Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po upadku Związku Radzieckiego mogło się wydawać, że w ogromie konfliktów, przemocy i patologii kobiety pozostaną jedynie ofiarami. W końcu w popularnych opowieściach o krajach poradzieckich najsilniejsi są zawsze mężczyźni. Małgorzata Nocuń postanowiła jednak wnikliwie przyjrzeć się tym, dla których zabrakło miejsca w szkolnych podręcznikach i na pierwszych stronach gazet: kobietom zamieszkującym Europę Wschodnią i Azję Centralną. Oddała głos bohaterkom, które przeżyły blokadę Leningradu w 1941 roku, oraz tym, które były w Ukrainie w lutym 2022. Więźniarkom łagrów, działaczkom na rzecz praw człowieka oraz kobietom zaślepionym ideologią, szczerze kochającym Związek Radziecki. Żołnierkom oraz matkom żołnierzy, którzy zginęli na froncie. Przedstawicielkom ruchu feministycznego z dużych miast oraz tym, którym mężczyźni odbierają wszelkie prawa.
Powstał poruszający i niezwykle bogaty portret kobiet, które doświadczyły niepojętej utraty. Przede wszystkim jednak: kobiet, które potrafią przetrwać wbrew wszystkiemu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
W serii ukazały się ostatnio:
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)
Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)
Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)
Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti
Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)
Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)
Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)
Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)
Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)
Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Amos Oz Na ziemi Izraela
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
W serii ukażą się m.in.:
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Bjoern Steinz / Panos / Forum
Copyright © by Małgorzata Nocuń, 2023
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Agata Błasiak
Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl, Justyna Rochacewicz / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez KBF ze środków Gminy Miejskiej Kraków.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-716-2
Mojej Babci Kunegundzie
Mojej Mamie Ewie
– Proszę, niech pani usiądzie. – Swietłana Kalinkina, redaktorka opozycyjnej białoruskiej gazety „Narodna Wola”, wskazała mi miejsce za stołem.
Redakcja zajmowała kilka pomieszczeń w podziemiu starej kamienicy przy ulicy Engelsa 34, w centrum Mińska. Przez brudną szybę przebijało słońce. Zima, w tym roku wyjątkowo sroga, odchodziła na dobre. Niedaleko ulicy Engelsa znajduje się siedziba administracji prezydenta Aleksandra Łukaszenki. A zatem dziennikarzy „Narodnej” Łuka ma na oku.
– O nim? – rzuciła Kalinkina, jakby odgadła moje myśli. – Będziemy rozmawiać o Łukaszence?
Przytaknęłam. Kalinkina jest biografką Łukaszenki, więc wiele razy odpowiadała na te same pytania dziennikarzy. Była już tym zmęczona. Powiedziała:
– A wie pani co? O czym innym trzeba napisać! – Ton jej głosu przybrał na stanowczości. Może nawet stał się trochę nauczycielski. – Trzeba napisać książkę o kobietach z terytorium poradzieckiego. Koniecznie o nich! Bez nich nic by tu nie było. Faceci doszli do wszystkiego na ich plecach.
– Wiem – odparłam.
Szczerze podziwiałam kobiety z krajów poradzieckich, uważałam je za heroski. Ileż takich herosek poznałam? Wiedziałam, że i Kalinkina do nich należy, choć nigdy nie miałam odwagi zapytać jej o życie prywatne. Nasze relacje miały charakter czysto zawodowy. Nie przeszłyśmy nawet na „ty”. Na pewno nie miała łatwo – sama wychowywała chorego syna, jej przyjaciel Paweł Szeremiet, z którym współpracowała, wyemigrował do Ukrainy, w pracy była pod obserwacją służb specjalnych. Redagując gazetę opozycyjną, jedną z dwóch na Białorusi, wciąż balansowała na granicy ryzyka. Aresztują czy zostawią w spokoju? A może będą nękać dziecko?
– Wiem – tylko tyle powiedziałam wtedy Kalinkinie.
Od rozmowy z naczelną „Narodnej Woli” minęło dziesięć lat. Przez ten czas podróżowałam po terytorium poradzieckim. Co krok natrafiałam na nieopowiedziane historie kobiet. Zbierałam je, porządkowałam w nadziei, że kiedyś je opiszę.
Kiedy upadł Związek Radziecki (a na ogromnym terytorium, które zajmował, zapanowały kryzys gospodarczy i głód), to kobiety nie załamywały rąk. Kiedy jedna po drugiej wybuchały wojny (bo upadek imperium obudził uśpione tożsamości narodowe i konflikty militarne), one zagryzły zęby i postanowiły przetrwać. Przetrwać wbrew wszystkiemu. Nie skakały z okien i się nie rozpijały. Nie płakały. Nie biadoliły, że życie już skończone, że bezpowrotnie straciło sens. Nie mówiły, że duma nie pozwala im nagle, z dnia na dzień, porzucić miejsca za biurkiem w państwowym przedsiębiorstwie i podjąć pracy fizycznej. Naukowczyni zamiatała ulice. Skrzypaczka moskiewskiej filharmonii stawała z instrumentem w przejściu podziemnym albo na stacji metra. Rozkładała futerał i skinieniem głowy dziękowała, kiedy przechodzień wrzucił kilka rubli czy cukierek dla dziecka. Po chwili można było rozpoznać kompozycję Szostakowicza.
Kobiety handlowały. Profesorki, lekarki, pielęgniarki, urzędniczki, nauczycielki stawały się handlarkami. Ich znakiem rozpoznawczym była parciana torba w czerwono-granatową kratkę. Pakowna. Z długimi uszami, zamykana na suwak. Tak wypchana, że pękała w szwach. Tak ciężka, że unieść jej nie sposób. Czasem jedną torbę taszczyły we dwie – każda brała po uchu. Albo torbę układały na wózku bagażowym i przypinały gumą z hakami. Łatwo było ją ciągnąć, trudniej wnieść po schodach, ale niosły, bo nie miały wyjścia.
Jechały z tymi torbami autobusami, marszrutkami przypominającymi rozklekotane budy na kołach, pociągami. Przez kilka dni i nocy. Bywało, że nawet ponad tydzień. W wagonie płackartnym (bez przedziałów), bo taki był i jest najtańszy. Ściśnięte jak sardynki w puszce, w zaduchu (często nie można otwierać okien) i w smrodzie (spożytego jedzenia, wypitego alkoholu i niemytych ciał). Jechały z Kaukazu, Rosji, Ukrainy, Białorusi, Mołdawii do Polski, Czech, na Węgry.
W torby pakowały majątek życia: rodzinne srebra, biżuterię, porcelanę, książki, samowary, maszyny do pisania. Radzieckie sokowirówki, elementy silników do samochodów, ciśnieniomierze, a nawet stare, czarno-białe fotografie bliskich. Wyprzedawały wszystko, co pozwalało zdobyć gotówkę i nakarmić dzieci. Zdarzało się, że likwidowane zakłady pracy miesiącami płaciły im w towarze – zamiast pensji otrzymywały kilkanaście kompletów pościeli (jeśli pracowały w przemyśle włókienniczym), kilka kompletów garnków (jeśli miejscem ich pracy była fabryka emalii) albo parę mikroskopów (jeśli zatrudnione były przy produkcji tego typu urządzeń). Z tym wszystkim stawały na bazarach w krajach, w których żyło się „choć trochę lepiej”. Czasem ich strój – czapka z naturalnego futra, barani kożuch z futrzanymi wyłogami, skórzane oficerki – przypominał o względnym dobrobycie, który utraciły. O świecie, który był spokojniejszy i bardziej przewidywalny. Swoje stragany rozkładały na krakowskiej Tandecie i Nowym Kleparzu. Te ich stoiska były częścią mojego dzieciństwa. Chodził na nie mój tata. Kupował mnóstwo niepotrzebnych rzeczy (by choć trochę pomóc przybyszom ze Wschodu) i wypytywał, co się dzieje w byłych republikach radzieckich (pasjonowała go tamta część świata). Handlarki nazywano „Ruskimi”, choć były wśród nich także Ukrainki, Białorusinki, Tadżyczki, Uzbeczki, Litwinki, Ormianki, Gruzinki.
Jakiś czas później to ja zaczęłam podróżować do miejsc, z których w latach dziewięćdziesiątych „Ruscy” przyjeżdżali do Polski. Pisałam na tematy związane z polityką, kulturą, historią, przemianami społecznymi. Ale to kobiety z krajów byłego Związku Radzieckiego mnie fascynowały. Kolekcjonowałam ich historie, podobnie jak etnografowie zbierają słowa starych ludowych pieśni. Pytały: „Po co to komu?”. Mówiły: „To nudne takie, zwykłe ludzkie życie, ot co”. Na poradziecki Wschód jeździłam przez kilkanaście lat. Z tymi samymi kobietami spotykałam się wielokrotnie. Obserwowałam, jak zmieniało się ich życie na tle zmieniającej się rzeczywistości politycznej. Bo przecież Poradziecja jest żywą tkanką. Przetaczają się przez nią rewolucje, a wojny wymuszają korektę granic państwowych. Niektóre z tych kobiet uczyniłam bohaterkami tej książki. Żyją one w skrajnym patriarchacie, biedzie, bezprawiu, często w przemocowych związkach. Są wśród nich także waleczne polityczki, dziennikarki. Takie jak Kalinkina, której latem 2016 roku zadano kolejny cios, gdy jej bliski przyjaciel Paweł Szeremiet został zamordowany w Kijowie. Samochód dziennikarza wyleciał w powietrze. Sprawców nie odnaleziono. Najwięcej uwagi poświęciłam kobietom cierpiącym biedę i prześladowania. Poznałam oczywiście kobiety bogate i kobiety sukcesu, bo na Wschodzie są też przecież fortuna i przepych, ale ich opowieści we mnie nie zapadły, nie wydały mi się ciekawe. Wiele z opisanych przeze mnie bohaterek zostało dysydentkami, polityczkami, obrończyniami praw człowieka. Zapewne nie stałoby się tak, gdyby radziecka rzeczywistość nie odcisnęła piętna na ich życiu. Pozostałyby „tylko” naukowczyniami, lekarkami, matkami. Katorga, na którą je skazano, więzienie, do którego trafiły, polityczne zabójstwo partnera bądź syna zmusiły je do zaangażowania społecznego. To przynagliło je do upominania się o prawa człowieka. Kim byłaby Galina Starowojtowa, rosyjska demokratka-liberałka, polityczka, gdyby nie napisała do ormiańskich przyjaciół listu, w którym wyraziła zaniepokojenie rozpoczynającym się konfliktem o Górski Karabach i zaproponowała swoje wsparcie? Kim byłaby Natasza Gorbaniewska, radziecka dysydentka, poetka, gdyby w 1956 roku jakiś impuls nie kazał jej wyjść na plac Czerwony w proteście przeciwko radzieckiej inwazji na Węgrzech?
Książka o kobietach rodzi pytanie o mężczyzn. Czy pisząc, że kobiety postanowiły przetrwać wbrew wszystkiemu, nie skakały z okien, nie rozpijały się, nie biadoliły, uważam, że mężczyźni poddali się losowi? Nie wykazywali się sprawczością? Popadali w depresję, sięgali po alkohol? Nie byli bohaterscy? Przecież to oni szli na wojny, bronili swoich rodzin i ziemi. Ich (w przewadze) wysyłano na katorgę i to oni harowali w pocie czoła. Tak, to prawda, ale o mężczyznach napisano już dużo. Natomiast kobietom na Wschodzie wciąż poświęca się za mało uwagi. Często umawiałam się z bohaterami tekstów w ich domach. Mężczyzna i jego żona witali mnie w progu. On rozsiadał się wygodnie w fotelu. „No to o czym będziemy rozmawiać?”, pytał retorycznie, bo temat ustalaliśmy w rozmowie telefonicznej. Ona, zanim zniknęła w kuchni, proponowała: „Kawa czy herbata?”. Mój bohater perorował. Bywało, że kobieta weszła mu w słowo, coś dodała albo wtrąciła coś o sobie. Bo ta opowieść dotyczyła także jej. „Kochana, przynieś jeszcze cukier”, padało z ust mężczyzny. Uświadomiłam sobie wtedy, że te kobiece historie ciekawią mnie o wiele bardziej niż opowieści mężczyzn. Kobiety pamiętają szczegóły wydarzeń. Na przykład: „Dni stawały się coraz cieplejsze, ale ja jeszcze miałam na sobie grube czerwone palto. Moje ukochane”. Zapamiętują uczucia: „Ogarnął mnie lęk. Przeczuwałam, że wydarzy się coś bardzo złego. Moje życie jakby się zatrzymało”. Mężczyźni posługują się datami, faktami: „Był 1956 rok. W Związku Radzieckim rozpoczynała się odwilż. Podczas XX Zjazdu Komunistycznej Partii ZSRR Nikita Chruszczow…”.
Jest jeszcze druga kwestia. Na obszarze poradzieckim alkoholizm jest zjawiskiem powszechnym i dotyczy przede wszystkim mężczyzn. W wielu krajach byłego ZSRR kobiety podejmują się ciężkich prac fizycznych, ponieważ ich partnerzy, pogrążeni w nałogu, są do tego niezdolni. Za przykład niech posłuży Białoruś. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia Białoruś lokuje się w czołówce państw, w których przypada największa ilość spożytego mocnego alkoholu na mieszkańca. Doprecyzujmy, że piją głównie mężczyźni (na osobę przypada około osiemnastu litrów czystego spirytusu rocznie). To oni są najczęściej hospitalizowani z powodu zatrucia alkoholem. Warto dodać jeszcze jedno – na Białorusi kwitnie produkcja bimbru, a dane WHO obejmują jedynie alkohol produkowany i sprzedawany legalnie. Słabość do alkoholu potęguje się w chwilach zawirowań historycznych. A te na terenie byłego ZSRR trwają od trzech dekad.
„Jak myślisz, kto to życie ciągnie?” – słyszałam od kobiet żyjących w Europie Wschodniej. Domagały się przywrócenia proporcji, czyli podziału obowiązków. Ale też chciały być dostrzeżone.
Wspomnienie rozmowy z Kalinkiną, odbytej w redakcji „Narodnej Woli”, stało się dla mnie jeszcze ważniejsze po ataku Rosji na Ukrainę. Kobiety znów zostały heroskami. Ukrainki szły na front albo z kilkoma hrywnami w kieszeni i jedną reklamówką z jedzeniem uciekały z dziećmi z wojennego piekła. Rosjanki z kolei nie mogą liczyć na wydanie im ciał poległych na froncie synów.
Opowieść o kobietach z Poradziecji trzeba zacząć od II wojny światowej, bo cząsteczki wojny krążą w ich układach krwionośnych niczym cząsteczki hemoglobiny. Przypominają o niej nazwy poradzieckich miast, miasteczek, przysiółków, placów, ulic i skwerów: Bohaterów Leningradu, Zoi Kosmodiemjanskiej (partyzantki-czerwonoarmistki), Zwycięstwa, Armii Czerwonej, Obrońców Stalingradu, Bohaterów Leningradu, Partyzantów, Bitwy pod Stalingradem. Wojna jest częścią genotypu mieszkańców Europy Wschodniej. Śni się w nocy nawet tym kobietom, które urodziły się już po jej zakończeniu. Bo o wojnie słucha się od dziecka. Dziedziczy się wspomnienia prababek, babek. Z czasem uważa się je prawie za swoje.
Zaczynając pracę nad książką, nie sądziłam, że wojna – w dużej mierze konwencjonalna – może wrócić do Europy. Powojenny porządek został jednak raz na zawsze zburzony 24 lutego 2022 roku. Rosja napadła na Ukrainę. Wyrzutnie rakietowe wystrzeliły pociski, ruszyły czołgi i wozy opancerzone, okręty wojskowe oddały salwy. Na ukraińskie miasta spadły bomby. Po dwóch stronach frontu padły pierwsze ofiary – wojskowi i cywile. Z każdym tygodniem wojna przybierała na sile. I okrucieństwie. W Buczy, miasteczku, w którym mieszkał mój kolega i do którego nigdy nie chciało mu się wracać po kilku wypitych w Kijowie piwach, rosyjscy żołnierze strzałem w głowę mordowali ludzi. Ciała wrzucili do piwnic, studni. Masowych mogił. Ukraińskie miasta zostały zamknięte pierścieniami rosyjskich wojsk. Moje przyjaciółki i koleżanki pisały do mnie z Kijowa. „Przeżywam wszystko to, o czym opowiadała mi babcia. Mój luty 2022 roku to jej czerwiec 1941 roku”. „Bombardują Kijów. Ostatni raz bomby spadły na nasze miasto w 1941 roku. W schronie siedziała wtedy moja babcia, teraz siedzę w nim ja”. Kobiety, które w 1941 roku wyruszyły na front, nie posługują się określeniem „II wojna światowa”, mówią o wielkiej wojnie ojczyźnianej, bo tak stalinowska propaganda nazwała walkę, którą Związek Radziecki stoczył z hitlerowskim najeźdźcą. Ta wojna – na którą wysłała je radziecka ojczyzna – jest w części Europy Wschodniej jak religia. Mit założycielski współczesnej państwowości. Kobiety wierzą w Pobiedę (czyli Zwycięstwo) jak w Boga. Piszą to słowo zawsze dużą literą, by oddać należytą cześć.
Poznałam wiele weteranek. W latach dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku stawały się bohaterkami minionej epoki. Kobiety, które walczyły na wojnie, oficjalnie były darzone szacunkiem, ale w rozmowach prywatnych padało nonszalanckie: „babcie”, „sowki”, „staruszki”. Czasem je przedrzeźniano. Żyjące w biedzie, stare, zgarbione, w znoszonych ubraniach i rozczłapanych butach, bezzębne, mamroczące: „Nasza walka. Nasze Zwycięstwo”. Drwiny pchały je w objęcia komunistów, przybliżały do ruchów radykalnych, sterowanych z Moskwy partii i organizacji, jak na przykład Blok Natalii Witrenko w Ukrainie. Widywałam je, gdy maszerowały po Chreszczatyku w Kijowie czy placu Czerwonym w Moskwie, niosąc czerwone flagi z sierpem i młotem. Nie pasowały do wystroju nowoczesnych miast, takich jak Kijów, Moskwa, Petersburg. Na tle ekskluzywnych restauracji z sushi i sklepów Armaniego wyglądały śmiesznie.
Niektóre weteranki zapomniały, a może raczej wyparły, jak naprawdę było na wojnie. Zapamiętały historię oficjalną, zafałszowaną, stworzoną przez siebie. Tak było z Olgą.
Spotykałam się z nią we Lwowie. Rozmawiałyśmy godzinami. Było to wiele lat temu, ale wciąż pamiętam jej twarz i gestykulację, a także wnętrze jej mieszkania w starej kamienicy. Skrzypiący dębowy parkiet, szerokie okna, stare meble. Czas wcale nie sprawił, że Olga się przede mną otworzyła. Otwierała za to gruby zeszyt, w którym drobnymi literami, linijka pod linijką spisała swoje wspomnienia. Czytała: „Dnia X o godzinie Y dywizja Z dokonała… W wyniku akcji wróg poniósł straty w liczbie…”. To były „plastikowe” wspomnienia. Bez cienia emocji. Przypominały wykład z historii wojskowości. Ten zeszyt w kratkę stanowił dla Olgi świętość. Po wojnie wkładała go do torebki i chodziła z nim od szkoły do szkoły. Prowadziła „lekcje patriotyzmu”, czyli opowiadała dzieciom i młodzieży o walce Armii Czerwonej z hitlerowskim najeźdźcą.
Ile takich poprawnych, „plastikowych” historii sama wysłuchałam? O sanitariuszkach ze szpitali polowych, w wykrochmalonych fartuszkach towarzyszących cierpiącym żołnierzom. O dzielnych żołnierkach, które nie miały żadnych rozterek i dylematów. Idąc na front, czuły się wybrane, szczęśliwe.
Od Olgi nie dowiedziałam się niczego o wojnie kobiet. Słuchając jej, nic nie poczułam. Olga podkreślała tylko, że kobiety zawsze wypełniały rozkaz dowódcy i były dzielne. Nie kłaniały się kulom, nie czuły lęku.
Któregoś dnia w kuchni, podczas parzenia herbaty, rzuciła między zdaniami, że zostawił ją jej pierwszy mężczyzna. Wielka miłość z czasów frontowych. Wyjechał do Kijowa i tam się ożenił, a ona osiadła we Lwowie. Te kilka zdań wypowiedziała zupełnie innym tonem. To była krótka chwila, gdy pozwoliła sobie na szczerość.
Syn Olgi – usłyszawszy, że jego mama od kilku dni spotyka się z dziennikarką z Polski – zapytał, czy może zamienić ze mną kilka słów.
– Wie pani, mama jest ofiarą tej wojny. To człowiek skrzywdzony przez radziecki system. Produkt swojej epoki – powiedział. – Walczyła na wojnie, ryzykowała życie i szczerze wierzy, że Armia Czerwona dała Europie Wschodniej wolność. Proszę ją zrozumieć. My, to znaczy moje pokolenie, wiemy już, że to bzdury, my już myślimy inaczej.
Syn Olgi był biznesmenem. Znał ukraiński, o którym Olga mówiła: „Język chłopów, słuchać tego nie mogę”. Przefiltrowywał każdą opowieść swojej matki, oddzielając propagandę od prawdy. Podkreślał, że Olga i kobiety jej podobne były niczym innym jak mięsem armatnim.
Związek Radziecki jako jedno z niewielu państw na świecie uczynił z kobiet regularne żołnierki. Poszły na front ramię w ramię z mężczyznami. Golono im głowy, wydawano mundury i wojskowe buty. Wręczano broń. Szybko je przeszkolono w sztuce strzelania i prowadzenia wojskowych samochodów. Na wojnie nie istniały zadania „nie dla kobiet”. Były więc snajperkami, partyzantkami.
Musiały zapomnieć o macierzyństwie. Dzieci oddawały pod opiekę rodzinie albo zostawiały w sierocińcach. Kobiecość jest na wojnie oznaką słabości, a środki opatrunkowe to fanaberia. W czasie miesiączki spodnie munduru nasiąkały krwią, a one umierały ze wstydu. Żołnierce to przecież nie przystoi.
W Uljanowsku (miasto nad Wołgą, w południowo-zachodniej części Rosji) mówi się o Nadii, że jest seniorką aktywistką. To znana postać w mieście. Przewodniczy lokalnemu klubowi weteranek. Długo z nią rozmawiałam. W naszych pierwszych spotkaniach uczestniczyła również młoda absolwentka dziennikarstwa. Wydelegowała ją do asystowania mi pracownica uljanowskiego urzędu miasta. Chyba chciała, żeby podczas wywiadów nie padło żadne zbędne słowo. Po kilku dniach wydawało mi się, że nic już z tych rozmów nie wyniknie. Wtedy Nadia wypowiedziała to jedno zdanie: „U progu śmierci młodość do człowieka przychodzi”.
Nadia chce uciec od wojennych wspomnień, ale nie może.
Po pierwsze, przez sny. Wojna wraca w snach. To tak, jakby Nadia siedziała przed wielkim ekranem i ktoś wyświetlał na nim historię jej życia. Kadr po kadrze. Nadia „patrzy” na ten film i boi się, że za chwilę umrze. Że tym razem, gdy będzie dźwigać na plecach rannego żołnierza, ktoś do niej strzeli. Kula jej dosięgnie, ona upadnie. I tak będzie konać, przygnieciona ciałem rannego. Zabraknie jej sił, by się podnieść. Umrze najgorszym rodzajem śmierci: przez uduszenie.
Po drugie, o wojnie przypominają Nadii obchody Dnia Zwycięstwa. Co roku otrzymuje zaproszenie na paradę wojskową w Uljanowsku, by 9 maja maszerować w kolumnie weteranów i weteranek. Z roku na rok jest ich coraz mniej, teraz została tylko garstka. Przed uroczystością przyjeżdża do Nadii lokalna telewizja. Chcą nakręcić reportaż o tym, jak jeździ samochodem. Proszą, by wyciągnęła z szafy marynarkę, przypięła wojenne medale i siadła za kierownicą. Rok temu redaktor posadził ją w swojej wołdze. Chwilę się wahała. Ma już prawie dziewięćdziesiąt lat. Ale ustawiła lusterka, przekręciła kluczyk w stacyjce, zwolniła ręczny, nacisnęła sprzęgło, wrzuciła jedynkę, po chwili dwójkę. Pojechała. Reportaż puścili w wieczornych wiadomościach.
Przed wojną Nadia mieszkała z rodzicami pod Uljanowskiem. W wieku siedmiu lat poszła do pracy w kołchozie, jej zadanie polegało na myciu kapusty i marchewki. Była wiejską dziewczyną, lubiła zapach ziemi. Żeby go poczuć, wyczekiwała końca zimy. Na przednówku chodziła po kołchozowych polach. Wdychała zgniłą, wilgotną woń. Obserwowała świat budzący się do życia. Szukała kiełków roślin przebijających się przez zmarzniętą glebę.
– Jakie było nasze życie? – Nadia odpowiada pytaniem na pytanie. – Dobre. Spokojne. Niby stalinizm, represje, masowe czystki, ale nas naprawdę nikt nie ruszał. Do nas terror nie docierał. Potem dopiero zaczęło się mówić o zbrodniach Stalina. Mieliśmy mały przydomowy ogródek, rodzice uprawiali ziemniaki, pomidory, ogórki. Kury siedziały na grzędzie i znosiły jajka. Była też krowa, którą mama doiła o poranku. Potem mleko ubijała na masło lub w glinianym garnku przykrytym serwetką odstawiała na śmietanę. Rodzice, Tatarzy, przekazali mi wiarę w Allaha i nauczyli mnie tatarskiego. W domu mówiło się wyłącznie w tym języku, rosyjskiego nauczyłam się w szkole. Pamiętam, jak ojciec rozkładał w pokoju dywan z mihrabem. Klękał, kierował twarz w stronę Mekki, układał dłonie do modlitwy. Bił pokłony. Radzieckie państwo nauczyło mnie mojej drugiej wiary – wiary w komunizm. Zostałam pionierką, potem komsomołką, na froncie wielkiej wojny ojczyźnianej wstąpiłam do partii. Teraz chyba bardziej wierzę w Boga.
Kiedy wybuchła wojna, Nadia była nastolatką, w niczym nie przypominała dojrzałej kobiety. Była niska i szczupła, miała delikatną twarz i krótkie blond włosy z przedziałkiem.
– Taka dziewczynka ze mnie była. Kiedy włożyłam wojenny mundur, moje ciało aż w nim dosłownie utonęło. Wszystko było za duże. Spodnie ściągnęłam mocno pasem, podwinęłam przydługie nogawki i rękawy. A teraz? Zupełnie już nie przypominam tamtej dziewczyny. Wojnę ciężko mi wspominać. Może dlatego, że zostało mi niewiele życia i wiem, że niedługo stanę przed Bogiem. Trzeba się będzie rozliczyć. Chciałabym o wojnie zapomnieć. Córeczko, córuniu, no zrozum, wojna jest straszna, straszna.
– Wiem, że wojna kobiet była tak samo krwawa jak wojna mężczyzn – przerywam milczenie Nadii.
Wiem też (ale o tym już nie mówię), że radziecka propaganda próbowała otrzeć kobiety z wojennego brudu. One same w tym pomogły, bo nie chciały, tak jak Olga ze Lwowa, rozmawiać o tym, czego naprawdę doświadczyły.
– Chodźmy do kuchni – mówi Nadia. Otwiera lodówkę, wyjmuje z niej duży garnek. – Jarzynowa. Zjesz? Nagotowałam na cały tydzień, żeby codziennie nie stać przy kuchence. Jem ją już trzeci dzień.
Ja wolę jednak poprosić o kawę.
– A może chodziło o miłość? – zagaduję. Od wspomnianej pracownicy urzędu miejskiego usłyszałam, że Nadia poznała na wojnie męża, a ich historia jest „iście filmowa”. Podobno ona i jej mąż byli naprawdę dobrze dobrani i się kochali, co było rzadkością w powojennych czasach. Staram się zachęcić Nadię do wspomnień. Może się przede mną otworzy. Wiem, że od wielu lat jest wdową, ale mogłaby choć napomknąć o mężu.
Pytam więc o film Lecą żurawie. Wielkie dzieło czasów jej młodości. Film, który dziś pewnie na nikim nie zrobiłby wrażenia, ale w latach pięćdziesiątych był wydarzeniem. Do kin ciągnęły tłumy. Może historia Nadii przypomina tę przedstawioną przez Michaiła Kałatozowa w 1957 roku.
Kałatozow za bardzo uwierzył w chruszczowowską odwilż. Zamiast (jak inni reżyserzy) udokumentować bohaterską walkę Armii Czerwonej, partyzantów i ludności cywilnej, postanowił opowiedzieć o wojnie i miłości. A miłość – żywiona do człowieka z krwi i kości, a nie do państwa – była w Związku Radzieckim czymś na miarę bluźnierstwa. Kochać należało Rodinę, czyli Ojczyznę. Dla niej szło się na wojnę i umierało. Śmierć na froncie była wyrazem największego oddania. Bohaterowie filmu, Weronika i Borys, są młodzi. Chcą się pobrać. On nazywa ją „wiewiórką”, ona rzuca mu się na szyję, zwracając się do niego: „mój Boria”. Dziś te sceny wydają się cukierkowe, trochę sztuczne, ale dla pokolenia Nadii były poruszające. Rodzina Weroniki mieszka w kamienicy, wspólnie zasiada do stołu, pije herbatę z samowara. Sielankę przerywa wojna. Boria idzie na front i pod koniec 1945 roku umiera bezsensowną, nikomu niepotrzebną śmiercią. Kolejne sceny dokumentują wojenną tułaczkę Weroniki. Jest brudna. Ma osmaloną twarz, potargane włosy. Jej ubranie jest zniszczone. Ona sama też jest zniszczona, bliska obłędu. Nie cieszy jej „Zwycięstwo”. Doświadczyła największej straty. Nie ma już po co żyć. Nikita Chruszczow (ówczesny sekretarz generalny ZSRR) nazwał Weronikę „dziwką”. Stwierdził, że nie zasługuje na miano komsomołki. Umieścił tytuł na indeksie filmów zakazanych. Mimo to radzieccy obywatele oglądali Lecą żurawie. Obraz otrzymał Złotą Palmę w Cannes. Dla pokolenia Nadii to film kultowy.
Pijemy kawę, jemy cukierki. Nadia sama zaczyna mówić.
– Miłość też była. Ale później. Miałam siedemnaście lat, kiedy do władz naszej wioski przyszło rozporządzenie: „Proszę wysłać sto kobiet na front”. Umieszczono mnie na liście. Skończyłam studium pedagogiczne, specjalność: nauczycielka matematyki i fizyki. Podczas wojny wykształcone kobiety są potrzebne. Nauczyciele mężczyźni poszli walczyć. Nie miał kto prowadzić lekcji w szkole. Postanowiono, że będę uczyć dzieci pod Moskwą. Nie kierowało mną uniesienie, jakie można zobaczyć na radzieckich filmach, takie, że kobiety słyszą o hitlerowskiej napaści na Związek Radziecki, rzucają wszystko, pracę, dom, dzieci, i biegną zaciągać się do armii. Błagają: „Na front, na front, chcemy iść na front”. O nie! Pewnie takie też były, ale ja ich nie spotkałam! Pamiętam, że 22 czerwca świętowaliśmy z przyjaciółmi zakończenie roku szkolnego. Zrobiliśmy kanapki, zaparzyliśmy herbatę. I nagle ktoś krzyknął: „Wojna!”. Od razu strach mnie zdjął. Nie widziałam w wojnie niczego dobrego. Żadnej przygody. Bałam się. Bałam się rozłąki z rodzicami, widoku śmierci. Płakałam. O! Proszę zobaczyć, przecież to widać na wojennych fotografiach. Byłam przestraszona.
Na czarno-białym zdjęciu widzę dziewczynkę, której wojna zabierze beztroskie lata. Nadia w niczym nie przypomina kobiety. Nie umiem sobie wyobrazić, że za chwilę ma wyruszyć na front.
– Moje pierwsze wojenne wspomnienie to pustoszejąca wioska. Przyjeżdżały pociągi, do których wsiadali mężczyźni w wieku poborowym. Codzienny transport pełen mężczyzn jadących walczyć. W domach zostawali tylko starsi ludzie i kobiety z dziećmi. W mojej klasie było dziewiętnastu chłopaków, z wojny wróciło dwóch. Bez nóg. Pozostali polegli. Miej ich, Panie, w swojej opiece. A potem i mnie ten pociąg zabrał. Trafiłam na podmoskiewską prowincję, miałam uczyć w szkole. Ale szybko skierowali mnie do szkoły dla kierowców. Poszłam na piechotę, sześć kilometrów, z ciężką walizką w ręce. Za duże buty obcierały mi stopy do krwi. Na trzymiesięcznym kursie uczono mnie prowadzić każdy rodzaj samochodu: osobowy, dostawczy, ciężarowy. W samochodzie transportowym ciężko kręciło się wielką kierownicą. Miałam do tego za krótkie ręce. Żeby wykonać pełny obrót, musiałam się nachylić i wyciągać tułów – wręcz się na tej kierownicy kładłam. Nogi nie sięgały pedałów gazu i hamulca. Przywiązywałam sznurem do butów grube kawałki drewna, robiłam sobie takie koturny. I to skończyło się wypadkiem. Straciłam panowanie nad samochodem. Połamałam żebra, rękę i nogę. Nie mogłam oddychać ani mówić. Półtora miesiąca przeleżałam w szpitalu. Długo jeszcze się jąkałam. Chyba ze strachu. Później woziłam naboje na linię frontu, tankowałam samoloty – i te radzieckie, i te amerykańskie, które Związek Radziecki dostał w ramach pomocy od USA. Z pola walki przywoziłam rannych i trupy. Żyjącego mężczyznę, który choć nogami powłóczy, jeszcze jakoś na plecy zarzucisz i udźwigniesz, ale nieprzytomnego czy martwego ciężko się ciągnie. Bezwładne ciało waży o wiele więcej. Codziennie robiłam kilkanaście kursów, czasem udało mi się na chwilę usnąć w kabinie kierowcy, ale szybko budziło mnie walenie w szybę: „Nadia! Wstawaj! Wstawaj, jest kurs!”. W 1943 roku zbombardowano lotnisko, na którym pracowałam, ocalał tylko jeden samolot, jak-7.
Nadia przerywa. Wyciąga z szafy albumy.
– Bałam się. Strach mnie paraliżował. Nieraz posikałam się pod siebie. A jaka jest wojna na zdjęciach? Zafałszowana. Nieprawdziwa. To wojna na pokaz. Na eksport.
Nadia, przewracając karty albumu, opowiada o dziennikarzach i fotoreporterach, którzy co jakiś czas przyjeżdżali na front. Ich fotografie trafiały do kronik filmowych i na czołówki gazet. Dlatego do zdjęć trzeba było się umyć. Kobietom wydawano ładne mundury. Fotograf krzyczał: „Proszę teraz stanąć przy samolocie, tak, jakby go pani tankowała. O, proszę się wyprostować! I uśmiechnąć! Z radością, z życiem!”.
– A to przecież nie tak wygląda. Nie tak – wtrąca Nadia.
Co kilkanaście minut Nadia wspomina o śmierci. Widocznie często o niej myśli. Mówi, że u progu śmierci młodość do człowieka przychodzi, a ja się zastanawiam, czy dokonuje czegoś na kształt rachunku sumienia. Tłumaczy mi, że czasem wspomnienie jest tak świeże, jakby to wydarzyło się wczoraj. Twarze zabitych i rannych zapadły Nadii w pamięć. Nie znała tych ludzi, niektórych widziała tylko przez ułamek sekundy, ale ich twarze z nią zostały. I wracają. Przez całe życie wracają. Diabeł jeden wie, jakie to straszne.
– Miałam karabin. Nauczyli mnie strzelać, bo na froncie trzeba umieć użyć broni. Ale nigdy nie byłam w tym dobra. Kiedy mierzyłam do tarczy, trafiałam najwyżej w czwórkę, nigdy w dziesiątkę. Czy kogoś zabiłam? Tak wprost pytasz? Nie chcę o tym mówić. Może i tej broni kiedyś użyłam. Może i zabiłam. Po tak długim czasie to już tylko moja sprawa. Moje z Panem Bogiem rachunki. Wolę mówić o cudach i miłości, bo masz rację, na wojnie oprócz śmierci była też miłość.
– Poznała tam pani męża? – Jestem ciekawa wątku miłosnego, nie chcę, by Nadia go pominęła.
– Pewnego jesiennego dnia przywiozłam na linię frontu naboje. Wyładowałam je. Na pustą już pakę ciężarówki miałam położyć rannych i martwych. Spojrzałam przez lornetkę na linię ognia i dostrzegłam, że żołnierz z raną postrzałową niesie na plecach drugiego rannego żołnierza. Cali zakrwawieni. Przyczołgałam się do nich. Zdjęłam szynel i położyłam ich na nim. Byli wyczerpani, stracili dużo krwi. Dociągnęłam ich do ciężarówki – sama nie wiem, jak mi się to udało. Dotarliśmy do szpitala wojskowego, sanitariusze położyli ich na noszach, wynieśli z auta, wtem jeden z nich ujął mnie za rękę. Powiedział: „Zostaw swój adres, znajdę cię po wojnie”. Miałam mundur i krótkie włosy. Pomyślał, że jestem mężczyzną. Ale wyznał mi potem: „Nie dawał mi spokoju twój głos. Taki niemęski”. Rzeczywiście znalazł mnie po wojnie. Nie byłam już dziewczynką. Miałam dwadzieścia lat. Pobraliśmy się. Po dwóch latach urodziłam córkę. Potem na świecie pojawił się syn. Imię nadałam mu tatarskie – Tahir. Adoptowaliśmy córkę mojej zmarłej kuzynki. Wychowywaliśmy ją jak swoją. Nie nacieszyliśmy się sobą. Umarł w wieku czterdziestu dziewięciu lat. Doznał wielu obrażeń, całe życie się skarżył na zdrowie. Pewnie mnie wkrótce do siebie zabierze. Tęskno mi za nim coraz bardziej. Czas się o nas upomina. Nikt przecież nie żyje wiecznie.
Pytam o klub Kobiety Frontu, bo przecież dlatego do Nadii przyszłam. To ona zakładała go w Uljanowsku.
– Było nas pięćdziesiąt cztery, a teraz zostało sześć. Niektóre z demencją. Z nimi już nie porozmawiasz. Wiesz, życie to takie mgnienie. Ach, przykro mi, że tak zleciało. Że to już po wszystkim.
– Pani życie wciąż się toczy.
– Już teraz z dnia na dzień. Rano ćwiczę. Potem sprzątam. Lubię oglądać telewizję, szczególnie tatarską i białoruską. Dużo rozmawiam przez telefon. Przyjaciółki do mnie dzwonią albo ja dzwonię do nich. Tyle mi z życia zostało.
Na Wschodzie mówi się: „Ziemia, która wypiła dużo ludzkiej krwi, będzie jałowa. Bezpłodna. Nie nakarmi człowieka, który zadawał śmierć. Ukarze go głodem”. Tak właśnie było w roku 1946, który przyniósł Związkowi Radzieckiemu nieurodzaj. Na Ukrainie zapanował głód, dochodziło do kanibalizmu. W sklepach jedzenie wydawano na kartki. Wsie, do których w maju 1945 roku wracały radzieckie żołnierki, były puste. Większość mężczyzn z wojny nie wróciła. Zostali starcy i dzieci. Niektóre miasteczka i przysiółki zrównano z ziemią. Radzieckie państwo przydzielało więc weterankom miejsce w robotniczym baraku i wręczało nakaz pracy w pobliskim zakładzie. Baraki były nawiedzane przez mężczyzn szukających szybkiego zaspokojenia. Kobiety nie protestowały. Tysiącom z nich wojna odebrała możliwość założenia rodziny. Nie było z kim mieć dzieci. Zdarzało się pożyczanie mężczyzn od mężatek. Tylko na chwilę, na kilka nocy, by zostać matką. Niektóre mężatki były wyrozumiałe. Jedna z nich została bohaterką opowiadania rosyjskiej pisarki Ludmiły Pietruszewskiej.
Śmierć hula po mieście, które zaczyna już cuchnąć jak trup. Przyjdzie wiosna – wybuchnie zaraza. Już nawet koparkami nie nadążają kopać mogił. Trupy leżą stosami, na końcu nabrzeża Mojki całe zaułki i ulice są zawalone sągami martwych ciał. Pomiędzy nimi jeżdżą ciężarówki z trupami i rozjeżdżają nieboszczyków, którzy osunęli się ze stosów, a ich kości trzeszczą pod kołami.
Olga Bergholc, Zakazany dziennik,23 marca 1942 roku
– Jestem blokadnicą – powiedziała starsza pani, przedstawiona mi przez znajomych Rosjan w Petersburgu. – Blokadnicą – powtórzyła. I po chwili jeszcze przesylabizowała. Blo-ka-dni-cą. Jakby sądziła, że jej słowa do mnie nie docierają. – Wie pani, co to znaczy? Wojna była wszędzie. My przeżyłyśmy więcej niż wojnę. O wiele, wiele więcej. My, ludzie-żywe trupy. Walczący o każdy kęs chleba. Skazani na śmierć. Po wojnie nigdy nie byłam po prostu kobietą. Byłam i jestem blokadnicą.
Nie poznałam historii tej przypadkowo napotkanej kobiety. Ale wypowiedziane kilkakrotnie słowo „blokadnica” skłoniło mnie do poszukiwań kobiet, które jesienią 1941 roku zamknął w Petersburgu pierścień niemieckich wojsk.
O losach blokadnic dopiero od niedawna pisze się szczerze, tak, jak o kobietach, które były na wojnie. W oficjalnej radzieckiej historiografii blokada Leningradu miała się jawić jako kolejna forma heroicznej walki obywateli. Niczym bitwa o Stalingrad. Opowieść o blokadzie musiała więc być „czysta”, „podnosząca na duchu”. Głodujący (ale dumny i odświętnie ubrany) naród idzie do filharmonii, by wysłuchać VII symfoniiDmitrija Szostakowicza, kompozytora, który w pierwszych dniach wojny sam wyszedł na dach filharmonii, chcąc ugasić pożar wywołany bombą. Symfonia też musiała być podnosząca na duchu i jeszcze miała zagrzewać do walki siedzących w okopach żołnierzy. Ani słowa o ofiarach blokady (a było ich około półtora miliona). Ani słowa o kanibalizmie, który w izolowanym od świata mieście był powszechny. Newski Prospekt – główna arteria miasta – zasłany był trupami. Masowe mogiły kopano naprędce, zmarłych układano w stosach. Blokada udowodniła, że człowiek jest drapieżnikiem. Zabija, by przeżyć.
Zadzwoniłam do Jeleny Dmitriewnej, której historia przywodzi mi na myśl opowiadanie Pietruszewskiej. Telefon odebrała jej wnuczka.
– Babcia jest na daczy, kilkaset kilometrów od miasta. A pani? Jak długo będzie pani w mieście? Aha, jeszcze kilkanaście dni. Dobrze! To przywiozę babcię i porozmawiacie. Nie, nie, ależ skąd, to żaden problem. – Alona jest uprzejma. Prosi o telefon w kolejnym tygodniu. Obiecuje, że się spotkamy.
Po kilku dniach zadzwoniłam ponownie.
– Mąż pojechał po babcię. Zapraszam dziś po południu. Ma pani coś pod ręką, żeby zanotować adres?
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I