Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwie wyjątkowe kobiety, dwie niezwykłe historie i jeden zupełnie zwyczajny dom...
Trzydziestoletnia Magda ma dość pracy w korporacji i życia w stolicy. Kiedy więc przyłapuje swojego chłopaka na zdradzie i równocześnie dowiaduje się, że musi opuścić wynajmowane dotąd mieszkanie, postanawia rzucić wszystko i wyprowadzić się do Żarek, małego jurajskiego miasteczka z bogatą, choć bolesną historią. Osiemnastoletnia Irena obawia się dwóch rzeczy: zaaranżowanego małżeństwa ze Stachem Nowakowskim i wojny, która, jak mówią, ma wybuchnąć lada chwila. Jeszcze nie wie, że nadchodzące dni zmienią jej życie bardziej, niż mogłaby się tego spodziewać...
Co się stanie, gdy te dwie historie spotkają się pod jednym dachem?
Sekret starych fotografii to opowieść o miłości i okrucieństwie, przyjaźni i podziałach, wierności i zdradzie, nowym życiu i śmierci.
To pełna emocji, słodko-gorzka historia współczesna, która niewidzialną nicią wspomnień łączy się
z wydarzeniami sprzed ponad osiemdziesięciu lat. Pozornie odległymi, choć tak naprawdę bardzo bliskimi...
Małgorzata Lis fragment po fragmencie, kadr po kadrze odsłania przed czytelnikami sekret starych fotografii i maluje swój nowy literacki autoportret. Oddaje w ręce czytelników swoją pierwszą powieść z historią w tle. Współczesność i czasy II wojny światowej łączy niewidzialna nić wspomnień – trwała jak miłość, przyjaźń
i pamięć. O latach minionych, o tych, którzy zginęli, i o tych, którzy przeżyli. Dwie przestrzenie czasowe, dwie kobiety, jeden adres. I ty odkryj tajemnice, które skrywa budynek przy Kwiatowej 18.
Paulina Molicka, Recenzje Dropsa książkowego
Kunsztowna opowieść o dwóch kobietach, miłości i starym domu – miejscu dotkniętym przez bolesny wiatr historii. Nietuzinkowa, oszałamiająca, boleśnie piękna, pokazująca bohaterki w sytuacjach największej próby uczuć.
Ta proza jest EMOCJĄ. Wsłuchaj się w jej szept. Na pewno zdradzi swoje bolesne tajemnice i pomoże odkryć sekret starych fotografii.
Aneta Pimpis, Zaczytana A-ta
Małgorzata Lis - z wykształcenia nauczycielka historii i historyk sztuki, ale od kilku lat nie pracuje zawodowo, lecz prowadzi edukację domową. W wolnym czasie czyta i pisze książki. Jest autorką podręczników do nauki historii oraz powieści Kocham cię mimo wszystko, Przebaczam ci, Wybrać miłość, Miłość, pies i czekolada, Odzyskać nadzieję, Namaluj mi anioła, Kto naprawi naszą miłość oraz Ulecz moje serce. Mieszka pod Warszawą z mężem
i siedmiorgiem dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Copyright © 2024 by Małgorzata Lis
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Adiustacja językowo-stylistyczna: Barbara Pawlikowska
Korekta: Anna Strakowska
Redakcja techniczna: Paweł Kremer
Projekt okładki: Lena Wójcik
Zdjęcie na okładce: adobe stock - JJAVA;
chroma stock - Helinek, alenalihacheva
Wydanie I | Kraków 2024
ISBN EBOOK: 978-83-68031-38-6
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Pamięci pani Aleksandry oraz tych, którzy pomagali mimo wszystko
Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj!
(Rz 12,21)
Nie wolno zapomnieć o tym, co się stało. Ale nie wolno też pielęgnować w sobie bólu i nienawiści, bo to szkodzi też temu, co nienawidzi.
Józef Morawiec (Wioletta Wajs, Pozostało nas tak niewielu, s. 68)
Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy!
Kiedy usłyszałam historię pani Aleksandry, która podczas II wojny światowej z narażeniem życia przeprowadzała Żydów przez granicę z Generalnej Guberni do III Rzeszy, nie sądziłam, że ta opowieść stanie się inspiracją do napisania mojej pierwszej książki z historią w tle.
Gdy spędzałam wakacje w Żarkach, nawet do głowy mi nie przyszło, że tu umieszczę akcję swojej powieści. Co więcej, nie zdawałam sobie wówczas sprawy, jaką ciekawą, a zarazem bolesną historię kryje to urokliwe miasteczko.
Gdzieś jednak padło ziarenko i po latach wykiełkowało. Oddaję w Państwa ręce historię Magdy i Ireny, całkowicie fikcyjną i jedynie inspirowaną autentycznymi wydarzeniami, dlatego proszę nie szukać podobieństwa do osób, które żyły kiedyś lub teraz mieszkają w Żarkach. Miasteczko jako tło powieści jest oczywiście prawdziwe, jak również jego historia i topografia, choć akurat ulicy Kwiatowej tam nie ma. Prawdziwa jest również historia, która tak okrutnie doświadczyła miliony Polaków i Żydów podczas najokrutniejszej w świecie wojny.
Zapraszam do lektury pierwszej części historii mieszkańców domu przy ulicy Kwiatowej.
maj 1939
Każdy miesiąc w roku ma swój urok, ale maj przewyższa wszystkie. Może dlatego, że zachwyca kolorami po długiej zimie? Że tak długo się na niego czeka? Przecież nie tylko w maju drzewa są zielone, kwitną kwiaty i śpiewają ptaki. Ale czy cokolwiek może się równać z oszałamiającą wonią bzu i jaśminu? Albo konwalii? Czy jakikolwiek śpiew jest piękniejszy od treli słowika? Czy kiedykolwiek zieleń jest bardziej soczysta i świeża?
Irka Będkowska kochała maj, ale tego wieczoru nie zwracała uwagi na zapachy i dźwięki. Brnęła w wysokiej trawie w głąb sadu, byle dalej od domu. Jakby tą ucieczką mogła oddalić to, co usłyszała, i sprawić, by to nigdy się nie stało.
A jeszcze przed chwilą siedziała na stryszku, wciśnięta między kufer z pościelą a skrzynię z narzędziami Antka, jej brata. Lubiła tam przesiadywać, zwłaszcza gdy dopadała ją melancholia. Dzisiaj dopadła, bo Stach Nowakowski, z którym dziś znowu się spotkała, wspomniał o ożenku. A ona nie wiedziała, czy tego chce. Może nie chciała? Stach ją zauroczył, spodobał jej się jak pewnie wszystkim pannom w Żarkach. Był wysoki, przystojny i szarmancki. Do tego jego ojciec prowadził piekarnię, więc pieniędzy mu nie brakowało. Tylko czy to wystarczy do wspólnego szczęścia? Irka miała dopiero osiemnaście lat i sama myśl o małżeństwie ją paraliżowała nie mniej niż słowo „wojna”, będące coraz częściej na ustach mieszkańców jej miasteczka, a pewnie nawet całego kraju.
Teraz też ojciec rozmawiał na dole ze swoim gościem o wojnie. Jan Nowakowski często odwiedzał Będkowskich. Godzinami mógł dyskutować z Zygmuntem, choć pozornie dzieliło ich sporo. On – bogaty przedsiębiorca, ojciec Irki – zubożały emerytowany nauczyciel. Nowakowski w pełni sił, Będkowski – schorowany, poruszający się o lasce. Połączyła ich jednak polityka. O niej właśnie najczęściej rozmawiali. Dzisiaj również nie ominęli tego tematu.
– Co pan, profesorze, sądzi o przemówieniu naszego ministra? – Jan Nowakowski zawsze nazywał Będkowskiego profesorem. Ten był kiedyś, co prawda, dyrektorem szkoły, ale była to zaledwie szkoła powszechna.
– Sam nie wiem, co o tym myśleć… – Ojciec Irki się zadumał i pokręcił bezradnie głową. – Jednego jestem pewien. Będzie wojna.
Irka zadrżała i zaciekawiona wytężyła słuch.
– Mówi pan, że wojna nieunikniona? – tym razem Nowakowski wypowiedział to straszne słowo. – Pakt o nieagresji wypowiedziany, zresztą Hitler za nic ma traktaty. Dobrze chociaż, że Sowieci zapowiedzieli pomoc na wypadek inwazji.
– Nie wierzę Sowietom – mruknął Będkowski. – Niemcom zresztą też nie ufam. Niby taki cywilizowany naród, a się zbroi na potęgę. Chyba nie po to, by ochraniać swoje biblioteki i teatry. Wojna jest nieunikniona, ale mamy gwarancje od Wielkiej Brytanii. Zobaczy pan. Wygramy.
Zabrzęczało szkło. Dwaj panowie pewnie już teraz opijali sukces polskiego wojska, które pospołu z brytyjskim miało pokonać Hitlera w kilka dni.
– Tylko chłopców naszych szkoda – wtrącił po chwili ojciec Irki. – Antek już się szykuje, Stach też przecież pójdzie walczyć.
– Ano pójdzie. No i ja z tym między innymi przychodzę.
Irka zamarła. Nie pomyślała o tym, że skoro ma być wojna, to i chłopcy na nią pójdą. A jeśli zginą? Zadrżała. Jej ukochany brat Antoni. Dwa lata od niej starszy. Taki mądry, silny, dobry. Studiował w Warszawie na politechnice, na co rodzina odkładała każdy grosz. Przyjeżdżał czasem do domu i opowiadał o wielkim mieście, polityce i marzeniach, o wspaniałej przyszłości i silnej Polsce. Irka tego nie rozumiała, jej siostra młodsza o pięć lat w ogóle się tym nie interesowała, ale i tak obie zapatrzone były w brata jak w obrazek. I ten ukochany Antek miał iść na wojnę?
Stach niech idzie. Może nawet dobrze, że zniknie na chwilę z życia Irki. Nie kochała go, to pewne, choć była nim zauroczona. W końcu to pierwszy mężczyzna, który okazał jej poważne zainteresowanie. Poprosił do tańca na zabawie, a potem całował ją w rękę, przynosił kwiaty i powtarzał jej, że jest piękna. Coś jednak było w nim takiego, że nie budził zaufania. Halinka Kulakówna, jej sąsiadka, a zarazem dobra koleżanka, z którą bawiła się w dzieciństwie, a i teraz czasem rozmawiała przez płot, mówiła jej, że widywała Stacha z innymi dziewczętami, że je adorował, a jedną nawet pocałował.
Dlatego myśl, że Stanisław Nowakowski pójdzie do wojska, nie wzbudzała w Irce lęku. Zaniepokoiło ją to, że oto na dole Jan Nowakowski, ojciec Stacha, chce o nim rozmawiać z jej ojcem.
– A co ze Stachem? – zapytał Zygmunt i zapewne znowu sięgnął po nalewkę, którą pani Będkowska robiła ponoć najlepszą w Żarkach. – Nie chce iść walczyć?
– Nie, no wie pan! Tylko tchórze uciekają, a Stach tchórzem nie jest. Pomyślałem tylko, że on się ma ku pańskiej córce i w tych niepewnych czasach warto to sformalizować.
– Myśli pan, że Stach zechce się żenić?
– Co ma nie chcieć? Na wojnę się wybiera, to powinien potomka wzbudzić. Nie mam innego syna, a interes musi przejść w dobre ręce.
Zygmunt odchrząknął, a Irka aż wstrzymała oddech, żeby nie jęknąć żałośnie. Myślała, że czasy swatów już za nią i sama męża wybierze, ale to, co usłyszała, mocno ją zaniepokoiło.
– Trzeba by wiano przygotować – mruknął w końcu jej ojciec.
Irka odetchnęła z ulgą. W ich obecnej sytuacji nie uzbierają szybko posagu. Wszystkie pieniądze szły na naukę dla Antka i leki dla ojca. Może to powstrzyma Nowakowskiego przed tymi swatami.
– Przecież wiemy, jak jest, profesorze. Mnie nie zależy na majętnej pannie, ale porządnej, gospodarnej, z dobrego polskiego domu.
– Skoro tak… Ja, panie Nowakowski, nie mam nic przeciwko temu, jeśli tylko Irka zechce, może wyjść za Stacha choćby i w tym roku.
„Jeśli tylko zechce”. Te słowa dźwięczały w uszach Irki jeszcze długo po tym, jak wyszła spomiędzy kufra i skrzynki z narzędziami i powoli zeszła po drabinie tak, by nikt jej nie usłyszał. Wymknęła się na dwór. Odetchnęła świeżym majowym powietrzem. Zapach bzu i jaśminu był tak intensywny, że aż zakręciło jej się w głowie. „Jeśli tylko zechce…”.
A zechce? Dobrze wiedziała, że małżeństwo ze Stachem zapewni jej byt, a pewnie pomoże też jej rodzinie. To Nowakowskim ojciec sprzedał pensjonat, który mieli w Leśniowie. Niewielki drewniany dom, ale co roku przyjeżdżali do niego letnicy, najczęściej Żydzi. Irka całe wakacje obsługiwała tam gości. Gdy jednak ojciec zachorował i odszedł z pracy, sam dochód z letników nie wystarczył. Trzeba było sprzedać pensjonat.
– Dobrze, że sprzedajemy – mruczał wtedy Zygmunt Będkowski. – Nie będziemy pracować dla Żydów.
Tak mówił, ale albo nie wiedział, albo nie chciał przyznać, że w Żarkach większość Polaków tak pracowała. „Wasze ulice, nasze kamienice”, mawiali Żydzi i tak zazwyczaj było. Wyjątkiem byli tacy Nowakowscy. Mieli polską piekarnię, która w ostatnich latach, kiedy to nasilił się w Polsce antysemityzm, zyskała nowych klientów. „Nie kupuj u Żyda” było chwytliwym hasłem, a do pustych sloganów i niewinnych żartów doszła niestety agresja, taka jak wybijanie szyb czy nawet zorganizowane pogromy.
Irka to wszystko wiedziała. Pamiętała, jak z Częstochowy przyjechali chuligani i wybili Żydom szyby w sklepach. Doszło nawet do regularnej bójki. Od kilku lat zdarzało się, że po pasterce i rezurekcji wychodzący z kościoła tłukli Żydom witryny. Ale to była raczej rzadkość. Te hasła, żeby nie kupować u Żyda, to się w Żarkach nie przyjęły. Bo u kogo mieli kupować? Dla kogo pracować? Ludzie żyli tu ze sobą, we względnej zgodzie. Ojciec też szanował Żydów i tylko tak mówił po sprzedaży pensjonatu, żeby mu żal nie było.
Irka podobnie. Była Polką, katoliczką, ale kupowała u Żydów, pozdrawiała ich na ulicy, do szkoły powszechnej chodziła z Żydami. Nawet w jednej ławce siedziała z Sarą Klizmanówną. Można nawet powiedzieć, że się przyjaźniły.
Teraz, na samą myśl o przyjaciółce i beztroskich szkolnych latach Irka przeciągle westchnęła. Zdała sobie sprawę, że już niedługo wojna albo ślub ze Stachem, albo jedno i drugie zakończą w jej życiu pewien etap. Wielkimi krokami nadchodził kres beztroskich młodzieńczych latach.
Dziewczyna oparła się plecami o drzewo i raz jeszcze odetchnęła pełną piersią. Przez chwilę wsłuchiwała się w śpiew słowika, dochodzący z cmentarza żydowskiego sąsiadującego z jej domem. „Pora wracać – pomyślała. – Co ma być, to będzie. Wojna nie wojna, Stach nie Stach, wszystko się jakoś ułoży”. Otrzepała bluzkę z kawałeczków kory i ruszyła w stronę rozświetlonych okien swojego domu.
Weszła cicho do środka. Nowakowski już sobie poszedł. Pomogła mamie posprzątać, zagoniła do spania młodszą siostrę, która podczas spotkania czytała książkę w pokoju obok, i kiedy rodzice też położyli się do łóżek i była pewna, że już zasnęli, znowu wymknęła się na stryszek. Wyjęła zza kufra szary zeszyt, w którym postanowiła kiedyś spisywać swoje wspomnienia, ale wciąż nie znajdowała na to czasu. Uznała, że teraz nastał dobry moment, by zacząć. Musiała to wszystko, o czym rozmyślała w sadzie, z siebie wyrzucić. A może już teraz znajdzie rozwiązanie?
Zaczęła pisać: o rozmowie taty z Janem Nowakowskim, o Stachu, o Sarze i o pachnącym bzie. Strony się wypełniały, a ona nie przestawała przelewać na papier swoich przeżyć i myśli. Na koniec zanotowała:
Jeśli nikogo nie zdążę pokochać, to pewnie pójdę za Stacha. To chyba nie ma znaczenia, że go na razie tylko lubię. Miłość przyjdzie z czasem. Najważniejsze jest, by nie zostać samej. No i pomogę rodzinie tym zamążpójściem. Antek dokończy studia, a Hania nie będzie już musiała zajmować się tą małą Wandzią od Kulaków.
A jeśli kogoś pokocham, to… To sama nie wiem, co zrobię. Wiem jedno. Napiszę o tym w pamiętniku.
Ten dzień mogłabym nazwać najgorszym dniem mojego życia. Jeśli szykują się gorsze od niego, to ja chyba podziękuję. Nie chcę, nie mogę, nie wytrzymam.
Zaczęło się od tego, że zaspałam. Pierwszy raz w życiu nie usłyszałam budzika! Kiedy zadzwoniła do mnie Aśka z pytaniem, dlaczego nie jestem w pracy, przez chwilę nie potrafiłam na nie odpowiedzieć.
– Zaraz, zaraz – mruknęłam, przecierając oczy. – W jakiej pracy i kto mówi?
– Magda, nie zgrywaj się – usłyszałam w słuchawce. Powoli zaczęło do mnie docierać, co się stało.
– Cholera jasna! – wrzasnęłam, uświadamiając sobie, że jest ósma czterdzieści pięć, ja nazywam się Magdalena Kowalczyk i za piętnaście minut powinnam być w pracy, do której dojazd zajmuje mi – bagatela! – jakieś pół godziny, jeśli oczywiście wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ale, jak znam życie, tym razem nie pójdzie.
– Magda? – głos Aśki przywołał mnie do rzeczywistości. – Dzwonię, bo obiecałaś mi dzisiaj kawę przed pracą. Coś się stało?
– Nic. Po prostu zaspałam – rzuciłam w stronę telefonu, który ustawiłam na głośnomówiący, a sama usiłowałam się ubrać, umyć zęby i uczesać. – Jakby się Malinowska pytała, to powiedz, że… Nie wiem co. Wymyśl coś, błagam! – sapnęłam.
Moje mieszkanko nie było duże, ale nerwowy bieg po powierzchni całych dwudziestu metrów kwadratowych sprawił, że dostałam zadyszki.
– Coś wymyślę – westchnęła Aśka, po czym się rozłączyła, a ja dokończyłam poranną toaletę w wersji turbo, wrzuciłam kosmetyki do torebki z planem wykonania makijażu po drodze lub w łazience w biurze, rzuciłam jeszcze okiem, czy nie włożyłam spódnicy na lewą stronę lub coś w ten deseń, i wyszłam z mieszkania, kierując się w stronę windy.
„Awaria dźwigu”, przeczytałam ze złością i rozpaczą zarazem. Przeklęłam i rzuciłam się biegiem po schodach, uważając, by w swoich eleganckich szpilkach nie zaliczyć upadku. To się, o dziwo, udało, ale już ze światłami nie miałam szczęścia. Nie zdążyłam na zielone i uciekł mi tramwaj. Następny przyjechał po pięciu minutach. Ale to nie koniec przygód. Metro też mi zwiało, że już nie wspomnę o tym, jak przywaliłam brzuchem w bramkę, bo źle zeskanowałam swoją kartę miejską. Dość powiedzieć, że dojazd do pracy zajął mi prawie godzinę. Jeśli doliczyć do tego niemiłosierny upał, który postanowił nawiedzić nasz kraj już w pierwszej połowie maja, burczący z głodu żołądek i pytające spojrzenia współpracowników z open space’a, da to pełny obraz mojego wspaniałego poranka. I jak tu nie wierzyć w pechowe piątki?
Malinowska oczywiście się doczepiła, ale na szczęście tylko trochę poburczała, mówiąc coś o lojalności, punktualności i tego typu pierdołach, o których wiem doskonale i ona też przecież wie, że ja wiem. Okej, dobra. Ja też wiem, że ona musi pogadać. W takich chwilach jak ta czułam się niewolnicą samej siebie. I kiedy siadałam do biurka i otwierałam komputer, poczułam, jakbym tu była za karę.
„Jesteś tu dla pieniędzy”, pomyślałam, ale wcale nie zrobiło mi się lepiej, choć rzeczywiście comiesięczny przelew był wystarczającą motywacją, by tu pracować. Szkoda tylko, że jedyną. No dobrze. Wróć. Nie jedyną. Był jeszcze Łukasz, niebieskooki brunet z działu zamówień, od niedawna mój chłopak. Nie wiem, jak to się stało, że mimo dwóch lat przepracowanych razem w tym miejscu spotkaliśmy się dopiero na sylwestra tego roku i to wcale nie była impreza firmowa. To musiało być przeznaczenie.
Łukasz był zabawny, inteligentny, czuły i troskliwy, a do tego miał elektryzujące niebieskie spojrzenie, kruczoczarne włosy i kilkudniowy zarost, który zawsze uważałam za niezwykle seksowny u facetów. Na początku zdziwiłam się, że taki gość jak Łukasz się mną zainteresował, ale z pomocą Aśki uświadomiłam sobie, że ja też nie powinnam mieć sobie nic do zarzucenia.
Może i nie byłam bardzo wysoka. Metr siedemdziesiąt to nie jest wzrost modelki, ale za to miałam świetną figurę, która napawała mnie dumą, ale też kosztowała mnie wiele wyrzeczeń. Piegi i zadarty nos były moją zmorą, ale jakoś je zaakceptowałam. Nawet za bardzo nie ukrywałam tych nieregularnych kropek na mojej twarzy. Za to musiałam pracować nad rzęsami, bo trafiły mi się wyjątkowo krótkie i proste. Cóż… Nie można mieć wszystkiego, choć ciemna zieleń moich oczu wymagała lepszej oprawy. Ale od czego jest dobry tusz!
Po szarej myszce, nauczycielce nauczania początkowego, a wcześniej troszkę zahukanej studentce pedagogiki, która przybyła do stolicy z prowincji, nie pozostał ślad. Chciałam być silna i niezależna i udało się, a właściwie udawało się aż do dziś. Niestety nie zdołałam skonstruować sobie pancerza, który pozwoliłby mi wziąć bezboleśnie na klatę trudne wydarzenia. Takim właśnie wydarzeniem było zobaczenie mojego chłopaka całującego się z jakąś laską w palarni.
A co ja robiłam w palarni? Pomyślałam sobie – o ja głupia! – że pocałunek ukochanego złagodzi dzisiejszy pech, a przynajmniej schowam się na chwilę w jego ramionach i spojrzę w kochające oczy. W króciutkiej przerwie w pracy pędzę więc do działu, w którym pracuje Łukasz, pytam o niego, a on – w palarni. Martwię się, że znowu pali, a więc i jemu musi być smutno i źle, bo zawsze leczył papierosem stres. I co? No cóż… Tym razem leczył się czymś innym i chyba skutecznie, bo wcale nie wyglądał ani na smutnego, ani nieszczęśliwego.
– Ty dupku – syknęłam, bo tylko na tyle było mnie stać w publicznym miejscu. Mimo wszystko uważałam się za osobę dobrze wychowaną i klęłam jedynie w zaciszu swojego domu lub własnych myśli. Obdarzyłam więc w myślach Łukasza kilkoma niewybrednymi epitetami, po czym obróciłam się na pięcie i odeszłam. Nie za szybko, nie za wolno. Z godnością.
Wieczorem jednak leżałam zwinięta w kłębek na kanapie w swoim minimieszkanku i bez godności opłakiwałam nieszczęśliwą miłość. Łukasz, co prawda, napisał mi kilka wiadomości z wyjaśnieniem całej tej sprawy, ale jeśli mam być szczera, nie przekonał mnie. I chyba sam nie był przekonany, bo jego „wyjaśnienia” przysyłane w wiadomościach, na które nie zamierzałam odpowiadać, brzmiały coraz mniej przekonująco. O, tak:
„Weź, nie przesadzaj, Magda. To nic takiego”.
„Nie obrażaj się. To tylko koleżanka”.
„Pocałowała mnie, okej? Co miałem zrobić?”
„Zazdrosna jesteś i tyle”.
„Odezwiesz się wreszcie?”
„Hej! Obraziłaś się?”
„Jak sobie chcesz”.
Ani jednego małego słowa „przepraszam”. No i w ogóle mógł przyjść do mnie do biura, mógł zadzwonić. Chlipnęłam po raz nie wiem który i głośno wysmarkałam nos. Wokół walały się zmięte chusteczki higieniczne, w rajstopach miałam gigantyczne oczko, makijaż utworzył na moich policzkach czarne smugi, a włosy, które od niedawna farbowałam na złocisty blond i zawsze tak starannie układałam, przypominały raczej wronie gniazdo niż jakąkolwiek fryzurę. But z obcasem złamanym po drodze z pracy rzuciłam w kąt w przedpokoju, podobnie jak zalany kawą żakiet.
I wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz z pękniętą – a jakże, dziś! – szybką i z przerażeniem ujrzałam na nim nazwisko Tadeusza Piotrowskiego, właściciela wynajmowanego przeze mnie mieszkania. To nie wróżyło niczego dobrego. Pan Piotrowski dzwonił tylko w nagłych wypadkach, czyli jak dotąd nigdy.
– Dzień dobry, pani Madziu – zagadnął, a mnie skręciło na samo brzmienie tej wersji mojego imienia. Nienawidziłam jej, ale panu Tadeuszowi potrafiłam wiele wybaczyć.
To właśnie on podszedł do mnie, kiedy uczyłam jeszcze w szkole, powiedział, że jest dziadkiem mojej uczennicy, dodał kilka achów i ochów na mój temat, a na koniec spytał, czy nie chciałabym zamieszkać na Muranowie, płacąc jedynie czynsz i media. Spojrzałam wtedy na niego jak na kosmitę, ale szybko się ogarnęłam, bo naprawdę potrzebowałam jakiegoś lokum. To, które wtedy wynajmowałam, nie dość, że nie było zbyt komfortowe, to na dodatek płaciłam za nie jak za zboże. Cóż… Takie uroki życia w stolicy. Pan Tadeusz wyjaśnił mi okoliczności wynajmu. Chodziło o popilnowanie mieszkania jego siostry, która w wyniku choroby zamieszkała z państwem Piotrowskimi na stałe. Zgodziłam się, nawet nie obejrzawszy mieszkania. „Jak za darmo, to biorę”, pomyślałam i na szczęście nigdy nie żałowałam tej spontanicznej decyzji.
– Dzień dobry, panie Tadeuszu – odpowiedziałam, siląc się na najgrzeczniejszą grzeczność, na jaką było mnie stać w obliczu wydarzeń minionego dnia.
– Mogę wejść do pani na chwilę? – zapytał, a ja w jednej chwili ogarnęłam wzrokiem moją dziuplę i padł na mnie blady strach.
– Teraz?
– Tak, stoję, że tak powiem, pod drzwiami – odpowiedział.
– Chwileczkę – rzuciłam do słuchawki i się rozłączyłam.
W popłochu zaczęłam sprzątać rozrzucone chusteczki i brudne naczynia, a pościel nakryłam kocem. Przecież rano nie zdążyłam jej schować. Przemyłam twarz i przyklepałam ręką włosy. Wyglądałam jak półtora nieszczęścia, ale może pan Tadeusz tego nie zauważy.
– Pani chora? – zapytał, wchodząc. Znaczy zauważył.
– Nie, to tylko alergia – rzuciłam wyświechtaną formułką, która ani trochę nie była prawdziwa. Nigdy nie miałam żadnej alergii, chyba że od dziś. Na Łukasza. Nie lubiłam kłamać, więc to wyjaśnienie troszkę mnie uspokoiło. – Proszę wejść – wskazałam ręką na pokój i pierwsza do niego weszłam, bo w mikroskopijnym przedpokoju nie dało się nawet wyminąć. – Przepraszam za nieporządek, ale po całym tygodniu…
– Nie szkodzi, to ja przepraszam za nagłe najście, ale, że tak powiem, sprawa jest pilna i niecierpiąca zwłoki – wyjaśnił i usiadł w fotelu.
– Napije się pan czegoś? – zapytałam grzecznie, w panice zapominając o tym, że u mnie zawsze było trudno o czysty kubek. Ale jak miałam zmywać na bieżąco, skoro w tym mieszkaniu nawet nie było kuchni?
– Nie, dziękuję – odmówił, a ja odetchnęłam z ulgą.
Przysiadłam na kanapie i czekałam na wyrok. Już wiedziałam, że pan Tadeusz nie przyniósł dobrych wieści. Zresztą w takim dniu jak ten nie mogłabym się spodziewać niczego dobrego.
– Sprawa jest taka, pani Madziu, że moja siostra zmarła i…
– Och, jak mi przykro! – wtrąciłam spontanicznie i szczerze, bo choć nie miałam okazji poznać siostry pana Tadeusza, to każda śmierć mnie wzruszała. – Proszę przyjąć szczere wyrazy współczucia.
– Dziękuję – mruknął i zwiesił głowę. Widziałam, że się bije z myślami. – Mieszkanie, że tak powiem, przypadło oczywiście w spadku jej córce, a ona… – Pan Tadeusz potarł ręką czoło i westchnął przeciągle. – A ona chce je sprzedać – skończył, a ja zamarłam.
– Słucham? – wydusiłam z siebie, bo myśl o tym, że już niedługo będę musiała się wyprowadzić i podziać nie wiadomo gdzie, niemal mnie sparaliżowała.
– Chce sprzedać i to od razu. W poniedziałek ma przyjść potencjalny kupiec, by je obejrzeć, ale raczej jest zdecydowany i, że tak powiem, klamka zapadła i musi się pani stąd wyprowadzić.
– Ale jak to? Tak od razu? – jęknęłam, chyba zbyt żałośnie, bo pan Tadeusz popatrzył na mnie z troską i znowu westchnął.
– Niestety tak. Przepraszam, że dopiero teraz o tym mówię. Sam się wczoraj dowiedziałem. Hanka, że tak powiem, nie miała pojęcia, że pani tu mieszka. Myślała, że lokal stoi pusty, więc spisała umowę przedwstępną i umówiła się z kupcem na oglądanie. Nabywca chce kupić i wprowadzić się tu… od zaraz, że tak powiem.
Przez chwilę milczałam, bo choć spodziewałam się hiobowych wieści, to jednak nie aż tak hiobowych. Myślałam, że limit nieszczęść już wyczerpałam, a jednak okazuje się, że ten wór z pechem chyba nie ma dna. Zaczęłam gorączkowo myśleć, co począć i czy „od zaraz” oznacza, że już, w tej chwili, czy jednak mam trochę czasu, by czegoś poszukać.
– Może pani zamieszkać u nas – zaproponował pan Piotrowski, a ja już wiedziałam, że czasu nie mam zbyt wiele. – Do poniedziałku musi pani, że tak powiem, opuścić mieszkanie. Bardzo mi przykro – dodał z wyraźnym smutkiem. On naprawdę mi współczuł, ale to niestety nie ratowało sytuacji.
– Ależ oczywiście, panie Tadeuszu, jasna sprawa. – Odzyskałam głos, choć nadal nie wiedziałam, co robić i jak żyć. Tego drugiego pewnie nigdy się nie dowiem, ale mniejsza z tym. – Dziękuję za propozycję zamieszkania u państwa, ale mam nadzieję, że coś wymyślę. Mam na to całe dwa dni – dodałam optymistycznie, choć znowu zabrzmiało to raczej żałośnie.
– To czekam na wiadomość od pani. Moja i żony propozycja wciąż aktualna, że tak powiem. Do widzenia i jeszcze raz przepraszam – dodał i wyszedł, zostawiając mnie samą i nieszczęśliwą.
Mój chłopak mnie zdradzał, ja nie miałam gdzie mieszkać, a w dodatku zniszczyłam swoje ulubione buty i pękła mi szybka w telefonie.
– Cholerny dzień – jęknęłam i zrzuciwszy z siebie służbowe ubranie, wskoczyłam bez kąpieli pod kołdrę. – Mam to gdzieś – odburknęłam głosowi przyzwoitości, który odezwał się nieproszony w mojej głowie, i otulona kołdrą zamknęłam oczy.
– Halo? – jęknęłam do telefonu. – Halo! – powiedziałam nieco głośniej, dziwiąc się równocześnie, że mimo iż odebrałam, telefon wciąż dzwoni. Ale jak to, dzwoni? Przecież wyłączyłam… No tak! Świdrujący dźwięk dostał się do samego środka mojej głowy. To dzwonek do drzwi. Ale w środku nocy?
I nagle poczułam autentyczny strach, że oto przespałam cały dzień i teraz przyszli tu właściciele mieszkania, żeby zająć to, co do nich należało. Właściwie mieli być w poniedziałek, więc…
– Drrrrrr…
Znowu miałam wrażenie, że mój mózg rozpada się na kawałki.
– Idę, już idę – wymamrotałam i zwlokłam się z łóżka. Spojrzałam przez wizjer i moim oczom ukazał się nos Aśki, potem jej oko, a potem… – Już otwieram! – krzyknęłam, bo nagle postać Aśki się oddaliła, a jej ręka niebezpiecznie podniosła do przycisku dzwonka. Po raz kolejny mogłabym nie wytrzymać tego dźwięku.
– No, nareszcie! – westchnęła Aśka, po czym, nie czekając na zaproszenie, przecisnęła się obok mnie i weszła do mieszkania. – Już myślałam, że nie żyjesz – dodała, uśmiechając się promiennie, co mnie lekko zaniepokoiło, ale tylko lekko, bo dużo większym zmartwieniem było, co moja kumpela robi u mnie w środku nocy.
– Żyję – mruknęłam tylko i zamknęłam drzwi. – Wejdź – powiedziałam, choć było to zupełnie niepotrzebne. Aśka zdążyła już zrzucić buty w moim mikroskopijnym przedpokoju i wkroczyć na pokoje.
– O, matko! Jaki tu bajzel! – Aśka grzecznie wyraziła swoją opinię i rozsiadła się na kanapie, wcześniej odgarnąwszy moją pościel. – Nie ma nawet dwudziestej drugiej, a ty śpisz?! No to rzeczywiście…
– Zaraz, zaraz – przerwałam jej i spojrzałam na zegarek. – Co? – jęknęłam żałośnie, bo przekonałam się naocznie, że Aśka miała rację. Była dokładnie dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt. – Musiałam przysnąć – skwitowałam i opadłam bezwładnie na krzesło.
– Magda Kowalczyk zasypia przed północą?! Niemożliwe… – Aśka pokręciła głową. – Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że przyszłam? – zapytała i nie dając mi odpowiedzieć, ciągnęła: – Zauważyłam, że w robocie coś się stało, ale nie chciałam pytać. Dzwoniłam i nie odbierałaś. Dlatego przyszłam. No i przyniosłam lody. Masz ochotę? Po takim gorącym dniu przyda się ochłodzenie. – Zachichotała i wyjęła z reklamówki pudełko lodów czekoladowych.
– Dzięki, ale nie sądzę, by cokolwiek mi pomogło. – Westchnęłam i wstałam, by odłożyć lody do zamrażalnika.
– Jeśli nie chcesz, to spoko. – Aśka chyba zauważyła, że nie bardzo mam ochotę na swoje ulubione lody. Zapewne już się zorientowała, że ze mną jest bardzo źle, bo na jej twarzy zamiast zdziwienia czy złości zobaczyłam współczucie. – Mnie wystarczy woda – dodała, kiedy zobaczyła, że po schowaniu lodów sięgam po czajnik.
– Tobie wystarczy woda, ale ja potrzebuję kofeiny – mruknęłam.
– To może ja też poproszę kawę – wtrąciła.
Kiwnęłam głową. Chyba cudem znalazłam w szafce dwa czyste kubki i nasypałam do nich po łyżeczce kawowego granulatu. Miałam tylko rozpuszczalną, bo wciąż nie dorobiłam się ekspresu. Może i dobrze, zważywszy na to, że najpóźniej do pojutrza muszę się spakować i wynieść do Piotrowskich. Im mniej rzeczy, tym lepiej.
Kiedy już siedziałyśmy razem na łóżku, każda ze swoim kubkiem w dłoni, Aśka nie musiała mnie o nic pytać. Sama wyśpiewałam jej historie z Łukaszem i panem Tadeuszem. Aśka, jak to ona, obdarzyła mojego byłego kilkoma niewybrednymi epitetami. Pomyślałam, że choć ja tych słów nie wypowiedziałam, to pasowały jak ulał do Łukasza.
– Tak że sama widzisz, nie warto się przejmować tym dziadem. Znajdziesz lepszego faceta, to nie będzie trudne – dodała i upiła łyk kawy. – A o mieszkanie się nie martw, tylko wbijaj do mnie – powiedziała lekko i uśmiechnęła się szeroko i szczerze.
Zdębiałam. Lubiłam Aśkę i ona lubiła mnie, ale nie sądziłam, że zaproponuje mi coś takiego. To było o wiele więcej, niż mogłam oczekiwać.
– A Paweł? – zapytałam tylko, wciąż oszołomiona tą propozycją.
– Paweł nie ma nic do gadania. To moje mieszkanie i ja ciebie zapraszam – oświadczyła zdecydowanie. – Na pewno do końca maja – dodała i przez moment się zawahała – bo w czerwcu… Ale jak nic nie znajdziesz, to w czerwcu też możesz – dokończyła i znowu się uśmiechnęła.
– Ja… Ja nie wiem, co powiedzieć… Dziękuję… – głos mi zadrżał z emocji. – Nie chcę ci psuć planów i w ogóle…
– Nie wygłupiaj się! – prychnęła. – Jakich planów?
– Przecież powiedziałaś, że w czerwcu…
– Bo w czerwcu ma się wprowadzić Paweł. Podobno na pewno, ale kto go tam wie… – Westchnęła teatralnie. – Ale wiesz – dodała po chwili. – Nie wyrzucę cię, jeśli niczego do tego czasu nie znajdziesz, jednak…
– Rozumiem – kiwnęłam głową.
Nawet lubiłam Pawła, ale Aśka podchodziła do niego z dystansem i dziś przekonałam się na własnej skórze, że to była słuszna postawa. Z facetami nie należało się za bardzo… No, po prostu nie należało za bardzo, bo wtedy im się wydawało, że są nie wiadomo kim i głupoty im do głowy przychodziły. Jak Łukaszowi. Paweł nie wyglądał na takiego, któremu mogłyby przyjść do głowy jakieś głupoty, ale lepiej było dmuchać na zimne i pewnie dlatego Aśka nie naciskała, by z nią zamieszkał, i nie uwzględniała go w swoich najbliższych planach. Zresztą nie był bezdomny jak ja, o ile można nie nazywać bezdomnym człowieka, który mieszka z rodzicami, a jego mieszkanie właśnie się buduje. Nie wnikałam jednak. Dla mnie sytuacja super, wręcz okazja, a dla Pawła… Nie wiem i nie muszę wiedzieć.
– Dziękuję ci, Asiu – powiedziałam po chwili i spontanicznie ją przytuliłam. Nie spoufalałam się dotąd za bardzo z koleżankami z pracy, więc ta zdrobniała forma i przytulas zaskoczyły właściwie nas obie, ale mimo to Aśka nie odsunęła się ode mnie.
– Nie ma za co. Posprzątasz, ugotujesz… – Zaśmiała się, chcąc śmiechem pokryć to lekkie zmieszanie.
– Mogę ugotować – obiecałam skwapliwie. W mojej klitce, w której nie było przecież kuchni, bardzo rzadko gotowałam, choć lubiłam kulinarne eksperymenty. – W twojej kuchni? Z olbrzymią przyjemnością – dodałam.
– No coś ty! Żartowałam. Nie zapędzę cię do garów. Będziesz moim gościem – odpowiedziała, po czym wstała energicznie z łóżka i odłożyła kubek po kawie na stół. – To skoro już postanowione, ja spadam i jutro po ciebie przyjeżdżam. Albo w niedzielę. Jak wolisz.
– To może w niedzielę – zaproponowałam. Nie chciałam zwalać się jej na głowę na cały weekend. To byłoby już nadużycie.
– No to do niedzieli. Zadzwoń, jak się ogarniesz. – Omiotła wzrokiem moje skromne lokum. – Albo jeśli będziesz potrzebowała pomocy – dodała, po czym cmoknęła mnie w policzek i wyszła z mieszkania.
***
W sobotę wieczorem miałam już wszystko spakowane. Niby wiele tego nie miałam, a i tak kartony i torby zawalały cały pokój. Nie sądziłam, by się zmieściły w yarisce Aśki. Miałam jednak więcej zmartwień na głowie niż nadmiarowy bagaż. Ten dałoby się odwieźć taksówką, choćby bagażową. Łukasza nie dało się nigdzie odwieźć. Co gorsze, pewnie go spotkam w poniedziałek w pracy. Nie zadzwonił, gnojek jeden, choć bardzo liczyłam na telefon z przeprosinami, a najlepiej spotkanie. Widać, nie zależało mu, a ja, głupia, dałam się zwieść.
„Ech, nie pierwszy raz, nie ostatni”, westchnęłam. Położyłam się na wersalce i wbiłam wzrok w sufit. Po raz nie wiem który analizowałam pęknięcia i niewielkie zacieki. Był wieczór, więc dodatkowo po suficie tańczyły cienie. Ten błogi stan zakłócał jedynie hałas dochodzący z ulicy. Upał był nadal nieprzeciętny, a do tego okno wychodziło na południowy zachód, cały dzień miałam więc zaciągnięte zasłony. Nie otwierałam też okna, aby jak najdłużej zachować naturalny chłód panujący w mieszkaniu dzięki grubym murom. Mimo to nieustający szum samochodów i hałas, jaki robiły tramwaje, sprawiały, że mieszkając tu, nigdy nie doświadczyłam idealnej ciszy, za którą coraz częściej tęskniłam.
I wtedy, kiedy tak wgapiałam się w sufit i próbowałam usłyszeć ciszę, przyszedł mi do głowy pomysł tak szalony, że pewnie nie mój. A może by tak stąd wyjechać? Rzucić wszystko? I może nie w Bieszczady, bo to jednak strasznie daleko, ale po prostu się wyprowadzić? Zmienić pracę? Odpocząć od wszechobecnego stresu i znaleźć choć odrobinę ciszy i spokoju?
Ten pomysł wziął się dosłownie z sufitu, ale już zawładnął mną całą i nie dał się odgonić. Wręcz przeciwnie. Z minuty na minutę myślałam coraz intensywniej tylko o jednym. O wyjeździe z Warszawy. Może do Siedlec, do rodziców? Szybko odrzuciłam ten pomysł. To byłoby jak wpaść z deszczu pod rynnę. Rodzice byli kochani, ale na odległość.
I tylko ta działka pod budowę kusiła… W Siedlcach miałabym gdzie mieszkać, na działce zbudowałabym wymarzony domek, a jakaś praca by się znalazła… Nie! Wolałam od razu odrzucić ten pomysł. Działkę mogę sprzedać, dorzucić swoje oszczędności i kupić jakieś mieszkanko, powiedzmy sobie w…
Od razu odrzuciłam największe miasta. Po pierwsze hałas i stres, a po drugie to tam podobnie jak w Warszawie można się dorobić mieszkania chyba dopiero na starość, całe życie harując jak wół. I tylko Aśka z Pawłem mieli po apartamencie, bo nie dość, że pracowali jak stado wołów, to jeszcze ich rodzice coś tam im dorzucili. Ja musiałam walczyć o wszystko sama. No i nie byłam ani menadżerem po zagranicznych studiach jak Aśka, ani prawnikiem z bogatej rodziny jak Paweł. Byłam zwykłą nauczycielką po podyplomówce z zarządzania zasobami ludzkimi. Phi! Też coś. Nie dla mnie zawrotna kariera. Własnymi zasobami nie potrafiłam, jak widać, sprawnie zarządzać.
Zrobiło mi się smutno. Bo dlaczego tak jest, że jeden studiuje, pracuje i ma, a drugi, też po studiach, też pracujący, nie ma. Albo ma niewielką część z tego, co tamten. Cóż… „Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Nie wszyscy są bogaci…”, pomyślałam słowami ze skeczu mojego ulubionego kabaretu i oderwałam wzrok od sufitu. Sięgnęłam po telefon i zaczęłam skrolować Instagram. Zabijacz czasu? Tak, ale chyba lepiej zabić czas niż siebie.
***
W niedzielę punktualnie o szesnastej rozdzwonił się mój domofon, ale zamiast Aśki zjawił się Paweł. Pożyczył większy samochód od rodziców, no i był lepszy w noszeniu niż my, kobiety. W takich momentach jak ten, kiedy facet brał do ręki dwie torby, a pod pachę pieruńsko ciężki karton z książkami, myślałam sobie, że równouprawnienia w przyrodzie nie ma i nie będzie nigdy i muszę się z tym pogodzić. Natura uplasowała kobietę na straconej pozycji.
Tyle dobrego z tej nierówności płci, że z pomocą Pawła szybko się uwinęliśmy z pakowaniem i kiedy pan Tadeusz przyszedł po klucze, mieszkanie było puste i wysprzątane, a mój znudzony pomocnik czekał na mnie pod blokiem w aucie zapakowanym po sufit.
– Nieźle się urządziłaś z tym mieszkaniem – zagadnął mnie Paweł, kiedy już wyjechał z podwórka.
– Tak bywa – mruknęłam. Nie chciałam być niegrzeczna, ale wypominanie mi teraz tej sytuacji było co najmniej bez sensu.
– Miałaś jakąś umowę najmu? – drążył dalej, a ja tylko głęboko odetchnęłam, żeby nie wybuchnąć. – Nie miałaś… – zapytał, a raczej stwierdził. Zresztą nietrudno się było domyślić.
Kiwnęłam głową.
– Żadnej? – Aż przyhamował z wrażenia. Jego prawniczy umysł chyba tego nie ogarniał.
– Żadnej – przytaknęłam. – Paweł, to był taki grzecznościowy wynajem. Pilnowanie mieszkania. No, wiesz, o co chodzi – wyjaśniłam.
– W takich sytuacjach też się spisuje umowy. Mogłaś kogoś zapytać, skoro się nie znasz – pouczył mnie, ale oboje wiedzieliśmy, że na to było już za późno. – Na drugi raz możesz się do mnie zwrócić.
– Dziękuję – powiedziałam, jak mogłam najuprzejmiej.
Paweł był trochę sztywniakiem, ale ogólnie sympatyczny gość z niego. W tym momencie pomyślałam o Łukaszu. On też się wydawał sympatyczny. Hm… Czy ja się w ogóle znałam na ludziach? Pracownik HR powinien się jednak znać…
Po raz kolejny zdałam sobie sprawę z tego, że jestem niewłaściwą osobą na niewłaściwym miejscu. Kiedy uczyłam w szkole, nigdy się tak nie czułam i frustrował mnie jedynie pasek z wypłatą. Teraz denerwowało mnie wszystko oprócz wypłaty. W tym momencie jednak odgoniłam te czarne myśli, bo dość już problemów narobiłam Aśce i Pawłowi, żeby dorzucać do tego swoje depresyjne nastroje.
***
W poniedziałek rano Aśka odwiozła mnie do pracy. Chciałam dojeżdżać komunikacją miejską, ale moja koleżanka całkiem słusznie stwierdziła, że i tak jedzie, więc woli wozić mnie niż powietrze. Całkiem słuszna dedukcja. Ja poszłam w tej dedukcji krok dalej i zaproponowałam Aśce, że się dorzucę do paliwa. Chciałam być atrakcyjniejsza od powietrza. Aśka oczywiście uniosła się dumą i nie wzięła ode mnie ani grosza, ja jednak postanowiłam jej zapłacić, choćby kartą podarunkową, jeśli nie przyjmie gotówki.
Ta cała sytuacja sprawiła, że znowu naszła mnie myśl, że jestem nieudacznicą zależną od innych, ale to, zamiast wywoływać u mnie frustrację, spowodowało, że coraz intensywniej zaczęłam myśleć o zmianie, jaką muszę zaprowadzić w swoim życiu i to od zaraz.
Jak na zawołanie w windzie natknęłam się na Łukasza. Jechałam sama, bo oczywiście w torbie zawieruszyła mi się karta magnetyczna i Aśka popędziła szybciej, by być, jak lubiła, grubo przed czasem. Ja w końcu odnalazłam kartę i kiedy znalazłam się już w windzie, w ostatniej chwili wbiegł do środka mężczyzna, którego wolałabym nie oglądać. Zwłaszcza w poniedziałek rano.
– Cześć, Magdusia – zagadnął z uśmiechem, a mnie nie wypadało nie odpowiedzieć tym samym.
– Cześć. – Bardzo się starałam, żeby to zabrzmiało lekko i sympatycznie, ale chyba mi nie wyszło, bo Łukaszowi trochę zrzedła mina i nic już nie powiedział.
Za to kiedy wyszliśmy z windy, chwycił mnie delikatnie za ramię i powiedział półgłosem:
– No, nie gniewaj się, mała. To był incydent. Wypadek przy pracy…
– To się zgłoś po odszkodowanie – fuknęłam i wyszarpnęłam ramię z jego uścisku. – Dla mnie to koniec – dodałam i spojrzałam mu w oczy, szukając w nich… Sama nie wiem czego. Może skruchy? Szczerości? Miłości? Nie znalazłam niczego z wymienionych.
– Jak chcesz. – Wzruszył ramionami, czym jak dla mnie definitywnie rozwiał moje nadzieje, o ile jakieś jeszcze miałam. – Między nami i tak się średnio układało – powiedział, co mnie bardzo zdziwiło.
Sądziłam, że propozycja wspólnego mieszkania nie pada w związku, w którym średnio się układa, a jeszcze w zeszłym tygodniu Łukasz coś takiego mi zaproponował. Chyba że moja odmowa sprawiła…
– Nie masz dla mnie czasu. Sposobem na to byłoby wspólne mieszkanie, ale ty nie chciałaś się do mnie wprowadzić – wyjaśnił Łukasz, jakby czytał w moich myślach. Pierwszy raz mu się zdarzyło w nich coś przeczytać i najpewniej ostatni. – Może to rzeczywiście nie ma sensu… – Spuścił wzrok i trącił czubkiem buta niewidzialny kamyk na podłodze.
Przez moją głowę, przetoczył się tajfun emocji. Nie byłam mistrzynią ciętej riposty, ale próbowałam w ułamku sekundy wymyślić coś, co nie tylko wyrazi moje uczucia, ale też dopiecze Łukaszowi tak, by mu w pięty poszło.
– Wiesz co? – powiedziałam i splotłam ramiona na piersi. – Nie chce mi się z tobą gadać – fuknęłam i odwróciwszy się na pięcie, weszłam do firmy.
Może nie była to odpowiedź, jakiej od siebie oczekiwałam, ale i tak byłam dumna, że się nie poryczałam, nie zaczęłam rozpaczać czy też nie rzuciłam się z pięściami na faceta, który mnie zdradził i zostawił. Mój umysł mówił, że nie warto nawet myśleć o tym dupku, ale serce jeszcze pojękiwało, że przecież się kochaliśmy, że trzeba przebaczyć i dać drugą szansę. Tylko że jak miałam dać Łukaszowi szansę, skoro on o nią nawet nie poprosił?
***
Po południu poszłam na basen. Po pierwsze dlatego, żeby nie plątać się Aśce pod nogami, a po drugie chciałam skorzystać z rzadkiej okazji mieszkania vis-à-vis pływalni. Wystarczyło przejść przez ulicę! Nie byłam zapaloną pływaczką, ale od czasu do czasu lubiłam popływać. Wyjęłam więc z dna torby strój kąpielowy, czepek oraz okularki i ruszyłam na pływalnię.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej