Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwie odległe epoki, dwie różne kobiety i jedno, wciąż to samo pragnienie, by kochać i być kochaną
Co można ukryć w niepozornym, ręcznie malowanym pojemniku na chleb? List? Parę zdjęć? Drobne pamiątki przeszłości? Czy zmieści się w nim cała historia życia brutalnie zakończonego, zanim na dobre się zaczęło? Przed takimi pytaniami staje Magda, która po burzliwych doświadczeniach ostatnich miesięcy próbuje znaleźć spokój i zacząć wszystko od nowa. Inspiracje do przemyśleń, czego właściwie pragnie, niespodziewanie znajduje w lekturze wojennych zapisków dwudziestoletniej Irenki, której nie dane było spełnić swoich marzeń. W heroicznych decyzjach sąsiadów sprzed lat Magda powoli zaczyna dostrzegać iskierkę nadziei, że dopóki żyje i kocha, dopóty wszystko jest możliwe…
Małgorzata Lis kontynuuje opowieść o trzydziestolatce z wielkiego miasta, która dzięki zaskakującym wydarzeniom i spotkaniom w końcu przekonuje się, że do szczęścia wcale nie potrzebuje wyjątkowego miejsca – wystarczy, że otworzy się na otaczających ją ludzi oraz ich niezwykłe wspomnienia. Na stronach tej wielowątkowej powieści czytelnik odnajdzie nie tylko porywającą historię rodzącej się wśród trudów miłości, lecz także rzetelny i barwny opis skomplikowanych wojennych losów Polaków i Żydów, wspólnie zamieszkujących Żarki – jurajskie miasteczko na pograniczu III Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa.
Blaszane pudełko skrywające sekrety sprzed lat. Serce, które je otwiera, szuka rytmu prawdziwej miłości. I obietnica, że teraz będziemy szczęśliwi. Gdzie i kiedy stanie się to „teraz”?
Małgorzata Lis ponownie zaprasza nas do domu przy Kwiatowej, krzyżując ścieżki dwóch kobiet z dwóch światów - współczesnego i wojennego.
Paulina Molicka-Mazur, Recenzje Dropsa książkowego
Chwytająca za serce opowieść o ludzkich losach bardziej kruchych od porcelany w zderzeniu z bezlitosnymi wichrami historii, ale również o miłości, czułości i dobru, które odciskają niezmywalny ślad w ludzkich sercach i sumieniach. O tym, jak Historia splata niewidzialnym, ale i nierozerwalnym ściegiem przeznaczenie pokoleń. I o tym, że szczera miłość, dobro i umiejętność przebaczania mogą to przeznaczenie, choćby najtrudniejsze, przemienić. Bo to nie ślepy los, a my sami trzymamy w ręku karty w grze, w której stawką jest nasze szczęście… Ta powieść Was urzeknie, z serca polecam!
Kinga Kosiek, Ogród Kwitnących Myśli
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o. Copyright © 2024 by Małgorzata Lis
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska Adiustacja językowo-stylistyczna: Barbara Pawlikowska Korekta: Anna Strakowska Redakcja techniczna: Paweł Kremer Projekt okładki: Lena Wójcik Zdjęcie na okładce: adobe stock - Jevjenijs - adobe stock
Wydanie I | Kraków 2024 ISBN ebook: 978-83-68031-62-1
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
wydawnictwoemocje.pl
Plik przygotował Woblinkwoblink.com
Pamięci mieszkańców Żarek, którzy zginęli w czasie II wojny światowej
Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.
(J 15,13)
Stale powtarzam, że nie wolno uogólniać. Nie wolno obwiniać następnych pokoleń. Trzeba myśleć o tych, którzy byli winni, i o tych, którzy ryzykowali swoje życie po to, by ratować Żydów.
Eli Zborowski (Wioletta Wajs, Pozostało nas tak niewielu, s. 90)
Moja babcia często powtarzała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kiedy więc leżałam obolała w szpitalu, po upadku z dużej wysokości na dno piwnicy starego domu Będkowskich, myślałam wyłącznie o jednym: znalazłam pudełko. Tylko że moje znalezisko leżało w szpitalnej szafce i nijak nie mogłam się do niego dyskretnie dostać. Na razie musiała mi wystarczyć informacja o Abramie. Był ojcem pani Jadwigi – poprzedniej właścicielki mojego domu. Stach, mąż Irusi, kiedy się dowiedział, że Jadzia nie jest jego córką, wpadł w szał, wyrzucił pudełko, zburzył dom. Ale skąd Abram w życiu tej dziewczyny? Przelotny romans czy wielka miłość?
Dotychczas byłam przekonana, że Klizman to kochający mąż Rebeki, a tu proszę, taka niespodzianka. Byłam bardzo ciekawa, jak doszło do tego wszystkiego. Liczyłam na to, że znajdę odpowiedź na kartach pamiętnika. Haftowany woreczek, różaniec, lalka i fotografie z pewnością uzupełnią tę opowieść. Musiałam jak najszybciej wyjść ze szpitala.
– Noga skręcona. Smarować maścią, nosić ortezę. Żebro pęknięte. Brać środki przeciwbólowe i się oszczędzać. Podejrzenie wstrząśnienia mózgu. Obserwacja do wieczora. Jutro rano może pani wyjść ze szpitala – zarządził lekarz, który ani na moment nie zaszczycił mnie swoim spojrzeniem. Patrzył jedynie w swoje karteluszki i obojętnym tonem dzielił się diagnozą i zaleceniami odnośnie do leczenia.
– Ale nie można by dzisiaj? – zapytałam najmilej, jak potrafiłam i na ile pozwalało mi pęknięte żebro.
– Nie – mruknął pan doktor i wyszedł z orszakiem towarzyszących mu pielęgniarek i stażystów.
Nie spodobała mi się jego odpowiedź. Co to znaczy: „nie”? I dlaczego nie? Nie bo nie, czy była tu jakaś głębsza refleksja? Poczułam się jak małe dziecko: bezradna i bezwolna. Gdyby była ze mną chociaż moja mama! Oczy zaczęły mi wilgotnieć.
– Co się stało? – Głos Mariusza wyrwał mnie z zamyślenia. Otarłam szybko policzki i zdobyłam się na uśmiech. Wyszedł trochę krzywo.
– Nic – powiedziałam i odwróciłam wzrok.
Wiem, zachowywałam się nieodpowiednio w stosunku do faceta, który wyciągnął mnie z tej nieszczęsnej piwnicy, wezwał pogotowie, a potem czuwał całą noc przy moim łóżku, ale naprawdę cała ta sytuacja mnie przerosła. Nie chciałam, by patrzył na moją chwilę słabości. Już wystarczy, że odprowadzał mnie rano do toalety, bo pielęgniarka rzuciła lekko:
– Narzeczony niech panią zaprowadzi.
Narzeczony… Niech to szlag. W sumie dobrze, że tak powiedział, bo dzięki temu nie tkwiłam tu teraz sama jak palec, ale było to dość śmiałe posunięcie, nawet jak na Mariusza. Łypnęłam na niego, a on siedział ze spuszczoną głową i stukał coś na telefonie.
– Możesz iść do domu – odezwałam się wreszcie. – Dziękuję ci za wszystko, ale nie chcę cię dłużej wykorzystywać.
Mariusz popatrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem i poprawił okulary.
– Nie czuję się wykorzystany. – Wzruszył ramionami i odłożył swój telefon na stolik. – Potrzebujesz pomocy, ja mam czas. Chyba że ci przeszkadzam. To sobie pójdę.
Zrobiło mi się głupio. Nawet jeśli Mariusz nie czuł się wykorzystywany, to źle czuł. Wykorzystywałam go i to z premedytacją. Najpierw wypytywałam go o wszystko, co wiedział o Żarkach, potem pojechałam na wakacje, a on pilnował remontu mojego domu, trochę mimo woli wrobiłam go w ciężarną kotkę, by na koniec zrobić z niego miłosiernego Samarytanina, choć na pewno coś planował, bo nie wierzę w tę gadkę, że po prostu ma czas.
– To, co robisz dla mnie, naprawdę jest cudowne. Bardzo ci dziękuję. Jest mi jednak głupio, że…
I w tej chwili zadzwonił mój telefon. Znowu ta nieszczęsna Barbie girl. A miałam zmienić sygnał. Mariusz najpierw się uśmiechnął na dźwięk tej charakterystycznej piosenki, ale kiedy zobaczył na wyświetlaczu roześmianą twarz Wojtka, mina mu zrzedła. Teraz to dopiero zrobiło mi się głupio. Mój fałszywy narzeczony podał mi telefon i wyszedł z sali.
– Halo, kochanie, jak się masz? – zagadnął Wojtek. – Mam teraz pacjentów, ale kończę o szesnastej i moglibyśmy dokądś pójść. Co tam chcesz: skałki, zamki, restauracje, dyskoteki – trajkotał, nie dając mi dojść do słowa. – Na co tylko masz ochotę. Jestem dziś cały dla ciebie.
W szpitalnej ciszy jego głos niósł się po całej sali, a najpewniej też po korytarzu. Skrzywiłam się i bynajmniej nie chodziło teraz o ból żebra. Tak jakoś zupełnie tu nie pasował jego entuzjazm.
– Co tam, Magduś, dlaczego milczysz? – zaniepokoił się. – Możesz rozmawiać? – Ściszył wreszcie głos.
– Jestem w szpitalu – mruknęłam tylko.
– W szpitalu? A co się stało?
Opowiedziałam mu w skrócie o wypadku i o znajomym, który mnie znalazł w tej dziurze i wezwał pogotowie.
– Jaki znajomy? – zapytał.
No, świetnie. Nie zainteresowało go moje samopoczucie, tylko imię konkurencji.
– Mariusz.
W słuchawce zaległa cisza.
– Przyjadę do ciebie po pracy – zakomunikował. – Teraz mam kolejnego pacjenta. Pa, kochanie – dodał i się rozłączył.
Kiedy powiedziałam Mariuszowi, że Wojtek wpadnie po szesnastej, kiwnął tylko głową i oznajmił, że idzie do sklepu. Zapytał, czy mi czegoś nie kupić. Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie zamierzał wracać do domu. Twarda z niego sztuka. Jeśli bowiem traktował to wszystko jako przyjacielski gest, to lepszego kumpla nie mogłam sobie wyobrazić. Ale jeśli coś do mnie czuł, to był to z jego strony wręcz heroizm. W końcu ja nie okazywałam mu żadnych poważniejszych uczuć poza zwyczajną sympatią.
Kiedy wyszedł, pogrążyłam się w rozmyślaniach. Na sąsiednie łóżko została przyjęta starsza pacjentka, nie mogłam więc wyciągnąć pudełka Jadwigi, które czekało na mnie w szafce. Wróciłam zatem myślami do pierwszych dni w Żarkach, kiedy to poznałam Mariusza. Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Nawet kiedy moja przyjaciółka Aśka mi insynuowała, że on na mnie leci, wymawiałam się tym, że jest brzydki, za młody, bez ciekawej profesji i w ogóle nie w moim typie.
A jaki był mój typ? Lowelas Łukasz czy niewierny małżonek Wojtek? Obaj przystojni i przy kasie, ale… No właśnie. Coraz częściej łapałam się na tym, że Mariusz przewyższa ich obu i wcale nie chodziło mi o centymetry. Czy więc zakochiwałam się w tym tyczkowatym nauczycielu? To było niecodzienne uczucie, trudne do określenia i z którym nie bardzo wiedziałam, co zrobić.
***
Wojtek wpadł dopiero o siedemnastej. Spojrzał zaskoczony na Mariusza, który czuwał przy moim łóżku jak siostra miłosierdzia. Burknął coś pod nosem i z niechęcią podał mu rękę. Mariusz odwzajemnił uścisk, uśmiechnął się kwaśno, wstał i wyszedł z sali. Starsza pani z drugiego łóżka patrzyła nieco zdziwiona na tę zmianę warty, ale na szczęście nie skomentowała. Wojtek zaś wsadził mnie na wózek i wywiózł na korytarz, żeby móc swobodnie porozmawiać.
Nie było jednak żadnej rozmowy. Nie kleiła się. Już jakiś czas temu zauważyłam, że Wojtek jest fajny na okazjonalne randki, umie prawić czułe słówka i świetnie całuje, ale tak poza tym nic nas nie łączy. Nie mamy o czym rozmawiać, nie ma między nami nawet cienkiej nici porozumienia. Dlaczego więc jesteśmy razem? To pytanie zadałam sobie dziś kilka razy, podczas gdy Wojtek opowiadał mi, co u niego w pracy, wyrzucał, że do niego nie zadzwoniłam po wypadku, i zapewniał, że jutro odbierze mnie ze szpitala, ale potem to nie wie, bo na tydzień wyjeżdżają z synkiem w góry.
– Mogę odwołać tę wycieczkę, jeśli chcesz – zaproponował, kiedy się skrzywiłam na wieść o jego wyjeździe.
Prawdę mówiąc, nie chodziło mi o to, że wspomniał o chłopcu, ale po prostu zakłuło mnie w boku od zbyt długiego siedzenia.
– A co z Kajtkiem? – spytałam.
– Może Aneta zmieni plany, a jeśli nie, to go wezmę do ciebie. Pobawi się w ogródku, wyskoczę z nim na rowery. Myślę, że trzylatkowi wszystko jedno, czy jest w Żarkach, czy w Zakopanem.
„Nie jest mu jednak obojętne, z kim spędza czas”, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos.
– Nie musisz się aż tak poświęcać i jeszcze mieszać w to swojego syna. Poradzę sobie. Dzięki.
– Mariusz się tobą zaopiekuje? – zapytał z wyczuwalnym sarkazmem w głosie.
– Nie wymagam tego od niego. – Wzruszyłam ramionami, ale zaraz syknęłam z bólu. – Poradzę sobie sama, a najwyżej poproszę moją mamę, żeby przyjechała.
– Chcesz się już położyć? – Wojtek albo zauważył, że już ledwo siedzę, albo po prostu spotkanie go znudziło.
Przytaknęłam. W sumie mógłby już sobie iść. Nie potrzebowałam towarzystwa Wojtka, nie bawiło mnie, a do tego pozycja siedząca była rzeczywiście mało wygodna na dłuższą metę.
Odwiózł mnie więc do sali, pomógł się położyć, pocałował trochę dłużej, niż wymagała tego sytuacja, po czym uśmiechnął się do mnie.
– Do jutra, kochanie! – rzucił i jeszcze raz mnie pocałował.
– Cześć… – szepnęłam, bo żebro tak zaczęło mnie boleć, że nawet zwyczajne oddychanie było dla mnie wyzwaniem. A co dopiero namiętny pocałunek.
Przymknęłam oczy i pogrążyłam się w półśnie, a może nawet zasnęłam, bo śniła mi się wojna, strzały i jakieś okrucieństwa. Na szczęście ktoś mnie obudził, zanim zaczęłam krzyczeć przez sen.
– Magda, ty nie gotowa? – Mariusz stał nade mną i się uśmiechał.
– Na co? – Usiadłam gwałtownie, ale zaraz z powrotem opadłam na poduszkę i syknęłam z bólu.
– Myślałem, że chcesz dziś wyjść.
– Lekarz rano powiedział, że nie mogę – szepnęłam, krzywiąc się z bólu. Może faktycznie miał rację?
– Ale teraz jest inny i ten pozwolił. – Mariusz znowu się uśmiechnął, tym razem z wyraźną satysfakcją. – Jeśli chcesz, zawiozę cię do domu i zostanę z tobą rana.
Wciąż nie mogłam się otrząsnąć ze zdziwienia. Chyba pierwszy raz, odkąd wyprowadziłam się z rodzinnego domu, ktoś tak o mnie zadbał. Zrozumiał, czego oczekuję, i wyszedł naprzeciw tym oczekiwaniom. I kto to zrobił? Mój chłopak Wojtek? Nie. Przyjaciel Mariusz. Jak się okazało, prawdziwy przyjaciel.
Zażyłam tabletkę przeciwbólową, ubrałam się, a Mariusz spakował moje rzeczy. Już to raz robił, przed wyjazdem do szpitala, więc nie widziałam przeszkód, by i teraz mi pomógł. Starsza pani z drugiego łóżka bacznie nas obserwowała. Pewnie zachodziła w głowę, kim jest Wojtek, skoro personel nazywał Mariusza narzeczonym. Trudno. Niech sobie rozkminia. Ja w sumie też powinnam odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Po chwili przyszedł lekarz, podpisałam więc papiery, że wychodzę na własną odpowiedzialność, że opuszczam szpital na własne życzenie i że nikt inny poza mną nie ponosi żadnej odpowiedzialności za moją dezercję. Muszę przyznać, że tekst brzmiał naprawdę poważnie i groźnie, więc ręka mi lekko zadrżała, ale złożyłam podpis i byłam znowu wolna.
***
Rano zbudził mnie dźwięk telefonu. Znowu Barbie. To znaczy piosenka o Barbie, bo dzwonił Wojtek. Zanim odebrałam, spojrzałam na zegarek. Siódma trzydzieści. Nieludzka pora! Westchnęłam i nacisnęłam na zieloną ikonkę.
– Słucham – powiedziałam niemrawo i przeciągle ziewnęłam.
– Obudziłem cię? – Wojtek zaświergotał jak skowronek. – Myślałem, że doba w szpitalu zaczyna się o szóstej, o ile nie jeszcze wcześniej, a ty śpisz? Obchód już był? Wychodzisz? Bo ja pracuję dziś od dziesiątej, więc…
– Jestem w domu – przerwałam mu ten słowotok.
– Jak to, w domu?
– Wyszłam na żądanie. Nie cierpię szpitali.
– Przyjechała twoja mama czy znowu ten…
– Mariusz mi pomógł.
Po mojej odpowiedzi nastała dość wymowna cisza. Wojtek był zazdrosny, a przecież to ja z nas dwojga mogłabym mieć jakiekolwiek pretensje, jeśli chodzi o osoby trzecie. Mój chłopak wciąż miał żonę i nie robił nic, by to zmienić.
– Mogę do ciebie wpaść? – zapytał w końcu. – Czy do was… Sam już nie wiem…
– Pewnie, że możesz. Aneta i Kajtek też są mile widziani – odgryzłam się nie bez satysfakcji.
– Oj, Magda, przestań. Po prostu nie wiem, dlaczego ten facet się kręci przy tobie i czego chce. Nie znam go dobrze i martwię się o ciebie.
– Ta… Jasne… – mruknęłam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Poza tym kłuło mnie w boku, chciało mi się siku, a zwichnięta kostka również dawała o sobie znać.
Wojtek się rozłączył, a ja z trudem usiadłam na brzegu łóżka. Sięgnęłam po kule, które Mariusz skądś wczoraj wytrzasnął, i podjęłam próbę wstania. Bezskutecznie. Gdyby nie to żebro i stłuczenia na całym ciele, dałabym pewnie radę, ale niestety, dokuczała mi nie tylko kostka. Zebrałam jednak siły i ponowiłam próbę. Udało się. Stałam, ale nie bardzo wiedziałam, jak pokonam niebotyczną odległość do łazienki.
W tym momencie usłyszałam ciche pukanie, po czym drzwi się uchyliły i w szparze ujrzałam zatroskaną twarz Mariusza.
– Pomóc? – zapytał, ale moje bezradne spojrzenie musiało mu wystarczyć za odpowiedź. Podszedł do mnie, wziął mnie na ręce i po prostu zaniósł do przybytku, do którego nawet król chodzi piechotą, a ja – proszę bardzo – jestem noszona. Transport powrotny miałam zapewniony i to prosto do stołu, na którym czekało na mnie śniadanie.
– Mariusz, naprawdę nie musiałeś – szepnęłam i aż łza mi się zakręciła w oku ze wzruszenia.
On jednak tego nie skomentował, tylko zapytał krótko:
– Będziesz miała gościa?
Skinęłam głową. Było mi strasznie głupio. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Okej. W takim razie ja spadam. Zostawię tylko uchyloną furtkę, żebyś nie musiała skakać do domofonu. – Uśmiechnął się i poprawił okulary. Zdążyłam już zauważyć, że robił to, kiedy się denerwował. – Proponuję ci położyć się tu, w kuchni, na wersalce. Żebyś się nie nudziła, pod poduszkę wsunąłem twoje pudełko. Wytarłem je dokładnie, walcząc z pokusą, by je otworzyć. Możesz chociaż uchylić mi rąbka tajemnicy, co jest w tym cudeńku? – Na samą myśl o moich skarbach, zaświeciły mu się oczy.
Miałam nadzieję, że naprawdę tam nie zajrzał.
– To jest przedwojenna skrzynka na chleb – odpowiedziałam.
– To wiem bez otwierania. – Mariusz nie dał się zbyć. – Nawet na dnie sygnowana. „Światowit Myszków”.
– To pudełko z pamiątkami pani Jadwigi, a w środku niewiarygodne skarby, ale teraz, wybacz, nie pokażę ci ich. Najpierw sama muszę je obejrzeć.
– To może opowiesz mi, czego dowiedziałaś się od pani Wandy? – zaproponował.
– Z przyjemnością. To bardzo ciekawa historia, a z tym pudełkiem… To po prostu coś niesamowitego. Stare dzieje zamknięte w blaszanej skrzyneczce.
Mariusz znowu się uśmiechnął, tym razem szeroko i szczerze. Sama myśl o tajemnicy pudełka Jadwigi wywoływała w nim niekłamany entuzjazm. Mimo woli zadałam sobie pytanie, jak zareagowałby Wojtek na to znalezisko. Pewnie nawet by go nie zaciekawiło. Cóż, gdybym mogła, tobym głośno westchnęła zrezygnowana, ale żebro mimo przyjętych środków przeciwbólowych wciąż dawało znać o sobie. Na dodatek przed dom podjechała meganka Wojtka.
– No dobra, zmykam. Daj, proszę, znać, jeśli będziesz chciała, żebym wpadł.
Dopił szybko kawę, włożył swoje naczynia do zmywarki, otworzył furtkę domofonem i wyszedł pośpiesznie z domu. Zaraz po nim pojawił się Wojtek. A ja zamiast radości poczułam smutek. Co się ze mną działo? Czy to tylko chwila słabości spowodowana wypadkiem, czy w moim sercu zachodziła kolejna rewolucja?
Wojtek posiedział chwilę, zrobił małe zakupy i pomógł mi się wykąpać. Miał, co prawda, trochę inne plany, kiedy zaproponował mi wizytę w łazience, ale wygoniłam go, zanim wyszedł z jakąkolwiek inicjatywą. Nawet gdyby między nami wciąż iskrzyło, to przecież nie obnażę się przed nim cała posiniaczona jak ofiara przemocy domowej.
Wizytę zakończył namiętnym pocałunkiem, który przyprawił mnie o taki ból klatki piersiowej, że aż jęknęłam. On pewnie pomyślał, że to z rozkoszy, bo zaraz jego dłoń wpełzała pod moją bluzkę i dosięgła piersi. Ja jednak nie poczułam nic prócz straszliwego kłucia w boku.
– Boli – stęknęłam tylko.
– Przepraszam. – Wojtek odsunął się ode mnie i popatrzył na mnie ze współczuciem. – Zapomniałem, że jesteś poobijana. A ja się tak za tobą stęskniłem. Kiedy tylko się lepiej poczujesz…
– Idź już. – Starałam się brzmieć łagodnie, ale wyszło dość obcesowo. – Spóźnisz się do pracy.
W odpowiedzi cmoknął mnie w usta i po chwili znowu byłam sama w swoim ślicznym domku. Nie smuciłam się jednak z tego powodu. Wreszcie miałam okazję zajrzeć do pudełka Jadwigi. Na szczęście Wojtek posadził mnie na wersalce, więc wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć tajemnicy z przeszłości.
Położyłam sobie pudełko na kolanach i pogładziłam pokrywkę. Mariusz naprawdę się przyłożył, by je wyczyścić. Gdzieniegdzie pojemnik był poobijany, a w miejscu wgnieceń pojawiły się czarne plamy, ale ogólnie prezentował się całkiem przyzwoicie. Jak na blisko siedemdziesiąt lat leżenia w piwnicy pod gruzami – wręcz rewelacyjnie.
Białe blaszane pudełko miało ręcznie malowaną pokrywę. Miejscami farba się łuszczyła, ale i tak widać było talent autora. Kilka kłosów zbóż i bochenek chleba wyglądały jak żywe. Podejrzewałam, że to sama Irusia tak ozdobiła ten pojemnik. W końcu pani Wanda wspominała o tym, że dziewczyna pracowała w fabryce w Myszkowie i że miała talent.
Kiedy już się napatrzyłam na piękne pudełko i malunek na nim, przesunęłam skobelek i podniosłam wieczko. Na wierzchu leżał list, którego w szpitalu nie przeczytałam do końca. Wzięłam go więc po raz drugi do ręki.
Żarki, 5 października 1942
Kochana Córeczko!
Gdy to czytasz, mnie już nie ma na tym świecie, ale wiedz, że zawsze Cię kochałam. Chcę, żebyś wiedziała też, kim jesteś, i była z siebie dumna. Kiedy będziesz patrzeć na te zdjęcia i czytać pamiętnik, który Ci zostawiłam, pomyśl o mojej miłości. I nie tylko mojej. Twój tata też Cię kocha, bo wie o Tobie, choć nawet nie może Cię przytulić.
Wiem, że to trudne. Pewnie będziesz zaskoczona, ale jesteś już duża i musisz to wiedzieć. Twoim ojcem nie jest Stanisław Nowakowski, tylko Abram Klizman.
Całą historię naszej miłości masz w pamiętniku. Z niego się dowiesz, dlaczego nie mogliśmy być razem i dlaczego teraz czytasz ten list, zamiast usłyszeć to wszystko ode mnie. Piszę te słowa i płaczę, bo nie chcę się z Tobą rozstawać. Jesteś moim słońcem i jedyną radością. Pamiętaj, proszę, że bardzo Cię kocham, ale nie mogę zostawić Abrama w potrzebie.
Do pudełka, które sama malowałam, włożyłam różaniec mojej babci i woreczek z filakteriami, które należały do Samuela, ojca Abrama. To kawałek świata, który odchodzi na moich oczach. I nie wiem, czy za dziesięć lat, kiedy będziesz czytać ten list, ktoś będzie jeszcze coś wiedział o Żydach.
A Ty, moja kochana, jesteś po części Żydówką i bądź z tego dumna. Jesteś owocem miłości i tylko wojna stanęła na przeszkodzie naszego wspólnego szczęśliwego życia.
Żegnaj, Córeczko kochana… Żegnaj, Jadwiniu! Niech Cię Bóg błogosławi
Twoja mama
Irena z Będkowskich Nowakowska
Odłożyłam list rękami drżącymi ze wzruszenia. Datowany był na piątego października, a przecież szóstego wszyscy zginęli. Wszyscy z wyjątkiem Jadwigi. Moja sąsiadka, pani Wanda, miała rację. Będkowscy ukryli Abrama Klizmana, a Niemcy jakoś się o tym dowiedzieli i wszystkich zastrzelili: Stefanię i Zygmunta, ich córkę Hanię, Irusię i Abrama.
Sięgnęłam po zdjęcie mężczyzny w czapce wyglądającej na studencką. Abram Klizman. Ile mógł mieć lat na tej fotografii? Dwadzieścia? Może nie był bardzo przystojny, ale to jego spojrzenie… To niby tylko zdjęcie, ale chyba na tych starych fotografiach widać więcej: młodzieńczą radość pomieszaną z niepokojem, dumę, ale nie wyniosłość, wreszcie inteligencję i dobroć. Czy taki był Abram, czy jedynie ja chcę go takim widzieć? A może nie powinnam? W końcu miał żonę i dziecko w drodze. Należało uciec z nimi, a nie zawracać głowę Irusi i jej rodzinie, a przez to narażać ich na śmierć.
Wiedziałam, że odpowiedź na moje wątpliwości jest w pamiętniku. Wyjęłam go więc z pudełka, pełna nadziei i obaw. A co, jeśli nie rozczytam starych zapisków? Pogładziłam dłonią brązową okładkę. Napis „Pamiętnik” wyblakł, a brzegi pożółkły. W sumie i tak dobrze, że nie zapleśniały. Tajemnicze filakterie, wspomniane w liście, i sfatygowana lalka musiały poczekać. Otworzyłam zeszyt i ku swojej radości ujrzałam wyblakłe, ale wciąż wyraźne litery, szczelnie wypełniające strony zeszytu.
Nie wiem dlaczego, ale od razu pomyślałam, że Mariusz padnie z zachwytu, kiedy to zobaczy. Uśmiechnęłam się na samą myśl o tym i rozpoczęłam lekturę pamiętnika Irusi:
Każdy miesiąc w roku ma swój urok, ale maj przewyższa wszystkie. Może dlatego, że zachwyca kolorami po długiej zimie? Że tak długo się na niego czeka? Przecież nie tylko w maju drzewa są zielone, kwitną kwiaty i śpiewają ptaki. Ale czy cokolwiek może się równać z oszałamiającą wonią bzu i jaśminu? Albo konwalii? Czy jakikolwiek śpiew jest piękniejszy od treli słowika? Czy kiedykolwiek zieleń jest bardziej soczysta i świeża?
Przymknęłam oczy… Nie musiałam wysilać wyobraźni, bo przecież to właśnie w maju poznałam ten dom i jego okolice. Pamiętam zapach bzu i jaśminu, trele słowika i tę kojącą ciszę, za którą tak zawsze tęskniłam. Tylko że mój maj był bezpieczny. Groziło mi jedynie bezrobocie lub bankructwo, ale miałam przy sobie przyjaciół i wiedziałam, że nie zginę. A oni? Ludzie w trzydziestym dziewiątym?
Z zadumy wyrwał mnie dźwięk dzwonka telefonu. A właściwie to nie z zadumy, lecz raczej z drzemki. Zegar na kuchence wskazywał trzynastą trzydzieści. Pospałam i to niemało. A na dodatek w bardzo niewygodnej pozycji. Pudełko zsunęło mi się z kolan i leżało teraz na podłodze. Na szczęście zawartość wciąż była w środku. Pamiętnik wysunął mi się z dłoni i leżał obok mnie na kanapie. Sięgnęłam po telefon, ale przestał dzwonić. Mariusz. No tak. Nie odzywam się od kilku godzin, to się zaniepokoił, ale przecież nie mam obowiązku meldować mu się co chwilę.
Schyliłam się po pudełko i aż syknęłam z bólu. Niewygodna pozycja i długi czas od przyjęcia ostatniego leku dały o sobie znać. Na szczęście na stoliku, który Mariusz przyniósł tu z salonu, leżał blister z tabletkami i stała butelka wody. Zażyłam wskazaną dawkę i popiłam. W brzuchu mi zaburczało. No tak… Śniadanie jadłam dawno temu.
Krzywiąc się z bólu, podniosłam pudełko z podłogi i włożyłam do środka pamiętnik. Po chwili zastanowienia wyjęłam z niego haftowany woreczek. To mogłam pokazać Mariuszowi. Niech ma jakąś frajdę ze znaleziska. Odłożyłam pudełko na stolik i sięgnęłam po telefon. Wolałam najpierw posprzątać, potem oddzwonić, w razie gdyby mój Samarytanin był już pod furtką.
– Dzwoniłeś – zagadnęłam.
– Dzwoniłem, bo się trochę zacząłem martwić twoim milczeniem – odpowiedział, lekko posapując.
Domyśliłam się, że jedzie rowerem. Nie pomyliłam się. Brak odpowiedzi z mojej strony musiał go zaniepokoić, więc wsiadł na rower, by sprawdzić, czy żyję. To było takie urocze… Nawet się ucieszyłam, że go wkrótce zobaczę, no i pokażę mu woreczek z filacośtam. Już niestety zapomniałam, jak się nazywa ten tajemniczy przedmiot, o którym wspomniała w liście Irusia.
– Wybrałeś się na wycieczkę rowerową? – zapytałam przekornie.
– Tak – rzucił krótko do słuchawki, a mnie na moment zatkało. – Już jestem u celu. Mam nadzieję, że nie masz mnie już dość, bo właśnie stoję przed twoją furtką.
Uff… Odetchnęłam z ulgą. Takie wycieczki to ja rozumiem! Tylko jak ja go teraz wpuszczę? Wojtek wyszedł przez uchyloną przez Mariusza furtkę, ale na pewno ją zatrzasnął. Do domofonu się nie dostanę. Nie ma szans. Pilot leżał gdzieś daleko.
– Nie mam pojęcia, jak mam ci ją otworzyć – jęknęłam z żalem.
– Spoko, przeskoczę. Już to niedawno robiłem, pamiętasz?
Uśmiechnęłam się na wspomnienie tego wieczoru, gdy wylądowałam w piwnicy.
– Pamiętam. Skacz w takim razie, a drzwi wejściowe są otwarte.
Rozłączyłam się, a już po chwili usłyszałam pukanie.
– Proszę! – powiedziałam najgłośniej, jak umiałam.
– Cześć! Mam nadzieję, że mój widok choć trochę cię ucieszył. – Uśmiechnął się, odwiesił kask i ze sporą reklamówką w ręku wszedł do kuchni. – Przyniosłem coś na obiad. Zostały mi pulpety od twojej mamy, więc będzie uczta. Jesteś głodna?
Przytaknęłam, ale Mariusz chyba tego nie zauważył, bo odwrócił się do mnie tyłem, by wypakować torbę i umyć ręce.
– Chcesz się czegoś napić? – zagadnął i przelotnie na mnie spojrzał. Wstawił wodę, wyjął z szafki dwa kubki i słoiczek z kawą. Zdumiona patrzyłam, jak swobodnie się czuje w moim domu. Ten facet mnie zadziwiał. Na każdym kroku zaskakiwał. – Kawa? Herbata?
Popatrzył na mnie i znowu się uśmiechnął.
– Może za chwilę – mruknęłam. – Na razie mam inne potrzeby.
Poczułam, jak na moje policzki wpełza rumieniec. Mariusz jednak jakby nigdy nic podszedł do mnie, wziął mnie na ręce i zaniósł gdzie trzeba. Obiecałam sobie, że poćwiczę chodzenie o kulach. W końcu ten facet nie może tu zamieszkać na stałe. Miał swoje życie.
Kiedy wróciłam, oczywiście przy pomocy Mariusza, na stoliku przy wersalce czekały na mnie kawa i ciasteczka. Pewnie od Fajnerów, bo mój pan pielęgniarka nie kupował nigdzie indziej, choć przecież doskonale wiedział, że współczesna piekarnia nie ma nic wspólnego z przedwojennym zakładem należącym do tej żydowskiej rodziny. Wypieki jednak mieli naprawdę smaczne.
– Chyba że chcesz najpierw obiad?
– Może być kawa. Dziękuję.
Mariusz usiadł po turecku na podłodze i przysunął w moją stronę kubek i talerzyk z ciastkami. Wówczas zauważył haftowany woreczek wystający spod poduszki.
– Co to jest? – zapytał, nie spuszczając wzroku z intrygującego przedmiotu.
– To? – Wyjęłam woreczek i podałam Mariuszowi. – Właściwie nie wiem. Zapomniałam, jak to się nazywa.
– Mogę? – Mariusz chyba wciąż nie dowierzał, że zamierzałam dać mu woreczek.
Skinęłam głową.
– O kurczę…
Patrzył jak urzeczony na haftowane wzory. Czarne tło i złocone nici robiły wrażenie nawet na mnie, a co dopiero na badaczu. Siedmioramienny świecznik i hebrajskie znaki wyraźnie wskazywały na pochodzenie mojego znaleziska.
– To filakterie – powiedział z zachwytem, gdy po chwili otworzył woreczek i wyjął z niego dwa nieduże pudełka z długimi rzemieniami. – Inaczej tefilin.
Otworzył delikatnie jeden z pojemniczków i wyjął kawałek pergaminu zapisanego hebrajskimi literami. Tak mi się przynajmniej wydawało, że to ten język.
– Widzisz? W środku fragmenty Tory w języku hebrajskim, spisane przez sofera, czyli osobę specjalnie do tego wyznaczoną. – Z nabożną czcią rozłożył pergamin. – W Biblii jest napisane, by słowo Boga było ozdobą między oczami i znakiem na ręce, dlatego Żydzi zakładają tefilin podczas modlitwy na ramię – wskazał większe pudełko – i na czoło – wziął do ręki mniejsze z nich. – Rzemienie służą do przymocowania skrzyneczek.
– To chyba troszkę skomplikowane – wtrąciłam.
Patrzyłam na zwoje rzemienia i nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak to zakładano, a przede wszystkim nie zrozumiałam, po co to noszono. No dobra, w Biblii jest tak napisane, ale może chodziło o przenośnię? Wzięłam do ręki jedno z pudełek. Skórzane, pięknie wykonane, z wytłoczonym wzorem.
– Na początku pewnie było skomplikowane, ale zakładano je prawie codziennie, więc myślę, że dla większości nie stanowiło to problemu – wyjaśnił Mariusz i schował karteczkę do pudełka.
– Co tam jest napisane? – zapytałam.
– Słowa o Bożych obietnicach dla narodu wybranego, o błogosławieniu pierworodnych i o tym, żeby miłować Boga.
– Skąd wiesz?
– Interesuję się kulturą żydowską. Zapomniałaś? – Uśmiechnął się. – Piszę doktorat z tej tematyki. Tefilin to oprócz tałesu, czyli chusty z frędzlami, podstawowe wyposażenie religijnego Żyda. Te filakterie są bardzo stare i piękne. Woreczek też wykonany z wielką starannością. W jidysz nazywano go tfiłn-zak i zazwyczaj haftowały go kobiety. To jest po prostu niesamowite, że taki skarb leżał tu, w piwnicy przez tyle lat! – Mariusz pokręcił głową i włożył filakterie do woreczka. – Zastanawia mnie tylko, skąd się to wzięło w skrzyneczce pani Jadwigi. Żydzi nie płacili za przechowanie przedmiotami kultu. Dla gojów były zazwyczaj bezwartościowe.
– Te filakterie… – Zawahałam się. Czy nadszedł już czas, by podzielić się z Mariuszem tajemnicą pani Jadzi? – One należały do dziadka pani Nowakowskiej – powiedziałam zdecydowanym tonem. Komu jak komu, ale Mariuszowi należała się ta wiedza.
On popatrzył na mnie zdumiony.
– Jadwiga była Żydówką? Ale jak to? Nowakowscy i Będkowscy to były polskie rodziny. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale jeśli nawet…
– Stanisław Nowakowski nie był ojcem pani Jadwigi – przerwałam mu, a on popatrzył na mnie jak na kosmitę.
– Skąd wiesz? – wydukał wreszcie.
– Z listu, który znalazłam w skrzyneczce – odpowiedziałam, po czym wyjęłam pudełko spod poduszki, otworzyłam je tak, by Mariusz nie widział zawartości, wyjęłam list i mu podałam. – Tyle ci mogę na razie pokazać.
Mariusz przeczytał i zamilkł ze wzrokiem utkwionym w list. Nie płakał, ale był wyraźnie wzruszony.
– Reszta jest w pamiętniku, prawda? – zapytał po chwili i oddał mi list. – Da się z niego chociaż coś odczytać?
– Tak. Jest dość czytelny, ale pozwolisz, że…
– Panie mają pierwszeństwo. – Uśmiechnął się. – I tak ci dziękuję, że pokazałaś mi ten list i filakterie. To niesamowite. Po prostu niezwykłe. Gdybyś nie odnalazła skrzyneczki, nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Twoje poświęcenie nie poszło na marne.
Uśmiechnęłam się blado. Od początku uważałam, że to był w sumie szczęśliwy traf, bo przecież nie tylko znalazłam pamiątkę sprzed lat. Dzięki temu Mariusz znowu był moim przyjacielem, a po tym, jak go potraktowałam ostatnim razem, wcale nie musiał. I wobec tego, że jeszcze nie pogoniłam Wojtka, również nie był zobowiązany mi pomagać.
– Pani Wanda wspomniała mi o szóstym października – powiedziałam i schowałam list do skrzyneczki. – Czwartego wieczorem Abram przyszedł do Będkowskich. Ukryli go w piwnicy, a następnego dnia odesłali Jadwigę do rodziców pani Wandy. Szóstego rano się zaczęło. Na kirkucie zastrzelono kilkuset Żydów. Pani Wanda to wszystko słyszała, ale mówiła małej Jadzi, że to ludzie uciekają przed burzą…
Przerwałam. Nawet mnie trudno było o tym mówić, a przecież tego nie przeżyłam. Mariusz milczał.
– A potem przyszli tu Niemcy z psami – kontynuowałam swoją opowieść – i kazali Żydom wyjść, a kiedy Abram wyszedł, zastrzelili go i wszystkich pozostałych też. Mała Jadwinia jakoś się wymknęła. Pani Wanda znalazła ją przy ogrodzeniu. Dziewczynka patrzyła na martwe ciała swojej rodziny. Od tamtej pory nie wypowiedziała ani słowa.
Zamilkłam. Mariusz też się przez chwilę nie odzywał. Był wyraźnie poruszony tą historią i listem.
– Trzeba to jakoś upamiętnić – odezwał się w końcu. – Jeszcze nie wiem jak, ale pamięć o tragicznie zmarłych nie może zginąć.
– Z jednej strony masz rację, a z drugiej nie mogę się z tobą zgodzić. Popatrz, ile emocji budzą w nas te wspomnienia. Czy to przywróci zmarłych do życia? Czy wałkowanie tematu Holokaustu nie sprawia, że żyjemy przeszłością, taplamy się w martyrologii, podczas gdy nienawiść i uprzedzenia mają się dobrze? – Trochę się rozemocjonowałam, ale długo myślałam o tym wszystkim i niestety zawsze wracałam do tej właśnie konkluzji.
– Nienawiść i uprzedzenia będą zawsze. – Mariusz nie wydawał się ani zaskoczony, ani oburzony moją uwagą. – Nie zapobiegniemy złu całego świata, nie zbudujemy społeczeństwa idealnego. Ale zawsze możemy sprawić, by było choć trochę lepiej. Jeśli nie poznamy swoich korzeni, będziemy jak słup wbity w ziemię, a nie jak mocne drzewo. Byle ideologia, byle nowinka powalą nas bez trudu. Jestem przekonany, że nie byłoby tak powszechnego antysemityzmu w przedwojennej Polsce i w Europie, gdyby ludzie wiedzieli, czym to grozi. My już dzisiaj wiemy. A że ktoś wykorzystuje dawne tragedie, by wprowadzać nowe podziały, by się bogacić itepe, to już nie nasza sprawa. Mnie zależy na tym, żeby mieszkańcy Żarek wiedzieli, że w tym domu w obronie życia jednego człowieka zginęła cała rodzina. Że ludzie stąd, zwyczajni, tacy jak my, nie wahali się komuś pomóc, choć groziła im za to śmierć. Chciałbym też ocalić dawną kulturę od zapomnienia. Tylko tyle i aż tyle.
Zapadła cisza. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mariusz miał rację, ale powiedział to tak jakoś… Hmm… Pompatycznie? Od razu pomyślałam o swoich małych uczniach. Ich taka pompa nie przekona. Co im powiem, kiedy szóstego października przyjdzie nam uczestniczyć w apelu z okazji kolejnej rocznicy likwidacji getta?
– Przepraszam. Zapędziłem się. Moja mama twierdzi, że mam gadane jak kaznodzieja, a ja po prostu… – Nerwowym gestem poprawił okulary. – Może zjemy obiad? – zmienił nagle temat.
Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową twierdząco. Kawa i ciasteczka nie mogły przecież zastąpić porządnego posiłku.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej