Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
148 osób interesuje się tą książką
A gdyby tak rzucić wszystko i… uciec tuż przed świętami?
Pięć pozornie zwyczajnych kobiet, korzystając z okazji, że brat jednej z nich zakupił właśnie starą chatę w górach, postanawia odciąć się od przedświątecznego szaleństwa i po prostu postawić na relaks. Ich zwariowany plan odpoczynku od gotowania, porządków i zakupów niespodziewanie przeradza się jednak w pełną zaskakujących wydarzeń komedię omyłek. Przyjaciółki ze zdumieniem odkrywają, że od schowanej na stryszku nielegalnej instalacji lokalnego bimbrownika, wiadomości o ukrywającym się w pobliskim lesie mordercy i katastrofalnych opadów śniegu gorszy może być… brak dostępu do internetu, szczególnie jeśli ma się w swoim gronie walczącą o zasięgi instamatkę.
Czy ta szalona przedświąteczna wyprawa pozwoli bohaterkom nabrać dystansu do życia, które na kilka dni zostawiły? Czy z dala od cywilizacji spojrzą na swoje rodziny i związki z nowej perspektywy, a dzięki nieplanowanie długiej rozłące z bliskimi odkryją, co tak naprawdę w Bożym Narodzeniu jest najważniejsze? Pozwólcie sobie na chwilę okołoświątecznego oddechu i odważcie się na fascynującą i błyskotliwie zabawną czytelniczą ucieczkę od rzeczywistości. W końcu święta są także po to, żeby z uśmiechem odpocząć!
– Ta… Na pewno. Morderca czeka za tojtojką na swoją ofiarę – zadrwiła Monika. – Ciekawe, czy ma zamiar cięzamordować przed posiedzeniem czy po nim!
– To nie jest tojtojka, ale sławojka – zaprotestowała Klara.
– Jaka sławojka?
– W dwudziestoleciu międzywojennym na wsiach nie było toalet, więc ówczesny premier Sławoj Składkowski zarządził stawianie drewnianych kibelków – wyjaśniła usłużnie Klara – i na jego cześć…
– Możesz się zamknąć?
Klara spojrzała z wyrzutem na Monikę.
– Przecież nie wolno nam za dużo sikać w domu – wtrąciła Marcelina. – I co teraz?
– Chcesz zginąć w tak żałosnych okolicznościach? – Klara nie odpuszczała.
– Przynajmniej po królewsku – wtrąciła cicho Łucja, co oczywiście wywołało zaskoczenie wśród słuchaczek. – No co… –Wzruszyła ramionami. – Julek nawet lubi historię i kiedyś mi pokazał filmik, w którym prowadzący mówił, że w takich okolicznościach, w toalecie właśnie, został zasztyletowany Henryk III znany w Polsce jako Henryk Walezy.
– I na co mu było uciekać do tej Francji? – mruknęła Monika.
– Na co nam było tu przyjeżdżać?
fragment książki
Małgorzata Lis - z wykształcenia nauczycielka historii i historyk sztuki, ale od kilku lat nie pracuje zawodowo, lecz prowadzi edukację domową. W wolnym czasie czyta i pisze książki. Jest autorką podręczników do nauki historii oraz kilkunastu powieści. Mieszka pod Warszawą z mężem i siedmiorgiem dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Copyright © 2024 by Małgorzata Lis
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
Korekta: Dorota Marcinkowska | Na Pomoc Tekstom
Redakcja techniczna: Paweł Kremer
Projekt okładki: Lena Wójcik
Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly / Adobe Stock
Wydanie I | Kraków 2024 ISBN ebook: 978-83-68031-78-2
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
wydawnictwoemocje.pl
Plik przygotował Woblink
woblink.com
dla Natalii
Występują:
Monika – artystka graficzka, zagorzała singielka, mieszka z kotką Sashą
Marcelina – matka czwórki dzieci, żona Krystiana
Klara – nauczycielka i czytelniczka kryminałów, marzy o prawdziwej miłości
Blanka –matka dwójki dzieci, instagramerka, żona Mateusza
Łucja – samotna mama Julianka
Bonifacy – sąsiad Moniki
Krystian – mąż Marceliny
Mateusz – mąż Blanki
Aleksander, Maurycy, Oliwier, Celina i Henryk Florkowie oraz ich syn Leszek i inni…
dwadzieścia lat wcześniej
– Nie znoszę świąt – mruknęła Monika i mocniej, niż trzeba, zawiązała wstążkę na pudełku.
Umówiły się z koleżankami na przygotowanie prezentów dla nauczycieli. Ktoś wpadł na pomysł, by nie wręczać podarunków w torebkach, tylko ładnie opakować w świąteczny papier. Wybrano do tego Monikę, bo miała talent plastyczny. Jakby to miało jakieś znaczenie. Owinięcie w świąteczny papier i przewiązanie wstążką pudełka to przecież żadna filozofia. Na szczęście koleżanki Moniki stanęły na wysokości zadania i przybyły z odsieczą, więc teraz siedziały na podłodze w pokoju jednej z nich i jak ten świstak układały książki, czekoladki i kubeczki z mikołajami w pudełkach w gwiazdki.
– Jak to nie lubisz świąt? – zapytała zdziwiona tą konkluzją Blanka i poprawiła obcisłą minispódniczkę, która, choć modna i na pewno bardzo droga, nie była dobrym wyborem na czas pakowania prezentów na podłodze.
– No właśnie… Jak to? – Zdawały się mówić spojrzenia pozostałych koleżanek.
Wszystkie cztery równocześnie popatrzyły na dziewczynę, która jak gdyby nigdy nic zaczęła owijać kolejny pakunek w kolorowy, świąteczny papier.
– Przecież Boże Narodzenie to najpiękniejszy czas w roku – westchnęła jasnowłosa Łucja i uśmiechnęła się z rozrzewnieniem, jakby właśnie zobaczyła Świętego Mikołaja. – Ta rodzinna atmosfera, kolędy…
– I dobre jedzonko – wtrąciła Marcelina i aż przełknęła ślinkę na myśl o swoim ulubionym makowcu i o śledziach w śmietanie.
– I prezenty! – dodała z przejęciem Blanka.
– Ja tam najbardziej lubię to, że nie ma szkoły i można sobie wreszcie poczytać – mruknęła Klara i poprawiła okulary, które wiecznie zjeżdżały jej z nosa.
Monika spojrzała na koleżanki z wyrzutem.
– Zapomniałyście o porządkach, pretensjach matki, że nikt jej nie pomaga, kiczowatych ozdobach, wstrętnym jedzeniu – tu wymownie spojrzała na Marcelinę – beznadziejnych prezentach i jeszcze gorszej atmosferze przy stole – zakończyła grobowym głosem.
Zapadła cisza. Po podłodze walały się skrawki kolorowego papieru, wśród nich taśmy klejące, nożyczki i wstążki. Radosny nastrój ulotnił się jak kamfora i tylko w tle wciąż leciały w radiu Christmas songi. W tym momencie produkował się Seweryn Krajewski i Czerwone Gitary: „Jest taki dzień, gdy jesteśmy wszyscy razem, dzień, piękny dzień, dziś nam rok go składa w darze”…
– Bzdury – prychnęła Monika, po czym gwałtownie wstała i wyłączyła radio. – Co się tak gapicie? – zapytała. – Spakujmy to, bo u mnie w chacie robota czeka.
Znowu zabrała się do pakowania, ale dziewczyny ani drgnęły.
– Świąt nie będzie – odezwała się wreszcie Marcelina.
Teraz cztery pary oczu skupiły się na korpulentnej brunetce.
– Jeśli Monia nie umyje okien – dodała i się roześmiała.
Klara się skrzywiła, ale w jej wykonaniu to miał być właśnie uśmiech, i poprawiła okulary. Łucja rozciągnęła usta całkiem szczerze, za to Blanka zaczęła tak chichotać, jakby usłyszała najlepszy dowcip świata.
– Śmiejcie się, śmiejcie. – Monika wzruszyła ramionami. – Wyjdziecie za mąż, urodzicie dzieci i będziecie przed świętami mówić to samo, co ja dzisiaj.
– Nieprawda – zaprotestowała Łucja. Chyba pierwszy raz od początku roku szkolnego sprzeciwiła się komukolwiek. – Ja będę razem z mężem i dzieciaczkami lukrować pierniczki, śpiewać kolędy i nawet nie zwrócę uwagi na brudne okna.
– A kto zrobi śledzie i ubierze choinkę? – Przytomnie zauważyła Marcelina.
Łucja wzruszyła ramionami.
– My, oczywiście. Wszystko spokojnie, bez nerwów, w świątecznej, rodzinnej atmosferze.
– Ja tam będę miała służącą – wtrąciła Blanka, zatrzepotała sztucznymi rzęsami i wydęła usta nienagannie pomalowane czerwoną pomadką. – Mój facet będzie bogaty, willa jak u Kevina samego w domu obwieszona światełkami, a służba przygotuje całe święta, podczas gdy ja oddam się gorączce zakupów.
– Jesteście głupie – prychnęła Monika. – Zobaczycie. Za dwadzieścia lat wspomnicie moje słowa. Tydzień przed Wigilią nie będziecie miały czasu podrapać się po tyłku. Już was widzę na drabinach, ze ścierą, odkurzaczem i w kuchni przygotowujące dwanaście potraw. Po nocach będziecie pakować prezenty, z których nikt nie będzie zadowolony.
– Dlaczego za dwadzieścia lat? – spytała Łucja. Wizja przedświątecznej gorączki nie zrobiła na niej wrażenia.
– Nie wiem. Tak mi się powiedziało.
– A ty niby nie będziesz taka? – Marcelina wzięła się pod boki i spojrzała na Monikę spod przymrużonych powiek.
– Ja nie wyjdę za mąż. Zostanę niezależną singielką z kotem i na święta zamówię sushi.
– Fuj… – Marcelina się skrzywiła.
– Co fuj?
– Sushi.
– Nie musisz jeść, jeśli nie lubisz. Możesz zajadać swoje śledzie, fuj!, w śmietanie.
– Dziewczyny! – Klara krzyknęła, aż jej okulary zjechały z nosa. – Przestańcie! Mamy jeszcze kilka paczek do spakowania.
– Pakujcie sobie same – powiedziała Monika obrażonym tonem i rzuciła na podłogę papier i wstążkę, które dotąd trzymała w rękach. – Założę się o… O sto złotych się założę, że za dwadzieścia lat żadna z was nie będzie miała czasu na to, by na kilka dni przed świętami rzucić robotę i wyjechać z domu na urlop.
– Z rodziną? – zapytała Łucja.
– Bez rodziny!
– Ale tak samej? – wtrąciła niepewnie Blanka.
– Tak. Samej. Bez służby i światełek. I bez śledzi.
– A inflacja? – zauważyła twardo Klara.
– Jaka znowu inflacja?
– Twoja stówa za dwadzieścia lat to może być, że tak grzecznie powiem, guzik warta – wyjaśniła Klara, która z matmy była najlepsza w klasie.
– To założę się o zwaloryzowaną kwotę stu złotych – odpowiedziała Monika, z dumą akcentując trudne słowo, które jej się właśnie przypomniało. – Pasuje?
Znowu zapadła cisza.
– Wchodzę w to – powiedziała nagle Marcelina i by przypieczętować zakład, podała rękę Monice. – Za dwadzieścia lat wyjedziemy gdzieś razem przed świętami. I niech się wali, niech się pali. Podoba mi się.
– Mnie też. – Blanka zachichotała i położyła na splecionych dłoniach koleżanek swoją dłoń zakończoną krwistoczerwonymi paznokciami.
– Jeśli będę mogła wziąć książki, to przyjmuję zakład. – Klara dołożyła swoją dłoń.
– Ale tak bez męża, dzieci? – jęknęła żałośnie Łucja.
– Cała frajda będzie polegać na tym, że to babski wyjazd. Mąż zostanie przy garach – powiedziała hardo Marcelina, aż się zapowietrzyła. – I zajmie się dziećmi!
Łucja westchnęła, przewróciła oczami i niepewnym gestem dołączyła do paktu.
– Za dwadzieścia lat o tej porze – podsumowała Monika i położyła swoją dłoń na samej górze. – Kto nie przyjedzie, ten płaci stówę. Zwaloryzowaną – dodała i wymownie popatrzyła na Klarę.
– Zgoda – odpowiedział chór czterech dziewczęcych głosów.
teraz, koniec września
Monika bardzo lubiła jesień, a zwłaszcza jej początek: ze świecącym nisko słońcem, kolorowymi liśćmi na drzewach, babim latem i sporym wyborem owoców i warzyw. Rok mógłby się dla niej składać wyłącznie z września. Tego popołudnia również nie potrafiła się oprzeć pokusie i po spacerze w pobliskim parku zrobiła zakupy w osiedlowym warzywniaku, a że ich nie planowała, więc nie miała przy sobie żadnej torby z wyjątkiem foliowej reklamówki.
Trochę się wstydziła tej torebki, którą jej wepchnięto w jakimś sklepie razem z towarem i która teraz przetrwa tę jesień, kolejną, przeżyje samą Monikę i nawet katastrofę nuklearną. Przetrwa, rzecz jasna, jako poszarpany kawałek plastiku, bo nie wytrzyma kilku jabłek i kalafiora.
Obawy Moniki się potwierdziły. Kiedy weszła do bloku i była już w połowie schodów prowadzących na piętro, na którym mieszkała, licha torba się rozerwała, a Monika z rozpaczą patrzyła, jak świeżo zakupione warzywa i owoce turlają się po schodach aż do półpiętra, a nawet jeszcze niżej.
– Niech to szlag! – syknęła i spojrzała z rozpaczą na bałagan, który zrobiła.
– Aż tyle jabłek dla najpiękniejszej? – rozległ się z dołu znajomy głos i za chwilę ujrzała schylonego sąsiada zbierającego jej rozsypane owoce. – A może dla najpiękniejszego? Któreś jest dla mnie?
– To dla najpiękniejszej sama zjadłam – mruknęła pod nosem Monika, ale mężczyzna to usłyszał, bo podniósł głowę i uśmiechnął się do niej.
Musiała przyznać, że był przystojny, ale mężczyźni jej nie interesowali. Uważała, że każdy facet to świnia i nie należy zaprzątać sobie głowy przedstawicielami płci przeciwnej. Jej zdaniem kobieta sama da sobie w życiu radę i nie jest żadną połówką jabłka, tylko zintegrowaną, samodzielną całością. Drugiej kobiety też nie potrzebuje. Wystarczają jej sierściuch i święty spokój, choć nie wykluczała, że kiedyś zamieni swojego kota na jakiegoś faceta albo raczej pozwoli jakiemuś mężczyźnie siąść u boku kota. Nie było to jednak marzeniem jej życia. Bardziej to dopuszczała, niż tego pragnęła. Jedno przykre doświadczenie w jej życiu wystarczyło. Nie potrzebowała kolejnych. Sąsiad był jednak bardzo miły, więc może nie powinna okazywać mu niechęci tylko dlatego, że jest mężczyzną? Co on temu winien?
– Jaka szkoda. I cóż dla mnie zostanie? – Słowa sąsiada, wypowiedziane żartobliwym tonem, wyrwały ją z zadumy. – Ale pozwoli pani, że poproszę o jakąś siatkę, bo nie mam jak pozbierać tego, co tu się rozsypało.
Stał na półpiętrze w elegancko wypastowanych butach, idealnie skrojonym płaszczu, spod którego widoczne były spodnie w kant. Brązowe włosy miał starannie zaczesane, policzki gładko ogolone, a w uśmiechu pokazywał śnieżnobiałe zęby jak z reklamy. Oczy też mu się śmiały. Wizerunku dopełniały eleganckie okulary. Wyglądał więc teraz nieco zabawnie z kalafiorem pod jedną pachą, bakłażanem pod drugą oraz z jabłkiem i mango w dłoniach.
Monika mimo woli parsknęła śmiechem. Pokonała szybciutko kilka stopni w górę, otworzyła drzwi do mieszkania i po chwili wybiegła stamtąd z dużą torbą wielorazowego użytku. Zeszła na półpiętro. Sąsiad wrzucił do środka trzymane przez siebie warzywa i owoce, a następnie schylił się, by pozbierać resztę. Monika z ulgą stwierdziła, że większość zakupów przetrwała katastrofę.
– Dziękuję – powiedziała, kiedy tylko uporali się z całym tym bałaganem. Podniosła torbę i ruszyła w stronę swojego mieszkania.
– Pomogę pani! – Sąsiad próbował wziąć z jej rąk ciężki pakunek, ale nie pozwoliła.
– Dam sobie radę. Parę kilogramów jeszcze mogę unieść – prychnęła i dopiero kiedy znalazła się pod drzwiami, obróciła się w stronę mężczyzny, który stanął stopień niżej i z tego powodu jego szare oczy o ciepłym i radosnym spojrzeniu znalazły się na poziomie twarzy Moniki. – I nie żadna pani. Monika jestem.
– Bonifacy – odpowiedział i chyba zauważył stłumiony uśmiech na twarzy sąsiadki, bo nieznacznie się stropił. – Mama była fanką kota Filemona – dodał po chwili i nieco się skrzywił.
– Za to mój ojciec uwielbiał Wały Jagiellońskie. Zdradź mi, jak masz na imię, a powiem ci, co oglądali lub czego słuchali twoi rodzice – dodała. Obdarzyła Bonifacego uśmiechem i zniknęła za drzwiami swojego mieszkania.
Kiedy znalazła się w środku, wybuchnęła śmiechem. Bonifacy! „O! Dzięki ci, Boże, za Rudiego Schubertha i Córkę ratownika”, pomyślała i zabrała się do rozpakowywania zakupów. Rudy, wielki maine coon wskoczył na blat i z zainteresowaniem zaczął się przyglądać temu, co robiła jego pani. Niepostrzeżenie popchnął łapką śliwkę, która sturlała się na podłogę.
– Sasha! – jęknęła z pretensją w głosie. Chciała wygłosić kazanie na temat zrzucania przedmiotów ze stołu, że tak nie wolno i tak dalej. Wierzyła, że jej słowa w końcu dotrą do upartego kociego serducha, ale kiedy tylko otwarła usta, by przemówić, zadzwonił telefon.
– Słucham – rzuciła niegrzecznym tonem. Wiedziała, kto dzwoni. Jej starszy brat, szanowny pan inżynier, prezes, mąż i ojciec, oczko w głowie ich mamy i babci. Nie miała ochoty z nim rozmawiać.
– Cześć, Moniczka – zagadnął sztucznie miło. – Co słychać w świecie sztuki?
Monika w odpowiedzi westchnęła z dezaprobatą i odgarnęła z czoła grzywkę, której nie miała. A właściwie miała, ale bardzo, bardzo krótką, obciętą wczoraj, więc nie zdążyła się do niej przyzwyczaić. Jej wizerunku dopełniała czerwona farba na krótko ściętych włosach i tyle kolczyków w uszach, ile się zmieściło. Lubiła ten styl, ale nie znosiła, kiedy jej brat Janek się z niej nabijał. A robił to zawsze, kiedy się widzieli. Tatusiek prezes, niech go szlag!
– Nic nie mówisz? Czyli, rozumiem, po staremu – skwitował. – A ja dzwonię do ciebie z propozycją. Kupiłem dom.
– Niech to szlag! – krzyknęła Monika. Kot po zrzuceniu z blatu wszystkiego, co na nim jeszcze zostało, szykował się do strącenia butelki z sokiem.
– Spokojnie, Monia. To tylko dom i nie ty go kupiłaś, tylko…
– Sasha!
– Jaki Sasza?
– Nie chodzi mi o twój dom, tylko o to, że Sasha dobiera się do butelki.
– Masz faceta? Jakiś Rusek? Monia, proszę, byle nie alkoholik.
– Oszalałeś?! – Wzdrygnęła się. Sama nie wiedziała, czy na myśl o tym, że jej brat insynuuje jej bliską znajomość z alkoholikiem zza wschodniej granicy, czy raczej dlatego, że w ogóle rzucił podejrzenie, jakoby miała faceta. A może też z tego powodu, że Janek do dziś nie zanotował sobie w swojej genialnej głowie, że jego siostra od blisko dwóch lat jest w posiadaniu rudego maine coona. – Sasha to mój kot – wyjaśniła – a w zasadzie kotka i właśnie…
– Sasza to imię męskie, pochodzi od Aleksandra i… – zaczął swój wykład Janek, ale Monika mu przerwała.
– I co z tym domem? – Uznała, że nie ma sensu wprowadzać brata w tajniki jej ulubionego anime. Z pewnością nie wiedział i nie chciał wiedzieć, kim jest Sasha Braus, waleczna bohaterka Attack on Titan.
– Kupiłem chatę w górach. – Janek połknął haczyk. Potencjalny szwagier alkoholik oraz etymologia imienia Sasza zeszły na drugi plan. – Drewnianą. Może i bez wygód, ale za to na odludziu, w lesie, w górach, no mówię ci, rewelacja!
– To w czym problem?
– Agata jej nie chce. Wyzwała mnie od idiotów. A ja chciałem tam pojechać na święta. Moja żona jednak twierdzi, że za dużo tam niedogodności.
„Pierwszy dobry pomysł mojego brata i oczywiście Agata musiała go storpedować”, pomyślała Monika, ale z czasem, jak Janek wyliczał te niedogodności, zaczęła zmieniać zdanie. W domu nikt nie mieszkał od kilku lat, drewno trzeba porąbać i napalić w piecu, o ile w ogóle komin jest drożny. Toaleta jest na dworze, studnia także, a w środku murowana kuchnia z fajerkami. Prądu brak. Zasięg znikomy. A! I nie da się dojechać samochodem. Trzeba iść prawie dwa kilometry pod górę z całym bagażem.
– A jaka jest moja rola? – zapytała, kiedy Janek skończył opowieść o swojej cudownej chatce.
– Możesz ty tam pojechać – zaproponował. – Zobaczysz, jak cudownie tam jest, i namówisz moją żonę. Ty jesteś artystką. Tobie na pewno się spodoba – dodał trochę bez związku, ale nie miało to teraz znaczenia. – A jak potwierdzisz, że to taka ekochata i w ogóle super, to Agata da się przekonać.
– Zwariowałeś?!
– No właśnie. – Janek westchnął tak głośno, że aż zafurczało w słuchawce. – Agata też tak powiedziała. Że zwariowałem. Że ona by wolała do hotelu ze spa. A ja chciałem jej zrobić niespodziankę na naszą dwudziestą rocznicę zapoznania się… – dodał, po czym się pożegnał i rozłączył.
Monika przez chwilę stała nieruchomo i wpatrywała się bezmyślnie w przestrzeń. Dwudziestą? Powiedział: dwudziestą? W jej mózgu aż się zakotłowało. I nagle już wiedziała. Janek poznał Agatę w dość charakterystycznych okolicznościach. Otóż poszedł na wywiadówkę do siostry do ogólniaka. Rodzice nie mogli albo im się nie chciało. Komu zresztą się chce chodzić na wywiadówki? Ale że ponoć obecność była obowiązkowa, więc wypchnęli Janka, świeżo upieczonego magistra zarządzania. Niestety albo stety Janek nie potrafił zarządzać informacjami przekazanymi mu przez rodziców, bo udał się na wywiadówkę do innego wychowawcy. A raczej wychowawczyni. I to właśnie była Agata, świeżo upieczona pani magister filologii angielskiej. Na szczęście nie uczyła Moniki. I to było właśnie dwadzieścia lat temu, kiedy Monika zaczynała pierwszą klasę.
Nie chodziło jej jednak o Janka i jego historię miłosną, ale o to, że dwadzieścia lat temu Monika była w pierwszej klasie i wtedy wpadła na pomysł niecodziennego zakładu. Miały wyjechać przed świętami na jakieś odludzie. Przejęta swoim odkryciem sięgnęła po telefon. Przecież taka chatka to z nieba jej spadła!
– Janek! – krzyknęła do słuchawki, kiedy tylko brat odebrał. – Da się tak chociaż jakiś kibelek w środku zrobić w tej chatce i żeby ciepła woda była w kranie?
– Oczywiście! – podchwycił z entuzjazmem. – Znajdę ekipę i normalnie Marriotta tam zrobią. Ale skąd u ciebie taka zmiana planów? – zapytał czujnie.
– A nic… – odpowiedziała od niechcenia. – Pomyślałam, że gdyby tylko nie trzeba było chodzić na dwór za potrzebą i gotować wody nawet na mycie rąk, to mogłabym tam spędzić miło czas. Zresztą kultura góralska zawsze mnie fascynowała – nawijała. Wiedziała, że Janek wymaga obszernych wyjaśnień, więc jeśliby ich nie dostał, i tak dopyta. – Wiesz… Ilustruję teraz bajkę dla dzieci, której akcja dzieje się właśnie w górach. Powiedzmy więc, że szukam inspiracji. No i nie myśl sobie, że pojadę tam sama – zastrzegła.
– A z kim?
„Wiedziałam, że zapyta”, syknęła w duchu.
– Z koleżanką – odpowiedziała na odczepnego.
– Z koleżanką? Weź, Monia, byś się ogarnęła i faceta sobie wreszcie znalazła – prychnął. – Chyba że wolisz koleżanki… – dodał z emfazą.
Od razu pomyślała, że Janek staje się powoli jak mama. No, może mama nie sugerowała, że Monika mogłaby szukać towarzystwa wyłącznie koleżanek. Dla niej największym nieszczęściem było to, że córka nie ma męża, a w dodatku jest artystką, a takim to same głupoty do głowy przychodzą.
– Niech ci będzie – powiedział po chwili Janek. – Jedź, z kim chcesz, a w zamian namówisz Agatkę, żeby tam się wybrała. Moja żona nie chce słuchać nawet o udogodnieniach, a taka chata w górach to przecież moje niespełnione marzenie.
Monika się uśmiechnęła. Wolałaby, żeby brat kupił prawdziwego Marriotta, najlepiej na Hawajach, ale teraz chata na odludziu potrzebna jej była bardziej niż cokolwiek innego.
Kiedy Marcelina obierała już ostatni ziemniak, dobiegł ją głośny krzyk z pokoju dzieci na poddaszu. Zamarła. Będzie płacz, a może jednak nie? Czy to wrzask słuszny, czy raczej zupełnie niepotrzebny?
– Maaamaaa, a on mi zabiera Łatka! – Wrzask się ucywilizował i zwerbalizował.
Była teraz pewna, że decybele pochodziły z paszczy jej najmłodszej córki. A pomyśleć, że była taka rozkoszna, kiedy się urodziła. Przez pierwsze dwa lata nie straciła na swojej słodyczy. „Nasza mała, śliczna Maniusia”. Tak wszyscy mówili i jakoś nie zauważyli, jak z Maniusi wyrosło czteroletnie, roszczeniowe dziewczę o głosie tak potężnym jak trąba jerychońska.
– Łatek jest mój! – Odpowiedź przyszła szybko i pochodziła od Antosia, który był zaledwie rok starszy od Marysi, ale z racji tego, że tak szybko utracił zaszczytne miejsce najmłodszego w rodzinie i nie zdążył się nim świadomie nacieszyć, walczył z siostrą o wszystko niemal na śmierć i życie. Choć zapewne, gdyby poznał smak bycia beniaminkiem, walczyłby jeszcze zajadlej.
Krzyk Mani świadczył o tym, że Antoś postanowił odebrać siłą swoją własność, a przynajmniej to, co uważał za swoje. Marcelina westchnęła. Wrzuciła ziemniaki do garnka, zalała je wodą, posoliła. Opłukała ręce, wytarła je w fartuch i włączyła kuchenkę. Związała proste, ciemne włosy, które znowu wysmyknęły się z gumki. Rosły sobie, jak chciały, a na fryzjera ciągle nie starczało czasu. Szampon koloryzujący wciąż czekał w szafce na swoje pięć minut. Nie musiała ukrywać siwych włosów, bo choć wielokrotnie miała wrażenie, że zaraz osiwieje, wciąż była szatynką. Chciała jednak coś zmienić w swoim wizerunku, wydobyć swe kobiece piękno. Marcelina skrzywiła się na myśl o swoim uśpionym seksapilu, który, nie wiedzieć w jaki sposób, zawsze dostrzegał jej mąż. Uśmiechnęła się na myśl o Krystianie i wolno poczłapała na górę. Weszła do pokoju dzieci i wyciągnęła dłoń przed siebie.
– Proszę mi dać Łatka – powiedziała tak poważnym tonem, że aż ją samą to rozśmieszyło. Nie dała jednak poznać po sobie, że walka o wyliniałego pluszaka, któremu pies odgryzł nos, nie jest warta aż takiej zajadłości.
– Łatek jest mój – rozległ się równoczesny jęk Marysi i Antosia.
– Teraz będzie mój – postanowiła matka sędzia i odebrała pluszaka z rąk syna.
– To przez ciebie – syknął młody dżentelmen w stronę siostry i kopnął ją w kostkę.
Marysia, jak łatwo się domyślić, rozdarła się jeszcze bardziej. I na to wszystko zadzwonił telefon. Marcelina położyła Łatka wysoko na szafie, rzuciła gniewne spojrzenie dzieciom, dodała coś w stylu: „Tak nie wolno, przestańcie się bić” i wyszła z pokoju z poczuciem wychowawczej klęski. Nie była to jej pierwsza porażka i pewnie nie ostatnia, westchnęła więc tylko głośno i głęboko, a następnie odebrała telefon.
– Cześć, tu Monika – usłyszała w słuchawce.
– Monika? – spytała zdumiona.
Z Moniką widziały się kilka lat temu na dziesięcioleciu matury. Nie rozmawiały długo. Taka tam gadka szmatka. Marcelina stwierdziła wtedy ze smutkiem, że drogi ich dziewczyńskiej paczki się rozeszły i licealną przyjaźń należy odłożyć do lamusa. Był to raczej smutek z gatunku tych nostalgicznych, bo choć w ogólniaku było fajnie i miło się wspominało dawne przyjaźnie, teraz czas był inny, nowy i wcale a wcale nie miała ochoty wracać do tamtych lat. Teraz jednak, kiedy zadzwoniła Monika, serce jej szybciej zabiło. Zawsze to jakaś odmiana w jej monotonnym życiu.
– Monika Adamska – wyjaśniła koleżanka. – Nie pamiętasz mnie?
– Jasne, że pamiętam. Po prostu zaskoczył mnie twój telefon. Co u ciebie? – zapytała i podtrzymując ramieniem urządzenie, włożyła mięso do piekarnika.
– Powiem krótko. – Monika od razu przeszła do konkretów. – Znajdź sobie czas przed Wigilią albo szykuj dwieście złotych.
– O czym ty, Monia… – Marcelina przez chwilę nie wiedziała, o co chodzi, ale zaraz sobie przypomniała. – Ożeż ty! Nasz zakład! To już dwadzieścia lat?! – Nie sądziła, że ktokolwiek będzie o tym pamiętał. – I taka inflacja? – dodała.
– O waloryzację trzeba spytać Klarę, ale nie wiem, czy mam do niej aktualny numer.
– Widziałyśmy się z Klarą jakiś czas temu, Blankę obserwuję na Instagramie – podchwyciła radośnie.
– A co ona? Gwiazda?
– Madka. – Kąśliwie wyjaśniła Marcelina.
– A ty nie masz dzieci?
– Mam, ale nie gwiazdorzę. Zresztą nie mam się czym chwalić w social mediach. Ożeż ty! Ziemniaki mi wykipiały!
– To może ja się rozłączę… – zaproponowała Monika.
– Mów, mów. Mam podzielną uwagę – rzuciła i znowu przytrzymała telefon ramieniem, by wytrzeć kuchenkę i garnek.
– Nie wątpię – mruknęła. – Sprawa jest taka, że mój brat kupił chatę w głuszy i…
– Jadę – wtrąciła zdecydowanie i bez zastanowienia Marcelina. – Głusza to jest to, czego pragnę teraz najbardziej na świecie.
– Czyli pasuje ci wyjazd w grudniu od dwudziestego do dwudziestego drugiego?
– Pasuje – przytaknęła z zapałem.
– A śledzie i choinka?
– Chrzanić śledzie.
– Myślałam, że ze śmietaną lubisz… – wtrąciła Monika, nieco rozbawiona żywiołową reakcją koleżanki.
Marcelina się roześmiała. Wizja wyjazdu coraz bardziej jej się podobała, choć prawdę mówiąc, nie wiedziała, co Krystian powie o jej pomyśle. W końcu musiałby zostać sam z czwórką dzieci i to w weekend przed Wigilią. Spodziewała się raczej przychylności z jego strony, ale wolała, by miał kogoś do pomocy. Jej mama mieszkała za daleko, a teściowa… Hm… Jej zdania na temat wypadu w głuszę nie była ciekawa. Ona je po prostu znała. „Ach, ach, narodziłaś Krystiankowi dzieci, to teraz ugotuj dla wszystkich i posprzątaj! A ja przyjdę i sprawdzę, czy mojemu jedynaczkowi nie jest źle przy takiej… żonie”. No, może tego ostatniego by nie powiedziała, ale z pewnością pomyślała, a ostatnie słowo okrasiła pogardą.
– Wybadam, co Krystian o tym myśli, ale ja jestem na tak – powiedziała w końcu. – Do Klary zadzwonię i zapytam, czy nie ma kontaktu do Łucji, a Blankę znajdziesz na Instagramie.
– Niech zgadnę. Wymarzona chata jak u Kevina, służba…
– Sama zobacz – odpowiedziała enigmatycznie. – Krejzi podłoga mamka podłoga blanka. „Krejzi” polskimi literami. Ja wracam do obiadu, a ty baw się dobrze.
Odłożyła telefon i uśmiechnęła się do swoich myśli. Jeśli wszystkim uda się pojechać, to będzie naprawdę niezła zabawa. Okazja do odnowienia znajomości i do oderwania się od świątecznej gorączki.
Obróciła mięso w piekarniku i spojrzała na zegarek. Za pół godzinki wróci Krystian ze starszakami. Ania i Piotruś chodzili już do szkoły. „Ach, jak ten czas szybko leci”, westchnęła, po czym weszła po cichutku na górę do maluchów. Bawili się zgodnie ze sobą. Bitwa o Łatka odeszła w niepamięć jak prawie wszystkie większe i mniejsze potyczki między rodzeństwem. Jeszcze raz teściowa jej powie, że bez przedszkola wychowa dzieci aspołeczne i niedorozwinięte, to chyba jej powie coś w stylu: „Mamie to nawet przedszkole nie pomogło”.
Oczywiście, że nie powie. Tak jak słowem jej nie wspomni o planowanym wyjeździe przedświątecznym.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej