającej się do garnka z konfiturą. – A idź, jeszcze się poparzysz. Usmażę, to będziesz jadł.
Rodzice jeszcze się ze sobą przekomarzali, ale ja musiałam już iść na górę. Trochę żałowałam, bo lubiłam te ich przepychanki. Wiedziałam że ich kłótnie są tylko na niby, że tak naprawdę bardzo się kochają i w ogień by za sobą poszli. Zazdrościłam im tej miłości. I nie było w tym zawiści, tylko pragnienie, by i mnie przyszło zestarzeć się u boku kochającej osoby. Nie miałam jednak teraz czasu na myślenie o przyszłości, która pewnie się nie wydarzy. Musiałam się szybko umyć, ubrać i uczesać. Do spotkania z Ulą zostało mi naprawdę niewiele czasu.
***
Poszłam ostatecznie bez Mufki. Pomyślałam, że od razu po spacerze wsiądę w pociąg i pojadę do pracy. Pieska pokażę Uli kiedy indziej. Może do tego czasu Mufka bardziej się do mnie przywiąże? Na razie oprócz wspólnie spędzonej nocy niewiele nas łączyło.
Ula miała czekać przy wejściu na Glinianki od strony przedszkola. Ten park, a właściwie teren rekreacyjny powstał stosunkowo niedawno w miejscu porośniętych drzewami i chaszczami terenów po przedwojennej cegielni. Wydobywano tam kiedyś glinę, a wyrobiska zalano wodą. Okolica nieciekawa i raczej z rekreacją, z którą była dawniej kojarzona, mało miała wspólnego.
Wcześniej planowano wybudować tu szkółkę warszawskiego klubu piłkarskiego, ale ostatecznie pomysł nie wypalił. Głosy były wówczas podzielone, a wielu uważało, że Sulejówek stracił tym samym szansę na rozwój. Mój tata pomstował wtedy na decydentów, bo sam był wiernym kibicem i myśl o tym, że obiekty ukochanego klubu miałby tuż obok, napawała go radością i dumą. Teraz na Gliniankach zamiast boisk miasto przygotowało dla mieszkańców dwa stawy o nieregularnych kształtach, a wokół nich ścieżki, leżaki, plac zabaw, siłownię i miejsce do grillowania. Tata musiał się pogodzić z tą zmianą planów. Sam jednak przyznał, że przyda mu się dodatkowy teren na spacery. Tym bardziej, że z roku na rok na Gliniankach było coraz piękniej. Ostatnio na uboczu stanęła nawet budka przypominająca kształtem telefoniczną, w której na półkach leżały książki pozostawione tu przez spacerowiczów. Każdy mógł tu coś odłożyć, ale i wypożyczyć. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zobaczył ją mój tata, będąc tu ze mną na spacerze, od razu zawołał:
– O! Biblioteka! Tylko bibliotekarka się nie zmieści! – dodał i zaśmiał się głośno w swoim stylu.
Nie cierpiałam tych docinków, ale wiedziałam, że dyskusja czy fochy mogą jedynie pogłębić problem. Starałam się więc nie reagować i udawać, że jego uwagi spływają po mnie jak po kaczce. Tak naprawdę jednak nie spływały, a nawet gorzej – wsiąkały. Za każdym razem, kiedy patrzyłam na biblioteczkę na Gliniankach, przypominałam sobie głupi komentarz mojego taty.
Teraz jednak starałam się za bardzo tego nie roztrząsać i odwróciłam wzrok od czerwonej budki z książkami. W ostatniej chwili zauważyłam Ulę na pomoście, zapatrzoną w kaczki pływające po stawie. Myślałam, że to ja będę na nią czekać, a tymczasem to ona była pierwsza. No cóż… Musiałam się pogodzić z tym, że moja przyjaciółka we wszystkim mnie prześcigała. Przede wszystkim miała supermęża i trójkę wspaniałych dzieci. Nie zazdrościłam jej oczywiście Emila, choć muszę przyznać bez bicia, że był szalenie przystojny, a do tego szarmancki, dowcipny i tak zakochany w Ulce i dzieciakach, że bardziej już nie można było. Co prawda, wiedziałam skądinąd, że nie zawsze między nim a moją przyjaciółką było idealnie, mieli nawet gorszy czas po narodzinach bliźniąt, ale wszystko to potrafili przetrwać i z kryzysów wychodzili obronną ręką.
Oprócz męża i dzieci Ula miała jeszcze nienaganną figurę, co przecież urągało wszystkim stereotypom o spasionych matkach gromadki dzieci. Biorąc pod uwagę wygląd, to ja powinnam mieć troje dzieci. Co ja mówię! Czworo, pięcioro, a nawet całą dziesiątkę! Ula z talią osy, zgrabnymi nogami, ślicznymi, kręconymi włosami i delikatną, młodzieńczą cerą mogła być co najwyżej panienką na wydaniu. I tu wychodzi cała prawda o naszym istnieniu. To nie dzieci są przyczyną naszych nieszczęść i zaniedbań, tylko my sami. Dla chcącego, jak to często powtarza moja mama, nie ma nic trudnego. I tylko czasem geny stają na przeszkodzie.
– Cześć! – zawołałam w stronę przyjaciółki. Odwróciła się, pomachała ręką i zeszła z pomostu.
Uściskałyśmy się na powitanie, wymieniając się komplementami o świetnym wyglądzie oraz wyrażając żal, że tak rzadko się widujemy. Co prawda, ostatnio spotkałyśmy się w niedzielę w kościele, a był dopiero czwartek. Przyjacielskich spotkań jednak nigdy dość.
– I co tam za smutki cię dopadły? – zapytała Ula, kiedy szłyśmy już wolnym krokiem ścieżką wokół mniejszego ze stawów. – Coś się stało?
– Owszem – burknęłam ponuro. Choć naprawdę nie chciałam zadręczać Uli swoimi problemami i obiecałam sobie dziś świetny humor, znowu te plany spaliły na panewce. Mój coach jeszcze nie podniósł się po wczorajszym nokaucie ze strony rzeczywistości. – Praca, czekolada, tata i pies – mruknęłam. – To tak w skrócie.
– Czekolada… – Ula zabawnie pokiwała głową, zaciskając usta i mrużąc oczy, jakby rozważała skomplikowaną prawdę filozoficzną. – Przyczyna i skutek kobiecych rozterek – dodała po chwili, a widząc mój uśmiech, roześmiała się. – Tata, to rozumiem, znowu coś chlapnął, zgadłam? – Kiwnęłam głową. – Nie wiem jednak, co z pracą i jak mam rozumieć psa w tym zestawie.
– Zwolnili mnie, a wieczorem tata przyprowadził Mufkę – wyjaśniłam, choć chyba nie do końca jasno, bo Ula wciąż patrzyła na mnie ze zdziwieniem. – Redukcja etatów, więc mnie się oberwało, bo najkrócej pracuję, a Mufka to owczarek szetlandzki, półtoraroczny piesek – wyjaśniłam i dodałam jeszcze parę, a właściwie kilkanaście zdań o suni, pokazując przy tym jej zdjęcia, które zdążyłam zrobić dziś rano, wiedząc, że pójdę sama na spacer.
– Jaka śliczna! Słodziak! Przecudna! – wykrzykiwała Ula po każdym zdjęciu. – Normalnie do przytulenia! Pokażesz mi ją na żywo?
– Nie dzisiaj. Tata już ją przegonił po parku, a poza tym chciałam od razu po naszym spacerze jechać do pracy.
– Przecież cię zwolnili!
– Zwolnili, ale muszę tam jeszcze przez miesiąc się pojawiać. – Wyjaśniłam.
– Biedactwo! – Westchnęła Ula. Przez ułamek sekundy chciała mnie przytulić, ale szybko przypomniała sobie, że tego nie lubię i że przytulas na powitanie zdecydowanie wyczerpywał mój limit wytrzymałości. – I stąd ta czekolada, prawda? – zapytała, a ja, choć tego nie chciałam, rozkleiłam się na dobre.
Co prawda, przewidziałam, że tak się może stać, i miałam w torebce kosmetyki, żeby w pracy nie wyglądać jak ofiara przemocy domowej, ale teraz nie myślałam ani o kosmetykach, ani o wyglądzie. Łzy ciekły mi po twarzy, a Ula milczała, bo wiedziała, że gadaniem i tak mi nie pomoże. Znałyśmy się od wielu lat jak łyse konie. Byłyśmy dla siebie jak siostry. Od przedszkola razem. W szkole siedziałyśmy w jednej ławce, nawet liceum wybrałyśmy to samo, tylko że ja poszłam na profil humanistyczny, a Ulka na biol.-chem. No i studia też już osobno. Na szczęście moja przyjaciółka po ślubie została w Sulejówku. Jej rodzice mieli tu działkę, na której postawili nieduży dom. Jeśli więc ja nie wywędruję z tej okolicy, a wszystko wskazywało na to, że raczej nie, będziemy tu pewnie mieszkać i spotykać się do samej śmierci.
– Usiądziemy? – Ula przerwała wreszcie milczenie, a właściwie moje ciche pochlipywanie. – Wolna ławka w cieniu. Nie możemy zmarnować takiej okazji. – Uśmiechnęła się niepewnie, a ja nie chcąc jej martwić, otarłam łzy i również się uśmiechnęłam. – Wiesz, Bea… Ja ci czasem zazdroszczę – dodała, zaskakująco zmieniając temat.
– Ty? Mnie? – Żachnęłam się. – Niby czego?
– Jesteś inteligentna…
– Ty też – wtrąciłam.
– Ładna… – kontynuowała niezrażona.
– Też coś – prychnęłam. Czyżby Ula miała jakąś wadę wzroku?
– Naprawdę. Masz śliczne, brązowe oczy – powiedziała i spojrzała na mnie, przypominając mi, jak bardzo jej zazdrościłam niebieskich tęczówek. Tym razem jej jednak nie przerwałam. Zauważyłam, że jej słowa przyjemnie łechcą moją dumę. Może rzeczywiście nie byłam taka brzydka, jak mi się czasem wydawało? – Włosy zawsze świetnie ci się układają, są gęste i piękne. A do tego jesteś wspaniałą przyjaciółką, uczynną, miłą, z poczuciem humoru. Potrafisz się z siebie śmiać. To ważne.
Przez moment chciałam coś powiedzieć, ale aby ukryć zmieszanie, sięgnęłam po butelkę z wodą. Poczucie humoru! Też coś! Chyba raczej śmiech przez łzy. No i szkoda, że te moje niewątpliwe zalety podziwia teraz moja przyjaciółka. Zdecydowanie wolałabym, żeby zauważyła je osoba płci przeciwnej.
– I wiesz, czego ci jeszcze zazdroszczę? – Ula nie odpuszczała. Spojrzałam na nią z ciekawością. Cóż jeszcze mogłabym mieć ja, czego ona nie ma? – Czasem zazdroszczę ci… – Głos jej zadrżał. – Tego, że masz dużo wolnego, że masz czas na swoje pasje, że możesz przespać całą noc, że sobie pracujesz, że… – Zacięła się. Chyba zauważyła moje wymowne spojrzenie, gdy powiedziała o pracy. – No dobra, teraz chwilowo będziesz bez pracy, ale nie musisz się przecież martwić o przeżycie, nie zginiesz. Obiad masz podany, dach nad głową zapewniony…
– Ula… – znowu jej przerwałam. Tym razem jednak coś mnie tknęło. Ula nie była sobą. W jej głosie wyczułam smutek i lęk. – Co się dzieje? Nigdy nie zazdrościłaś mi samotności…
I wtedy twarda Ula, super Ula, która miała świetnego męża i grzeczne dzieci, nienaganną figurę i śliczną buzię, ta właśnie Ula się rozpłakała. Ja, wiedząc, że to lubi i tego potrzebuje, przytuliłam ją i głaskałam ją przez chwilę po włosach. Po chwili zaś podałam jej chusteczki. Wzięłam więcej z domu z myślą o sobie, a tu takie zaskoczenie!
– Nic wielkiego – wydusiła wreszcie z siebie. – Ja po prostu nie daję rady. Jestem zmęczona, niewyspana, mam dość dzieci. Rozumiesz? – Popatrzyła na mnie z poczuciem winy. – Mam dość swoich dzieci i kiedy po raz setny wołają: „mama”, mam ochotę zatkać sobie uszy i uciec na koniec świata. – Wyjęła z opakowania chusteczkę, otarła nią oczy i wydmuchała nos. – Wiem, myślisz pewnie, że ze mnie niewdzięczna wariatka.
Automatycznie pokręciłam głową, ale Ula wiedziała, że to nie było szczere. Pewnie, że jej zazdrościłam męża i dzieci.
– Długo wzbraniałam się przed tym, żeby tobie to wszystko powiedzieć. I wiesz? – Nagle zmieniła ton na weselszy i usiadła prosto, zakładając nonszalancko nogę na nogę. – Jest mi teraz dużo lepiej.
– Już ci lepiej? – spytałam podejrzliwie. – Tak szybko?
– No… – zawahała się. – Nie całkiem lepiej, ale cieszę się, że się wygadałam. Lepiej będzie, kiedy dzieci dorosną, pójdę do pracy i zarobię milion na podróż dookoła świata. – Popatrzyła w niebo rozmarzonym wzrokiem. – Ale tylko z Emilem – zastrzegła. – I z tobą – dodała szybko. – Z tobą i twoim mężem.
– Mężem? – Popatrzyłam na nią zdumiona. Ula potrafiła szybko zmienić nastrój, ale dziś była wyjątkowa pod tym względem. Przed chwilą płakała, a teraz żarty jej się trzymają.
– No jasne. Przecież o tym marzysz. – Wzruszyła ramionami. Tak jakby marzenia kreowały rzeczywistość. – A marzenia się spełniają, prawda? – dodała, jakby czytała mi w myślach.
– Wiesz co, Ula, ja dziś za tobą nie nadążam. – Pokręciłam głową i nasunęłam na oczy okulary przeciwsłoneczne. Dotychczas służyły jako opaska na włosach, ale teraz cień się przesunął i słońce zaczęło nieprzyjemnie razić.
– Chodzi mi o to, że ja wierzę, że na ciebie przyjdzie właściwy czas, że kogoś poznasz, ale nie twierdzę zarazem, że to uczyni cię nagle szczęśliwą, że znikną wszystkie problemy, frustracje. Będą inne. Natura nie znosi próżni. Zamiast ryczeć, że nie masz faceta, będziesz ryczeć, że ten, którego masz, beznadziejnie się odezwał, zachował, whatever. – Machnęła ręką. – O dzieciach teraz marzysz, a kiedy już je będziesz miała, momentami zatęsknisz za spokojnym czasem bezdzietności, za…
– Wiesz co? – przerwałam jej nieco obcesowo. Nie chciałam bagatelizować problemów mojej przyjaciółki, ale ona chyba nie wiedziała, co mówi. – Ja tam wolę mieć twoje problemy – powiedziałam twardo. – Wybacz, ale muszę się zbierać. Praca, za którą ty tak tęsknisz, mnie wzywa. – Spojrzałam ostentacyjnie na zegarek, wstałam z ławki i rozprostowałam trochę pomiętą sukienkę.
– Bea, no, nie obrażaj się! – Ula zerwała się, stanęła przede mną i spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. – Przepraszam, że się rozkleiłam. Mnie chodziło po prostu o to, że trzeba żyć tym, co jest nam dane tu i teraz. Dostrzegać dobre strony, nie przejmować się problemami. To znaczy przejmować się, ale tylko trochę. Nie cały czas. Wszystkie problemy są do rozwiązania. Tylko tych wymyślonych się nie da. A z pomocą Bożą to już zawsze z górki. Co nie?
– Masz rację – mruknęłam. Ula, jak to ona, delikatnie nawiązała do sił nadprzyrodzonych. Ja też byłam wierząca, modliłam się, chodziłam do kościoła, ale nie potrafiłam każdej sprawy powierzać Panu Bogu. Ula tak właśnie robiła. Ja kiedyś też, ale się z tego po prostu wyleczyłam. Patrząc na to, jak mi szło w życiu, zaczęłam podejrzewać, że muszę radzić sobie sama, a nie zaprzątać głowę Bogu w tak błahych sprawach, jakimi były moje problemy. – Wszystko ma swój czas. Dzięki, że mi o tym przypomniałaś – dodałam po chwili. Uśmiechnęłam się do Uli i nie było w tym uśmiechu ani krzty ironii, choć mój tekst mógł tak zabrzmieć. Ja naprawdę byłam jej wdzięczna. Miała rację. Problemy zawsze były i będą. Taki los. Trzeba skupić się na tym, co dobre. – I podrzuć mi czasem dzieci – wtrąciłam jeszcze na koniec. Bardzo lubiłam jej pięcioletnie bliźniaki Alę i Dominika, a skoro Ula była zmęczona… – Za miesiąc nie będę wiedziała, co robić z czasem – westchnęłam.
– Dzięki, ale wierzę, że znajdziesz jakąś fajną robotę. A teraz zawiozę cię do pracy – zaproponowała, co przyjęłam z ulgą. Zasiedziałyśmy się na tej ławeczce i teraz pozostało mi raptem dziesięć minut do odjazdu pociągu. Zdążyłabym tylko biegiem, a następny miałam dopiero za pół godziny. – Chodź, pod przedszkolem zostawiłam samochód.
Ruszyłyśmy razem w stronę parkingu. Udzieliły mi się optymizm Uli i jej wiara, że wszystko będzie dobrze. Co ja mówię! Że wszystko już jest dobrze, trzeba to tylko zauważyć.
Rozdział 3
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ II
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ III
Dostępne w wersji pełnej
Epilog
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © 2021 by Wydawnictwo eSPe
REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Kędzierska-Zaporowska KOREKTA: Anna Strakowska PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik ILUSTRACJA NA STRONACH DZIAŁOWYCH: Marta Lis ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Evrymmnt / Adobe Stock
Wydanie I | Kraków 2021
ISBN 978-83-8201-117-3
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]
Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska