Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Reportaż o najokrutniejszym gangu świata Mara Salvatrucha 13 terroryzującym Salwador. Bracia Martínezowie zastanawiają się w nim, dlaczego gangi są dla wielu Salwadorczyków sposobem na życie, co jest źródłem przemocy i wreszcie – jaką rolę w destrukcji salwadorskiego państwa odegrały Stany Zjednoczone.
Bohaterem tej książki jest Miguel Ángel Tobar, tytułowy Młody z Hollywood, płatny morderca na usługach najokrutniejszego gangu świata – Mara Salvatrucha 13. Działalność Tobara kosztowała życie dziesiątki ludzi na salwadorskiej prowincji, ale by opowiedzieć jego historię, należało poznać więcej niż akta sądowe kolejnych spraw. Na mroczną „karierę” Młodego wpłynęły globalne procesy i mechanizmy wprawiane w ruch przez urzędników w Stanach Zjednoczonych i Salwadorze przez cały XX wiek. Jego wyobraźnią rządziły popkulturowe mity. On sam wiedział o tym mało albo zgoła nic. Zresztą ta wiedza na wiele by się nie zdała – los jego i setek jemu podobnych został przesądzony na długo przed ich narodzinami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Dla Edina, z miłością i wdzięcznością.
Mówiłeś, że jesteśmy Twoim przedłużeniem. Zatem ta książka jest po części Twojego autorstwa. Wciąż w nas żyjesz, Tato.
Dla Marisy, naszego najlepszego miejsca na świecie. Wszystko, co napisaliśmy, jest Twoje, Mamo.
Niniejsza książka zasadniczo opowiada o odpadkach. Tych, które potężna maszyneria Stanów Zjednoczonych Ameryki wyrzuca co jakiś czas poza swoje granice. O odpadkach wydalonych do Salwadoru, kraju będącego czymś w rodzaju maszynki do mięsa. Tyle że tu chodzi o ludzi, którzy żyją jeszcze długo po tym, jak zostaną przemieleni. Po pewnym czasie efekty ich działań znów zaczynają oddziaływać na tryby machiny, która ich zmiażdżyła, a potem wypluła. Nasza książka opowiada o tym, jak te dwa kraje obchodzą się ze swoimi odpadkami.
Historia Miguela Ángela Tobara to znakomity przykład tego, jak globalne procesy wpływają na niezliczone mikroskopijne historie. Miguel Ángel był sicario, bezlitosnym płatnym zabójcą na usługach gangu Mara Salvatrucha 13. Człowiekiem, który dzięki swoim pięćdziesięciu zabójstwom zyskałby w Stanach mroczną sławę i dołączyłby do klubu seryjnych morderców, o jakich kręci się programy dla telewizyjnych kanałów historycznych. Jednak jego życie i jego zbrodnie rozgrywały się gdzie indziej: w upalnej i wilgotnej zachodniej części Salwadoru. Nigdy nie nauczył się nawet słowa po angielsku ani nie spędził nawet dnia w Los Angeles, gdzie narodziły się gangi, nie umiał też poprawnie wymówić nazwy swojej grupy. „Holi–łu”, mówił. A jednak to właśnie wydarzenia z wielkiego kraju na północy naznaczyły jego życie oraz tych, którym życie odebrał. Naznaczyły jego życie, a tym samym zadecydowały o śmierci dziesiątek osób.
Miguela Ángela poznaliśmy właściwie przypadkiem, w trakcie dziennikarskiego śledztwa dla portalu elfaro.net, dotyczącego gangów i ich przywódców. Interesowało nas, jak lider może wprowadzić swoją grupę w świat przestępczości zorganizowanej. Rozmawialiśmy ze zwykłym policyjnym śledczym, Gilem Pinedą, i w pewnym momencie wypowiedział on do podwładnego zdanie, które miało zmienić nasze życie na najbliższe kilka lat: „Posterunkowy, proszę przyprowadzić Młodego”. Po chwili w drzwiach nędznego komisariatu ukazał się szczupły chłopak o skośnych oczach, w zbyt luźnej koszuli i rastafariańskiej czapce. Nie taki obraz członka gangu zakorzeniły media w zbiorowej wyobraźni – oczekiwaliśmy raczej wygolonego i wytatuowanego od stóp do głów typa. Uścisnęliśmy sobie szybko dłonie, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i usiedliśmy przed jego domem na plastikowych i rozchybotanych krzesłach. Gadaliśmy wiele godzin. Opowiedział nam swoje życie, odkąd tylko pamiętał. Mówił o tym, jak był wystraszonym chłopakiem, który próbował zabijać dorosłych mężczyzn. Poznaliśmy Lorenę, jego żonę, oraz Marbely, jego malutką, niedożywioną córkę. Od tamtego dnia odwiedzaliśmy go regularnie. Zagłębialiśmy się w jego opowieści i zestawialiśmy je z innymi źródłami, takimi jak policyjne raporty, archiwa prasowe, świadectwa innych członków gangów (aktywnych bądź w stanie spoczynku), policjantów, sędziów, prokuratorów, członków rodziny Młodego, ofiar, lekarzy sądowych. Spotykaliśmy się z nim, kiedy zrezygnował z marnej ochrony salwadorskiego państwa przysługującej mu jako świadkowi koronnemu i patrzyliśmy, jak kręci się między trzcinowiskami, jak walczy, poluje i zbiera plony niczym człowiek z neolitu. Widzieliśmy, jak wpada w rozpacz, jak chudnie z głodu mimo swojego statusu prawnego, jak zastanawia się, czy nie zacząć znów kraść albo zabijać, żeby wykarmić rodzinę.
Z czasem zrozumieliśmy, że życie Miguela Ángela to coś więcej niż tylko brutalna historia członka gangu. Żeby opowiedzieć o sicario, nie wystarczy mówić o tym, jak strzelał i gdzie przyszedł na świat. Z upływem miesięcy i lat zdawaliśmy sobie coraz wyraźniej sprawę, że na życie tego człowieka wpływ miały procesy globalne, ogólnoświatowe zjawiska, o których nie miał pojęcia. Pojęliśmy, że jego możliwości podejmowania decyzji czy „ustawienia się” zawsze były bardzo ograniczone. Zawsze krępowały go mechanizmy, na które nie miał wpływu, wprawiane w ruch przez urzędników w Stanach Zjednoczonych i w Salwadorze przez cały XX wiek.
Tak naprawdę życie Miguela Ángela zawsze było mocno ograniczone, zawsze coś go hamowało, choć on o tym nie wiedział. Był dzieckiem długich i bardzo krwawych procesów – to one zdecydowały o tym, kim się stał. Dlatego niektóre rozdziały tej książki opisują rzeczywistość dekady przed jego przyjściem na świat albo tysiące kilometrów na północ od miejsca jego urodzin. Niewiedza o tych zjawiskach zrobiła z niego człowieka naiwnego, a nawet przesądnego. Jego los był też efektem podstępnych spisków i knowań. Miguel Ángel okazał się odpadkiem zebranym przez organizację przestępczą składającą się z innych odpadków.
Miguel Ángel działał, nie mając pojęcia o wielu sprawach. Ale ludzie są jak obrazy o różnych odcieniach i barwach. Czasami Miguel Ángel okazywał się człowiekiem bardzo refleksyjnym, zupełnie jakby przeżył niejedno życie. Miewał ciekawe spostrzeżenia i wygłaszał interesujące opinie na temat swojej sytuacji i tego, co zadecydowało o kolejach jego losu. Jednak nade wszystko, pomimo całej swojej brutalności i obranych strategii przetrwania, był człowiekiem szczerym. Miguel Ángel nie okłamał nas nigdy, choć przecież mógł. A przynajmniej nigdy nie przyłapaliśmy go na kłamstwie. Weryfikowaliśmy jego opowieści, zestawiając je z innymi źródłami, i zawsze wszystko się zgadzało. Nawet kiedy to, o czym mówił, wydawało się niemożliwe, znajdowaliśmy jakiś dokument czy relację potwierdzające słowa zabójcy. Do dziś zastanawiamy się dlaczego. Miguel Ángel nigdy nie prosił nas o pieniądze czy jedzenie. Nigdy nie poprosił o żadną przysługę. Po prostu opowiadał. Przez te trzy lata naszej znajomości odpowiedział na każde nasze pytanie. Kiedyś przez dwie godziny szedł przez terytorium wroga, uzbrojony w maczetę i ręcznej roboty garłacz, tylko po to, żeby z nami pogadać. Opowiadał nam o swojej przeszłości z takim żarem, z taką pasją. Mówił też o swoich nadziejach, koszmarach, strategiach, błędach. Odsłaniał przed nami złożony ogląd świata członka wiejskiego gangu. Cierpliwość i czas pozwoliły nam go jako tako zrozumieć i dlatego teraz mamy odwagę rzucić światło na jego życie. A żeby dobrze je naświetlić, wolimy raczej pokazywać, niż mówić. To książka napisana w myśl zasad reportażu literackiego. Próbujemy otwierać okna, żeby czytelnik mógł przez nie wyjrzeć. Mimo że to, co się znajduje po drugiej stronie, przyjemne nie jest.
Łatwo i efektownie byłoby spojrzeć na życie tego człowieka przez lornetkę, z oddali. To, co zobaczylibyśmy w ten sposób, robiłoby wrażenie: krwawe zabójstwa, mroczne rytuały, maczety, pistolety, kule i rany. Tyle że tego wszystkiego jest pełno w tym najbardziej zabójczym kraju świata. Postanowiliśmy zatem spojrzeć na życie Miguela Ángela przez lupę, prześledzić je, wykryć ślady, tropy, znaki, pokazać całą tę przemoc z bliska. Bo wyjaśnień – nie usprawiedliwień – zasadniczo nam brakuje.
Pomysł, by zjednoczyć nasze autorskie siły, nie wziął się tylko stąd, że łączy nas znajomość pewnego rodzaju zjawisk i procesów społeczno-kulturowych, którymi zajmujemy się od dziesięciu lat. Wziął się również z tego, że chcieliśmy połączyć różne warsztaty – etnografa i dziennikarza – oraz dwa sposoby postrzegania rzeczywistości. Obaj podejmowaliśmy, choć z różnych intelektualnych pozycji, próby zrozumienia źródeł przemocy, przez którą nasz kraj zyskał wielką i mroczną sławę. Obaj badaliśmy gang Mara Salvatrucha 13. Rozmawialiśmy z dziesiątkami jego członków, wrogów, ofiar, z dziesiątkami śledczych. Żyliśmy z nimi wszystkimi przez ponad rok, spędziliśmy z nimi długie godziny w celach koszmarnych więzień Gwatemali, Salwadoru, Hondurasu, Meksyku oraz Stanów Zjednoczonych. Towarzyszyliśmy tym, którzy uciekają przed okrucieństwem tej organizacji w całym Meksyku i w wielu miastach w Stanach Zjednoczonych. Każdy z nas na własną rękę, aż poznaliśmy Miguela Ángela – razem, tego samego dnia, w miejscowości El Refugio. I od tamtego czasu mnóstwo razy wracaliśmy w jego rodzinne strony, w miejsca, gdzie zabijał i gdzie umarł.
Książka ta wcale nie jest poświęcona tylko jednemu płatnemu zabójcy na usługach największego gangu świata – jedynej pandilli na czarnej liście amerykańskiego Departamentu Skarbu – który regularnie powraca w płomiennych przemowach Donalda Trumpa i który działa w każdym regionie Salwadoru. Ta książka to tak naprawdę próba zrozumienia i wyjaśnienia, co się dzieje na zapleczu Stanów Zjednoczonych. „Shithole”, powiedział kiedyś Trump, jakby te miejsca, które rządzący tacy jak on stworzyli i zniszczyli, znajdowały się gdzieś daleko.
To historia czegoś olbrzymiego. Opowieść o czymś potwornym, ponadnarodowym. Nasza książka traktuje o historii przemocy, która wciąż trwa, jest żywa, pulsuje i rośnie, zagarnia nowych, przekracza granice państw. To ogromna i mało rozumiana historia, tutaj pokazana z perspektywy życia zwykłego człowieka, zapomnianej jednostki, kogoś takiego jak tysiące innych. To, co mikroskopijne, pozwala zrozumieć to, co globalne.
Bierzemy odpadek odpadków i staramy się użyć go jako klucza do zrozumienia historii. Trzymamy się tego brutalnego zdania, które powiedzieliśmy Miguelowi Ángelowi, obiecując mu szczerość.
– Dlaczego chcecie opowiedzieć moją historię? – zapytał kiedyś w zapadłej wsi, w której się urodził, lata po tym, jak się poznaliśmy.
– Bo uważamy, że twoja historia jest ważniejsza od twojego życia – odparliśmy z przykrością.
Mamy nadzieję, że staniemy na wysokości zadania.
Bracia Martínez d’Aubuisson
28 lutego 2018
Miguel Ángel Tobar nie zazna spokoju nawet po śmierci.
Siedmiu mężczyzn próbuje go zakopać w niedzielę 23 grudnia 2014 roku. Dwunasta w południe, cmentarz w Atiquizayi w zachodnim Salwadorze, małym środkowoamerykańskim kraju. Słońce grzeje prosto w czubek głowy i nie trzeba się nawet ruszać, żeby zalać się potem.
Matka Miguela Ángela Tobara, drobniutka i siwa staruszka, stała spokojnie, gdy szwagier i bracia zmarłego kopali grób. Teraz, kiedy jej syn spuszczany jest do jamy w tekowej trumnie, klęka na ziemi, krzyczy, pyta dlaczego, dlaczego tak młodo. Dlaczego znowu. Dlaczego kolejny syn. Dlaczego kolejne zabójstwo.
Trumna, opłacona przez władze miasta, nie ma okienka. Często nie robi się go z szacunku dla rodzin, które nie chcą pamiętać widoku zmasakrowanego ciała. W przypadku Miguela Ángela Tobara powód musi być inny. Jego mordercy nie byli tak sprawnymi strzelcami jak on i opróżnili całe magazynki, żeby wpakować w niego tylko sześć kul. Trzy, które trafiły w głowę, przeszyły mniej widoczne miejsca, na przykład za uchem. Kule dobrze się z nim obeszły.
Można powiedzieć, że pogrzeb Miguela Ángela Tobara trwał jakieś pięć minut.
Resztę czasu zajęło kopanie, analizowanie głębokości dołu, dalsze kopanie. Ta reszta nie miała uroczystego charakteru. Jakby spotkała się rodzina, żeby wykopać studnię. Zlani potem mężczyźni spierali się o głębokość i szerokość jak robotnicy budujący cudzy dom. Kobiety szeptem uciszały płaczące dzieci i patrzyły na kopiących mężów.
Ale kiedy w siedmiu unieśli trumnę, a potem zaczęli ją spuszczać, banalna scena zmieniła się właśnie w to: pochówek kogoś, kogo kochali.
Matka krzyczy przez pięć minut. Jest bliska omdlenia. Żona Miguela Ángela Tobara, osiemnastoletnia dziewczyna, której życie nie potraktowało łaskawie, roni jedną łzę. Kobiety śpiewają ewangelickie pieśni ile sił w płucach. Wykrzykują słowa mówiące o niebiańskim schronieniu, ale też i o piekielnym jeziorze. Ich głosy zagłuszają płacz dzieci. Spoceni mężczyźni nie płaczą, bo łzy to niemęska rzecz, ale wbijają wzrok w ziemię.
Pięć grobów dalej czterech członków gangu gra w kości.
Cmentarz jest kontrolowany przez Mara Salvatrucha 13 i nie jest to żadna tajemnica. Wie o tym grabarz, który teraz tylko się przygląda, jak inni chowają Miguela Ángela Tobara. Wie o tym strażnik miejski odpowiedzialny za ten teren, który zapytany: „A tamci to kto?”, odpowiada zupełnie naturalnie: „Ci, co tu rządzą”.
Podczas pogrzebu członka gangu – nieważne do jakiego gangu należał – obowiązuje niepisane zawieszenie broni. Daje się spokój temu, kogo się chciało zabić, kiedy już nie żyje. Ale dziś o tym niepewnym rozejmie zapomniano.
Dwaj kolejni gangsterzy wychodzą z uliczki między domkami zbudowanymi przy cmentarzu i dołączają do tych czterech, którzy grają w kości na płycie nagrobnej. Ci przerywają grę i wstają, żeby się przyjrzeć pochówkowi. Zjawia się jeszcze jeden i zaczyna spacerować kilka metrów od żałobników. To chudy i blady chłopak, wygląda, jakby ubrał się dzisiaj w galowy gangsterski strój: kapelusik w stylu Chaplina, okrągły i czarny, biała luźna koszula wpuszczona w szerokie czarne spodnie przewiązane sznurem, białe sportowe buty jakiejś apokryficznej marki podszywające się pod sneakersy Domba. Chudzielec spluwa pod nogi stojących w kręgu i wyzywająco szuka czyjegoś spojrzenia. Ale nikt mu w oczy nie patrzy.
Kolejny członek gangu nadchodzi z drugiej strony cmentarza, od jaru, i zatrzymuje się na jego krawędzi. Uczestnicy pogrzebu są teraz otoczeni: z jednej strony domki, z drugiej ci, co grali w kości, tam chudzielec, a jeszcze dalej jar.
Krewni Miguela Ángela Tobara rozumieją, że zostali osaczeni. Teść zezuje w bok i rzuca: „Kiepsko to wygląda”. Jeszcze kilka machnięć łopatą. Nie ma czasu na uklepywanie kopczyka. Grób Tobara wygląda jak wybrzuszenie na ziemi. Bez nagrobka, krzyża czy tabliczki.
Jeden z mężczyzn ucina maczetą gałązkę kwiatu juki – izote, narodowego symbolu Salwadoru – i wbija ją w kopczyk na grobie.
Niewielka procesja ubogich pośpiesznie opuszcza cmentarz. Z domków wychodzą im naprzeciw kolejni członkowie gangu i każą się zatrzymać. Ludzie się śpieszą. Wszyscy wychodzą. Rozpraszają się.
Pożegnanie Miguela Ángela Tobara, sicario z bandy Hollywood Locos Salvatrucha należącej do Mara Salvatrucha – gangstera, który zdradził swój gang – wyglądało tak jak jego życie.
Człowiek taki jak Miguel Ángel Tobar, „Młody z Hollywood”, nigdy nie zazna spokoju w takim kraju jak ten.
Miguel Ángel Tobar był członkiem Mara Salvatrucha 13.
Członkiem i zabójcą należącym do aktualnie najpotężniejszego na świecie i budzącego największy lęk gangu – jedynej pandilli, która znajduje się na czarnej liście Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych, razem z meksykańskim kartelem Zetas i japońską yakuzą. Gangu, który sprawił, że w ciągu dwóch lat – od 2015 do 2016 roku – Salwador stał się krajem o najwyższym współczynniku morderstw na świecie. Żeby dać pojęcie o skali: kiedy w 2015 roku w Meksyku, wstrząsanym przez działania Zetas i kartelu Chapo Guzmána, oburzano się, że odnotowano tam osiemnaście morderstw na sto tysięcy mieszkańców, w Salwadorze liczba ta wynosiła sto trzy. A już o Stanach nie ma co nawet wspominać: tamtejszy wskaźnik oscyluje koło pięciu. Więcej niż dziesięć osób na sto tysięcy mieszkańców to zdaniem ONZ epidemia.
Epidemia śmierci w Salwadorze przybrała szaleńcze rozmiary.
Zapewne Miguel Ángel Tobar tak czy inaczej zostałby bezlitosnym zabójcą. Może były mu pisane mogiła bez nagrobka, pochówek na pylistym cmentarzu gdzieś w zachodnim Salwadorze – w asyście mężczyzn, którzy nie płaczą, i omdlewających kobiet. Możliwe, że to wszystko i tak spotkałoby Miguela Ángela Tobara, nawet gdyby nie natknął się na MS-13. Jednak sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły.
Byli jakby dla siebie stworzeni. Tak podobni…
Zanim stał się Młodym z Hollywood, Miguel Ángel Tobar był pogubionym dzieckiem, półsierotą urodzoną pod koniec wojny domowej, która zabrała mu wszystko. Kiedy dobiegła końca ta wielka masakra, trwająca ponad dwanaście lat, a trupy ofiar jeszcze parowały, ze Stanów Zjednoczonych przyjechały setki ludzi, którzy mieli nowe propozycje.
Deportowani, ci pierwsi apostołowie Bestii – tak Młody z Hollywood nazywał swój gang – zaoferowali Miguelowi Ángelowi Tobarowi i setkom tysięcy takich jak on nowy cel. Nową sprawę. Nową wojnę. Wojnę przeciwko „panienkom”, „suczkom”, „osiemnastkom”, czyli przeciw gangowi Barrio 18. Miguel Ángel Tobar wszedł do tej rodziny, która zastąpiła mu środowisko stworzone przez dysfunkcyjnych osobników, z którymi łączyły go więzy krwi. Zaangażował się całym sobą. Ta nowa familia ludzi podobnych do niego dała mu powód do życia. Tym powodem była śmierć. Wojna.
Tyle że ta wojna między tak podobnymi do siebie chłopakami zaczęła się grubo przed przyjściem Miguela Ángela Tobara na świat, tysiące kilometrów od zapylonego i zapomnianego cmentarza w Atiquizayi.
W latach siedemdziesiątych XX wieku Salwadorczycy masowo napływali na południe Kalifornii.
To nie była stopniowa migracja, człowiek za człowiekiem, rodzina za rodziną. To były tłumy za tłumami. Salwadorczycy nie emigrowali, tylko uciekali, a ucieka się właśnie w ten sposób. Bierzesz tyle, ile jesteś w stanie spakować w jedną noc, i nie masz za bardzo pojęcia, dokąd trafisz. Mniejsza o to, gdzie trafisz, grunt to wyjechać.
Niemal żaden z Salwadorczyków, którzy zjawili się w Stanach w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, nie mówił po angielsku. Nieliczni mieli na miejscu rodziny. Większość skupiła się w Los Angeles, w dzielnicy Pico-Union, gdzie można było znaleźć tanie mieszkania. Tłoczyli się po cztery rodziny w klitkach wielkości pudełek od zapałek.
Sporą część migrantów stanowiły dzieci, które zdążyły zaznać wojny. Proces werbunkowy w Salwadorze nie polegał na tym, że do twojego domu, kiedy osiągałeś pełnoletniość, przychodził list (jak w przypadku amerykańskich chłopców z czasów wojny wietnamskiej). Nie. W Salwadorze na rekrutów polowano. Ciężarówki armii wjeżdżały do biednych dzielnic i chmara żołnierzy ze sznurami rzucała się do łapania małych chłopców i nastolatków, których potem golono, szybko szkolono i wysyłano w góry, żeby zabijali i ginęli.
Bo w górach kryli się partyzanci. Dobrze wyszkoleni partyzanci, którzy także werbowali małych chłopców i nastolatków. Spora część tych nieletnich bojowników, kiedy tylko zobaczyła śmierć z bliska, uciekała do Kalifornii. Tam zaczęła się tworzyć sieć. Jedni nowo przybyli ściągali następnych. Ta narastająca masa uczyniła z Kalifornii ziemię obiecaną.
„Uciekaliśmy przed wojną. Nie chcieliśmy jej więcej. Tyle że tu natknęliśmy się na mnóstwo innych problemów”, powiedział weteran Barrio 18, który przyjechał do Stanów w latach osiemdziesiątych, po ponadrocznej walce przeciw partyzanckim oddziałom w salwadorskich górach.
Los Angeles – miasto, do którego dotarła większość z nich – okazało się przeciwieństwem spokojnego miejsca, gdzie można zapuścić korzenie. Toczyła się tu inna wojna, w której też walczyli głównie młodzi.
Salwadorscy chłopcy, którzy poszli tu do szkół, trafili do piekła.
Nie znali angielskiego, więc prawie wszystkich umieszczono w specjalnych klasach wyrównawczych. Jednak problemem był nie tylko język. Zapewne chłopcy ci potrafiliby z łatwością złożyć karabin maszynowy albo rozpoznać na ucho, z dużej odległości i mimo echa niosącego się po górach, czy leci helikopter ratunkowy czy bojowy. Ale nie mieli bladego pojęcia, kto to był Abraham Lincoln ani co się działo w Alamo w 1836 roku. Wiedzieli, jakie korzonki można jeść, kiedy się skończą zapasy, a trzeba dalej walczyć, ale nie wiedzieli nic o pierwiastkach kwadratowych.
Jeśli już same lekcje były dla skołowanych Salwadorczyków prawdziwą torturą, to przerwy okazały się istnym koszmarem. Chłopcy grali w baseball, futbol amerykański albo four corners, czyli gry dla przyjezdnych niezrozumiałe. Inni – w tym przedstawiciele wcześniejszych fal migracji, na przykład Meksykanie – organizowali się w grupy, bili się i wypracowali skomplikowany system porozumiewania się gestami. Należeli do czegoś, czego Salwadorczycy dotąd nie znali: do gangów, pandilli. Było ich wiele i były najróżniejsze. Większość tworzyli meksykańscy emigranci pierwszego albo drugiego pokolenia – ale mimo to nieustannie ze sobą walczyli, jak w jakiejś dziwnej grze, tyle że na serio i z prawdziwymi ofiarami. Szkolne łazienki i korytarze były oznaczone niezrozumiałymi symbolami sygnalizującymi obecność tego czy innego gangu. Wyjście ze szkoły i powrót do domu to był jeden wielki chaos. Trzeba było wiedzieć, którędy iść, bo inaczej można było wkroczyć na zakazany teren i oberwać. Członkowie pandilli zorientowali się, że nowi to idealne ofiary. Przyjezdni byli niezorganizowani, bardzo ubodzy, a przede wszystkim stanowili niepotrzebną konkurencję. Pandille walczyły już z czarnymi i ich bandami, nie zamierzały dać urosnąć w siłę dzikusom. Salwadorczycy zagrażali monopolowi starych grup hispanos, a nigdy, absolutnie nigdy w historii ludzkości zderzenie nieprzystających kultur nie kończyło się dobrze. W każdym razie nie dla tych, którzy w równaniu wypadali słabiej.
„Meksykanie napadali na nas, kiedy szliśmy do szkoły, zabierali nam rzeczy. Narzucali się dziewczynom, patrzyli na nas pogardliwie i w ogóle. Chcieli nas siłą wcielić do swoich band”, opowiadał pandillero weteran w barze w centrum San Salwadoru prawie dwadzieścia lat po tym, jak Stany Zjednoczone wydaliły go jak toksyczny odpad. Nie mówi tego tonem ofiary. Wie, że mu nie wypada.
Bez wątpienia to właśnie odrzucenie i przemoc sprawiły, że nowo przybyli zaczęli się łączyć. Trzymali się razem. Nie rozumieli Los Angeles, a miasto nie rozumiało ich. Jednak metropolia miała pewien sekret, który olśnił nowych.
AC/DC, Slayer, Black Sabbath… Heavy metal. Mocna, twarda muzyka, tak odmienna od ballad i rancheras rozbrzmiewających w salwadorskich miasteczkach. Niepokorne kawałki niosły się po ubogich dzielnicach emigrantów, młodzi, choć nie zawsze rozumieli teksty, dobrze wyczuwali euforię emanującą z gitar basowych. Wreszcie zrozumieli coś z tego wielkiego chaosu, jakim były dla nich Stany Zjednoczone. W mrocznych i frenetycznych decybelach heavy metalu odnaleźli ulgę. Wreszcie pojęli jeden z języków, jakimi mówiło to miasto.
Nic cię nie obchodzi, kiedy pod sceną albo przed starym radiem na jakiejś uliczce Pico-Union możesz dać się ponieść emocjom i rzucić w wir kopniaków i wymachujących pięści. Ruch heavymetalowy, przede wszystkim jego mroczne teksty i satanistyczny przekaz, porwał wielu młodych Salwadorczyków. Wreszcie zaczęli się z czymś utożsamiać. Długie włosy, metalowe łańcuchy i czarne buciory stały się ich znakami rozpoznawczymi. Jednak to pewien szczegół, całkiem drobny, niemal niezauważalny w historii grup rockowych, sprawił, że prości emigranci zyskali wreszcie symbol swojej tożsamości, wokół którego się zebrali i który pozwolił im się określić.
Pewnego dnia 1969 roku angielska grupa rockowa Earth miała próbę w garażu. Muzycy rozważali zmianę nazwy, ponieważ mylono ich z zespołem nazywającym się identycznie i już dość znanym. Jeden z członków zauważył, że po drugiej stronie ulicy, przed kinem stoi długa kolejka widzów udających się na horror I tre volti della paura (znany po polsku jako Trzy oblicza strachu albo Czarne święto). Muzyków zafascynował sukces filmu i uznali to za znak od losu. Od tej chwili zespół posługiwał się nową nazwą, od angielskiej wersji tytułu: Black Sabbath. Wokalista kapeli Ozzy Osbourne stał się ikoną nowego gatunku, łamiącego wszystkie muzyczne schematy. Charakterystycznym symbolem grupy, pozostałością po epoce hipisów, były palce wskazujący i środkowy tworzące V – znak miłości i pokoju. Osbourne jednak poszedł w mroczną stronę. Przez alkohol i narkotyki nie mógł dłużej działać w zespole. Wtedy pojawił się inny muzyk – Ronnie James Dio, wokalista włoskiego pochodzenia. Zmienił wiele rzeczy, między innymi symbol peace and love, który przez lata był znakiem rozpoznawczym Osbourne’a. Dio zaczął posługiwać się starym gestem swojej babci. Jak sam tłumaczył, jego babka robiła tak, gdy chciała odczynić urok czy też po prostu odegnać pecha. Nazywano to mano cornuta, rogatą dłonią. Unosi się palec wskazujący i mały, pozostałe zaciska. Gest ten stał się dla heavy metalu ikoniczny.
Wśród młodych Salwadorczyków z Los Angeles gest ten zyskał sławę jako garra salvatrucha, salwadorski szpon. Nawet dziś salwadorskie „ziomki” na całym świecie pokazują sobie ten znak z szacunkiem.
Do 1979 roku w środowisku salwadorskich emigrantów skonsolidowało się już całkiem sporo grup, które nawiązywały do heavy metalu i satanizmu. Nazywano tych ludzi stonersami. Tak naprawdę był to cały ruch. Bardzo wiele różnych grup używało wobec siebie tego określenia.
Żeby raz na zawsze pokazać swoją odrębność, Salwadorczycy stworzyli własną nazwę: Mara Salvatrucha Stoner albo MSS.
Nazwa ta znów przenosi nas w świat show-businessu. W latach sześćdziesiątych do Ameryki Środkowej trafił film Naga dżungla, po hiszpańsku Cuando ruge la marabunta [Gdy ryczy marabunta]. Główną rolę grał w nim Charlton Heston. To adaptacja opowiadania austriacko-niemieckiego pisarza Carla Stephensona z 1937 roku o właścicielu ziemskim, którego posiadłości w Amazonii atakowane są przez miliony mrówek pożerających wszystko na swojej drodze. Sukces filmu był wielki i obraz mocno zapadł w pamięć salwadorskiemu, bardzo prowincjonalnemu społeczeństwu, dla którego to, co pochodzi z wielkiego świata, często staje się wielkim wydarzeniem. Film przeniknął tak głęboko, że wszedł do języka. Salwadorskie słowo majada, określające pewną grupę ludzi, zostało zastąpione przez marabunta – jak nazywa się taką mrówczą armię – w skrócie mara. Z początku słowo nie miało żadnych kryminalnych konotacji. Z kolei termin salvatrucha to toponim Salwadorczyków używany od 1855 roku, kiedy to państwa Ameryki Środkowej toczyły wojny przeciwko flibustierom Amerykanina Williama Walkera.
Mara Salvatrucha Stoner z pewnością nie była grupą zorganizowaną.
Składały się na nią małe autonomiczne komórki powiązane ze sobą w niewielkim stopniu. Jednak w odróżnieniu od innych tego typu młodzieżowych band, jej członkowie nigdy nie byli niewinni. Stali się fanatykami satanistycznych tekstów heavy- i blackmetalowych. Szczeniacką zabawę potraktowali serio. Spotykali się na cmentarzach, by zawierać pakty z Bestią. W późnych latach siedemdziesiątych wcale nie tak trudno było zobaczyć, jak kroją koty, przypieczętowują pakty krwią i wzywają Szatana przy grobach na publicznych cmentarzach w Pico-Union.
To w tych pierwszych latach narodziła się idea Bestii. Z początku było to nawiązanie do niektórych tytułów heavymetalowych, jak na przykład The Number of The Beast Iron Maiden, i miało charakter fanatyzmu muzycznego. Potem termin zyskał na wieloznaczności, obejmował zdecydowanie więcej kontekstów. Bestia stała się dla pierwszych mareros symbolem samego gangu, ale oznaczała także miejsce, do którego trafiali członkowie polegli w walce oraz ludzie zabici przez bandę. Bestia stała się czymś w rodzaju kwatery dla dusz wojowników – jak Walhalla wikingów. I tak jak aztecki Huitzilopochtli bóstwo to domagało się krwi.
To już nie była bestia, tylko Bestia.
Trudno się rozmawia z weteranami gangu o tamtych formatywnych latach, kiedy to z ofiar stawali się przestępcami. Ich wspomnienia bywają mgliste. To się po prostu działo i nikt specjalnie nie zaprzątał sobie tym głowy. Zmieniali się naturalnie. Tak jak się rośnie.
Nawet historycy gangu, którzy latami studiowali działania grupy, jak profesor Tom Ward z Uniwersytetu Kalifornijskiego albo meksykański badacz Carlos García, nie do końca rozumieją ten pierwszy krótki etap. Prawdopodobnie mareros nigdy nie byli całkiem pasywni. Może potrzebowali tylko kilku lat, żeby zdać sobie sprawę, że przecież znają jeszcze brutalniejszą przemoc niż ta stosowana przez ich dręczycieli.
Jedna rzecz wydaje się jednak dość jasna: pod koniec lat siedemdziesiątych członkowie Mara Salvatrucha Stoner nie byli już ofiarami. Czasy, kiedy salwadorscy emigranci musieli znosić w szkołach agresję meksykańskich band albo chicanas, przechodziły do przeszłości. Członkowie MSS zmieniali się w zabójców i tylko czekali na jakąś prowokację. Jedność dała im siłę.
Muzyka była wtedy duszą tej gorszej dzielnicy. Pojawiły się grupy, takie niby-gangi, zwane party gangs. Tworzyli je fanatycy danego rodzaju muzyki. Jedną z takich grup byli Driftersi. Ubierali się jak John Travolta w Grease i dniem i nocą słuchali disco funku. Poza tym dążyli do konfrontacji z innymi grupami. To było jak rzucenie wyzwania. I Mara Salvatrucha Stoner je przyjęła.
„Oni tam, w tej Kalifornii, myśleli, że wiedzą, co to jest przemoc. Fuck, no! To my im pokazaliśmy przemoc”, wspomina stary członek MSS, siedząc w kawiarni w centrum San Salvadoru. Dwie dekady po deportacji ze Stanów Zjednoczonych wciąż doskonale pamięta, jak salwadorscy ziomale wkroczyli, i to z przytupem, na ulice Los Angeles. Salwadorczycy znali się na wojnie. Uciekli przed jedną i nie mieli żadnych oporów, by rozpętać kolejną.
W latach siedemdziesiątych Salwador był jak kocioł pod wielkim ciśnieniem, w którym na dużym ogniu gotowała się wojna. Podziemne lewicowe grupy osiągały dorosłość i zaczynały się organizować.
Nie był to jednolity ruch, raczej wiele grup o odmiennych politycznych zapatrywaniach. Młodzież z klasy średniej, wykształcona w katolickich szkołach, jednoczyła się wokół idei zbrojnej walki ludowej, ulegając wpływom azjatyckiego komunizmu. Nazwali się Rewolucyjną Armią Ludową (Ejército Revolucionario del Pueblo, ERP). Inne grupy, wywodzące się z Komunistycznej Partii Salwadoru, przyciągnęły sporą część robotników i rolników, tworząc z nich jedną z największych partyzanckich organizacji w Ameryce Łacińskiej: Ludowe Siły Wyzwoleńcze (Fuerzas Populares de Liberación, FPL). Wywrotowe organizacje wykwitały po każdej stronie, a przekonanie o konieczności zbrojnej walki stawało się coraz powszechniejsze.
Z drugiej strony rząd, utworzony przez wojskowych puczystów ze skrajnej prawicy, bronił władzy z całym okrucieństwem, z jakiego słyną latynoamerykańskie armie. Podstawowym orężem stała się Gwardia Narodowa – samo wspomnienie tej nazwy wciąż przyprawia Salwadorczyków o zimny dreszcz. Była to formacja niespecjalnie zaawansowana organizacyjnie. Działała bardziej jako grupa siepaczy pozostających na usługach państwa i niewielkiej elity producentów kawy. Jeszcze w latach siedemdziesiątych metody uzyskiwania informacji przez Gwardię sprowadzały się do praktyk w rodzaju wieszania wiader z wodą na genitaliach przesłuchiwanych albo na katowaniu ich, żeby wyznali, gdzie schowali skradzioną krowę albo złoty łańcuszek. To bywało bardzo skuteczne, kiedy chodziło o zastraszenie bandytów albo nieuzbrojonych związkowców, ale niespecjalnie sprawdzało się w wypadku członków rozwijających się intensywnie partyzantek. Oddziały partyzanckie okazywały się bowiem znacznie bardziej wszechstronne pod względem metod walki niż ociężała i niewydajna państwowa machina.
W 1975 roku kule nieustannie świszczały to z jednej, to z drugiej strony. Partyzanci zdobywali fundusze, uprowadzając ważnych przedsiębiorców, a uzyskany okup przeznaczali na broń. Wypracowali sobie także zaplecze, jakiego marksistowskie podręczniki raczej nie polecały: wśród najbardziej izolowanych społeczności wiejskich. To tam powstały pierwsze obozy, to stamtąd pozyskiwano nowych bojowników – spośród wieśniaków mających już dość wojskowych represji.
W 1979 roku w Ameryce Środkowej wszystko się zmieniło. Trzy nikaraguańskie organizacje partyzanckie połączyły się i obaliły reżim Anastasia Somozy Debaylego, trzeciego z dynastii, która trzymała kraj w garści. To było światełko, na które czekały salwadorskie partyzantki. Można przejąć władzę i wprowadzić socjalistyczne rządy za pomocą kul. Walki przybrały na sile. Wiejskie zaplecze w Salwadorze uległo konsolidacji. Rząd Stanów Zjednoczonych w obawie, że straci na tym obszarze cały wpływ, zwiększył wsparcie dla wojskowego reżimu – zarówno finansowe, jak i doradcze. Pod koniec tego roku uruchomiono państwowy departament wywiadowczy oraz paramilitarną grupę infiltracyjną ORDEN (Organización Democrática Nacionalista, czyli Organizacja Demokratyczno-Nacjonalistyczna). Z drugiej strony Kuba i nowa, socjalistyczna Nikaragua pośpieszyły z pomocą zbuntowanym Salwadorczykom, dostarczając im sprzęt i szkoląc ich.
Cała ta broń potrzebowała rąk, ktoś przecież musi strzelać. W kraju, w którym ponad sześćdziesiąt procent populacji stanowiły dzieci, rezultat był łatwy do przewidzenia. Tysiące chłopców poniżej piętnastego roku życia zostało zwerbowanych przez obie strony konfliktu.
Wojna to bestia, która żywi się młodym mięsem.
Salwador, malutki kraik, dwadzieścia razy mniejszy od Kalifornii, rzucił się wraz z armiami nieletnich w przepaść. Miał z niej wyjść dopiero w 1992 roku – z ponad siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami zabitych i niezliczonymi rzeszami wysiedlonych.
I właśnie z chłopakami, którzy wydostali się z takiego piekła, amerykańscy fani disco w Los Angeles, naśladujący Johna Travoltę, chcieli popróbować sił… Wydawało im się, że to będzie zabawne.
Miguel Ángel Tobar leży martwy w domu swojej matki. Na zewnątrz trwa zabawa.
W kantonie Las Pozas w zachodniej części Salwadoru świętują. Jest sobota, 22 listopada 2014 roku, wczoraj zabito Miguela Ángela Tobara, dzisiaj miejscowa ludność obchodzi rocznicę powstania kantonu, więc urząd miasta San Lorenzo zorganizował zabawę. Plastikowe przepierzenie odgradza tych, co zapłacili pięćdziesiąt centavo, od tych, którzy nie zapłacili. Ze sfatygowanych głośników huczy reggaeton, choć jakość dźwięku niespecjalna. Światła i tłum odcinają się na tle ciemności spowijającej ciągnące się wkoło pastwiska i pola uprawne. Wieje mocny wiatr. Jak na salwadorskie warunki zimna noc. Człowiek się nie poci.
Wczoraj zabito Miguela Ángela Tobara. Dziś przy akompaniamencie ewangelickich pieśni zagłuszanych przez taneczną muzykę trwa czuwanie w domu, w którym przyszedł na świat. Oddając sprawiedliwość decybelom, trzeba powiedzieć, że czuwanie odbywa się w rytm reggaetonu.
Dziesiąta wieczorem, mężczyźni na zabawie już są pijani. Patrzą innym w oczy w nadziei, że ktoś odpowie na zaczepkę. Zataczają się, jedną ręką trzymając kapelusz, a w drugiej ćwierćlitrową flaszkę 4 Ases, alkoholu, który nie zalicza się do żadnego gatunku: ani to rum, ani wódka, po prostu trzcinówka, guaro.
Czterech żołnierzy chowa się w mroku z boku sceny. Nie będą się w nic mieszać – no chyba że ktoś wyjmie maczetę, pistolet albo strzelbę. Nie zareagują na dwóch pijaków okładających się pięściami.
To kanton pełen ziemi. Ulice są z ziemi, domy z ziemi, a kiedy ziemia wyschnie, staje się drobnym pyłem. Wtedy ten pył, który ciągle próbuje gdzieś osiąść, zagnieżdża się w bruzdach na policzkach, w zmarszczkach na czole, między włosami, klei się do potu. Jednak akurat tej przyjemnej nocy człowiek się nie poci.
W domu niemal naprzeciwko szkoły w tekowej trumnie leży Miguel Ángel Tobar. Wokół starsze kobiety z powagą recytują coś pod nosem. To obowiązkowe modlitwy pogrzebowe. Usadowiona osobno przed trumną matka spuszcza puste oczy. To drobna kobieta, a ciężar śmierci drugiego syna zdaje się sprawiać, że jeszcze bardziej kurczy się na plastikowym krzesełku. Umrze na raka parę miesięcy później.
Matka zmarłego nie płacze. To drugie czuwanie, jakie organizuje dla swojego dziecka. Po raz drugi jest matką zamordowanego syna.
Podłoga to ubite klepisko. Za drzwi wejściowe służy kawał blachy, a ściany są z nieotynkowanej cegły. Cały dom to jedna zadaszona izba z trzema łóżkami. Między nimi zasłony dzielące przestrzeń. Drugiego łóżka nie widać, ale słychać wszystko. Na jednym sypia matka. Ojca nie ma. Powiesił się niecały rok temu. Nie był w stanie znieść wspomnienia o masakrze dokonanej przez MS-13, w której zginęło czterech członków jego rodziny. O niektórych rzeczach można mówić tylko tak, jak się mówi, że pada deszcz. Gang syna zabił cztery osoby z rodziny ojca. A więc i rodziny syna. Na drugim łóżku śpi z mężem starsza siostra Miguela Ángela Tobara. Choć teraz akurat jej mąż siedzi w więzieniu za przemyt marihuany z Gwatemali. Na trzecim spali Miguel Ángel Tobar, jego młodziutka żona oraz ich córki: trzyletnia i trzymiesięczna. Rolę kuchni pełni dowolne miejsce na podłodze, na której można rozpalić ognisko. Łazienka to dziura w ziemi za domem, przykryta kijami i deskami.
Na podwórku siedzą mężczyźni, mniej więcej dziesięciu. Piją kawę i jedzą słodkie pieczywo podawane przez kobiety. To nie są żadne ciastka, tylko zwykły chleb posypany cukrem. Czternaście kobiet klaszcze i śpiewa: „Moc Pana z nami jest”. To czuwanie w wiejskim stylu: zawodzenie ubogich kobiet śpiewających ewangelickie pieśni, sypana kawa, chleb, cukier i jeszcze pastor, który zaraz wykrzyczy psalm.
To takie biedaczuwanie. Brak w nim dramatyzmu właściwego uroczystościom żałobnym innych członków gangu, kiedy to dziesiątki chłopaków przynoszą ofiary dla rodziny i ustawiają się w kolejce, żeby pożegnać swojaka łzami i obietnicami zemsty. Teraz nic z tych rzeczy, Miguela Ángela Tobara traktuje się jak zadżumionego. Żaden z jego niegdysiejszych towarzyszy z gangu nie może tu przyjść i złożyć wyrazów szacunku. Jednych zabił, niektórzy przez niego siedzą.
Jakiś mężczyzna zagląda przez drzwi i pyta, choć przecież widać: „Nieboszczyk to tutaj?”.
To ewangelicki pastor. Niziutki brunet. Jego galowy strój jest dość nędzny, a buty całe zakurzone. Szedł ze swojej miejscowości prawie dwie godziny. Towarzyszą mu dwie kobiety z chustkami na głowach. Pastor zaczyna opowiadać o tamtym świecie. Nie podaje żadnych szczegółów, nie wie przecież, jak tam jest, ale z przekonaniem zapewnia, że lepiej niż tu. Bierze Biblię i prowadzi modlitwę. Kobiety powtarzają za nim, z przymkniętymi oczyma mamrocząc niezrozumiałe słowa. Młodziutka wdowa jest bardzo nerwowa, trzyma się na uboczu. Dostała esemesy z groźbami śmierci. Boi się, że kule, które wystrzelono w jej męża, teraz dosięgną i ją. Pastor kończy kazanie. Zbiera od żałobników i gości parę dolarów. To typowe wśród pastorów, którzy w odróżnieniu od katolickich księży nie pobierają pensji. Ten jednak robi coś nietypowego. Podchodzi do wdowy po Miguelu Ángelu Tobarze i wręcza jej wszystkie pieniądze. „Trochę ci to pomoże, matko”, mówi i razem z tymi dwiema kobietami znika w mroku okrywającym pastwiska.
Na zewnątrz reggaeton. Lokalna zabawa. Rodzina Miguela Ángela Tobara poprosiła władze o przesunięcie imprezy na następny dzień, bo dom stoi sto metrów od placu z muzyką. Naiwność z ich strony. Nikt nie będzie zmieniał terminu potańcówki o jeden dzień z powodu śmierci Miguela Ángela Tobara.
Miguel Ángel Tobar leży półnagi w białym plastikowym worku w metalowej balii.
Z dziury po kuli pośrodku szyi wciąż cieknie lepka krew. Zwłoki są tak świeże, że nie wszystka zaschła. Lekarze sądowi z Santa Ana po autopsji zostawili mu bokserki. Są niebieskie, znoszone, na gumce mają napis elegant. Z czterech tatuaży Miguela Ángela tylko koślawy yin-yang na prawym udzie nie został pochlapany krwią. Niewyraźne litery na piersi znajdują się między dwiema ranami postrzałowymi na szyi i jedną poniżej prawego sutka. Na lewym przedramieniu można odczytać upstrzony kropelkami krwi napis: mi vida loca – moje szalone życie.
Po prawej stronie twarzy cztery linie – stróżki zaschłej krwi biegnące z ran na czole i policzku do włosów. Gdyby człowiek nie wiedział, że Miguel Ángel Tobar zginął od kul, mógłby pomyśleć, że jakieś zwierzę rozorało mu twarz.
Umarł z otwartymi oczami i z obojętnym wyrazem twarzy, jakby nudziło go to, co widzi.
Miguel Ángel Tobar pięć miesięcy przed tym, jak został zabity, wrócił do domu – co ktoś, kto nie przeżył całego swojego życia za pan brat ze śmiercią, uznać by mógł za głupotę. Wyszedł z chaszczy, w których ukrywał się od wielu miesięcy. Miał już dość koczowania. Musiał wykarmić jakoś swoje dwie córki. Wiedział, że szuka go banda zabójców chcących pomścić zdradę. Bardzo dobrze ich znał. To byli jego ziomale. Wiedział, że osadzeni w więzieniu bossowie Mara Salvatrucha domagają się jego głowy. Byli wśród nich założyciele gangu, ludzie z tamtych dzikich kalifornijskich czasów, z lat osiemdziesiątych. Chcieli słyszeć, jak umiera. Jak cierpi. Powiedzieli mu, że oprawią go w sosnowe ramki – taka aluzja do trumny. Nie wiedzieli, że Miguel Ángel Tobar spocznie w czymś znacznie tańszym: w skrzyni z teku. Mimo to Miguel Ángel Tobar wrócił do Las Pozas.
Kanton Las Pozas. Ziemia, szkoła, potężny figowiec, kantyna, pyliste boisko, las, upał.
Las Pozas to był jego plan emerytalny po długiej serii zdrad.
Nigdy nie chciał się zgodzić, żeby nastoletnie, pogubione chłopaki z jego kantonu dołączały do MS-13. Nie pozwalał na to, chociaż sam działał jako płatny zabójca. Miguel Ángel Tobar nazywał swoich sąsiadów gandziarzami. „Moi gandziarze”, mówił. To było ośmiu chłopaczków, dla których marihuana przywożona z Gwatemali przez Miguela Ángela Tobara była nowością, a sprzedawanie jej w małych porcjach prawdziwą działalnością przestępczą.
Raz w miesiącu Miguel Ángel Tobar przekraczał granicę kilka kilometrów od domu. Szedł przez las i pastwiska, przecinał rzekę, kupował dwie, trzy albo pięć uncji marihuany. Trochę wypalał ze swoimi gandziarzami, a resztę im rozdawał, żeby sprzedali i podzielili się nędznym zarobkiem. Czasami chodził do Gwatemali kupować towar dla innych, do miejscowości, których nawet nie ma na mapie: El Escarbadero, El Regate. W zamian prosił tego, kto wykładał pieniądze, o trochę zioła, żeby mieć co zapalić.
Miguel Ángel Tobar – nawet kiedy był wiernym żołnierzem MS-13 – rozumiał, że nie powinno się niszczyć miejsca, w którym się mieszka. A MS-13 tak właśnie robi.
Gandziarze pełnili dla niego wartę. Pilnowali go nocami. Zmieniali się co parę godzin u wylotu uliczki prowadzącej pod jego dom. Dzwonili, jeśli coś się działo. Kilka razy Miguel Ángel Tobar musiał wyskakiwać ze swoim garłaczem i odstraszać podejrzane typki.
Las Pozas to koniec. Gminy, departamentu, kraju. Za Las Pozas jest już inne państwo: Gwatemala.
Miguel Ángel Tobar wiedział, że aby go dopaść, jego mordercy muszą przejść przez okolicę obserwowaną przez wiernych gandziarzy. Będą musieli się z nim zmierzyć, a on przecież zyskał sławę zabójcy nad zabójcami. Dlatego unikał wyjazdów: najwyżej na jeden dzień do pracy w polu za pięć dolarów; potem wypad po marihuanę; kiedy indziej skok na ciężarówkę ze słodyczami.
W piątek 21 listopada 2014 roku Miguel Ángel Tobar postanowił wyjechać z Las Pozas, bo miał specjalny powód. Uznał, że trzy miesiące po przyjściu na świat jego córeczka potrzebuje nazwiska i imienia. Dotąd mówił na nią burrita, ośliczka.
Dokładnie w południe Miguel Ángel Tobar opuścił Las Pozas ścieżkami dla pieszych i pedałował pół godziny na swoim rowerze, aż znalazł się w San Lorenzo, siedzibie gminy obejmującej Las Pozas. Wszedł do miasta „od tyłu”, ulicą znaną jako droga na Portillo, asfaltową, na której mogą się minąć dwa samochody i która kończy się nad rzeką San Lorenzo.
San Lorenzo było salwadorską oazą. Było, bo już nie jest.
Salwador to brutalny kraj. Jest taki od dekad. Dla ludzi z pokolenia Miguela Ángela Tobara Salwador jest krajem brutalnym od zawsze, od kiedy wydali swój pierwszy krzyk po przyjściu na świat. Jeśli w danym kraju liczba zabójstw przekracza dziesięć na sto tysięcy mieszkańców, to według ONZ mamy do czynienia z epidemią śmierci. Najniższa średnia roczna w tym stuleciu w Salwadorze to 36,2 – w 2002 roku. Czyli więcej niż wynosi najgorszy wynik Meksyku, a w Salwadorze oznacza to spokojny rok. W 2007 roku Salwador odniósł haniebny sukces: z wynikiem 71 został najbardziej morderczym krajem. W 2014 roku średnia 61,1. Dziś ten kraj wykrwawia się, jakby trwała tu wojna: 103 zabójstwa na każde sto tysięcy osób w 2015 roku: 1 na 975 Salwadorczyków zostaje zamordowany. 81 zabójstw na sto tysięcy w roku 2016. Pobawmy się liczbami: żeby dorównać wynikowi Salwadoru za dwulecie 2015–2016, w Stanach Zjednoczonych musiano by zamordować 593 000 osób.
Ale San Lorenzo było oazą. W 2013 roku nie doszło tu do żadnego zabójstwa. Ani jednego. Zero. Salwador w wielu aspektach bliski jest zeru: piłka nożna, wzrost gospodarczy. Ale raczej nie w liczbie morderstw. W 2014 roku, aż do dnia 21 listopada, w którym Miguel Ángel Tobar postanowił wymknąć się z Las Pozas i zarejestrować córkę, w San Lorenzo także nikogo nie zamordowano. Dwa lata bez przypadku gwałtownej śmierci.
Miguel Ángel Tobar wszedł do budynku władz miejskich naprzeciwko parku. Widział go stary sprzątacz. Widziała go kobieta imieniem Esperanza, pobierająca miejską opłatę od busów wjeżdżających do San Lorenzo. Widział go mototaksówkarz. Pamiętają, że wszedł podenerwowany, szybko, oglądając się za siebie. Widzieli go.
Wyszedł po godzinie. Była prawie druga po południu.
Dziewczynka miała już imię i nazwisko. Nazywa się Jennifer Liset. I w dniu, w którym ojciec uznał ją za swoją, została półsierotą.
Tego dnia Miguel Ángel Tobar ledwie się zatrzymał, żeby się przywitać. Wsiadł na rower i ruszył w drogę powrotną. Oddalił się od ratusza o trzy przecznice. Skręcił w drogę na Portillo. Zobaczył mototaksówkę.
Wieczór. Miguel Ángel Tobar został zamordowany siedem godzin temu. Kałuża krwi, która wyciekła z jego głowy, znajduje się trzydzieści kroków od kropel, jakie spadły z pierwszej rany.
Tak wielu zabił, teraz zabito jego. Po prawie dwóch dekadach zadawania śmierci przyszła kolej na niego. Kiedy pytano Miguela Ángela, ile uśmiercił osób, odpowiadał z powagą człowieka dokonującego w myśli obrachunków, jakby próbował przypomnieć sobie jakąś datę: „No załatwiłem… Załatwiłem pięćdziesięciu sześciu. Tak z sześć kobiet i pięćdziesięciu facetów. Do facetów zaliczam też pedałów, bo dwóch ubiłem”.
Mówił to ot tak, jakby każdy z nas był w stanie podać swoje osiągnięcia na tym polu.
W policyjnym raporcie na temat jego śmierci czytamy: podjechała mototaksówka z dwoma otyłymi, ogolonymi na łyso mężczyznami, obaj koło czterdziestki. Zaatakowali. Rower się przewrócił. On rzucił się do ucieczki. Pierwszy z sześciu strzałów trafił go w plecy. (Pierwsze krople krwi na ulicy widać ledwie metr od roweru). Biegł dalej, kiedy dostał dwie następne kule, jedną w głowę, za uchem, i drugą w bok. (Po piętnastu długich krokach krople gęstnieją). Zrobił jeszcze piętnaście kroków. Upadł na brzuch. Obrócił się na plecy, żeby walczyć. Napastnicy podeszli i strzelili jeszcze trzy razy. Głowa i pierś. (Łuski po kulach leżą tam, obok czerwonej kałuży na chodniku, rozmazanej, jakby ranne zwierzę próbowało się czołgać).
Walczył.
Zabójcy nie ruszyli w stronę zarośli, tylko do centrum miasteczka San Lorenzo jedną z tych przeraźliwie hałaśliwych mototaksówek. Jakby wiatr toczył kawał blachy. Miejsce zdarzenia mieści się pięćdziesiąt metrów od posterunku policji. Funkcjonariusze zjawili się jakieś dwadzieścia minut po zajściu. Nie zarządzono obławy ani niczego podobnego.
O drugiej po południu w ten upalny dzień 21 listopada 2014 roku w miejscowości San Lorenzo świadek objęty państwowym programem ochrony, określany pseudonimem Zając albo Jogin, trzydziestojednoletni pandillero, za którego sprawą wsadzono za kratki czterdziestu sześciu członków Mara Salvatrucha 13, został postrzelony ze skutkiem śmiertelnym.
Miguel Ángel Tobar, Młody z bandy Hollywood Locos Salvatrucha, zginął gwałtowną śmiercią. Tak jak przewidział.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Tytuł oryginału hiszpańskiego: El Niño de Hollywood. Cómo Estados Unidos y El Salvador moldearon a un sicario de la Mara Salvatrucha 13
Copyright for the book is © 2016, Óscar Martínez & Juan José Martínez
Published by permission of Indent Literary Agency, USA and Book / Lab Literary Agency, Poland
Copyright © for the Polish translation by Tomasz Pindel, 2022
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2022
Projekt okładki: Marta Konarzewska / Konarzewska.pl
Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Opieka redakcyjna: Dorota Nowak
Redakcja: Anna Brynkus-Weber
Korekty: d2d.pl
Koordynacja: Aleksandra Kardaczyńska
ISBN 978-83-962706-1-0
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl