Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na północnym Atlantyku toczy się zażarta bitwa, podczas której życie trzech tysięcy marynarzy zależy od decyzji jednego człowieka.
Komandor porucznik marynarki wojennej USA George Krause dowodzi czterookrętową eskortą, która ma zabezpieczyć przed nieprzyjacielskimi atakami konwój, złożony z trzydziestu siedmiu statków, płynący z Ameryki do Anglii przez mroźny Atlantyk. Na konwój polują wilcze stada niemieckich okrętów podwodnych i, aby uchronić ważny ładunek, Krause musi rozegrać z U-Bootami grę na śmierć i życie, zmagając się przy tym ze zmęczeniem, głodem, pragnieniem i osobistymi demonami.
Misja Greyhound to klasyka literatury marynistycznej i jedna z najlepszych powieści o II wojnie światowej i toczonej wówczas wojnie morskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Dziękuję emerytowanemu admirałowi floty marynarki wojennej USA Ralphowi W. Christiemu, niegdyś dowodzącemu okrętami podwodnymi na Pacyfiku Południowo-Zachodnim, oraz komandorowi porucznikowi J.D.P. Hoddapowi, byłemu dowódcy USS Hall.
*
Wydarzenia opisane w tej książce nigdy się nie rozegrały. W marynarce Stanów Zjednoczonych służy tak wielu oficerów, podoficerów i marynarzy, że niepodobna wykluczyć, iż któryś z nich napotka swoje nazwisko na dalszych stronach. Autor nie zamierzał jednak mówić o jakichkolwiek rzeczywistych osobach — żywych czy martwych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Godzinę po wschodzie słońca horyzont nie wydawał się zbyt odległy. Linia, na której wilgotne niebo stykało się z szarym oceanem, była rozmyta. Odnosiło się wrażenie, że posępne chmury gęstniały, im były bliżej widnokręgu. Tam zaś, gdzie go osiągały, nie dochodziło bynajmniej do raptownego przeskoku, gdyż oba żywioły po prostu się ze sobą mieszały. W efekcie obszar przykryty niską kopułą nieba był dość ograniczony. Poza nim morze ciągnęło się tysiącami mil we wszystkich kierunkach, pod nim rozpościerała się głębia sięgająca dwóch mil. Obie te wielkości — bez trudu przyswajalne jako fakt naukowy — niełatwo było ogarnąć wyobraźnią. Dwie mile niżej rozpościerało się dno, którego czerń przewyższała mrok w centrum najdłuższego i najczarniejszego ze wzniesionych przez człowieka tuneli. Panowało tam ciśnienie potężniejsze od tego, jakie kiedykolwiek uzyskano w fabryce czy laboratorium. Był to świat nieznany i nieodwiedzany, chyba że przez martwe ciała zamknięte w metalowych trumnach zmiażdżonych statków. Gdy owe giganty, tak wielkie i solidne dla maciupeńkiego człowieka, osuwały się na dno, aby się zatracić na zawsze w szlamie ciemnym i zimnym, powodowały mniej więcej tyle zamętu czy bałaganu co ziarenka kurzu osiadające na sali balowej.
Na powierzchni ten skąpy obszar domknięty nieodległym horyzontem zajęty był przez liczne statki. Każda z długich szarych fal, które jedna za drugą bez końca nadciągały od północnego wschodu, manifestowała gigantyczną moc. Każdej z nich statek się opierał, przechylając się, wznosząc dziób, wspinając się ku niebu, przechylając w drugą stronę, tym razem z dziobem nurkującym, a uniesioną rufą — i tak ześlizgiwał się po długim stoku, aby zaraz rozpocząć następny przechył, następny wzlot i następny spadek. Mnóstwo było statków w wielu szeregach i kolumnach, a jeśli tylko starczyło cierpliwości, sama ich obserwacja pozwalała odczytać kierunek i umiejscowienie fali po przekątnej idącej przez rzędy i kolumny: tam wspinają się na grzbiecie, a tam zlatują w dolinę, tak że widać tylko czubki masztów; tu kolebią się na lewą, a tam — na prawą burtę; tu — ku sobie, a tam — od siebie.
Statki były tak różne jak ich ruchy: wielkie i małe, polemy oraz bomy ładunkowe, frachtowce i tankowce, nowe i stare. A przecież zdało się, że wszystkie ożywia jedna wola, gdyż uparcie sunęły one na wschód, równolegle zalewane przez fale. Gdyby przyglądać się im odpowiednio długo, odkryłoby się, że w nieregularnych odstępach zmieniały kurs o kilka stopni w lewo lub w prawo, wszystkie dalsze w ślad za pierwszym. Obserwator stwierdziłby jednak, że niezależnie od tej korekty kursów masa statków ostatecznie zmierzała w stałym kierunku: na wschód, uparcie i niezłomnie. Z upływem więc każdej kolejnej godziny pokonywały kilka mil z owego tysiąca, który dzielił je od wyznaczonego celu — gdziekolwiek na wschodzie on leżał. Ten sam duch ożywiał każdy statek.
Nieprzerwana obserwacja ujawniłaby jednak także, iż nie był to duch nieomylny, a statki nie były bezbłędnymi automatami. Każda z drobnych zmian kursu powodowała pewną komplikację w ruchu owych trzydziestu siedmiu jednostek. Doświadczony obserwator oczekiwałby tego nawet wtedy, gdyby były tylko automatami, niepoddanymi ludzkim poleceniom. Każdy bowiem statek był odmienny od sąsiadów, każdy nieco inaczej reagował na ruch steru, każdy inaczej zachowywał się wobec fal atakujących od dziobu, rufy czy burty, na każdy inaczej wpływał wiatr. Te nikłe różnice zachowań statków płynących w jedną stronę — pół mili, w drugą — ćwierć mili, stwarzały problemy ogromnej wagi.
Byłoby to prawdą nawet w sytuacji, gdyby każdy statek stanowił pływającą doskonałość — do tego jednak było bardzo daleko. Maszyny huczące w ich wnętrzach nie utrzymywały stałej sprawności, paliwo nie było wcale jednorodne, a z czasem przewody mogły się zwężać, a zawory zapychać, co sprawiało, że poruszane przez silnik śruby nie obracały się z niezmienną szybkością. Także i kompasy nie musiały być absolutnie wiarygodne. Wraz zaś ze zużyciem paliwa i zapasów, a w konsekwencji zmiany wyporności śruby dawałyby różny ciąg, nawet gdyby jakimś cudem każda obracała się ze stałą prędkością. Wszystkie te zmienne mogły powodować w ciągu minuty względną zmianę pozycji o kilka stóp, a w tak ciasno upakowanej formacji statków zmiana o kilka stóp po minucie, po dwudziestu — mogła spowodować katastrofę.
Na szczycie tych wszystkich zmiennych znajdowała się zaś ta najpotężniejsza — czynnik ludzki. To ludzkie ręce poruszały kołami, ludzkie oczy obserwowały wskaźniki, ludzka wprawa utrzymywała strzałkę kompasu w tej samej pozycji. A że byli to ludzie reagujący wolno lub błyskawicznie, ostrożni lub brawurowi, mający wielkie doświadczenie albo niemający go prawie wcale — więc różnice między nimi okazywały się o wiele donioślejsze niż odmienności poszczególnych statków. Te ostatnie mogą spowodować katastrofę w dwadzieścia minut, natomiast człowiek — rozkaz nierozważny lub źle usłyszany, obrót steru w złym kierunku lub błędny wynik oszacowania — w dwadzieścia sekund. O zmianach kursu decydował płynący w środku kolumny komodor konwoju; opuszczenie na flaglince chorągiewki wskazywało dokładnie moment, w którym miał się rozpocząć jeden z serii zwrotów zaplanowanej parę dni wcześniej. Bardzo łatwo zrobić zły zwrot, jeszcze łatwiej zaś poczuć niepewność, o który zwrot teraz chodzi, podobnie jak zwątpić w kompetencje sąsiada. Człowiek ostrożny może zaczekać chwilkę z rozkazem, chcąc najpierw zobaczyć, co robią inni, ale ten moment zwłoki może sprawić, że dziób jednostki płynącej w sąsiedniej kolumnie będzie już godził w śródokręcie, serce i centrum statku, który się zawahał. Pozorny drobiazg owocujący śmiercią.
W porównaniu z wielkością pokonywanego przez nie morza statki są drobniutkie, niedostrzegalne, dlatego może się wydawać wręcz cudowne, że udaje im się na przekór siłom przyrody pokonać ten ogrom i nieomylnie dotrzeć do zamierzonego celu. Umożliwiły to inteligencja i pomysłowość człowieka oraz kumulacja wiedzy i doświadczenia od czasu, gdy odłupano celowo pierwszy kawałek krzemienia czy nakreślono pierwsze znaki pisma obrazkowego. Teraz inteligencja i pomysłowość krzyżowały się z ryzykiem. Niski nieboskłon i wielkie fale były groźne, ale pomimo to statki niestrudzenie wykonywały skomplikowane i trudne manewry o włos unikając tragedii. Gdyby bowiem z tego zrezygnowały, aby zwiększyć dystans między sobą, narażałyby się na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
O tysiąc mil z przodu czekali ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci — mimo że nie wiedzieli o istnieniu tych konkretnie statków, nie znali ich nazw ani marynarzy odgrodzonych od przeraźliwie zimnej głębi grubym na trzy czwarte cala kadłubem. Gdyby te jednostki i tysiące innych, równie nieznanych, nie dotarły do miejsca przeznaczenia, owi oczekujący ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci, zostaliby narażeni na głód, zimno i choroby. Mogliby zostać rozszarpani w eksplozjach. Mogliby nawet zostać skazani na los o wiele gorszy — czy raczej los, który lata temu na chłodno uznali za gorszy: że oto mieliby się poddać tyranii myśli zupełnie im obcej i zobaczyć, jak są im odbierane swobody, do których już nawykli. W tym zaś wypadku — o czym wiedzieli intuicyjnie, nawet jeśli nie nawykli do logicznego rozumowania — ucierpiałaby cała ludzkość, a nie tylko oni, gdyż wolność poniosłaby porażkę na całym świecie.
Na pokładach statków byli ludzie z tą samą wiedzą, nawet jeśli o niej zapominali, gdy trzeba było myśleć przede wszystkim o tym, jak zachować pozycję w szyku, utrzymać kurs i prędkość. Mogło też być jednak wielu ludzi bez tej wiedzy, ludzi, którzy znaleźli się pośród tych niebezpieczeństw z innych powodów lub bez powodu, ludzi, którzy pragnęli pieniędzy lub napitku czy kobiet, a może i bezpieczeństwa, dającego się czasami kupić za pieniądze, ludzi, którzy mają wiele do zapomnienia, albo półgłówków bez czegokolwiek do zapomnienia, ludzi z dziećmi do wykarmienia i z problemami zbyt wielkimi, aby się z nimi zetrzeć.
Zaangażowano ich do tego, żeby silniki pracowały, statki pływały, zachowywały pozycję w szyku, nie ulegały awarii, bądź do karmienia tych, którzy wykonują tamte obowiązki. Podejmując zaś swoje zadania z motywów wzniosłych, prozaicznych czy żadnych, byli tylko cząstkami obsługiwanych statków — cząstkami niedającymi się bez reszty zmechanizować z racji ich ludzkiego zróżnicowania — dlatego też i oni, i ich statki (niepozwalające się odróżnić od swych załóg) stanowili obiekty, o które toczyła się walka. Jedni ich bronili, inni zaś atakowali. Należało je eskortować na drugą stronę oceanu albo zatopić w mroźnej toni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W konwoju znajdowało się dwa tysiące ludzi — ponad ośmiuset w czterech niszczycielach oraz innych jednostkach eskortujących. Po połączeniu tych niewspółmiernych wartości można było powiedzieć, że za trzy tysiące ludzkich istnień oraz sprzęt wartości pięćdziesięciu milionów dolarów odpowiadał komandor porucznik marynarki wojennej USA George Krause. Mający czterdzieści dwa lata, pięć stóp i pięć cali wzrostu, sto pięćdziesiąt pięć funtów wagi, cerę oliwkową oraz szare oczy — Krause nie tylko dowodził eskortą, lecz także był kapitanem niszczyciela USS Keeling klasy Mahan1 o wyporności półtora tysiąca ton, który zwodowano w 1938 roku.
To suche fakty, a te mogą znaczyć niewiele. W samym środku konwoju płynął tankowiec Hendrikson; nieistotne było to, że w księgach firmy, do której należał, wyceniono go na ćwierć miliona dolarów, a przewożoną ropę na kolejne ćwierć miliona. W istocie nic to nie znaczyło; to zaś, że ładunek ten dostarczony do Anglii oznaczał jednodniowy napęd dla całej brytyjskiej marynarki wojennej, oznaczało coś zbyt ważnego, aby dało się wycenić. Jakimi bowiem pieniędzmi wymierzyć godzinę wolności dla całego świata? Spragniony człowiek na pustyni nie myśli o tkwiącym w kieszeni pliku banknotów. Natomiast sto pięćdziesiąt pięć funtów wagi komandora Krausego mogło w niektórych sytuacjach decydować o szybkości, z jaką dowódca dotrze w chwili alarmu na pomost, a gdy już się na nim znajdzie — o zdolności podołania wysiłkowi. Było to coś nieporównanie ważniejszego od księgowej wartości Hendriksona — nawet dla właścicieli tankowca — chociaż ci mogliby w to nie uwierzyć, gdyż nigdy nie słyszeli o komandorze poruczniku marynarki wojennej USA George’u Krausem. W ogóle by ich nie zainteresowała wieść, że był synem luterańskiego pastora wychowanym w duchu pobożności i bardzo dobrze zaznajomionym z Biblią. A przecież miało to pierwszorzędne znaczenie szczególnie na wojnie, gdzie charakter i osobowość dowódcy decydują o wypadkach w o wiele większym stopniu niż drobiazgi związane ze sprzętem.
Krause znajdował się właśnie w kabinie i szorował ręcznikiem, gdyż przed chwilą wyszedł spod prysznica. Była to pierwsza od trzydziestu sześciu godzin okazja do kąpieli, a nie oczekiwał, że następna szybko się przydarzy — błogi moment po potwierdzeniu przez dowództwo marszruty bojowej. Naciągnął na siebie wełnianą bieliznę, koszulę, spodnie, skarpety i buty. Teraz kończył właśnie się czesać, co było na dobrą sprawę czynnością zdawkową, gdyż świeżo przystrzyżone, płowe baki wydawały się dość oporne na takie potraktowanie. Ocenił w lustrze, czy broda jest w należytym stanie. Oczy (wedle oceny urzędowej szare, naprawdę jednak bardziej orzechowe, kryły twardość w spojrzeniu) napotkały swe odbicie bez cienia sympatii, zupełnie jakby chodziło o kogoś obcego. Bo też Krause był sam sobie obcy — był kimś, kogo jeśli w ogóle, to należy traktować bezosobowo. Ciało stanowiło mechanizm, którego należało użyć, aby wykonać obowiązki.
Kąpiel, golenie, nakładanie świeżej koszuli o tej wczesnej porze dnia — wszystkie te przygotowania, gdy dzień na dobre jeszcze się nie zaczął, odbiegały od właściwego biegu rzeczy określonego przez wymogi wojny. Krause był już na nogach od trzech godzin. Jeszcze po ciemku, zanim rozległ się sygnał alarmu, udał się na pomost, przygotowany na niepokojący widok, który może się pojawić wraz ze świtem. Trwał tam, gdy nocna ciemność powoli przemieniała się w szarość dnia, a i jego okręt, i wszyscy podwładni przygotowywali się do działania. W pełnym świetle dnia — jeśli melancholijna szarość usprawiedliwia to określenie — okręt odpoczywał po odwołaniu alarmu bojowego. Krause szybko przejrzał meldunki dostarczane przez oficera łączności, a także ocenił krótkie raporty szefów oddziałów okrętu, dokonując jednocześnie obserwacji przez lornetkę. Podlegające jego dowództwu okręty znajdowały się po prawej i po lewej stronie, a gigantyczna masa konwoju płynęła daleko za rufą. Godzinę po świcie można było uznać, że oto nastał najbezpieczniejszy moment dnia, Krause mógł więc na krótko się oddalić. A oddaliwszy się — uklęknąć do modlitwy. Mógł zjeść śniadanie, potem zaś wykąpać się i zmienić bieliznę — wcale nie na początku nowego dnia, chociaż wydawało się to dość niezwykłe o tej porze.
Odwrócił się od widocznego w lustrze nieznajomego, zadowolony z tego, że policzki są gładko ogolone, a potem z ręką na oparciu krzesła i z oczyma wbitymi w podkład znieruchomiał na chwilę.
— Wczoraj, dziś i na wieki2 — mruknął do siebie, co robił zawsze po zakończeniu samooceny.
Ta fraza z trzynastego rozdziału Listu do Żydów akcentowała fakt, że oto rozpoczynał kolejny etap w podróży przez doczesny świat prowadzącej do grobu, a poza nim do nieśmiertelności. Skupił się na tej myśli, ale jego ciało automatycznie zachowywało równowagę, okręt bowiem kołysał się wzdłuż i w poprzek, jak czynił nieprzerwanie przez ostatnich kilkanaście dni. Pokład pod jego stopami wznosił się i opadał, gwałtownie przechylając się to na jedną, to na drugą burtę, wspinając od przodu i opadając, a niekiedy — zdawało się — zmieniał postanowienie, w połowie ruchu ogarnięty drżeniem, które przerywał stukot skąpego umeblowania kajuty, zdominowany przez wibrację silników.
Z dwudziestu lat, które upłynęły od ukończenia przez Krausego USNA3 Annapolis, trzynaście spędził na morzu, głównie na niszczycielach, ciało więc w pełni zdążyło się przyzwyczaić do zachowywania równowagi na kołyszącym się pokładzie nawet wtedy, gdy sam Krause pozostawał zatopiony w myślach o nieśmiertelności duszy i nietrwałości rzeczy doczesnych.
Krause podniósł wzrok i sięgał właśnie po sweter, który zamierzał na siebie włożyć, zanim jednak palce dotknęły wełny, głośno zaterkotał dzwonek na ściance działowej. Z tuby głosowej popłynął komunikat porucznika Carlinga, który po odboju alarmu bojowego zastąpił komandora na pomoście.
— Kapitan na pomost, sir — oznajmił Carling. — Kapitan na pomost, sir.
W głosie komandora podporucznika słychać było podniecenie, zatem ręka Krausego zmieniła kierunek i zamiast sięgać po sweter, chwyciła kurtkę mundurową, leciutko kołyszącą się na wieszaku. Drugą ręką odgarnął plastikową zasłonę przed drzwiami i w samej koszuli, gdyż kurtkę ciągle trzymał w ręku, pobiegł na pomost. Siedem sekund minęło od chwili, gdy rozbrzmiał dzwonek, do momentu, gdy Krause wszedł do sterowni. Nie miał jednak nawet sekundy na rozejrzenie się, ledwie bowiem stanął w progu, Carling rzucił:
— Harry złapał kontakt, sir.
Krause natychmiast podskoczył do radiotelefonu, czyli TBS-u4.
— George do Harry’ego, George do Harry’ego. Odbiór.
Mówiąc, przesunął się w lewo, by spojrzeć na formację. O trzy i pół po lewej miał polski kontrtorpedowiec ORP Viktor, kolejne trzy i pół mili za nim zaś korwetę HMS James. Znajdowała się ona po lewej od sąsiada, wyraźnie za jego trawersem. Ze sterowni ledwie ją było widać zza krawędzi nadbudówki, zresztą pozostawała w takiej odległości, że jeśli i ona, i Keeling trafiali pod falę, nie widzieli się nawzajem. Teraz James zmienił kurs, oddalając się od konwoju na północ, gdyż najpewniej tropił namierzonego wroga. W kodzie TBS-u eskortowiec nazywał się Harry, kiedy zaś Krause, mrużąc oczy, próbował go wypatrywać, zaskrzeczał telefon. Żadne zakłócenia nie mogły zamaskować specyficznie angielskiej wymowy.
— Daleki kontakt, sir. Namiar trzy, pięć, pięć. Proszę o zezwolenie na atak.
Tak niewiele, ledwie dwanaście słów, z których jedno można było zapewne pominąć, a przecież opisywały niezwykle skomplikowany problem, w którym należało uwzględnić wiele czynników, a rozwiązanie znaleźć tak szybko, jak to tylko możliwe. Oczy Krausego wypatrywały repetytora żyrokompasu, a jednocześnie nawykły do takich operacji umysł uprościł jeden z czynników. Jeśli kontakt był w namiarze: trzy, pięć, pięć, to w obecnej fazie wykonywanego przez konwój zygzaka znajdował się trochę przed lewym trawersem. James, na skrzydle czterookrętowej eskorty, był o trzy mile na lewo od konwoju. W każdym razie U-Boot — jeśli rzeczywiście chodziło o niemiecki okręt podwodny, co wcale nie było pewne — musiał być odległy o kilka mil od konwoju i to niedaleko przed jego trawersem. Krause zerknął na zegarek: za czternaście minut miała nastąpić kolejna zmiana kursu, tym razem na prawo, co oznaczało, że konwój zdecydowanie oddali się od przypuszczalnego U-Boota. To sugerowało decyzję, by zostawić go w spokoju.
Także inne czynniki przemawiały za takim postanowieniem. Konwojowi towarzyszyły jedynie cztery okręty — tylko wtedy, gdy znajdowały się na wyznaczonych pozycjach, mogły zabezpieczyć echolokacyjnie cały front konwoju. Wystarczyło, by odłączył się jeden — a co dopiero mówić o dwóch — aby w osłonie pojawiły się ogromne luki, które łatwo mogły wykorzystać inne U-Booty. To ważna kwestia, ale istniała jeszcze ważniejsza — a mianowicie zużycie paliwa, którym trapił się każdy oficer marynarki, od czasu gdy zrezygnowano z żagli. Goniąc przeciwnika, James musiałby rozwinąć największą szybkość, więc z konieczności bardzo by się oddalił od konwoju. Poszukiwania mogły trwać całymi godzinami, ale niezależnie od ich efektu niszczyciel i tak musiał powrócić do chronionych statków, które w tym czasie zdążyłyby się już bardzo oddalić. Mówiąc inaczej, trzeba się było liczyć z godziną, dwiema, a może nawet trzema płynięcia z największą prędkością, co oznaczało zużycie dodatkowych ton paliwa. Owszem, mieli zapasy, ale bardzo niewielkie — ot, skromną rezerwę. Czy warto było już w tym momencie, na samym początku rejsu ją uszczuplać? Przez cały czas zawodowego szkolenia Krausego niczego nie podkreślano z większą siłą niż tego, że każdy roztropny oficer dba o zachowanie zapasów paliwa, by móc je wykorzystać w wypadku bitwy. Oto i argumenty sugerujące ostrożność.
Z drugiej jednak strony nawiązano kontakt. Istniała możliwość — całkiem spora — że U-Boota uda się zniszczyć. To już samo w sobie stanowiłoby znaczny sukces. Kto wie jednak, czy jeszcze ważniejsze nie byłyby tego konsekwencje. Jeśli pozwolą U-Bootowi odpłynąć bezpiecznie, ten potem będzie mógł wypłynąć na powierzchnię i przez radio poinformować swe dowództwo o obecności w tym rejonie Atlantyku grupy statków, które mogły należeć tylko do aliantów — a jako takie stanowiły wymarzony cel dla niemieckich torped. Ale U-Boot miał jeszcze inne rozwiązania: mógł się wynurzyć i dzięki swej prędkości na powierzchni, poruszając się dwa razy szybciej niż statki konwoju, był w stanie nieustannie je obserwować. Po wyznaczeniu prędkości i generalnego kursu zdołałby zwołać jednostki kolegów — jeśli niemiecki sztab sam jeszcze nie wydał takich poleceń — aby otoczywszy konwój, przeprowadzić zmasowany atak. Do niczego takiego by nie doszło, jeśliby wykryty okręt podwodny został zatopiony. Niemniej nawet gdyby zmusiło się go do przebywania w głębinie przez godzinę czy dwie, podczas gdy konwój poważnie by się oddalił, Niemcom o wiele trudniej byłoby go odnaleźć. Potrwałoby to znacznie dłużej, a może w ogóle stałoby się niemożliwe.
— Stały kontakt, sir — zaskrzeczał telefon.
Minęły dwadzieścia cztery sekundy od chwili, gdy Krause dotarł na pomost, piętnaście zaś od momentu, w którym stanął wobec problemu w całej jego złożoności. Na szczęście podczas godzin spędzonych na pomoście, a także samotnych chwil w kabinie, Krause głęboko rozmyślał nad podobnymi kwestiami. Niemniej nawet wielogodzinne przemyślenia nie były w stanie objąć wszystkich możliwych okoliczności. Obecna sytuacja — dokładny namiar kontaktu, aktualny zapas paliwa, pozycja konwoju, pora dnia — układały się w jedną z tysiąca możliwych. Krause uwzględnił jednak także inne czynniki; taki na przykład, że był amerykańskim oficerem, którego losy wojny rzuciły na stanowisko dowódcy konwoju alianckiego, a któremu — chociaż nigdy jeszcze nie słyszał ognia artyleryjskiego innego niż ćwiczebny — bezduszna hierarcha starszeństwa podporządkowała grupę młodych, ale mających już za sobą doświadczenia trzydziestu miesięcy wojny kapitanów innych narodowości. To wprowadzało mnogość zmiennych — niezwykle istotnych, ale niedających się tak łatwo ocenić, jak zużycie paliwa czy nawet prawdopodobieństwo zatopienia przeciwnika po jego wykryciu. Co kapitan Jamesa pomyśli o zwierzchniku, jeśli ten nie zgodzi się na atak? Co pomyślą o nim marynarze na pokładach tworzących konwój statków, jeśli przez osłonę, tak niebezpiecznie rozproszoną na skutek owego zezwolenia, przedrą się inne U-Booty? Kiedy raporty zaczną spływać do sztabów, to czy jeden rząd gniewnie obwini drugi o nadmierną popędliwość Krausego? A może nadmierną ostrożność? Oficerowie jednej z marynarek będą kręcili głowami z politowaniem, oficerowie innej zaś postarają się go bronić bez przekonania? Plotka szybko się rozchodzi pośród żołnierzy… Nawet podczas wojny marynarze mogą złorzeczyć tak usilnie, że w końcu ich pretensje dotrą do uszu kongresmenów czy posłów. Dobre relacje między aliantami w jakimś stopniu zależały od jego decyzji, a z kolei od tych relacji zależało ostateczne zwycięstwo, przeto więc i wolność świata. Krause uwzględnił także te czynniki, a chociaż w obecnej sytuacji nie mogły one wpłynąć na jego decyzję, to przecież przydawały jej wagi, zwiększając ciężar odpowiedzialności, którą brał na swoje barki.
— Zezwalam — powiedział.
— Aye, aye, sir — rozległo się z telefonu, który jednak natychmiast znowu zaskrzeczał.
— Orzeł do George’a — rozległ się głos. — Proszę o zezwolenie na wsparcie Harry’ego.
„Orzeł” był kryptonimem polskiego niszczyciela ORP Victor, który znajdował się po lewej burcie Keelinga, oddzielając go od Jamesa. Głos zaś należał do młodego brytyjskiego oficera, który na okręcie zajmował się przesyłaniem wiadomości TBS-em.
— Zezwalam — powiedział Krause.
— Aye, aye, sir.
Krause zobaczył, że ledwie wybrzmiały jego słowa, a już Victor zmienił kurs. Dziób niszczyciela, wzbijając fontanny piany, zderzył się z falą, która następnie uniosła jego rufę, podczas gdy okręt nadal zmieniał kurs i zwiększał prędkość, aby dołączyć do Jamesa. Victor i James stanowiły już zespół, który eskortując poprzedni konwój, zaliczył „prawdopodobne zatopienie”. James dysponował nowym echolokatorem, a poza tym rozwinął system naprowadzania Victora na cel. Oba okręty były niczym bracia. Od chwili gdy doniesiono mu o kontakcie, Krause dobrze wiedział, że jeśli zdecyduje się na odłączenie jednego, aby pognał za kontaktem, to samo będzie musiał zrobić z drugim, wtedy bowiem prawdopodobieństwo zatopienia ogromnie wzrośnie.
Mijała właśnie pięćdziesiąta dziewiąta sekunda od chwili, gdy Krausego wywołano z kajuty. Nie potrzebował nawet całej minuty, aby podjąć ważną decyzję i przełożyć ją na bezpośrednio skutkujące rozkazy. Teraz trzeba było jak najkorzystniej rozlokować dwa pozostałe okręty eskorty: USS Keeling i HMCS Dodge, który znajdował się na prawo od Krausego. To one miały obecnie osłaniać składający się z trzydziestu siedmiu statków konwój. Pokrywał on cztery mile kwadratowe morza, stanowiąc znakomity cel dla każdej torpedy wystrzelonej „na ślepo”, czego można było dokonać z dowolnego punktu na półkolu liczącym czterdzieści mil długości. Każda próba ochrony owego półkola przy użyciu dwóch okrętów musiała się ostatecznie sprowadzić do marnego kompromisu, niemniej należało zrobić to, co najlepsze w tej sytuacji. Krause znowu przemówił do telefonu.
— George do Dicky’ego.
— Sir! — natychmiast rozległo się z telefonu.
Dodge musiał już oczekiwać rozkazów.
— Zajmij pozycję o trzy mile przed pierwszym statkiem prawej kolumny.
Krause mówił spokojnym tonem, nieodzownym przy ustnych rozkazach, co podkreślał brak melodyjności w jego głosie.
— Trzy mile przed pierwszym statkiem prawej kolumny — rozległo się potwierdzenie. — Aye, aye, sir.
Tym razem mówił Kanadyjczyk, którego z racji bardziej naturalnego niż u Brytyjczyka podziału słów i rytmu, niepodobna było nie zrozumieć. Krause zerknął na repetytor, a potem zwrócił się do oficera pokładowego:
— Położyć się na kurs zero, zero, pięć, panie Carling.
— Aye, aye, sir — odrzekł Carling, a potem zwrócił się do mata za sterem: — Ster w lewo, na kurs zero, zero, pięć.
— Ster w lewo — powtórzył sternik, jednocześnie obracając kołem. — Na kurs zero, zero, pięć.
Matem trzeciej klasy był Parker, liczący dwadzieścia dwa lata, żonaty — i nie najlepszy na swoim stanowisku. Carling wiedział o tym i dlatego obserwował repetytora.
— Prędkość osiemnaście węzłów, panie Carling — polecił Krause.
— Aye, aye, sir — odrzekł Carling, wydając odpowiedni rozkaz.
— Zwiększyć obroty do osiemnastu węzłów — powtórzył marynarz z maszynowni.
Keeling, posłusznie wykonując polecenie steru, zmienił kurs; przyspieszył się rytm wibracji, co wyczuły stopy Krausego; okręt wyruszał na nową pozycję.
— Maszynownia potwierdza: osiemnaście węzłów, jeden osiem — zameldował marynarz przy telegrafie maszynowni.
Był nowy na okręcie, dołączył do załogi podczas postoju w Reykjaviku. To dopiero jego drugi rejs bojowy. Przed dwoma laty popadł w konflikt z władzami cywilnymi, gdyż na przepustce spowodował wypadek samochodowy. Krause nie mógł przypomnieć sobie jego nazwiska; zły na siebie pomyślał, że musi to nadrobić.
— Leży na kursie zero, zero, pięć — oznajmił Parker.
W jego głosie jak zwykle pobrzmiewała nonszalancja, która drażniła Krausego, sugerowała bowiem niespolegliwość mówiącego. W tej chwili nic nie można było na to poradzić, niemniej należało zapamiętać.
— Odczyt logu: osiemnaście, sir — oznajmił Carling.
— Bardzo dobrze.
Był to odczyt z logu ciśnieniowego. Trzeba było wydać następne rozkazy.
— Panie Carling, zajmujemy pozycję trzy mile przed pierwszym statkiem lewej kolumny konwoju.
— Trzy mile przed pierwszym statkiem lewej kolumny konwoju. Aye, aye, sir.
Wcześniejsze rozkazy Krausego wyznaczały najbardziej ekonomiczny kurs okrętu ku wskazanej pozycji, kiedy zaś niszczyciel ku niej zmierzał, można było dobrze się rozejrzeć po konwoju. Teraz jednak nadszedł właściwy moment na to, aby przywdziać kurtkę mundurową, którą komandor ciągle jeszcze trzymał w dłoni. Gdy ją naciągał, łokciem szturchnął w żebra sygnalistę przy telefonie.
— Przepraszam — rzekł Krause.
— Nic się nie stało, sir — mruknął sygnalista.
Carling trzymał rękę na dźwigni, której pociągnięcie oznaczało alarm bojowy, i patrzył wyczekująco na kapitana.
— Nie — krótko rzucił Krause.
Ogłoszenie na okręcie alarmu bojowego oznaczało, że każdy marynarz musi znaleźć się na swoim stanowisku. Nikt nie mógł spać, prawie nikt nie mógł jeść, wszystkie rutynowe zajęcia musiały zostać całkowicie przerwane. W trakcie takiego alarmu ludzie byli narażeni na zmęczenie i głód. Ponad pięćdziesiąt czynności, które należało wykonać wcześniej lub później, aby okręt mógł sprawnie funkcjonować, musiano odłożyć na inną okazję, tak aby wszyscy znaleźli się na swoich stanowiskach bojowych. Nie można więc było tego stanu utrzymywać zbyt długo; także i to stanowiło rezerwy, po które należało sięgać tylko w krytycznym momencie.
Na dodatek niektórzy ludzie, a właściwie bardzo wielu z nich zaczynało bardzo niedbale wykonywać obowiązki, jeśli nieustannie stawiano przed nimi specjalne wymagania, ale bez żadnego wyraźnego powodu. Krause sam to zaobserwował przez lata służby na okrętach, jednak problem znał też z podręczników — podobnie jak rzecz się ma z lekarzem, który zna różne schorzenia, choć sam ich nigdy nie doświadczył. Krause musiał po prostu zaakceptować to, że znużeniu ulegały zarówno ciała, jak i umysły ludzi pod jego komendą. Keeling pływał w reżimie burty bojowej — połowa załogi obsadzała stanowiska bojowe, cały okręt zaś pozostawał wciąż gotów do walki, z grodziami wodoszczelnymi zamkniętymi na głucho. Było to nader kłopotliwe dla codziennej rutyny okrętowej. Burta bojowa, męcząca dla załogi, okazywała się też niedobra dla okrętu, ale udawało się ją utrzymywać całymi dniami, a nie godzinami — jak alarm bojowy.
Fakt, że James oddalał się od konwoju, starając się zlokalizować kontakt, Victor zaś mu pomagał, nie wystarczał, by ogłosić alarm. Zanim konwój dotrze do celu, najprawdopodobniej będzie meldowanych jeszcze kilkanaście kontaktów. To właśnie dlatego Krause odrzekł „nie” w odpowiedzi na milczące pytanie Carlinga. Zerknięcie, decyzja i odpowiedź zabrały dwie, góra trzy sekundy. Aby werbalnie przedstawić wszystkie racje dla tej decyzji, Krause potrzebowałby co najmniej kilku minut; minutę, może dwie minuty zajęło mu ogarnięcie tego wszystkiego umysłem. Długo zbierane doświadczenie ułatwiło podejmowanie decyzji, a wnikliwe przemyślenia sprawiły, że komandor nawykł już do wszelkich warunków wyznaczających tę konkretną sytuację.
A chociaż przestał myśleć o całym zdarzeniu, gdy tylko ono minęło, to jednak odnotował je sobie w pamięci. Gotowość Carlinga, by ogłosić alarm bojowy, była kolejnym elementem, który składał się na budowany przez Krausego duchowy obraz porucznika. W jakiejś maciupeńkiej mierze zmieni stopień, w jakim mógł on zaufać Carlingowi jako oficerowi na pomoście. Ostatecznie wpłynie to na opinię, którą Krause będzie musiał wystawić (zakładając, że obydwaj pożyją dostatecznie długo, by ten raport został sporządzony), a zwłaszcza na rubrykę dotyczącą „zdolności dowódczych” delikwenta. Malutki incydent, jeden z tysięcy składających się na całościowy obraz.
Krause sięgnął po lornetkę, zawiesił ją na szyi i skierował na konwój. W zatłoczonej sterowni ciągle ktoś zasłaniał mu widok, dlatego też wyszedł na lewe skrzydło pomostu. Zmiana była natychmiastowa i wyraźnie odczuwalna. Zawył wokół niego północno-wschodni wiatr dmący niemal dokładnie w twarz. Kiedy komandor podnosił lornetkę do oczu, poczuł pod prawą pachą lodowate ukąszenie chłodu. Powinien włożyć sweter i płaszcz sztormowy — z pewnością tak by się stało, gdyby bez przeszkód mógł zostać minutę dłużej w kabinie.
Mijali właśnie jednostkę flagową konwoju, dawny statek pasażerski, którego nadbudówki były przestronniejsze w porównaniu z resztą. Na wietrze powiewał proporzec komodora konwoju, wiekowego brytyjskiego admirała, który powrócił z emerytury, dobrowolnie podejmując się trudnego, monotonnego, niebezpiecznego i mało zaszczytnego obowiązku. Powinien zresztą był to zrobić, skoro nadarzyła się sposobność, mimo że oznaczało to podporządkowanie się rozkazom niższego stopniem oficera innej narodowości. Obowiązek polegał zaś na tym, aby utrzymać konwój w takim szyku, który najlepiej pozwalał eskorcie ochraniać statki. Za statkiem komodorskim reszta konwoju rozpościerała się w nieregularnych rzędach. Krause ocenił ich rozlokowanie, obejmując je lornetką. Rzędy były z pewnością wciąż nieregularne, ale przecież nie tak jak wtedy, kiedy oglądał je wraz z pierwszym brzaskiem. Wówczas bowiem trzecia kolumna po prawej wyglądała, jakby podzielono ją na dwie części. Z pięciu statków płynących w tej kolumnie (pozostałe liczyły po cztery jednostki) trzy ostatnie zostały daleko z tyłu, już poza konwojem. Teraz owa luka szybko się zmniejszała. Najprawdopodobniej statek numer trzy, norweski Kong Gustav, miał w nocy awarię w maszynowni i coraz bardziej odstawał. W warunkach ściśle przestrzeganej ciszy radiowej i zaciemnienia, gdy w mroku nie były widoczne flagi kodu, nie mógł poinformować innych o swojej sytuacji. Z konieczności więc z tyłu pozostały płynące za nim jednostki. Defekt został najprawdopodobniej naprawiony, gdyż widać było, jak Kong Gustav i obaj jego towarzysze z wolna powracają na wyznaczone pozycje. Sunący bezpośrednio za Norwegiem Southland — Krause zaraz o świcie sprawdził nazwę statku — wyrzucał strasznie dużo dymu, co mogło wynikać z tego, że chcąc nadrobić stratę, zwiększył prędkość o jakieś dodatkowe pół węzła. Zresztą także z kominów innych statków dobywało się więcej dymu, niż powinno. Ponieważ jednak szczęśliwie wiatr wiał od dziobu, i to mocno, dym snuł się nisko nad powierzchnią wody i szybko się rozpraszał. W spokojniejszych warunkach nad konwojem unosiłaby się chmura widoczna z odległości pięćdziesięciu mil. Komodor miał podniesiony jakiś sygnał — prawie na pewno był to ten często używany w każdej flocie: „Mniej dymić”.
Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja, w jakiej znalazł się konwój, była całkiem dobra: tylko trzy statki wypadły z szyku, a dymu też nie było zbyt wiele. Teraz przyszła pora na to, aby ocenić sytuację Keelinga. Znaczące wydawało się to, że Krause najpierw zatroszczył się o konwój, a dopiero potem o swój własny okręt. Opuścił lornetkę, obrócił się, by spojrzeć przed siebie, wtedy zaś wiatr smagnął go po twarzy, przynosząc też krople wody od strony wspinającego się na fale dziobu. W górze „materac” anteny radarowej5 metodycznie zataczał kręgi, podczas gdy maszt — na skutek przechyłów poprzecznych i wzdłużnych — kreślił odwrócone stożki we wszelkich możliwych kierunkach. Obserwatorzy, w liczbie siedmiu, byli na swoich stanowiskach. Wszyscy okutani w zimowe ubrania oczy wlepili w lornetki oparte przed nimi, każdy od lewej do prawej i z powrotem przeczesywał przydzielony mu sektor, co kilka sekund jednak z konieczności przerywając, aby otrzeć szkła z wody chlustającej od dziobu. Krause przyglądał im się przez krótką chwilę; Carling, zajęty skierowaniem okrętu na nową pozycję, nie mógł sobie teraz na to pozwolić. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że obserwatorzy wykonują swe zadanie sumiennie, a przecież — chociaż zakrawałoby to na nieprawdopodobieństwo — niekiedy można było stwierdzić, że zaniedbują się znużeni pracą, która pomimo częstych przerw okazywała się monotonna. Wymagała znacznego wysiłku i metodyczności, trzeba ją było wykonywać nieprzerwanie, gdyż U-Boot nigdy nie wysuwał peryskopu nad powierzchnię morza wyżej niż stopę czy dwie, nigdy też nie trwało to dłużej niż najwyżej pół minuty. Obserwacja musiała być ciągła i regularna, aby mogła zaistnieć najmniejsza choćby szansa wykrycia tak krótkiego zdarzenia. Zlokalizowanie pojawiającego się na moment peryskopu mogło zadecydować o losie konwoju. Co więcej, istniała też możliwość zobaczenia śladu torpedy sunącej w kierunku którejkolwiek z jednostek, co — natychmiast przekazane — mogło uratować przynajmniej Keelinga.
Krause nie chciał dłużej przebywać na odkrytym skrzydle pomostu. Połowa jego grupy eskortowej zmierzała po lewej do starcia bojowego — Viktor zdążył już na dobre dołączyć do Jamesa. Dlatego też dowódca musiał znajdować się w pobliżu TBS-u, aby w razie konieczności wydać rozkazy. Młody Hart był już przy lewym namierniku, aby odczytać wskazania dla Carlinga, który troszczył się o zajęcie wyznaczonej pozycji. Krause kiwnął głową w kierunku Harta i powrócił do sterowni. Panujące tutaj względne ciepło uświadomiło mu, że nawet tak krótki pobyt na zewnątrz bez swetra czy sztormiaka spowodował, że był przemarznięty do szpiku kości. Podszedł do telefonu, z którego sączyły się szumy i bulgoty. Był świadkiem konwersacji pomiędzy brytyjskimi oficerami Jamesa i Viktora.
— Namiar trzy, sześć, zero — poinformował jeden z angielskich głosów.
— Masz odległość, stary? — odezwał się drugi głos.
— Nie, do cholery, kontakt jest zbyt niewyraźny. A tobie się udało?
— Jeszcze nie. Dwukrotnie przeczesaliśmy sektor.
— Wolno naprzód.
Ze swego miejsca Krause nie mógł właściwie dostrzec Jamesa zlewającego się z nieodległym horyzontem. Był to niewielki okręt o niewysokich nadbudówkach. Viktora, znacznie większego, wyższego i znajdującego się bliżej, Krause widział dość dobrze, aczkolwiek nie całkiem wyraźnie. Przy tak słabej widoczności i tempie oddalania się okrętów wystarczyła jeszcze chwila, a komandor straciłby z oczu także Viktora — chociaż ten byłby świetnie widoczny na ekranie radaru. Nagle rozległ się głos Carlinga, który zresztą mógł już rozbrzmiewać wcześniej, ale Krause, skupiwszy się na TBS-ie, nie zwracał na niego uwagi. To, co mówił porucznik, nie miało bezpośredniego związku z obecnym problemem.
— Ster w prawo. Na kurs zero, siedem, dziewięć — polecił Carling.
— Ster w prawo. Kurs zero, siedem, dziewięć — powtórzył Parker.
Keeling osiągnął już wyznaczoną pozycję albo był tego bliski. Wykonał zwrot, teraz więc jego rufa niemal dokładnie mierzyła w Viktora. Odtąd dystans między oboma okrętami będzie zwiększał się szybciej niż poprzednio. Keeling nieoczekiwanie przechylił się gwałtownie w prawo; stopy ślizgały się po pokładzie sterowni, ręce szukały uchwytu. Zwrot sprawił, że okręt pogrążył się w dolinie fali, nie zdążywszy się na nią wspiąć. Przez kilka długich sekund trwał w przechyle, a potem gwałtownie się wyprostował, aby następnie równie gwałtownie przechylić się na lewo, gdy fala przetoczyła się pod kilem — tak że stopy pojechały w przeciwnym kierunku, Carling zaś ześlizgnął się na Krausego.
— Przepraszam, sir — rzekł Carling.
— Nic się nie stało.
— Leży na kursie zero, siedem, dziewięć — zameldował Parker.
— Bardzo dobrze — odrzekł Carling, a potem zwrócił się do Krausego: — Następny zygzak za pięć minut, sir.
— Bardzo dobrze — odpowiedział z kolei Krause.
Zgodnie z jednym ze stałych rozkazów miał być zawsze informowany na pięć minut przed każdą zmianą kursu konwoju. Najbliższy zwrot sprawi, że wszystkie statki konwoju zwrócą się rufami w kierunku Viktora i Jamesa. Ten ostatni odłączył się przed dziewięcioma minutami; teraz musiał się znajdować ponad trzy mile od swojej poprzedniej pozycji, a dystans ów miał się zwiększać z każdą minutą o ćwierć, a nawet pół mili. Przy obecnym stanie morza eskortowiec nie mógł rozwinąć więcej niż szesnaście węzłów6. Gdyby teraz Krause kazał mu powrócić na dawną pozycję, zajęłoby to okrętowi pół godziny — i to pół godziny przy maksymalnym zużyciu paliwa. Każda minuta zwłoki przy takim rozkazie oznaczała kolejne pięć minut więcej, zanim okręt dołączy do konwoju; mówiąc inaczej, jeśli Krause poczeka jeszcze pięć minut, James znajdzie się na dawnej pozycji dopiero za godzinę. Kolejna decyzja do podjęcia.
— George do Harry’ego — powiedział do telefonu.
— Słucham, George.
— Jak tam z tym kontaktem?
— Nie najlepiej, sir.
Wskazania sonaru były notorycznie niejednoznaczne. Istniała możliwość, że James goni coś, co wcale nie jest okrętem podwodnym: na przykład ławicę ryb albo, co jeszcze bardziej prawdopodobne, warstwę chłodniejszej czy też cieplejszej wody. Podejrzenie to było tym silniejsze, że Viktor nie mógł krzyżowo namierzyć celu.
— Warto dalej go ścigać?
— Tak, sir. Tak mi się wydaje, sir.
Jeśli rzeczywiście był to U-Boot, niemiecki dowódca musiał się zorientować, że został wykryty, a wtedy gwałtownie zmieniłby kurs, udając jednocześnie ławicę ryb i zwiększając głębokość zanurzenia. To w dużej części odpowiadałoby za nieefektywność pościgu. Nowe niemieckie urządzenie zostawiało za okrętem wielki bąbel powietrza, który dawał fałszywe odbicie, dezorientujące operatora sonaru. Kto wie, czy nie wypracowali jeszcze lepszego, jeszcze bardziej mylącego rozwiązania. Ale równie dobrze mogło tam wcale nie być U-Boota.
Jednak nawet gdyby tam był, a James i Viktor zostałyby odwołane, potrwałoby to kilka minut, zanim U-Boot odważyłby się wynurzyć na powierzchnię. Nie mógłby być pewny obecnego kursu konwoju, który w prostej linii oddalał się od niego. Przy aktualnych warunkach okręt podwodny nie mógł rozwinąć na powierzchni więcej niż szesnaście węzłów, a najprawdopodobniej nawet mniej. Ryzyko wynikające z pozostawienia przeciwnika w spokoju znacznie zmalało dzięki tym kilku minutom pościgu. Co bynajmniej nie rozstrzygało kwestii, jaki efekt wywrze decyzja Krausego na jego brytyjskich i polskich podkomendnych. Mogli się irytować, że kazano im przerwać dobrze zapowiadające się polowanie, a w konsekwencji marudzić przy kolejnej takiej okazji — tyle że odpowiedź na ostatnie jego pytanie nie była entuzjastyczna, nawet jeśli zważyć na typowo brytyjską flegmę.
— Chyba lepiej daj sobie spokój, Harry — powiedział Krause obojętnym, bezosobowym głosem.
— Aye, aye, sir — nadpłynęła odpowiedź utrzymana w tym samym tonie.
— Orzeł, Harry, wracajcie do konwoju na dawne pozycje.
— Aye, aye, sir.
Trudno było rozstrzygnąć, czy rozkaz został przyjęty z niechęcią, czy też nie.
— Komodor sygnalizuje zmianę kursu, sir — poinformował Carling.
— Bardzo dobrze.
Konwój wolny, taki jak ten, zygzakował w inny sposób niż konwoje szybkie, w przeciwnym bowiem razie cała operacja wydłużałaby się w nieskończoność. Zmiany kursu wykonywano w długich interwałach, gdyż dowódcy statków nie potrafiliby utrzymać trudnych kursów w szyku namiaru, które obowiązywały w systemie konwoju szybkiego. Dla nich dostatecznym wyzwaniem było już samo zachowanie pozycji w kolumnie i szeregu. Tak więc każda zmiana kursu oznaczała ociężałe zwroty w lewo lub w prawo, ledwie o dziesięć do piętnastu stopni — a przecież i tak była to poważna operacja. Jedno skrzydło konwoju utrzymywało prędkość, podczas gdy drugie musiało ją redukować. Statki wiodące kolumny musiały bardzo czujnie przekładać ster i niezmiennie wydawało się, że jednostki płynące z tyłu nigdy nie przyswoją sobie tej prostej lekcji, że aby utrzymać szyk torowy w kolumnie podczas zwrotu w prawo, trzeba odczekać i wyłożyć ster dokładnie w miejscu, w którym robił to poprzednik. Zbyt wczesny manewr oznaczał, że delikwent lądował na prawo od swego matelota, tworząc zagrożenie dla statków w kolumnie z prawej burty; manewr zbyt późny zaś powodował, że delikwent godził wprost w statki lewoburtowej kolumny. W każdym wypadku należało odzyskać właściwą pozycję w kolumnie, co wcale nie było prostą sprawą.
Co więcej, w momencie, gdy cała ta wielka masa robiła skręt (dokonywała zwrotu), statki na zewnętrznym skrzydle musiały się poruszać szybciej od tych na wewnętrznym, co w praktyce oznaczało, że skoro te pierwsze i tak rozwijały już maksymalną prędkość, jednostki po prawej musiały zwolnić. Duże, powielane broszury z instrukcjami, które otrzymywali wszyscy kapitanowie, wykazywały dla każdej kolumny, o ile powinna ona ograniczyć prędkość. Niemniej dostosowanie się do tych instrukcji oznaczało pospieszne kartkowanie książeczki, a po znalezieniu odpowiedniego miejsca — wykonanie równie spiesznych obliczeń. A kiedy już udało się wyznaczyć stosowną wartość, nadal trzeba było pamiętać, że niedoświadczonej załodze maszynowni trudno było uzyskać dokładną redukcję prędkości. Do tego zaś dołączał się fakt, że każdy statek inaczej reagował na ruch steru i miał inny promień cyrkulacji.
W efekcie po każdej zmianie kursu konwoju przez pewien czas panowało zamieszanie. Szeregi i kolumny traciły spoistość, co powiększało obszar, którego miała strzec eskorta. Zawsze też pojawiali się maruderzy — doświadczenie zaś od dawna już pouczało, że każdy taki odłączony od formacji guzdrała niemal z pewnością zostanie zatopiony. Krause przeszedł na prawe skrzydło pomostu i skierował lornetkę na konwój. Zobaczył, jak opadają flagi kodu spod salingu masztu komodora.
— Komodor sygnalizuje: wykonać zwrot, sir — poinformował Carling.
— Bardzo dobrze.
Carling miał obowiązek doniesienia o rozpoczęciu manewru, nawet jeśli Krause o tym wiedział. Opuszczenie sygnału wskazywało dokładny tego moment. Komandor słyszał, jak Carling wydaje rozkaz położenia się na nowy kurs, wraz z ruchem Keelinga musiał więc też skorygować położenie lornetki. Statek płynący na przodzie prawej kolumny sześć mil dalej wydłużył się, prezentując swą burtę; trzy „wysepki” nadbudówek odsłoniły mu się w całej okazałości — w miarę jak ustawiał się trawersem. Mocny przechył Keelinga na lewo sprawił, że statek zniknął z obiektywu lornetki, w którym widać było tylko wzburzone morze. Krause musiał więc nieustannie korygować położenie szkieł, a zarazem równoważyć ruchy pokładu pod stopami, aby mieć konwój pod stałą obserwacją. Niemal natychmiast doszło do zamieszania. Z przypominającego szachownicę regularnego układu szeregów i kolumn konwój zmienił się w chaos statków rozrzuconych, gdzie popadło. Jedne wyskakiwały z szyku, inne starały się do niego powrócić, kolumny znienacka się wydłużały, gdy ogon jednej nasuwał się na czoło drugiej.
Krause usiłował niczego nie tracić z oczu, nawet jeśli przy obecnej złej pogodzie najdalsze ze statków były ledwie dostrzegalne. W razie jakiejkolwiek kolizji musiał natychmiast reagować. Na razie nic nie zapowiadało katastrofy, ale dla konwoju, a zwłaszcza jego centrum, nadeszły trudne chwile.
Mijały sekundy i minuty. Czoło konwoju stanowiło poszarpaną linię. Wydawało się, że zamiast dziewięciu kolumn jest ich dziesięć, jedenaście, a nie dwanaście. Na prawym trawersie komodora pojawił się intruz. Jak się należało spodziewać, statki rozpraszały się wokół wiodącego skrajną prawą kolumnę. Wystarczyło, by jeden nie wykonał poprawnie rozkazów, nie zredukował prędkości w odpowiednim momencie, zrobił zwrot za wcześnie lub za późno — aby natychmiast z dziesięć innych statków zostało wypchniętych ze swych pozycji, nawzajem sobie zagrażając. Oczom Krausego ukazała się rufa jednej z odległych jednostek. Ktoś tam z konieczności lub przez nieuwagę wykonał pełną cyrkulację, wyrwany z szyku, i musiał teraz starać się powrócić na pozycję. A tam, daleko, w głębinie, mógł czatować U-Boot — być może dowodzony przez roztropnego kapitana, który trzymał się skraju konwoju. Taki zabłąkany statek sam skazywał się na zagładę, mógł bowiem być w każdej chwili storpedowany, na co nikt z eskorty nie mógłby zaradzić. „Trzeźwymi bądźcie, czujcie; albowiem przeciwnik wasz dyjabeł, jako lew ryczący obchodzi, szukając, kogo by pożarł”7.
Pod komodorski saling wspiął się rzut flag, najprawdopodobniej padł rozkaz, by zaprowadzić porządek. Ktoś niedoświadczony może próbowałby odczytać polecenia przez tradycyjną lunetę i to mając pod stopami kołyszący się pokład. Krause odwrócił się, aby sprawdzić lewą kolumnę za trawersem Keelinga. Bałagan był tu mniejszy, zresztą zgodnie z przewidywaniem. Spojrzał dalej; Viktor, najprędzej jak potrafił, spieszył na swą pozycję; James ze swymi marnymi szesnastoma węzłami musiał być daleko z tyłu.
Kiedy Krause odwracał się, aby raz jeszcze ogarnąć wzrokiem konwój, spojrzenie zatrzymał jasny błysk, a właściwie ciąg rozbłysków od komodora. Sygnał świetlny, a skoro reflektor skierowano wprost na Keelinga, była to wiadomość dla niego. Wychwycił tylko „P-R-O…” i odpuścił, gdyż światła migały zbyt szybko. Zerknął na łącznościowców; ci odczytywali bez najmniejszego trudu: jeden zapisywał litery dyktowane mu przez drugiego. Długa wiadomość, a zatem nienagląca, w takim bowiem wypadku istniały znacznie szybsze środki komunikacji. Nad Krausem zapalały się znaki potwierdzenia odbioru.
— Do pana, sir — oznajmił sygnalista, podchodząc z notatnikiem w ręku.
— Czytajcie.
— „Dowódca konwoju do dowódcy eskorty8. Czy zechciałby Pan polecić korwecie z prawej, żeby dopomogła uporządkować konwój? Będę wdzięczny”.
— Odpowiedź: „Dowódca eskorty do dowódcy konwoju. Do usług. Potwierdzam”.
— „Dowódca eskorty do dowódcy konwoju. Do usług. Potwierdzam”. Aye, aye, sir.
Dowódca konwoju najpewniej musiał tak sformułować tekst: zwracał się z prośbą do osoby równej mu, nie wydawał zaś rozkazu podkomendnemu. „Niech słów twoich mało będzie”9, mówił Eklezjasta; oficer układający wiadomość mógł to mieć w pamięci, tyle że emerytowany admirał, zwracając się do dowódcy eskorty, mógł chcieć, aby słowa jego były „miękciejsze niż olej”10.
Krause powrócił do sterowni i do TBS-u.
— George do Dicky’ego — powiedział równym, wyraźnym głosem. Odpowiedź była natychmiastowa; Dodge był dostatecznie zaalarmowany. — Opuść pozycję — polecił — podpłyń i… — Zawahał się na chwilę, ale przypomniawszy sobie, że zwraca się do Kanadyjczyka, nie ma więc obawy, że zwrot może zostać źle zrozumiany, co mogłoby się przydarzyć Jamesowi czy Viktorowi, ciągnął: — …i zagnaj do konwoju tę trzódkę z prawej flanki.
— Zagnać trzódkę do konwoju. Aye, aye, sir.
— Zwróć się do komodora po instrukcje i niech te guzdrały przestaną się pętać z tyłu.
— Aye, aye, sir.
— Przeszukuj sonarem po tej stronie. Zrobiła się niebezpieczna.
„I mówię temu: Idź, a idzie, a drugiemu: Przyjdź, a przychodzi”11. Co jednak z „wielką wiarą”, którą miał setnik? Dodge już wykręcał, aby wykonać rozkaz. Wiele było jednak jeszcze do zrobienia. Front konwoju już teraz nie był odpowiednio osłaniany, a stawał się niemal zupełnie wystawiony na atak. Konieczne były przeto następne rozkazy, w których efekcie Keeling będzie patrolował cały pięciomilowy przód konwoju, z sonarem przeszukującym to jedną, to drugą stronę, gdy niszczyciel będzie płynął tam i z powrotem w dumnej próbie, by wykryć możliwych nieprzyjaciół na drodze konwoju. W tym czasie Dodge poruszał się na prawej flance konwoju, jego kapitan wydzierał się przez megafon na maruderów — „słowa mądrych podobne ościeniom”12 — a sonar przeczesywał akwen za nim. „Byłem okiem ślepemu, a nogą chromemu”13.
Krause przeszedł z prawej strony pomostu na lewą, gdy Keeling zrobił drugi nawrót. Nie chciał tracić konwoju z oczu; sam chciał ocenić, kiedy Dodge upora się ze swym zadaniem na prawym skrzydle, a Viktor będzie mógł znowu podjąć swoją część patrolu od frontu. Nawet na zewnątrz sterowni, nawet z mocno dmącym wiatrem, jeśli tylko Krause zwrócił na to uwagę, natychmiast uświadamiał sobie monotonnie powtarzający się dźwięk okrętowego sonaru, który swymi impulsami nakłuwał niereagującą wodę. Dźwięk ten trwał nieustannie, w dzień i w nocy, jak długo okręt pozostawał w morzu, stąd umysł przywykał do niego i przestawał na bieżąco go rejestrować.
Znowu zamigotał aldis komodora i znowu była to wiadomość dla Keelinga. Krause zerknął na odbierających informację sygnalistów. Z ostrego stukotu przesłon lampy wywnioskował, że czegoś nie zrozumieli i w odpowiedzi proszą o powtórzenie. Pohamował irytację, gdyż niewykluczone, że komodor użył jakiejś zawiłej, grzecznościowej formułki angielskiej, która wykraczała poza słownik marynarza. Czas potrzebny do przekazania wiadomości sugerował jednak, że nie jest długa.
— Wiadomość do pana, sir.
— Przeczytajcie.
Łącznościowiec z notatnikiem w ręku odrobinę się zawahał.
— „Dowódca konwoju do dowódcy eskorty”, sir. „Huff-Duff”…
Marynarz pytająco zawiesił głos.
— Tak, właśnie tak: „Huff-Duff” — potwierdził Krause. — Dalej.
W ten sposób skracano HFDF, „high frequency direction finding”, czyli radionamiernik wysokich częstotliwości; sygnalista najwyraźniej nie spotkał się dotąd z takim określeniem.
— „Huff-Duff wykrył obcą komunikację, namiar osiem-siedem, odległość od jeden-pięć do dwa-zero mili”, sir.
Kierunek zero, osiem, siedem: niemal dokładnie na kursie konwoju. Obca komunikacja, w tym rejonie Atlantyku mogło to znaczyć tylko jedno: U-Boot w odległości piętnastu do dwudziestu mil. „Lewiatan, wąż skręcony”14. To było coś bardziej konkretnego i pewnego niż możliwy kontakt Jamesa, coś jak zawsze wymagającego natychmiastowej decyzji, która, jak zawsze, musiała się opierać na całościowej ocenie różnych czynników.
— Odpowiedź. „Dowódca eskorty do dowódcy konwoju. Podejmuję pościg”.
— Dowódca eskorty do dowódcy konwoju. Podejmuję pościg. Aye, aye, sir.
— Zaczekajcie: „Podejmuję pościg. Dziękuję”.
— Podejmuję pościg. Dziękuję. Aye, aye, sir.
Dwa kroki i Krause znalazł się w sterowni.
— Przejmuję pomost, Carling.
— Aye, aye, sir.
— Lekko w prawo na kurs zero, osiem, siedem.
— W prawo na kurs zero, osiem, siedem.
— Obie turbiny pełną naprzód! Obroty na dwadzieścia dwa węzły.
— Wszystkie silniki pełna naprzód. Obroty na dwadzieścia dwa węzły.
— Carling, alarm bojowy.
— Alarm bojowy. Aye, aye, sir.
Gdy Carling pociągnął dźwignię, na całym okręcie rozbrzmiały klaksony alarmowe: jazgot wystarczający, by obudzić zmarłego, nie mógł więc nie zerwać znużonych marynarzy z koi daleko w dole, wzywając każdego członka załogi na jego stanowisko i uruchamiając strumień ludzi śmigających po trapach. Naciągano ubrania, rzucano niedokończone listy, chwytano służbowy ekwipunek. Ponad jazgotem rozległa się informacja:
— Maszynownia potwierdza osiągnięcie zadanej prędkości, sir.
Keeling zakołysał się przy zwrocie; marynarze pieszczotliwie nazywali swój okręt buj-niszczycielem.
— Leży na kursie zero, osiem, siedem — zameldował Parker.
— Bardzo dobrze. Hart, namiar na komodora.
Mat Hart, który znajdował się w tym momencie przy namierniku, odpowiedział:
— Dwa, sześć, sześć, sir.
Właściwie dokładnie za rufą. Sam namiar z Huff-Duffa będzie wystarczająco dokładny. Nie trzeba wykreślać kursu do wyznaczonej pozycji U-Boota.
W sterowni zrobiło się tłoczno od przybyszów: w hełmach, ocieplaczach, telefonistów, gońców. Mnóstwo rzeczy do zrobienia; Krause podszedł do TBS-u.
— Orzeł, idę za namiarem Huff-Duff zero, osiem, siedem.
— Zero, osiem, siedem. Aye, aye, sir.
— Najszybciej, jak możesz, zastąp mnie i osłaniaj czoło konwoju.
— Aye, aye, sir.
— Harry, słyszysz mnie?
— Słyszę cię, George.
— Osłaniaj lewą flankę.
— Osłaniać lewą flankę. Aye, aye, sir. Jesteśmy cztery mile za rufą ostatniego statku, sir.
— Wiem.
Za ponad pół godziny James zajmie nakazaną pozycję; za prawie kwadrans zrobi to Viktor. W tym czasie konwój będzie pozbawiony osłony, jeśli nie liczyć Dodge’a na prawym skrzydle. To ryzyko było jednym z elementów uwzględnionych w kalkulacjach Krausego, które nastąpiły po otrzymaniu wiadomości od komodora. Z drugiej strony, miał oto wyraźne wskazanie nieprzyjaciela z przodu — Huff-Duff był wiarygodny — a Keeling, słabo widoczny w aktualnych warunkach, sam będzie mógł zaobserwować o wiele więcej dzięki radarowi. Koniecznie należało zmusić wroga do zanurzenia albo go zatopić. Nawet wyprzedzając konwój o dwadzieścia mil, Keeling będzie go w jakimś stopniu osłaniał.
Kapitan marynarki Watson, nawigator, meldował właśnie, że zluzował Carlinga jako oficer pokładowy. Krause odsalutował i w dwóch zdaniach zapoznał nowo przybyłego z sytuacją.
— Aye, aye, sir.
Niebieskie oczy przystojnego Watsona skrzyły się w cieniu hełmu.
— Watson, ja dowodzę.
— Aye, aye, sir.
— Marynarzu, mój hełm. — Podany hełm nałożył właściwie pro forma, natomiast widok ciepło odzianych podkomendnych przypomniał Krausemu, że nadal ma na sobie tylko kurtkę mundurową i zdążył już przemarznąć od przebywania na pomoście poza sterownią. — Przynieście mi z kabiny futrzaną kurtkę, którą tam znajdziecie.
— Aye, aye, sir.
Zastępca dowódcy zameldował się przez tubę głosową ze znajdującej się poniżej sali nawigacyjnej. Powstało tam doraźne centrum informacji bojowej, które na większych okrętach było już w pełni rozwinięte. W chwili wodowania Keelinga sonar znajdował się dopiero w powijakach, a radar trudno było sobie choćby wyobrazić15. Krause przedstawił sytuację staremu przyjacielowi komandorowi podporucznikowi Cole’owi.
— Charlie, najpewniej w każdej chwili możesz mieć tego sukinsyna na ekranie radaru.
— Dziękuję, sir.
Keeling wibrował, rwał bowiem przed siebie niemal pełną mocą silników. Niszczyciel znurkował i zadygotał, kiedy wielka zielona fala wytrysnęła ponad pokład dziobowy. Bałwany były wielkie, ale dostatecznie regularne i długie, aby okręt mógł utrzymać znaczną obecnie prędkość. O jakieś osiemnaście mil w przodzie, może mniej, znajdował się na powierzchni U-Boot; w każdej chwili antena radarowa, ulokowana daleko nad sterownią, może wykryć wroga; meldunki informowały, że załoga zajęła stanowiska bojowe. Ludzie oderwani od swych doraźnych zajęć, także i ci, którzy musieli porzucić rutynowe obowiązki, chwycić ekwipunek i pognać na stanowiska, nie wiedzieli, co było przyczyną alarmu. W maszynowni, pod pokładem, wielu musiało być takich, którzy się zastanawiali, czemu nakazano całą naprzód; obsługa dział oraz zrzutni bomb głębinowych musiały być gotowe do natychmiastowego działania. Trzeba było temu poświęcić parę sekund. Krause podszedł do głośnika. Obsługujący go bosmanmat widząc zbliżającego się dowódcę, chwycił za przełącznik i na gest aprobaty uruchomił go.
Po całym okręcie rozeszło się:
— Uwaga! Uwaga!
— Mówi dowódca. — Długie doświadczenie i rutynowe panowanie nad sobą sprawiły, że głos Krausego był beznamiętny i spokojny; z samego jego brzmienia nikt nie odgadłby podniecenia mówiącego. Gdyby choć na chwilę przestał siebie kontrolować, ekscytacja mogłaby nim zawładnąć. — Ścigamy U-Boota. Wszyscy muszą być gotowi do natychmiastowego działania.
Można by pomyśleć, że na tę wiadomość załogą Keelinga wstrząsnął dreszcz podniecenia. Kiedy Krause odwrócił się od głośnika, poczuł na sobie wzrok wszystkich osób stłoczonych w sterowni. W powietrzu czuło się napięcie i rozgorączkowanie. Mieli zabić wroga, sami mogli zostać zabici, chociaż dla większości z nich wszystko zdominował prosty fakt, że Keeling gotował się do akcji, a ta jak zawsze może się zakończyć zwycięstwem albo klęską.
Coś natarczywie domagało się uwagi Krausego: młody marynarz podsuwał mu futrzaną kurtkę, po którą został wysłany do kabiny. Krause wyciągnął rękę.
— Kapitanie! — W mgnieniu oka Krause znalazł się przy tubie. — Namiar celu: zero, dziewięć, dwa. Odległość piętnaście mil.
Głos Charliego Cole’a był jak zwykle spokojny. Mówił z niespieszną starannością rozsądnego rodzica, który zwraca się do podnieconego dziecka, chociaż wcale Krausego za takiego dzieciaka nie uważał.
— Lekko w prawo na kurs zero, dziewięć, dwa — polecił Krause.
Za sterem stał teraz starszy bosman McAlister, niski, chuderlawy Teksańczyk. W dawnych czasach, na Gamble16 Krause był jego dowódcą oddziału. McAlister spokojnie byłby już młodszym chorążym marynarki, gdyby nie kilka opłakanych zdarzeń w San Pedro17 na początku lat trzydziestych. A po tym, jak teraz sucho, beznamiętnie powtarzał otrzymany rozkaz, trudno byłoby sobie wyobrazić go jako agresywnego szaleńca, którym stawał się po paru głębszych.
— Leży na kursie zero, dziewięć, dwa — zameldował McAlister, nie odrywając oczu od repetytora kompasu.
— Bardzo dobrze. — Krause powrócił do tuby głosowej. — Co z celem?
— Dokładnie przed nami, sir. Niewyraźny — oznajmił Charlie. — Radar Sugar Charlie był dość marny. Krause słyszał o nowym typie Sugar George18, a chociaż nigdy go nie widział na oczy, bardzo pragnąłby mieć takie wyposażenie na Keelingu. — Nieduży — ciągnął Charlie Cole. — Zanurzony w wodzie.
Z całą pewnością U-Boot, a Keeling gnał w jego kierunku z prędkością dwudziestu dwóch węzłów. „Uczyniliśmy przymierze ze śmiercią i z piekłem mamy porozumienie”19. Radiooperator komodora musiał być znakomity, skoro tak dokładnie ocenił odległość tylko na podstawie siły sygnału.
— Lekka zmiana namiaru — dorzucił Charlie. — Teraz zero, dziewięć, trzy. Nie, zero, dziewięć, trzy i pół. Odległość czternaście mil. Musi być na kursie zbliżeniowym.
W minutę i szesnaście sekund odległość zmniejszyła się o milę; jak powiedział Charlie, przeciwnik musiał płynąć niemal dokładnie na spotkanie Keelingowi. „I piekło ze spodku wzruszyło się dla ciebie, aby tobie przychodzącemu zaszło”20. Jeszcze pięć mil, jeszcze siedem minut — teraz już nawet mniej niż siedem — a U-Boot znajdzie się w zasięgu pięciocalówek. Tylko że Keeling miał jedynie dwa działa, które mogły mierzyć na wprost, dlatego lepiej było nie rozpoczynać ostrzału na dużym zasięgu. Przy wysokiej fali, gwałtownie zmieniającej się odległości i radarze, który mógł podawać dokładny namiar i odległość, ale nie musiał tego robić, bezpośrednie trafienie dwoma pociskami było mało prawdopodobne. Lepiej wstrzymać się jeszcze nieco, z wiarą, że wypadłszy z mroku, zobaczy przeciwnika dobrze widocznego z mniejszej odległości.
— Odległość trzynaście mil — poinformował Charlie. — Namiar zero, dziewięć, cztery.
— Lekko w prawo — polecił Krause — na kurs zero, dziewięć, osiem.
U-Boot najwyraźniej trzymał stały kurs. Po tym zwrocie w prawo Keeling powinien go przechwycić, a kiedy cel się ukaże, będzie w lewej ćwiartce dziobowej, a nie na wprost. Wtedy wystarczy już tylko drobna korekta, aby mierzyć mogły także działa rufowe.
— Leży na kursie zero, dziewięć, osiem — oznajmił McAlister.
— Bardzo dobrze.
— Cisza! — warknął Watson, a w pełnej napięcia atmosferze sterowni rozległo się to jak wystrzał. Kapitan gniewnie spoglądał na telefonistę, dziewiętnastoletniego młodszego marynarza, który pogwizdywał przez zęby do sterczącego przed ustami mikrofonu, a jego spłoszony wzrok świadczył o tym, że zupełnie sobie nie zdawał sprawy z tego, co robi.
— Odległość dwanaście mil — odezwał się Charlie. — Namiar zero, dziewięć, cztery.
Krause zwrócił się do telefonisty:
— Kapitan do oficera artylerii. „Otworzyć ogień dopiero na mój rozkaz, gdy przeciwnik będzie widoczny”.
Chłopak nacisnął guzik mikrofonu i powtórzył słowa Krausego, który uważnie się przysłuchiwał. Nie był to dobry rozkaz, ale tylko on pasował do obecnej sytuacji, a Krause mógł liczyć na to, że Fippler dobrze go zrozumie.
— Oficer artylerii odpowiada: „Aye, aye, sir” — oznajmił telefonista.
— Bardzo dobrze.
Chłopak był z nowego zaciągu, świeżo po obozie szkoleniowym, teraz zaś do jego obowiązków należało przekazywanie wiadomości, od których mógł zależeć los bitwy. Ale na niszczycielu niewiele było stanowisk, z którymi nie wiązałaby się odpowiedzialność, okręt zaś musiał walczyć nawet wtedy, gdyby miał na pokładzie siedemdziesięciu pięciu rekrutów. Dobrze, że młodzian miał za sobą dwa lata szkoły średniej, spełniał więc związane z jego stanowiskiem wymogi edukacyjne. Teraz już tylko doświadczenie mogło pokazać, czy ma jeszcze jakieś inne zalety, czy pośród ognia i zniszczenia, widząc wokół siebie martwych i rannych towarzyszy, nadal będzie potrafił przekazywać rozkazy bez najmniejszego zająknienia.
— Odległość dwadzieścia tysięcy — powiedział Charlie. — Namiar zero, dziewięć, cztery.
Był to bardzo ważny moment. Podanie odległości w tysiącach jardów, a nie w milach, świadczyło o tym, że nieprzyjaciel był już niemal w zasięgu ostrzału, którego granicę w wypadku działa pięciocalowego stanowiło osiemnaście tysięcy jardów. Krause mógł widzieć artylerzystów szykujących działa, aby mogli natychmiast otworzyć ogień. Charlie miał na linii zarówno centralę artyleryjską, jak i kapitana. A kurs się nie zmieniał: Keeling płynął wprost na U-Boota. Nieuchronnie zbliżał się moment krytyczny. Jaka widoczność? Siedem mil? Dwanaście tysięcy jardów? Najpewniej coś koło tego. Nie sposób jednak było opierać się wyłącznie na takich szacunkach, mogły być dokładne, ale równie dobrze jedynie bardzo przybliżone. W każdej chwili U-Boot mógł się pojawić w miejscu, w które wymierzone były działa, a wtedy pociski pofruną w kierunku celu, który musi zostać trafiony, rozerwany, zanim załoga okrętu podwodnego zdąży skoczyć pod pokład na widok mknącego ku nim niszczyciela, zanim zdoła się schować pod jardem wody równie nieprzenikliwym dla pocisków Keelinga jak jard stali i pogrąży się w niedostępnej głębinie. „Skryj się na maluczką chwilkę, dokąd nie przeminie rozgniewanie”21.
— Odległość jeden, dziewięć, zero, zero, zero. Namiar stały: zero, dziewięć, cztery — powiadomił sygnalista.
Namiar stały. U-Boot i niszczyciel zbliżały się do siebie tak szybko, jak to tylko możliwe. W zatłoczonej sterowni Krause widział dookoła siebie pełne napięcia twarze, skryte w cieniu rzucanym przez hełmy. Cisza i bezruch świadczyły o tym, że udało się zachować dobrą dyscyplinę. Przed pomostem widział działon jednego z prawoburtowych dział 40 mm wpatrzony w kierunku wskazywanym przez lufy22. Wysoka fontanna wzbijająca się nad dziobem Keelinga z pewnością zalewała ich wodą, nikt jednak nie usiłował się chronić. Także oni musieli być niewzruszeni.
— Odległość jeden, osiem, pięć, zero, zero. Namiar stały: zero, dziewięć, cztery.
Cisza robiła oczywiście jeszcze większe wrażenie, gdyż po raz pierwszy od trzydziestu sześciu godzin umilkł odgłos sonaru. Echolokacja stawała się nieskuteczna przy prędkości dwudziestu dwóch węzłów.
— Odległość jeden, osiem, zero, zero, zero. Namiar stały: zero, dziewięć, cztery.
Teraz mógł już otworzyć ogień. Lufy dział uniosły się i mierzyły wysoko ponad szary horyzont. Jedno słowo, a w górę i przed siebie miotną pociski, z których jeden może zmiażdżyć kadłub okrętu podwodnego. Jeden pocisk wystarczy. Nadarzała się okazja, a jeśli jej nie wykorzysta, to on będzie za to odpowiedzialny.
— Odległość jeden, siedem, pięć, zero, zero. Namiar stały: zero, dziewięć, cztery.
Na pomoście U-Boota powinni się znajdować oficer i jeden lub dwóch marynarzy. Nawet się nie zorientują, kiedy pocisk wyleci na nich z mroku; w jednej chwili żywi, już w następnej będą martwi, w ogóle nie wiedząc, co się stało. Niżej, w centrali okrętu, zaskoczeni Niemcy będą umierali wskutek odniesionych ran, przez wstrząs ciskani na grodzie. W innych pomieszczeniach załoga usłyszy grzmot, przerażona zadygocze wraz z całym okrętem, i przez tych kilka ostatnich sekund przed śmiercią z grozą będzie patrzyć na walący się na nich żywioł, podczas gdy okręt będzie tonął, wyrzucając wielkie bąble powietrza, wypychane przez wciskającą się do środka wodę.
— Odległość jeden, siedem, zero, zero, zero. Namiar stały: zero, dziewięć, cztery.
Z drugiej strony salwa może uderzyć w wodę o pół mili od U-Boota. Tryskające w powietrze fontanny staną się mocnym znakiem ostrzegawczym. Zanim uda się wystrzelić po raz drugi, U-Boot będzie już nieubłaganie ześlizgiwał się w głąb pod powierzchnią, niewidoczny, nieosiągalny. Trzeba mieć większą pewność, to tylko radar Sugar Charlie.
— Odległość jeden, sześć, pięć, zero, zero. Namiar stały: zero, dziewięć, cztery.
Teraz w każdej chwili. Dosłownie w każdej. Czy obserwatorzy zrobili, co do nich należy?
— Cel znikł — oznajmił sygnalista..
Krause przez krótką chwilę patrzył na niego z niedowierzaniem. Chłopak pochwycił spojrzenie i nie uciekł wzrokiem. Był najwyraźniej świadom tego, co powiedział, i nie zamierzał niczego korygować. Krause podskoczył do tuby.
— O co chodzi, Charlie?
— Obawiam się, że się zanurzył, sir. Wskazuje na to sposób, w jaki zanikło echo.
— Radar nie wysiadł czasem?
— Nie, sir. Nigdy wcześniej nie pracował tak dobrze.
— Bardzo dobrze.
Krause odwrócił się od tuby. Ludzie stłoczeni w sterowni wymieniali spojrzenia pod krawędziami hełmów. Mieli wprawdzie na sobie grube, ciepłe stroje, ale dało się dostrzec ich rozczarowanie. Można by pomyśleć, że się zapadli w swoje ubrania. Teraz wszyscy wpatrywali się w komandora. Przez dwie i pół minuty miał możliwość otworzyć ogień do znajdującego się na powierzchni U-Boota; każdy oficer w marynarce Stanów Zjednoczonych marzył o takiej sposobności, podczas gdy Krause jej nie wykorzystał. Nie było jednak czasu na żale, na rachunek sumienia dokonywany pod spojrzeniami innych, może oskarżającymi, a może nie. Zbyt wiele było jeszcze do zrobienia. Zbyt wiele decyzji do podjęcia.
Zerknął na zegarek. Keeling musiał się znajdować o siedem mil od swej pozycji w eskorcie konwoju. Viktor powinien już dotrzeć na miejsce, a jego sonar przeczesywał obszar o promieniu pięciu mil. Z konwojem wszystko powinno już być dobrze, zwłaszcza że Dodge winien zająć pozycję na prawej flance, z całą uwagą skupioną na poszukiwaniu okrętów podwodnych. Tyle że Keeling w dalszym ciągu oddalał się od całej reszty z prędkością dwudziestu dwóch węzłów. A nieprzyjaciel? Co on teraz robił? Czemu zszedł pod wodę? Watson, najstarszy rangą oficer na pomoście, wyraził swą opinię.
— Nie mógł nas zobaczyć, sir. Nie mógł, skoro i my go nie widzieliśmy.
— Może i nie mógł — rzekł Krause.
Obserwatorzy Keelinga byli rozmieszczeni wysoko; gdyby dostrzegli U-Boota, ten mógłby widzieć tylko nadbudówki niszczyciela. Ale widoczność to ryzykowny czynnik. Możliwe, nie bardzo, ale jednak, że w jednym kierunku była lepsza niż w drugim. Że na przykład U-Boot mógł ich widzieć, samemu będąc niedostrzeżonym. W takim wypadku natychmiast rzuciłby się pod wodę.
Tyle że nasuwało się bez liku także innych teorii. U-Booty mogły dysponować coraz nowszymi radarami, czego należało się spodziewać wcześniej lub później, więc i w tej konkretnej sytuacji mogło tak się zdarzyć. Kiedy raporty napłyną do Wywiadu Marynarki, to będzie jedna z koniecznych do omówienia kwestii. Albo też, wiedząc o kursie i pozycji konwoju, zszedł tylko na głębokość peryskopową, gdy znalazł się w odpowiednim miejscu; jego dotychczasowy kurs byłby wtedy wyznaczony przez chęć dokładnego zlokalizowania konwoju. Możliwość bardzo prawdopodobna z taktycznego punktu widzenia, może i najpewniejsza, co jednak nie wykluczało innych. Być może chodziło o rutynowy manewr. Na przykład kapitan chciał sprawdzić zachowanie załogi podczas zanurzania. Zresztą mogło chodzić o coś bardziej jeszcze trywialnego. Na przykład zbliżał się czas posiłku załogi U-Boota, kucharz zaś poinformował, że trudno mu przygotować gorące danie, kiedy okręt kołysze się na falującej powierzchni. Wtedy kapitan mógł postanowić, że warto zejść na spokojną głębię. Każde wyjaśnienie było możliwe — teraz przede wszystkim należało pamiętać o tym, że mniej więcej o osiem mil z przodu pod powierzchnią morza znajdował się U-Boot. Nie tylko pamiętać, ale także zadecydować, co robić dalej.
Nade wszystko Keeling musiał się jak najbardziej zbliżyć do Niemca, na tyle, aby sonar go wykrył. Dlatego trzeba było utrzymać maksymalną prędkość. Nie ulegało wątpliwości, gdzie U-Boot się zanurzył; potem oddalał się od tego punktu z prędkością dwóch, czterech, może ośmiu węzłów. Sonar będzie szukał przeciwnika w kręgach rozszerzających się tak, jak rozchodzą się fale, gdy kamień uderzy w powierzchnię stawu. U-Boot znajdzie się w najszerszym kręgu. W ciągu dziesięciu minut łatwo mógł pokonać milę, krąg o takim promieniu liczy zaś trzy mile kwadratowe powierzchni. Dokładne przeszukanie obszaru tej wielkości zajmie co najmniej godzinę. W takim czasie ów maksymalny okrąg obejmie sto mil kwadratowych.
Było skrajnie nieprawdopodobne, żeby U-Boot trzymał się miejsca zanurzenia. Stamtąd mógł się oddalić w każdym kierunku, w kręgu liczącym, jak to krąg, trzysta sześćdziesiąt stopni. Najrozsądniej byłoby jednak przypuścić, że utrzyma dotychczasowy kurs. Nawet niemieckie okręty podwodne krążące po Atlantyku północnym w poszukiwaniu ofiary nie robiły tego na oślep. Dowódca dokona przeglądu sytuacji w jednym kierunku, a potem w drugim. Jeśli U-Boot zanurzył się z jakiejś banalnej przyczyny, najpewniej pozostanie na kursie; jeśli szykował się do ataku na konwój, będzie podobnie, gdyż zachowując kurs, zbliżał się najszybciej do potencjalnej ofiary. Jeśli jednak przeciwnik zmienił kurs, poszukiwanie go przez pojedynczy okręt było beznadziejne. „Beznadziejne” to słowo najodpowiedniejsze. Nie: „trudne”, „żmudne”, „niebotyczne” czy wręcz „niemożliwe”.
Czy warto zatem próbować odzyskać kontakt? Przy dotychczasowym kursie obu okrętów upłynie jakieś dziesięć minut, zanim Keeling przetnie kurs U-Boota, ponieważ jednak konwój płynął ich śladem, Keeling mógł kontynuować poszukiwania, a potem powrócić na swoją pozycję w eskorcie bez konieczności pokonywania dystansu o wiele dłuższego niż obecnie. Alternatywą był natychmiastowy powrót na pozycję w nadziei, że namierzony U-Boot szykował się do ataku znienacka. Obrona czy natarcie? Posunięcie czy kontrposunięcie? Oto i odwieczny problem wojskowy. Warto było spróbować natarcia, a zatem warto też było kontynuować poszukiwanie. Dlatego Krause podjął chłodną decyzję, czując na sobie spojrzenie wszystkich osób zebranych w sterowni. „Kto szuka, znajduje”23.
— Podajcie mi kurs na przechwycenie przy założeniu, że obiekt płynął jak poprzednio z prędkością sześciu węzłów — polecił.
— Aye, aye, sir.
Nie będzie bardzo się różnił od obecnego; na powierzchni rozwijałby prędkość około dwunastu węzłów. Sam mógł w głowie przeprowadzić potrzebne obliczenia. Wezwała go tuba.
— Kurs zero, dziewięć, sześć, sir.
Różnica malutka, ale przy obecnej szybkości w dziesięć minut rozrosłaby się do mili. Odwrócił się, wydał rozkaz sternikowi i znowu przemówił do tuby.
— Informujcie, kiedy zbliżymy się na dwie mile.
— Aye, aye, sir. Leży na kursie: zero, dziewięć, sześć — zameldował McAlister.
— Bardzo dobrze.
Jeszcze jakieś dziewięć minut. Najlepiej byłoby poinformować o sytuacji całą załogę. Znowu przemówił przez rozgłośnię pokładową.
— U-Boot zszedł pod wodę, a przynajmniej tak się wydaje. Chcemy go poszukać — zakomunikował.